Niewolnicy otwierają ciężkie, drewniane drzwi, światło dnia rozprasza duszny mrok. Żelazna krata podnosi się ze zgrzytem. Nieco świeższe powietrze wyrywa mnie z letargu. Mrużąc oczy, wstaję i ruszam. Na zewnątrz jest ciepło i sucho, ale śmierdzi tak samo jak w lochu. Niespiesznie wchodzę na arenę. Mimowolnie uśmiecham się, czując promienie słońca na zniszczonej, suchej skórze. Jest rano, na trybunach widzę tylko plebs. Książę jeszcze nie przyszedł. Nic dziwnego. Słyszałam, że poranne walki nie cieszą się tu popularnością. Walczą w nich zazwyczaj pospolici przestępcy oraz początkujący gladiatorzy, tacy jak ja.
– Nahor, co to jest? – Z ulotnej chwili zadumy wyrywa mnie drwiący głos.
– Nie wiem, braciszku, ale czuję, że się z nią zabawimy!
Szybko oceniam przeciwników. Obaj młodzi, obaj wściekli, a zarazem przerażeni. Oraz, jak wszystkie zbiry, pełni pogardy. Nahor ma niecałe sześć stóp wzrostu, żylaste ręce i raczej nie grzeszy odwagą. Nawet z daleka czuję jego strach. Dali mu krótki miecz oraz małą tarczę. Zdecydowanie bardziej martwi mnie jego brat. To on tu dowodzi, niski i krępy furiat o lisim wzroku. Strachu w nim niewiele, więcej żądzy. Dla wyrównania szans dostał włócznię długą na przynajmniej dziewięć stóp. Trzyma ją niepewnie, obiema rękami, i ani na chwilę nie spuszcza mnie z oka.
Przystaję dwadzieścia kroków od nich. Patrzą na mnie jak głodne psy na kawałek świeżego mięsa. Ślinią się i szydzą, chcąc dodać sobie otuchy. Staram się kontrolować oddech. Mój widok daje im pewnie nadzieję, wszak jakie zagrożenie może stanowić przeraźliwie chuda, umorusana kobieta. Podczas igrzysk wszyscy skazańcy dostają wybór: sznur albo arena. Większość wybiera arenę.
Zaspany mistrz ceremonii zaczyna beznamiętną przemowę. Wtedy ruszają.
– Zabij ją, Nahor! Szybko, będę tuż za tobą! – krzyczy niższy z braci.
Rozum podpowiada mu, że wygra, rusza więc posłusznie z blaskiem nadchodzącego tryumfu w oczach. Maszeruje coraz pewniej. Trochę mi go żal. Widać nigdy wcześniej nie słyszał o zmiennokształtnych.
Wypuszczam powietrze i przemieniam się w mgnieniu oka. Towarzyszący temu ludzki krzyk przechodzi we wstrząsający ziemią ryk potwora. Brudna tunika błyskawicznie pęka pod naporem rosnącego wilczego cielska. Ręce wydłużają się, paznokcie przeistaczają w okrutne, trzycalowe szpony. Całe ciało pokrywa gęsta, czarna sierść. Lśniąca jak polerowana stal i równie twarda.
– Co to do… – Nahor zatrzymuje się, rozdziawiając gębę. Nie daję mu dokończyć.
Atakuję szybko, bez strachu czy wahania. Przeciwnik nawet nie stara się zasłonić. Zamiera w bezruchu z szeroko otwartymi ustami. Kilkoma szybkimi ciosami pozbawiam go głowy i ramion. Pazury tną nie gorzej od katowskiego miecza. Po chwili zmasakrowane ciało bezwładnie opada na piasek.
Mistrz ceremonii milknie raptownie, widać nikt mu nie powiedział, co ma się stać. Urok porannych walk. Strzępki rozmów widowni, które słyszę, również sugerują, że wzbudziłam przynajmniej chwilowe zainteresowanie. Dobrze, o to chodziło.
Drugi z moich adwersarzy, włócznik, stoi jak stał. Boi się, ale ciągle patrzy mi w oczy. Nie jest głupi, oraz ma długą broń. Z nim będzie trudniej.
Zaczynam go powoli okrążać, zachowując bezpieczny dystans. Opuszcza broń, po czym uśmiecha się szyderczo. Widownia wyje i złorzeczy, zachęcając nas do walki. Stopniowo zmniejszam dystans, on markuje atak, ja odskakuję. Kilka razy powtarzamy ten sam schemat. W końcu, po piątym chyba odskoku, ląduję obok zwłok Nahora. Czas kończyć. Na chwilę spuszczam przeciwnika z oczu, by chwycić bezgłowe ciało. Włócznik, widząc swoją szansę, rusza. Błyskawicznie unoszę zwłoki, po czym ciskam nimi w adwersarza. Mężczyzna próbuje blokować, ale potyka się przy tym i opuszcza broń, tracąc równowagę. Wygrałam.
Pierwszym ciosem wytrącam mu broń, drugim zdzieram skórę z twarzy. Krzyczy. Kolejnymi szybkimi ciosami zabijam go i masakruję. Na koniec przegryzam jeszcze gardło, ku uciesze gawiedzi. Rozglądam się, w nadziei, że Książę dotarł już na trybuny. Mistrz ceremonii pospiesznie wyraża uznanie, nazywa mnie bardzo złym wilkiem, po czym każe wracać do lochu. Nie dostrzegam następcy tronu, widać jeszcze nie przybył. Pospiesznie przybieram więc ludzką postać i kłaniam się nisko.
– Wracaj! – woła nadzorca.
Znam zasady, spieszę do drewnianych wrót, zanim zaklęcia telekinetyczne pochwycą mnie, skrępują i wrzucą do klatki.
***
– To było niezłe, sam Głośny Grubas nie wiedział, co powiedzieć. – Z letargu wyrywa mnie głos nadzorcy. Jego mina wyraża zdziwienie pomieszane z uznaniem. Kiwa głową, podkręcając wąs. Ten zwalisty, tęgi mężczyzna o świńskiej aparycji kiedyś też pewnie walczył na arenie. Na jego łysej głowie i byczym karku widnieją liczne blizny oraz brzydkie tatuaże.
Siedzę w ciasnej, pordzewiałej klatce w zatęchłych podziemiach areny. Moje zmysły świdruje zapach krwi, moczu i ludzkiego strachu.
– Jesteś warta każdego srebrnego słońca, które za ciebie zapłaciłem. Walcz tak dalej, a dojdziemy na szczyt. Dostaniesz większą klatkę i …
– Kiedy następna walka? – pytam, nie chcąc słuchać kolejnych pochlebstw czy kłamstw.
– Nie wcześniej jak wieczorem, ale może lepiej jutro. Odpocznij sobie, zrobiłaś dziś przedstawienie. Teraz walczą rydwany. A wieczorem walczą ciężkozbrojni.
– Mogę walczyć z rydwanem – odpowiadam bez emocji, świdrując wzrokiem zdziwionego mężczyznę.
– Załoga rydwanu to trzech ludzi, gladiatorów, a nie zdesperowanych skazańców. Usieką cię!
– Daj mi szansę! – Zmieniam kolor oczu na czerwony. – Jakie są zasady?
– Takie jak zawsze. Żadnych. Wygrać, to jedyna zasada.
– Wygram.
***
Krata podnosi się. Przerażeni niewolnicy wybiegają na arenę i pospiesznie znoszą zwłoki woźniców. Wściekły nadzorca bluźni, bijąc obuszkiem w drewniane wrota. Nikt nie chce wchodzić mu w drogę. Zniszczony rydwan pewnie sporo go kosztował.
– Zabij ich, jeśli potrafisz, wilczyco! Psie syny, nawet konie mi usiekli. Jak byłbym młodszy, to…
Nie słucham go, wybiegam już na arenę. Rydwan zwycięzców toczy się powoli wśród wiwatów publiczności. Dumni jak pawie wojownicy biorą mnie chyba za jednego z niewolników. Omiatam wzrokiem trybuny. Choć są już niemal pełne, prawie natychmiast go dostrzegam. Dostojna sylwetka, jasne włosy, władczy wyraz twarzy. To musi być on! Te oczy, niebieskie jak niebo, zimne niczym lód i piękne jak księżyc w pełni. Mój Książę. Klejnot tej ziemi, to dla niego walczę.
– Szanowni państwo, nastąpiła zmiana w programie! – Mistrz ceremonii jest już w swoim żywiole, jego grzmiący głos wybija się ponad panująca wrzawę. – Paskudny Tygrys, zwany też Krwawym, zrozpaczony utratą cennego rydwanu postanowił znowu wypuścić bestię. Czy będzie to okrutna zemsta, czy też zwykłe polowanie na zwierza? Zaraz zobaczymy! Ale najpierw przywitajmy ją, wilczycę, która dziś rano przepięknie zarżnęła dwóch śmiałych gwałcicieli.
Tłumy stopniowo cichną, ciekawe rozstrzygnięcia. Załoga rydwanu bacznie mnie obserwuje. Woźnica, łucznik i miecznik w kolczudze, oraz dwa umierające ze strachu konie. Rydwan przyspiesza, gdy woźnica strzela z bata. Przyjmuję wilczą postać i ruszam biegiem. Z trybun słyszę głównie buczenie, ale mój wyostrzony słuch wyłapuje nieliczne głosy uznania. Wszyscy żądają widowiska. Okrążamy tak arenę, mierząc się wzrokiem. Pierwszy atakuje łucznik, strzała mija mnie ledwie o stopę. Woźnica robi ostry zwrot i rusza wprost na mnie. Widzowie krzyczą z zachwytu. Wbijam pazury w piach, by zmienić kierunek. Kolejna strzała świszcze gdzieś nieopodal, strzelec zna się na robocie. Rydwan przecina całą arenę, po czym zwalnia, by ustawić się do kolejnej szarży. To moja szansa. Gnając wzdłuż ściany, zachodzę ich od tyłu. Miecznik zeskakuje z pojazdu i wychodzi mi na spotkanie. Łucznik, skrywający się za jego plecami, wypuszcza kolejną strzałę. Biegnę. Żelazny grot przeszywa mi łapę. Warczę, ale nie zwalniam.
Z całej siły uderzam w miecznika. Powalam go na ziemię i wytrącam broń z ręki. Strzelec zaczyna napinać łuk, woźnica stara się smagnąć mnie batem. Widownia wyje z zachwytu. Mistrz ceremonii zagrzewa nas do walki. Wyskakuję, starając się dosięgnąć strzelca. Gdy jego prawa dłoń dociąga cięciwę do kącika ust moje szpony wbijają się w jego brzuch. Wrzeszczy. Zdążyłam. Krew tryska na rozgrzany piach. Mężczyzna krzyczy i wypuszcza strzałę w powietrze. Potężnym ciosem przewracam go na ziemię, by po chwili zatopić kły w jego ramieniu. Ręka za rękę. Woźnica umyka już na drugą stronę areny, miecznik usiłuje wstać. Na próżno. Porzucam rzężącego w konwulsjach strzelca, by zająć się ciężkozbrojnym. Przewracam go ponownie, a następnie z namaszczeniem unoszę do góry zdrową łapę.
– Litości! – błaga ranny mężczyzna.
Spoglądam na Księcia, mistrz ceremonii prosi o ciszę. Wszystkie oczy czekają teraz na gest arystokraty. Dziedzic wstaje, wkładając w ten ruch całą swoją szlachetność. Energicznie wyciąga rękę i bez wahania kieruje kciuk w dół.
– Pozdrów od nas piekło, czcigodny mieczniku, a my wypijemy dziś twoje zdrowie i zaopiekujemy się twoją kobietą – szydzi mistrz ceremonii.
Ranny mężczyzna spogląda błagalnie. Bez zwłoki dobijam go ku uciesze gawiedzi, wyję tryumfalnie i ruszam w pogoń. Tłum szaleje, kiedy dopadam woźnicę. Uderzam nim kilka razy o przewrócony rydwan, po czym proszę Księcia o wyrok. Niebieskooki brzydzi się dziś słabością. Ponownie nie ma więc litości.
– Dobrze było, ale się skończyło. Nie tylko Krwawy Tygrys stracił dziś rydwan… – przemawia Głośny Grubas, kiedy pod ludzką już postacią wracam do lochu.
Nadzorca czeka przy otwartej bramie.
– Nie dobiłaś koni – krzyczy, śmiejąc się.
Biedne zwierzęta. Przystaję, odwracam się i gwiżdżę. Subtelna magia płynie wraz z dźwiękiem prosto do przerażonych gniadoszy, uspokaja je i zaprasza. Zdenerwowane konie podbiegają do nas. Głaszczę je po mokrych od strachu pyskach. Nadzorca stoi jak wryty.
– Są twoje – mówię nieobecnym głosem. – Będą ci wiernie służyć, jeżeli będziesz je szanował.
– Co z twoją ręką? – pyta zafascynowany.
– Cała i zdrowa. – Pokazuję mu chude, brudne ramię. Nie widać już na nim żadnych śladów zranienia.
Mijam Krwawego i znikam w mroku. Bez słowa wchodzę do pordzewiałej klatki, a następnie czekam, aż umierający ze strachu niewolnicy zamkną rygle. Mam wrażenie, że osłaniający nadzorcę czarownik zgniótłby mnie telekinezą albo spalił na popiół, gdybym tylko zrobiła krok w inną stronę. Zwijam się w kłębek, by choć na chwilę zasnąć. Kiedy cię wreszcie spotkam, mój Książę?
***
– Kim ty jesteś? Czego ty tu szukasz? – pyta nadzorca, który zdążył już oddać konie stajennemu.
– Wolności.
– Bzdura! Widziałem, co potrafisz. Klatka nie stanowi dla ciebie szczególnej przeszkody, jak sądzę?
Nie jest taki głupi, domyśla się czegoś. Cholera! Trzeba było zostawić te konie, popisałam się jak szczeniak, upojona zwycięstwem.
– Czy mogę walczyć dziś wieczorem? – odpowiadam najspokojniej jak potrafię, starając się zmienić temat.
– Tak, ale…
– Czy Książę będzie na trybunach?
– Książę… – Oblicze nadzorcy sugeruje, że myśli. Na jego twarzy z wolna rysuje się uśmiech, gdy niezbyt szybko łączy fakty. – Nasz pan? Tak, dziedzic zawsze ogląda wieczorne walki.
– Chcę walczyć.
– Kobiety. – Nadzorca patrzy na mnie przez chwilę, jakby zatroskany, po czym odchodzi.
Sama w ciemności, zamykam oczy i błyskawicznie zasypiam, marząc o ciepłym słońcu oraz chłodnym wietrze, z dala od tego miasta i cuchnącej śmiercią areny.
***
Dwanaście wielkich pochodni, wspomaganych magią ognia, oświetla arenę. Ich blask jest na tyle silny, że nawet nie widzę trybun. Sądząc jednak po panującym hałasie, pękają w szwach. Nie widzę też Księcia, ale mam wrażenie, że czuję jego zapach, mieszankę bezkresnej dumy oraz szczerego zaciekawienia. Umyta i uczesana, w czarnej tunice, stoję naprzeciw trzech ciężkozbrojnych górali. Bycze chłopy, każdy mierzy przynajmniej siedem stóp, każdy dzierży równie długi miecz.
– Drżyj, ludu miasta Samarkand! Dziś wieczorem, na udeptanej ziemi, będą się działy rzeczy, o których jeszcze za sto lat będą śpiewać minstrele. Wilczyca, ze stajni Krwawego, wystąpi dziś po raz trzeci. Większość z was wie już, do czego ta niepozorna panienka jest zdolna. Dlatego miłościwy Książę kazał podwoić straże i sprowadzić kilku dodatkowych czarowników, by bestia nie wymknęła się przypadkiem spod kontroli. Oraz znalazł godnych jej przeciwników. Powitajcie ich brawami, oto znani i lubiani Rozrabiacy z górniczej doliny!
Na te słowa trzej górale prezentują swój oręż. Trybuny wiwatują. Na piach lecą kwiaty, monety i kolorowe chusty. Wrzawa momentalnie ustaje, kiedy zmieniam postać. Wojownicy przyjmują szyk. To zawodowcy, gardzący bogactwem urodzeni mordercy spragnieni sławy. Zrywam się do biegu, ale zamiast zaatakować i zginąć od niechybnej kontry, uderzam łapami w ziemię, by cisnąć piaskiem w twarze przeciwników. Tego nie przewidzieli. Oślepieni, wyprowadzają potężne, ale niecelne ciosy. Wielkie miecze ze świstem tną powietrze, gdy zabijam ich kolejno, jednego po drugim.
– Ktoś tu walczy nieczysto, i ktoś od tego umiera. – Z góry dobiega mnie głos mistrza ceremonii.
Adrenalina i żądza krwi pulsują w żyłach. Ostatni z górali pada, krzycząc przeraźliwie. Przystawiam mu szpony do gardła i spoglądam w stronę loży. Dwanaście wielkich pochodni przygasa raptownie, a w blasku magicznego niebieskiego światła ukazuje się władca. Jego ruchy są pewne i nieubłagane. Nie będzie litości. Odrywam głowę proszącemu o łaskę góralowi, po czym ciskam nią w widownię. Publika ryczy, mistrz ceremonii klaszcze, pochodnie ponownie zaczynają jaśniej świecić. Przez chwilę moje oczy spotykają jeszcze wzrok Księcia. Zauważył mnie. Nareszcie!
***
– To było coś! Zapamiętają to, wilczyco… Jak ty się w zasadzie nazywasz? Masz jakieś imię? – Nadzorca robi zakłopotaną minę.
– Wistela.
– Ładnie. O czym to ja…? Aha, plebejusze bili się o tę głowę, wiesz, aż straż musiała ich rozdzielić. Co tam się wyrabiało…
– Kiedy następna walka?
– Jutro rano – odpowiada chmurnie Tygrys, niepocieszony, że nie interesowały mnie dalsze losy głowy górala. – Ale powinniśmy poczekać do wieczora, dopiero wtedy On będzie na trybunach.
– Z kim będę walczyć?
– Z pobożnym przygłupem na białym koniu, dla ciebie łatwizna, jak mniemam. Po wszystkim koniecznie urwij mu głowę. Konia przygarnę. Ludzie już gadają, że łby to twoja specjalność.
– Pytałeś, czego chcę.
– Co? A tak.
– Chcę zostać mistrzynią.
– Co!?
– Mistrzynią tej areny. Chcę móc zasiadać w loży Księcia.
Krwawy Tygrys wpatruje się we mnie przez długą chwilę.
– Zapłaciliby mi za ciebie złotem. Ale to niemożliwe. Mistrzami zostają tylko paladyni.
– Pobiłam rozrabiaków, pokonam i paladynów.
– Od ponad czterdziestu lat nikt nie pokonał paladyna na tej arenie.
– Czas to zmienić.
***
Krata zamyka się ze zgrzytem. Nadzorca rzekł, że muszę wygrać przynajmniej dziesięć wieczornych walk z rzędu, by mieć szansę walki z jakimkolwiek paladynem. Tradycja. Dziś mam zmierzyć się z konnym, ale będą chyba jakieś zmiany. Czekam na niego już od dobrych kilku chwil, delektując się zachodzącym słońcem, a jego brama nadal pozostaje zamknięta.
– Miłościwy panie, szanowni goście, ludu Samarkandu, nastąpiła zmiana! – głos mistrza ceremonii odbija się echem. – Widzowie o słabych nerwach proszeni są o niezwłoczne opuszczenie widowni. Specjalnie z najgłębszych świątynnych kazamatów dostarczono nam grupę plugawych heretyków. Najwyższy kapłan uznał, że ci podli wichrzyciele i podżegacze nie są nawet warci stosu, przekazał ich więc w nasze ręce.
Wrota naprzeciwko otwierają się powoli. Do mych uszu docierają lamenty i krzyki rozpaczy.
– Przywitajcie ich gromkimi brawami. Oto ci, których głowy już niedługo polecą wysoko.
Kilkunastu piechurów wypycha heretyków na zewnątrz.
Nie!
Kulawego starca, kobiety i dzieci.
Nie!
Głównie dzieci. Żołnierze nie szczędzą ciosów batami lub pałkami, by wymóc posłuszeństwo. Kilkoro mniejszych pociech zostaje wręcz wyrzuconych na zewnątrz. Domyślają się, co ich czeka. Gdy wszyscy są już na arenie, żołdacy błyskawicznie chowają się, zamykając za sobą wrota.
Stoję wpatrzona w grupkę, która przyległa do drzwi. Jedni rozpaczliwe uderzają w bramę, inni płaczą. Kilka kobiet w milczeniu tuli swe przerażone pociechy, wpatrując się we mnie. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu.
Nie zrobię tego!
– Ruszaj! Na co czekasz panno wilk, pokaż nam, jaki los spotyka bezbożnych! – Mistrz ceremonii zachęca mnie do ataku.
Nie reaguję. Włosy jeżą mi się na rękach. Zaklęcia telekinetyczne są o cal. Powietrze pachnie magią.
Nie zrobię tego!
Odwracam się powoli i wracam w swoją stronę. Słyszę niezadowolenie płynące z trybun. Plebs buczy, Głośny Grubas lży mnie, arystokracja drwi. Staram się nie spoglądać na Księcia.
– Co ty wyprawiasz, głupia! – krzyczy nadzorca, kiedy zbliżam się do kraty.
– Miałam walczyć! – odwarkuję, łzy płyną mi po twarzy. – A to jest rzeź!
– A to jest arena! Co z ciebie za potwór!? Oni i tak zginą. Do roboty!
– Czyżby panna wilk miała uczucia? A może to heretycy rzucili na nią urok? – Mistrz ceremonii nie traci zimnej krwi, widział już pewnie niejedno. – Ale za odmowę walki należy się kara. Najpierw jednak zajmijmy się heretykami, nim jeszcze kogoś zaczarują.
Nadzorca patrzy zrezygnowany. Nagle telekineza wykręca mi kończyny i powala na ziemię. Stawy trzeszczą, wyginane do granic swych możliwości. Ścięgna napinają się jak struny, mięśnie płoną z bólu. Nie mam nawet siły, by nabrać powietrza. Świat zwalnia i szarzeje, a ja odpływam w ciemność. Gdzieś na granicy świadomości dostrzegam jeszcze, jak z sąsiednich wejść wybiega na arenę sfora głodnych ogarów. A wiec tak zginę, wszystko na marne…
Ale nie. Brzemię czaru znika równie szybko, jak się pojawiło. Odzyskuję świadomość. Moja ludzka forma jest obolała, ale żyje. W miarę jak zmysły wracają, wśród powszechnego aplauzu słyszę radosne poszczekiwania ucztujących psów. Jak rzekł nadzorca, heretycy i tak zginęli.
– …gdzie wilk nie pomoże, ludu Samarkandu, tam wyślij sforę psów. Może nie pourywają im głów, ale chyba nikt z was, szanowni widzowie, nie chciałby być na ich miejscu.
Leżę kilkanaście stóp od kraty. Nadzorca bez słowa wpatruje się we mnie. W jego oczach widzę zawód i smutek. Jest w nich też szczypta złości. Nie jest wcale takim potworem, jak na człowieka. Dla niego arena jest całym światem. Muszę szybko wstać, by wrócić do lochu. Potem będę kombinować, co dalej. Trzeba było zachować się jak człowiek i zwyczajnie wyrżnąć tych heretyków…
– Szanowni państwo, cóż to za szczęśliwy dzień. Przynajmniej dla nas. Oto sam Lord Nartian postanowił pokazać bestii, gdzie jej miejsce.
Potężna postać spada z książęcej loży prosto na arenę. Skok z trzydziestu stóp nie robi na niej wrażenia. Szczupły, żylasty mężczyzna o zimnych, zmęczonych oczach. Ma niecałe sześć stóp wzrostu i sam nie stanowiłby dla mnie wyzwania. Ale ma na sobie magiczną zbroję, która dodaje mu przynajmniej dwie stopy i czyni śmiertelnie niebezpiecznym.
– Przywitajmy go brawami. Smok północy, z łaski bogów paladyn słońca, Lord Nartian!
– Paladyn – powtarzam jak zahipnotyzowana. Będę z nim walczyć, pewnie mnie zabije, ale jeżeli wygram…
Mężczyzna o zmęczonym wzroku niczym maszyna idzie w moją stronę, nie bacząc na wiwaty. Trzeba działać. Błyskawicznie zmieniam postać, by szybko zlustrować go wyostrzonymi zmysłami. Jest bardzo pewny siebie. Nic dziwnego, jego zbroja to w zasadzie golem idealnie zestrojony ze swoim panem. Walczył w niej w setce bitew, zawsze wychodząc bez szwanku. Pancerz zapewnia mu nadludzką siłę i odporność na ciosy. Pięćdziesiąt kroków. Jest klasycznie uzbrojony, w prawej ręce miecz, w lewej ciężka tarcza. Też magiczne wzmocnione. Czterdzieści kroków. Zaczynam powoli krążyć. Staram się wyglądać na mniejszą i ranną, ale pewnie się na to nie nabierze. Trzydzieści kroków. Próbuję ocenić, jak jest szybki. Jeżeli zbroja daje mu również nadludzką szybkość, jestem zgubiona. Jeżeli uda mi się go zaskoczyć…
Paladyn nieoczekiwanie przyspiesza i atakuje, niczym skorpion. Wyskakuje wprost na mnie, wyprowadzając cięcie. W ostatniej chwili unikam ciosu, lecz nim jestem w stanie skontrować uderza tarczą. Parzy! Te magiczne zabawki… Ledwie utrzymuję równowagę. Staram się odskoczyć, ale jest zbyt szybki. Jego miecz tnie powietrze jak spadająca gwiazda, jego tarcza z łatwością blokuje wszystkie moje ciosy. Zaraz zginę! Nie tak miało być… Udaje mi się uniknąć jeszcze kilku ciosów, ale tylko odwlekam wyrok. Kolejne szybkie pchnięcie przebija mój bark. Ryczę z wściekłości. Krawędź tarczy uderza w pysk. To koniec, gubię rytm. Publika pieje z zachwytu. Kolejne cięcie przeszywa łapę. A więc tak to jest przegrywać. Tracę równowagę i padam na ziemię. Zadowolony Nartian wpatruje się we mnie, jego czoło zdobi ledwie kilka kropli potu. Wspomagana mocą zbroi ręka wgniata mnie w ziemię, podczas gdy druga dociska iskrzącą się klingę do gardła. Paladyn z teatralną miną spogląda w stronę Księcia. Czyli tak się to skończy, ironia losu.
Przyszły monarcha powoli wstaje.
– Trafił wilk na kamień – szydzi mistrz ceremonii. – Jaki los spotka naszą bestyję, czy wróci zhańbiona lizać rany, czy też już jutro zobaczymy ją wypchaną na wystawie osobliwości?
Publika cichnie na dźwięk rogu. Wszyscy spoglądają na Księcia. Dziedzic energicznie podnosi rękę i przekręca dłoń. Wyrok: życie.
– Wracaj do lasu, wilczyco. Książę darował ci życie, ale taką postawą nie zyskasz jego aprobaty – rechocze Głośny Grubas.
Teraz wszyscy spoglądają na nas. Nartian odwraca głowę i podaje mi rękę. Podnoszę się, wpatruję w Księcia, który dumnie stoi pośród swej świty. Raptem zauważam, że jeden z książęcych dostojników również patrzy na przyszłego monarchę, ale w jego wzroku jest coś niedobrego, a słowa, które szepcze, zwiastują śmierć. Nagle w loży pojawiają się spowite w czerń sylwetki.
– Zdrada! – Mój ryk przeradza się we wrzask, gdy zmieniam postać.
Mężczyzna o nienawistnym spojrzeniu rzuca się w stronę arystokraty. W jego dłoni zauważam błysk metalu. Książę! Nartianowi wystarcza wyraz mojej ludzkiej twarzy, by zrozumieć, co się dzieje. Paladyn z szybkością gromu rusza w stronę loży, wydając w myślach polecenia ochronie. Wokół Księcia wybucha potworna wrzawa. Stal uderza o stal, magia niemal barwi powietrze. Protektorzy osłaniają swego pana, ale zamachowców jest coraz więcej.
– Skaczcie, Panie! – krzyczy Nartian, widząc, że dziedzic nie ma innej drogi ucieczki. – Złapię was.
Wszystko dzieje się błyskawicznie. Dziedzic waha się, ale ktoś popycha go i strąca w dół. Paladyn wyskakuje z iście kocią zwinnością, by złapać Najdroższego. Z lochów wybiegają zdezorientowani żołnierze popędzani przez dziesiętników. Publika krzyczy w ekstazie. Mistrz ceremonii gorączkowo wzywa do zlinczowania spiskowców, lecz niespodziewanie milknie. Gdzieś z góry spada z łoskotem kilka ciał. A po chwili na arenę opadają kolejni zamachowcy. Wysokie, szczupłe, obleczone w demoniczny mrok postacie o gorejących czerwienią oczach. Książę, kulejąc, kryje się za zdezorientowanym Nartianem.
A wiec jednak tak się to skończy. Rozkładam szeroko ręce i nieludzkim głosem wykrzykuję bluźniercze zaklęcia. W normalnych warunkach ktoś powstrzymałby mnie, ale nie teraz. Mrok wokół mnie również gwałtownie gęstnieje, a wielkie pochodnie zmieniają na chwilę kolor, czas zwalnia. Zmieniam postać. Ktoś stara się mnie pochwycić telekinezą, ale teraz słaba ludzka magia tylko ślizga się po mojej demonicznej tarczy. Pewnie spalą mnie za to na stosie, ale nie dzisiaj. Oceniam przeciwników nieludzkimi zmysłami i rzucam się w wir walki.
Czterech zamachowców bacznie mnie obserwuje. To czarownicy. Uderzają we mnie kolejne zaklęcia, uroki i tajemne słowa. Na marne. Przebijam się przez nie, a przyzwany demon w mej głowie śmieje się szyderczo, niwecząc ich wysiłki.
Pierwszy z morderców, ufny w swą magię, ginie nie podniósłszy nawet broni. Dwóch kolejnych atakuje mnie z szybkością węży, gdy trzeci szarżuje w stronę Nartiana. To jacyś fanatycy, stawiają wykonanie zadania nad własne życie. Wirujemy w śmiertelnym tańcu, a na moich łapach rosną kolejne krwawe wstęgi. Są ode mnie znacznie szybsi, ale ich pojedynkowe miecze nie na wiele się zdają, a moja tarcza szybko łamie ich magię. Jako pierwszy zwalnia wyższy z napastników. Powalam go niezwłocznie i ciskam piach w oczy jego kompana. Przeciwnik gubi rytm i siecze na oślep. Z łatwością skręcam mu kark potężnym ciosem. Jeszcze tylko jeden.
Ostatni z morderców radzi sobie zdecydowanie lepiej. Pajęczym paraliżem unieruchamia zbroję Paladyna, a dobiegający do niego żołnierze nie stanowią dlań wyzwania. Od Księcia dzielą go już tylko dwa kroki. Nie zdążę. Rzucam się do szaleńczego biegu, sprowadzeniec nagina dla mnie zasady rządzące materialną rzeczywistością. Za daleko! Książę widzi mnie, stara się podjąć walkę, ale szermierka nie jest jego mocną stroną. Jeszcze chwila wyśniony, wytrzymaj!
Zamachowiec nie traci czasu. Rani Księcia wytrącając mu zdobiony rapier. Mroczne, plugawe dłonie chwytają piękne, jasne włosy następcy tronu. Pewny swego morderca szykuje się do zadania ostatecznego ciosu, ale wtedy szpony dosięgają celu. Z łatwością rozbrajam go i odciągam od przerażonego monarchy. Zaskoczony spiskowiec próbuje czarować, ale miażdżę mu ręce. Wygrałam.
I wtedy moja tarcza przestaje działać. Demon, niezadowolony widać z mojego zachowania, znika. Czas przyspiesza, raptem ze wszystkich stron otaczają nas żołnierze. Magia uderza we mnie jak huragan. Padam na ziemię. Widzę, jak oswobodzony z mocy czaru Nartian podbiega do Księcia. Przyszły monarcha siedzi na ziemi trzęsąc się lekko. Czuję, jak brzemię zaklęcia wypycha powietrze z płuc. Paladyn pomaga mu wstać, po czym podnosi rękę do góry. Telekineza pryska. Cała arena drży od zgiełku.
– A mówili, że to psy są najwierniejsze. – Głos Grubasa jest nieco słabszy, a jego oddech wydaje się płytki. Tłumy cichną. – Poniżona i wzgardzona, walczyła. Mogła uciec, mili panowie, mogła zabić z zemsty, miłe panie, ale w godzinie próby okazała wierność. Plugawi tchórze zostali… – Mistrz ceremonii kontynuuje przemowę.
– Dziękuję w imieniu mojego pana – mówi Nartian. – Odkąd wstało słońce dwa razy uratowałaś Księciu życie.
– Zabij ich! – syczy przyszły monarcha drżącym głosem.
– Mój panie. Oni już nie żyją.
– Tamten jeszcze dycha. Urwij im łby i kończyny, i wyrwij kiszki!
– Miłościwy Panie, takie zachowanie…
– Cokolwiek rozkażesz! – odwarkuję nieludzkim głosem, zabierając się do dzieła.
Nartian odwraca wzrok, kiedy wypełniam wolę jego pana. Mój wybranek zaciskając zęby, kiedy głowy i trzewia zamachowców szybują w stronę trybun, barwiąc piach. Mój Książę, mój wyśniony, wreszcie do mnie przemówił.
***
W komnacie audiencyjnej panował półmrok. Naprzeciw przyszłego monarchy siedzącego na bogato zdobionym tronie stało trzech mężczyzn. Dwóch młodszych, stojących z tyłu, miało eleganckie, czerwone szaty. Trzeci, starszy, noszący skrzącą się, śnieżnobiałą togę rozmawiał z Księciem.
– Czcigodny Panie, odradzam stanowczo. To nieroztropne, zaufaj naszej mądrości.
– Gdzie była ta wasza mądrość, gdy kilka godzin temu próbowano mnie zabić?!
– Nie można jej ufać – wtrącił jeden z młodszych gości. – Ona włada czarną magią. To nie zwykły wilkołak a prawdziwy zmiennokształtny, elita wśród tych potworów, albo czarownica. Zgodnie z prawem Świątynia ma obowiązek przeprowadzić…
– Znam prawo, i biorę to na siebie, o ile ona będzie potrafiła zapewnić mi bezpieczeństwo!
– O czcigodny, przypomnij sobie, że twój ojciec paktował kiedyś z wilkołakami. – Starzec w bieli z wahaniem popatrzył arystokracie w oczy. – Pamiętasz, jak się to skończyło? Te stwory zabiły ponoć twą siostrę, a sam król ledwo uszedł z życiem.
– A człowiek, który dziś próbował mnie zabić, był ponoć moim bratem. Odwagi starcze, zaufaj mi. Odniosę sukces tam, gdzie mój ojciec zawiódł.
***
Dwie godziny po zachodzie słońca przybywa powóz. Mam służyć Księciu. Czysta i uczesana, wystrojona w najprzedniejsze jedwabie, jadę do pałacu. Na odchodne nadzorca pochwalił mnie i rzekł, że właśnie przechodzę do historii. Życzył mi też szczęścia w wyższych sferach. Przypomniałam mu, by dbał o konie.
Straż toruje drogę. Szlachta bawi się w swych rezydencjach, prosty lud gdzie popadnie, w całym mieście kwitnie nocne życie. W licznych szynkach i gospodach minstrele śpiewają o mojej dzisiejszej walce. Dziwna rasa ci ludzie, kilka dni temu przywieźli mnie tu w stalowej klatce jak zwierzę. Nazywali potworem, oni, którzy wiwatowali gdy mordowałam ich pobratymców. A dziś piją moje zdrowie.
– Pani losu, prowadź mnie. – szepczę do siebie kiedy powóz staje.
Panujący na dziedzińcu mrok rozświetlają pochodnie trzymane przez szpaler żołnierzy. Na szczycie schodów czeka na mnie sam Lord Nartian w asyście kilku mężczyzn w czerwonych szatach. Prowadzą mnie przez niezliczone korytarze, kręte schody oraz barwne pokoje. Przyszły król czeka na mnie na balkonie z pucharem wina w dłoni.
– Nareszcie! Witaj, dzielna wilczyco.
Książę… nie wie nawet, jak się nazywam.
– Witaj szlachetny panie.
– Zostawcie nas. Lordzie, wyprowadź swoich ludzi.
– Jak sobie życzysz panie! – Nartian znacząco spogląda na mnie i zwraca się do władcy. – Będziemy czekać pod drzwiami na każde wezwanie.
– Jeżeli was to uszczęśliwi.
– Szlachetny Panie, a naszyjnik? – odzywa się ktoś niskim, przejętym głosem. – Ona musi go założyć, są w nim zioła oraz malachit, to uniemożliwi jej…
– Załóż go żonie, a nuż pomoże. – Przyszły monarcha nie daje mu dokończyć. Kilku zbrojnych śmieje się. – A teraz bądźcie łaskawi nas wreszcie zostawić.
Gdy Nartian zamyka za sobą drzwi, Książę podaje mi puchar wypełniony aromatycznym trunkiem, a następnie gestem zaprasza na balkon.
– Dziękuję za uratowanie życia. Bez twej pomocy zginąłbym.
Milczę.
– Cóż za skromność. – Przyszły monarcha lekko pochyla głowę, by spojrzeć mi w oczy. – Pozwól więc, że ja okażę swą hojność. Nadam ci tytuł szlachecki. Pragnę także, byś od dziś mnie chroniła. No i od teraz jesteś wolnym człowiekiem… A właśnie, to jedna z wielu rzeczy, o które chciałem cię zapytać. Kim jesteś? Jesteś człowiekiem?
Odstawiam puchar obserwując panoramę miasta. Dostrzegam dziedziniec zamkowy, wielki rynek, nawet arenę. Reszta świata ginie gdzieś w mroku.
– Zwiecie nas zmiennokształtnymi, panie.
– Podobno jesteście elitą wśród wilkołaków? – mówiąc te słowa Książę delikatnie dotyka mego ramienia.
– Kiedyś tak było.
– A teraz? – Niebieskooki podnosi puchar do ust.
A więc jednak tak się to skończy. Oceniam odległość do rynku. Będzie z siedemset stóp. Zobaczymy, czy doleci.
– Teraz pozostała mi już tylko zemsta.
Świat zwalnia. Następca tronu nie jest w stanie choćby jęknąć. Moja ludzka ręka z nieludzką szybkością chwyta go za gardło, podczas gdy druga zręcznie łapie spadający puchar. Wszystko dzieje się bezszelestnie. Moje oczy nabierają żółtej barwy, ale nie zmieniam zupełnie postaci. Jeszcze nie. Przez długą chwilę patrzę na przerażone, blade książątko, które już dwa razy oszukało przeznaczenie. Tym razem nie ucieknie. Do oczu napływają mi łzy.
– Zaraz urwę ci szlachetną głowę, mości panie – szepcę, przyciskając czoło do czoła.
Kończyny duszącego się władcy zaczynają dygotać.
– Ale zanim się to stanie, powiem ci dlaczego, wszak ty niczym nie zawiniłeś. Twój ojciec próbował kiedyś wciągnąć nas w sprawy waszego świata. Trzysta trzy księżyce temu przybył wraz ze swymi ludźmi pod czarną skałę, by zawrzeć układ. Kilka wilczych klanów miało walczyć pod jego sztandarem. Wszystko było już uzgodnione, jako starsza miałam jedynie przypieczętować układ.
Delikatnie rozluźniam uścisk. Wystarczy, by zaczerpnąć powietrza, nie wystarczy, by krzyknąć.
– Ten dzień był zimny i pochmurny. Król ubrał się więc stosownie. Założył również ciepłe, czarne rękawice. Były zrobione z moich szczeniąt.
Moje łzy lecą na bladą twarz mdlejącego młodzieńca. Po ponad dwudziestu latach mam zemstę na wyciągnięcie ręki.
– Panie, wszystko w porządku? – Wzmocnione zmysły za drzwiami wyłapały mój szloch. Czas kończyć.
– Oko za oko, ząb za ząb, szczenię za szczenię. Sam rozumiesz, mój Książę! – krzyczę, skręcając mu kark. Pewnie i tak już go udusiłam.
Do Sali wpadają zbrojni. Moje zaklęcie ochronne w ostatniej chwili stawia czoła okrutnym mackom telekinezy. Jednym szarpnięciem urywam ofierze głowę, by cisnąć nią w stronę rynku. Powinna dolecieć. Ciekawe, czy będą się o nią bili. Nartian szarżuje w moją stronę, magowie zaraz rozplotą moją osłonę. Zwinnie przeskakuję przez balustradę i skaczę w mrok.
Spadając w ciemności zmieniam postać. Świat staje się jakby większy. Mój krzyk przechodzi w skrzek, gdy za duża suknia ześlizguje się z czarnych piór. Na balkonie rozbłyska jasne światło, w którego blasku kusznicy wypatrują celu. Kilka srebrnych bełtów przeszywa niesiony wiatrem jedwab. Wszyscy gorączkowo szukają wielkiej, podstępnej wilczycy. Nikogo nie interesuje mała, zbudzona widać nagłą wrzawą sroka.