Drzwi na klatkę schodową były przymknięte. Otworzyłam je uderzeniem barku, sprawiając tym ruchem, że wisząca na ramieniu torba uderzyła mnie w udo. Coś zagrzechotało w środku. Jezu, byleby tylko soczki marchewkowe się nie stłukły – przemknęło mi przez głowę. Olcia, uwieszona u mojej szyi, wydała z siebie radosny okrzyk i zaczęła podskakiwać mi na biodrze. Wdech, wydech… Dziewczyno, tylko spokojnie! – pomyślałam.
– Jestem, szefie. Cały czas pana słyszę – powiedziałam do telefonu miłym i opanowanym tonem głosu. – Niestety, nie mogę się podjąć tego zlecenia. Jeszcze nie. Widzi pan, nie udało nam się załatwić żłobka dla córki i…
Jakaś koperta leżała na podłodze obok skrzynki na listy. Kurde! Jeśli to kolejne powiadomienie z ZUS-u o wstrzymaniu wypłaty świadczeń macierzyńskich, to się chyba zastrzelę. Albo kogoś. Przykucnęłam ostrożnie, usiłując nie wypuścić z rąk dziecka, torby ani komórki. Było to działanie w sumie z góry skazane na niepowodzenie. Mój smartfon wyślizgnął się i grzmotnął o ziemię. Podniosłam go błyskawicznie i wcisnęłam z powrotem między ramię a policzek, a potem zgarnęłam z podłogi białą kopertę. Noż kurczę! Nawet nie była zaadresowana do mnie, tylko do Nowakowej z drugiego piętra. Cholernej wariatki, która ciągle przyłaziła narzekać, że Olcia za dużo płacze i za głośno tupie. Nijak nie umiałam jej wytłumaczyć, że moja córka dopiero raczkuje. Przez moment miałam ochotę wcisnąć list za skrzynkę pocztową albo wyrzucić do kosza, jednak przeważyło dobre wychowanie. Może jak pobawię się w życzliwą sąsiadkę i dostarczę jej list osobiście, to wreszcie przestanie się czepiać? Zacisnęłam palce na kopercie, poprawiłam dziecko na biodrze i ruszyłam w górę po schodach. Z telefonu dochodziło gniewne brzęczenie.
– Jasne, szefie. Rozumiem. Wiem, że to kolejne zadanie, którego wykonania muszę odmówić… Tak, rozumiem dobrze, że stawiam pana w trudnej sytuacji… Nie, Marcin nie może zrezygnować z pracy, nie na tym etapie kariery…
Olcia kręciła się i wiła w moich ramionach tak, że miałam wrażenie, jakbym niosła do mieszkania kłębowisko węży, a nie jedną czternastomiesięczną dziewczynkę. Torba obijała moją nogę przy każdym kroku i zaczynałam mieć graniczące z pewnością podejrzenie, że któryś z ulubionych soczków mojej córki wyciekł i właśnie plami moje dżinsy i sweter. Zaciskając zęby, zapukałam do mieszkania Nowakowej.
– Tak. Jest mi naprawdę bardzo przykro. Doceniam pana zaufanie i chęć bezpośredniej współpracy ze mną, ale może Edward?… Jest już niedostępny… Permanentnie? Cholera!
Drzwi uchyliły się wreszcie i wychyliła się zza nich rozczochrana głowa mojej sąsiadki. Podpuchnięte, zaczerwienione oko łypnęło na mnie podejrzliwie.
– Czego znowu?
– List do pani – wyszeptałam, odsuwając, na ile się dało, usta od telefonu, i wepchnęłam jej kopertę do wykrzywionej, najwyraźniej od dawana pozbawionej kontaktu z wodą i mydłem dłoni. Oparłam się pokusie, żeby wytrzeć rękę o spodnie, rzuciłam kobiecie krótki uśmiech i ruszyłam po schodach do swojego mieszkania.
– Bardzo, bardzo przepraszam… Może w przyszłym miesiącu… Cały czas staram się wrócić do pracy, ale sam pan rozumie, że ten typ zadań jest mocno czasochłonny… Nie, dziadkowie nie mogą zająć się Olą… Tak, ja też żałuję.
Trzasnęłam drzwiami wejściowymi, z ulgą posadziłam córkę na dywaniku w korytarzu i wyłączyłam telefon. Przez chwilę miałam ochotę wyrzucić go za okno. Nie czułam się w porządku, po raz kolejny odmawiając szefowi. Mnie samej zresztą też zaczynało brakować adrenaliny związanej z moją pracą. Cóż poradzić, mój mąż był przekonany, że do szczęścia i prawidłowego rozwoju dziecka na tym etapie życia niezbędna jest matka. Nie chciał nawet słyszeć o wynajęciu opiekunki dla naszej córki. Zresztą myśl o moim powrocie na poprzednie stanowisko również nie napawała go radością.
Ola przestała wsadzać sobie do buzi podeszwę mojego kapcia i spojrzała na mnie swoimi wielkimi, szarymi oczami.
– Am, am! – powiedziała zdecydowanie.
– Już, już. – Wkopałam buty pod wieszak i schyliłam się po zakupy. Kurde, przynajmniej jeden ze słoiczków z potrawką dyniową faktycznie się stłukł, a pomarańczowa paciaja rozlała się na pozostałe produkty. Zamrugałam, usiłując powstrzymać napływające do oczu łzy. To zdecydowanie nie był mój dzień.
– Zaraz ci naszykuję jedzonko! – Chwyciłam torbę z zamiarem wyczyszczenia jej zawartości, gdy silne, malutkie paluszki zacisnęły się na moim nadgarstku.
– Am, am! – powtórzyła stanowczo Ola.
– Cholera, musisz chwilę poczekać! Czego nie rozumiesz? – wydarłam się jak głupia. To był błąd. Duży.
Patrzyłam z przerażeniem, jak okrągła twarzyczka mojej córeczki czerwienieje, a w kącikach oczu pojawiają się łzy, które zaczynają spływać po policzkach. Mała nabrała powietrza i wydała z siebie pełne złości i buntu wycie. Zaświdrowało mi w uszach.
– Przestań! – Uklękłam przy córce i usiłowałam ją objąć. – Przestań, proszę! – zasyczałam, słysząc, jak Nowakowa z dołu wali czymś w sufit. Prawdopodobnie miotłą. Poczułam, jak rośnie we mnie dzika, kompletnie wariacka furia. Zaryczane, wyjące na cały głos dziecko, moja nieudolność w roli matki i całe to cholerne życie doprowadzały mnie do szału.
– Przestań! – Złapałam Olę za trzęsące się od płaczu ramiona i potrząsnęłam gwałtownie. – Przestań, do kurwy nędzy! Czemu nie możesz się zamknąć? Albo choć na chwilę zniknąć? Po co ja się w to wszystko wpakowałam?!
Moja córka zamilkła tak niespodziewanie, że od nagłej ciszy zakręciło mi się w głowie. Otworzyła i zamknęła buzię, jakby była w szoku. Spojrzała na mnie z wyrzutem. Zrobiło mi się potwornie głupio.
– Przepraszam… Ja… nie chciałam. Olusia… – Wyciągnęłam do niej rękę. Jej oczy rozszerzyły się i pociemniały.
– Zła mama! Zła! – powiedziała z takim naciskiem, że poczułam, jakbym dostała cios w żołądek. Zgięłam się w pół.
– Mama daj am, am! Juz! To! – wskazała paluszkiem breję, w której tkwiły szklane odłamki stłuczonego pojemniczka.
Nie mogłam złapać oddechu. Słowa dziecka odbijały się echem w mojej głowie. Odbierały mi kontrolę nad własnym ciałem. Odwróciłam się sztywno jak nakręcany pajacyk i zaczęłam zgarniać na dłoń rozbryzgane po dnie torby danie dnia. Ostry odłamek szkła wbił mi się pod paznokieć, rozerwał skórę. Zagryzłam wargi. Miseczka. Gdzie jest ta cholerna miseczka? – pomyślałam. Boże. Przecież nie mogę dać jej niepodgrzanego.
– Mama daj! – krzyknęła Olusia, moja maleńka córeczka. Jeszcze do niedawna zasypiała jedynie przytulona do mojej piersi i śmiała się na całe gardło, kiedy robiłam dla niej teatrzyk cieni. Teraz jej oczy błyszczały, jakby w środku główki świeciła żarówka, którą wypalała mi mózg. Nie miałam wyboru. Musiałam spełnić jej polecenie. Natychmiast. Podskoczyłam, wyciągnęłam do niej rękę umazaną dyniową papką i krwią płynącą ze skaleczonego palca. Była naprawdę głodna. Sięgnęła ku mnie łapczywie.
I oczywiście takie zimne, zabrudzone jedzenie jej nie smakowało.
– Zła mama! Zła! – wydarła się jeszcze głośniej, odtrącając ze złością moją dłoń.
To bolało. Tak strasznie, jak chyba jeszcze nic w życiu. Złapałam się za głowę. Słowa mojego dziecka sprawiały, że czułam, jakby mój mózg gotował się i wypływał uszami. Przy tym cierpieniu nawet skurcze porodowe wydawały się bułką z masłem. Krzyczałam – panicznie, wysoko, cienko. Nigdy bym nie przypuszczała, że potrafię wydawać z siebie takie odgłosy.
Nie usłyszałam zgrzytu otwieranych drzwi. Do mojego obolałego jestestwa nie dotarły też pierwsze dźwięki kołysanki. Dopiero kiedy pulsujący, opasujący moje skronie rozgrzaną do czerwoności koroną bólu nacisk zelżał, byłam w stanie odsunąć dłonie od oczu. Moje dziecko spało, ssąc kciuk i przytulając się do obwisłych piersi Nowakowej. Kobieta pogładziła Olę brudną dłonią po mokrym od łez policzku. Powieki malutkiej zadrżały spazmatycznie.
– Boże, zlituj się! – Objęłam się ramionami i kiwałam w przód i w tył jak w ostrym ataku choroby sierocej. – Co to było?
– Boga to ty w to nie mieszaj. – Sąsiadka odgarnęła przetłuszczone, splątane włosy z twarzy. – Inna pomoc ci teraz potrzebna. Zaczęło się.
– Że co? – Popatrzyłam na nią w osłupieniu. – Co się zaczęło?
– U twojej córki. Za wcześnie. Sama sobie nie poradzisz.
– Ale z czym? – Wbiłam paznokcie w skórę dłoni. To nie może się dziać naprawdę.
Musiałam wyglądać na osobę na skraju załamania nerwowego, bo Nowakowa spojrzała na mnie z litością. Przykucnęła i ostrożnie podała mi śpiącą Olę. Machinalnie wzięłam moją córeczkę w ramiona, a ta mruknęła i wtuliła głowę w zagłębienie między moją szyją a obojczykiem. Jej kucyki pachniały szamponem rumiankowym.
– Nie myśl już o tym – powiedziała Nowakowa, patrząc mi prosto w oczy. Poczułam ulgę. Starsi i mądrzejsi ludzie wszystkim się zajmą. – Będzie dobrze. Ktoś do ciebie przyjdzie. Powie, co masz robić. A ona niech teraz pośpi. Jak się obudzi, to jej nie denerwuj. Daj, co tam sobie zechce.
Uwierzyłam. Na jakiś czas przestałam w ogóle myśleć. Zapomniałam o całej sprawie na tyle skutecznie, że kiedy o dziewiętnastej zabrzęczał dzwonek, wstałam z kanapy zirytowana gapiostwem mojego męża.
– Znowu zapomniałeś kluczy? Masz szczęście, że jeszcze nie usypiam Oli. – Otworzyłam z rozmachem drzwi.
To nie był Marcin. Na korytarzu stało trzech nieznajomych: wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w czarnych okularach, niski, szczerzący nerwowo zęby łysy w brunatnej marynarce i wyglądający na śmiertelnie przerażonego, młodszy od pozostałej dwójki blondynek z odstającymi uszami.
– Tak? Panowie to, przepraszam, do kogo? – zapytałam, przeczesując dłonią włosy i żałując, że zdążyłam już zmyć makijaż. Ten w okularach był naprawdę przystojny. Tylko jakiś taki nabzdyczony i wściekły.
– No? Co mówimy? – warknął do blondynka, który podskoczył jak ukłuty szpilką.
– Dzień… Dzień dobry – wyjąkał. Nabrał tchu i kontynuował – Pani Inga Krawczak?
– To ja – zamrugałam. – A w jakiej sprawie?
– Eee… – Blondasek wyglądał, jakby zupełnie stracił rezon. Łysy odsunął go delikatnie na bok.
– Możemy wejść? – zapytał z uśmiechem, który zapewne były czarujący, gdyby nie odsłaniał aż tak dużo żółtych, wystających zębów. Odkryłam ze zdziwieniem, że nie potrafię mu odmówić.
– Zapraszam. – Odsunęłam się od drzwi, wpuszczając gości do mieszkania.
Weszli. Nie zdejmując butów, skierowali się od razu do salonu, gdzie wpatrzona w ekran telewizora Olcia oglądała przygody różowej świnki. Powinnam ją kąpać i kłaść spać – odezwały się we mnie wyrzuty sumienia.
Brunet skrzyżował ręce na klatce piersiowej.
– Zatem? Co teraz? – zapytał takim tonem, jakby jego cierpliwość była już na wyczerpaniu.
Cała krew odpłynęła blondynkowi z twarzy.
– Eee… Zbadać dziecko? Przepytać matkę? Wywiad przeprowadzić? – zasugerował, wyłamując nerwowo palce.
Łysy parsknął nieprzyjemnym śmiechem.
– Chłopcze, najpierw je zablokuj, bo inaczej, jeśli któraś jest Iskrą i cię strzeli mocą, to się nie pozbierasz. To podstawowe działanie. Czego was uczą w tej szkole?
Okularnik wyciągnął z kieszeni czarnego płaszcza długopis i notes. Zaczął coś bazgrać z wyraźnie niezadowoloną miną. Blondynek stanął na palcach, usiłując przez ramię zajrzeć mu w notatki.
– Panowie tu sobie jakiś egzamin robią czy co? O co chodzi? – zapytałam niepewnie.
– Panna, ty się nie denerwuj. – Łysy ujął mnie delikatnie, ale stanowczo za ramiona i zajrzał w moją twarz zupełnie czarnymi, pozbawionymi tęczówek oczami. Straciłam przytomność.
Kiedy się ocknęłam, siedziałam na kanapie. Było mi zimno, bolała mnie głowa i nie mogłam się ruszyć. Gdzieś obok mnie trwała ożywiona dyskusja.
– …skoro już wiemy, że dziecko jest Iskrą, i to bardzo utalentowaną, a matka Wybrakowaną, to jakie powinny być następne działania?
– Eee…
– Magia małej jest tak silna, że może być bardzo niebezpieczna – podpowiedział życzliwym szeptem łysy. Przyjrzałam mu się uważniej. Wyglądał, jakby unosił się kilka centymetrów nad podłogą. Na jego do tej pory bladej twarzy wykwitły gorączkowe rumieńce.
Blondynek stał niemal na baczność. Nerwowo przełykał ślinę.
– Mam zabić dziewczynkę? – odpowiedział pytającym, mocno nieszczęśliwym tonem.
Brunet miał taką minę, jakby za ciemnymi szkłami okularów przewracał z niesmakiem oczami.
– Jeśli dziecko ma taką moc już w tym wieku, to przecież będzie stanowić ogromny atut dla Rady, gdy dorośnie! – ryknął. – Po co zabijać? Zabieramy je ze sobą.
Szarpnęłam się na kanapie. Nie mogłam wstać. Nie mogłam nawet unieść ręki. Wybałuszonymi oczami obserwowałam rozgrywającą się przede mną scenę.
– No tak. Oczywiście! – Blondynek aż podskoczył do góry. – Miałem to na końcu języka.
Nie wolno wam! Boże, gdzie mój telefon? Gdzie jest Marcin? – krzyczałam w duchu. Usiłowałam przemóc paraliż, jaki mnie ogarnął, zawołać o pomoc, zaprotestować. Nie mogłam zrobić nic. Tylko patrzeć.
Ten w okularach znowu napisał coś w notesie. Uniósł głowę.
– Ksawery, ty weźmiesz bachora. A ty… Piotr, tak? Zmienisz matce pamięć według ustalonego scenariusza. Z mężem nie będzie problemów. Jest Iskrą, choć słabą. Rozumie powagę sytuacji. Już wyraził zgodę.
Nie. To, kurwa, nie może być prawda. To jakiś zły sen. Marcin?… Niemożliwe. – próbowałam przekonać samą siebie. Moje serce zmieniło się w twardy kawałek lodu i rozpadło na tysiące zimnych, ostrych okruchów.
– Słuchaj. Nie jesteśmy zachwyceni poziomem twojej wiedzy i wykazanymi do tej pory umiejętnościami magicznymi. – Ciemnowłosy zabębnił palcami po stole. – To, czy zdasz, zależy wyłącznie od części praktycznej. Nie spieprz tego – dodał. Jego głos sugerował, że niepowodzenie na tym egzaminie oznacza coś gorszego niż powtarzanie roku na jakimś prawdziwym odpowiedniku Hogwartu.
– Jasne, jasne! – Piotr gorliwie pokiwał głową i odwrócił się w moją stroną. Kiedy zobaczyłam jego pobladłą, wystraszoną twarz, ogarnął mnie jeszcze większy lęk. Mieć zmienianą pamięć, to brzmiało przerażająco. Ale pozwolić, by we wspomnieniach i świadomości gmerał ktoś najwyraźniej zupełnie do tego nieprzygotowany i nieposiadający jakichkolwiek kompetencji, to już mogło wywołać absolutną panikę. Miałam ochotę krzyczeć na całe gardło. Struny głosowe odmawiały mi jednak współpracy.
Zamiast tego wrzasnął łysy. Był to ryk pełen niedowierzania i okropnego bólu, który poniósł się echem po całym pokoju. Przeniosłam na niego wzrok.
Stał, trzymając Olcię w wyciągniętych przed siebie, sztywno wyprostowanych rękach. Ciemna, prawie czarna krew spływała mu z policzka.
– Ugryzła mnie – powiedział drżącym głosem.
Uśmiechnęłam się w duchu. Moja córka bardzo nie lubiła być odciągana na siłę od ukochanej bajki w telewizji. Odkąd zaczęła ząbkować, niechęć ową wyrażała poprzez zdecydowane zaciśnięcie przednich ząbków na dowolnej części ciała tego, kto ośmielił się przerwać jej seans. Sama nosiłam na przedramionach blade, punktowe blizny.
– Kurwa! – Okularnik zerwał się z fotela, zrzucając na podłogę notes wraz z długopisem. – Nie pozwól, by napiła się twojej krwi! Jeszcze nam małego wampirka brakowało!
– To co mam zrobić? Ja krwawię! – Łysy wpatrywał się w kolegę szeroko rozwartymi oczami. Wyglądał na tak zszokowanego, że w innych okolicznościach byłoby mi go nawet żal. Teraz poczułam tylko złośliwą satysfakcję.
– Załatwię to. Szlag! – Wydawało mi się, że temperatura w pokoju wzrosła o kilka stopni. Brunet zdawał się kipieć ze złości. Podszedł szybko do krwawiącego Ksawerego i zdecydowanie, choć w wyraźnie mało fachowy sposób wziął od niego Olcię. Niezbyt delikatnie i z grymasem obrzydzenia na twarzy otarł jej buzię z krwi.
– Cholera, czy ona się tego nie nałykała?
– Może trzeba dać jej wody, żeby się bardziej rozpuściło? Albo sprowokować do wymiotów? – zasugerował ze skruchą łysy wampir. Ściągnął ze stołu obrus w kratkę i usiłował zatamować krwawienie z policzka.
Brunet zasyczał, obnażając przy tym długie, ostre kły. Jakieś cienie przemknęły pod powierzchnią bladej twarzy. Przymknęłam oczy. Co za potwór trzyma moje dziecko?
– Skończcie to – rozkazał lodowatym tonem. – Piotr, do kurwy nędzy, weź się wreszcie do roboty!
Odwrócił się i tak po prostu wyszedł z mieszkania z moją córką na rękach. Szarpałam się i wiłam, próbując wyrwać się ze stanu paraliżu. Udało mi się osiągnąć tyle, że zsunęłam się z kanapy na dywan. Zabiję ich. Zabiję wszystkich. Jak śmieli zabrać moje dziecko?
Usłyszałam lekkie kroki. Blondyn Piotr przykucnął przede mną.
– Bardzo, bardzo mi przykro – powiedział z żalem i wziął moją głowę w swoje dłonie.
***
Budzę się, dusząc od szlochu. Co za potworny sen… Marcin unosi się na łokciu i patrzy na mnie. Nawet w ciemności czuję bijącą od niego falę litości i smutku.
– Znów miałaś koszmary? – mówi współczująco, dotykając mojego ramienia. Wzdrygam się.
– Olcia… Oni zabrali naszą córkę – skarżę się jak dziecko, któremu starszy brat zjadł cukierka. Nienawidzę tej bezradności i bezsiły w swoim głosie.
Milczy przez chwilę.
– Kochanie, to nie tak… Przypomnij sobie, proszę. To nie była twoja wina. Kierowca…
W mojej głowie nagle nakładają się dwie wersje rzeczywistości. W jednej jest przewrócony na bok wózek, kółko z przodu jeszcze się obraca, na jezdni lśnią odłamki szkła. I cisza, cisza tak głośna, że aż boli. Słyszę tylko swój chrapliwy oddech. Zszokowane twarze przechodniów, zaczerwieniona, pusta twarz faceta za kierownicą vana, smród wczorajszego alkoholu w jego oddechu. Cisza. Moje dziecko nie płacze.
Wyskakuję z łóżka, zapalam lampę. Puste miejsce zamiast łóżeczka ze szczebelkami, jaśniejszy ślad na ścianie w miejscu, o które opierała się komoda z przewijakiem. Brak nawet jej ukochanego misia. Olcia nie zaśnie bez Pana Puchatego – ta myśl sprawia, że cienka nić łącząca mnie z normalnością pęka z trzaskiem. Wyję. Biegnę do kuchni. Otwieram szafki, drzwiczki z trzaskiem obijają się o ściany. Szukam. Nic. Nie ma ani obiadków w małych słoiczkach, ani soczków, ani nawet chrupek kukurydzianych. Potrącam puszkę z mieloną kawą, spada z hukiem na blat, pył wzbija się w powietrze, osiada na moich rękach i twarzy. Nic mnie to nie obchodzi. Wychodzę z kuchni, mijam w korytarzu męża, widzę jego otwarte, poruszające się bezradnie usta, rękę wyciągniętą w moją stronę. Strząsam ją z ramienia jak natrętnego owada. Łazienka.
I tam znajduję, ukryty za szeregiem balsamów i żeli do kąpieli, szampon No More Tears o zapachu rumianku. W powietrzu wciąż unosi się aromat kawy, co doprowadza mnie do szału. Ja chcę poczuć zapach mojego dziecka.
Odkręcam zakrętkę, wylewam trochę płynu na dłoń, wcieram w ręce i we włosy. Jeszcze niedawno robiłam z niego pianę, nakładałam ją na jej cienkie włoski, zostawiałam kropkę na zadartym nosku i zdmuchiwałam ze śmiechem. Patrzę w lustro nad umywalką i w umorusanej szamponem i kawowym pyłem wariatce nie widzę nic ludzkiego. Znów krzyczę.
Przybiega Marcin i daje mi zastrzyk. Wkłada mnie do wanny i zmywa ze mnie cały brud, pot i łzy. A gdy już jestem czysta, obojętna i bezwolna, prowadzi mnie do sypialni i kładzie do łóżka.
Potem nadchodzi błogosławiona ciemność.
***
Kiedy następnym razem leki przestają działać, tańczę. Sunę w ramionach Marcina po marmurowej posadzce, kryształowe lustra odbijają nasze wyprostowane sylwetki. Wyglądam pięknie w niebieskiej jedwabnej sukni. Z bladością jest mi do twarzy.
– Jaka urocza para… – słyszę gdzieś z boku szept. – Jaka szkoda, że spotkała ich taka tragedia…
Mój mąż wygląda jak książę z bajki. „Jest Iskrą, już wyraził zgodę…” – dobiega mnie głos z głębin pamięci. Prostuję się groźnie. Przez moment mam ochotę chwycić kieliszek szampana, stłuc go o podłogę i odłamki szkła wbić mojemu sympatycznie uśmiechniętemu mężowi prosto w oczy. Przekręcać, aż ciepła krew spłynie mi na gołe ramiona po cieniutkich, błękitnych rękawiczkach.
Marcin zauważa we mnie jakąś zmianę, bo przerywa taniec i pochyla się ku mnie. Szepcze do mojego ucha.
– Przyniosę ci coś do picia, dobrze, kochanie?
– Wódkę – proponuję suchym tonem.
Kręci niepewnie głową, a potem wybucha wymuszonym śmiechem, jakbym opowiedziała kiepski dowcip.
– Wiesz, że nie możesz alkoholu przy tych lekach. Sok pomarańczowy może być? I… kochanie, postaraj się, proszę. To dla mnie ważne.
Znika w tłumie. Już sobie przypominam – Sylwester, bal w jego firmie, szansa na awans. Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Przesuwam językiem po wyschniętych wargach. Wokół mnie wirują w tańcu pary, widzę rozjaśnione głupkowatymi uśmiechami twarze, słyszę muzykę. Nikt do mnie nie podchodzi. Marcin też nie wraca.
Zegar zaczyna bić. I nagle po drugiej stronie sali widzę blondynka z odstającymi uszami. Jest ubrany w kelnerski uniform. Może nie rozpoznałabym go tak łatwo, gdyby nie grymas przerażenia na jego twarzy. Schowany za kolumnę próbuje rzucać mi ukradkowe spojrzenia. To on. Porywacz mojej córki.
– Dziesięć… dziewięć… osiem… siedem… – rozpoczyna się odliczanie do północy. Brzęczą kieliszki, zgromadzeni w sali balowej goście ryczą radośnie przepitymi, ochrypłymi głosami. Piotr odstawia na bok tacę z kieliszkami wypełnionymi szampanem, odwraca się, zaczyna iść do wyjścia. Coraz szybciej i szybciej.
– Zaczekaj! – wołam na całe gardło, ale nikt mnie nie słyszy. Biegnę. Za drzwiami jest labirynt korytarzy. Obracam się dookoła, zagubiona wśród obrazów, kryształów i luster, oślepiona błyskami światła zwisających nisko żyrandoli. Przez moment kręci mi się w głowie. Z dala słyszę stukot kroków. Znajdę go. Gdziekolwiek nie pójdzie.
Zbiegam po szerokich, marmurowych schodach. Potykam się, cieniutki obcas eleganckiego bucika łamie się z trzaskiem. Zrzucam but ze stopy, pędzę dalej, szybciej niż wiatr, wypadam przez półokrągłe oszklone podwoje na zewnątrz, do otulonego śniegiem ogrodu. Utykając, idę ciemną alejką wzdłuż szpaleru drzew, żwir zgrzyta mi pod podeszwą jedynego buta. On musi gdzieś tu być. Znajdę go.
Kuli się pod żywopłotem, idiota, jakby nie wiedział, że jestem w stanie z daleka wyczuć jego przesycony strachem pot i usłyszeć stukot oszalałego z przerażenia serca. Wyciągam go zza krzaków z taką łatwością, z jaką niosłabym opierającą się dwulatkę do łazienki na mycie zębów. Trzymam go za kark, drugą ręką zrywam ze stopy bucik i przyciskam długi, cienki obcas do szyi, tuż pod brodą.
– Wiesz, gdzie można najłatwiej przebić skórę i mięśnie, aby ostrze przeszło aż do podniebienia, a potem do mózgu? – syczę. – Bo ja wiem. Tylko że to nie jest nóż. Obcas, choćby najcieńszy, jest bardziej tępy i krótszy. To będzie długo trwało, zanim przejdzie przez tkanki i chrząstki. Ale jestem silna. I mam wprawę w zabijaniu. Zresztą, najwyżej dobiję cię w jakiś inny sposób.
Wierzy mi. Widzę to w jego oczach. Jest oszalały ze strachu. I słusznie.
– Gdzie jest moja córka? – pytam spokojnie.
Otwiera szeroko oczy.
– Pamiętasz wszystko? Cholera, wiedziałem, że coś schrzaniłem z końcowym zaklęciem. Za dużo stresu.
– Gdzie Ola? – pytam raz jeszcze, zwiększając nacisk obcasa na jego skórę.
Kuli się, trzęsie jak barani ogon.
– Nie rób mi krzywdy! To oni… oni ją zabrali. Ja musiałem…
Uśmiecham się, a on odwraca wzrok od grymasu na mojej twarzy i zaczyna płakać.
– Jasne. Musiałeś, rozumiem. Gdzie ją znaleźć?
– Nie wiem! Przysięgam, nie wiem! – krzyczy.
Powoli kręcę obcasem w ranie. Po jego szyi spływa ciemna krew. Wyje.
– Zabrali ją do jakiegoś ośrodka! Dla wyjątkowo utalentowanych magicznie dzieci! Nie mam pojęcia, gdzie to jest. Przysięgam.
Patrzę na niego uważnie. Czuję, że mówi prawdę.
Skręcam mu zatem kark równie łatwo i szybko jak nowonarodzonemu kociakowi. Tyle że bez żadnych wyrzutów sumienia.
***
Zatrzaskuję drzwi samochodu. Już świta. Sprawdzam, czy bagażnik na pewno jest dobrze zamknięty. Muszę po południu pozbyć się jego zawartości – notuję w pamięci. Ale to już później. Mam za sobą ciężką noc.
Wchodzę po stopniach, krok za krokiem, w mięśniach ramion i barków odczuwam lekki dyskomfort. Przyznaję przed sobą z żalem, że trochę straciłam kondycję.
Mój mąż mnie rozczarował. Na tak wiele różnych sposobów. Nic tak naprawdę nie wiedział o organizacji zrzeszającej posiadaczy talentów magicznych – Iskry. Nie znał lokalizacji szkoły ani ochronki dla porwanych obdarzonych talentem dzieci. On sam był za słaby i zbyt mało znaczący, aby ktokolwiek informował go o szczegółach. Powiedzieli mu tylko, że Ola jest niebezpieczna, więc muszą ją zabrać. I tyle. Zgodził się. Oddał naszą córkę. Uwierzyłam w to, co mi powiedział. Ludzie poddawani torturom zazwyczaj mówią prawdę.
Na drugim piętrze zatrzymuję się przed drzwiami Nowakowej. Już mam zapukać, gdy sama odsuwa zasuwę. Przez wąską szparę łypie ku mnie jednym ciemnym okiem.
– Wiedziałam, że z tobą będą problemy – szepcze zajadle. – Mówiłam im, że masz aurę zabójcy. Że lepiej pozbyć się ciebie od razu niż bawić się w zmienianie ci pamięci. Teraz jesteś uodporniona na czar hipnozy. I co będzie?
Uśmiecham się. Karmię się jej strachem.
– Teraz – mówię – pójdziesz ze mną i powiesz mi wszystko, co wiesz.
Wchodzę na górę i otwieram drzwi do mieszkania. Wyciągam z torebki telefon i wybieram numer, którego nie powinnam znać.
– Szefie? – mówię do słuchawki. – Tak, to ja. Chciałam poinformować, że wracam do gry. Od tej pory biorę wszystkie zadania pod warunkiem, że udzieli mi pan wsparcia w jednej prywatnej sprawie… Tak, to dla mnie ważne… Nie, nie dotyczy ataku na obiekty rządowe. Chyba… Dobrze, mogę w zamian zejść z ceny za indywidualne zlecenia. Szczegóły dogadamy potem… Tak, ja też się cieszę. Do usłyszenia.
Rzucam kolejny szeroki uśmiech Nowakowej, która stoi w korytarzu i nerwowym ruchem szarpie za rąbek spódnicy. Mijam ją i wchodzę do łazienki. Bez trudu znajduję na ścianie płytkę, którą wystarczy odpowiednio nacisnąć, aby odsłonić sejf. Znam szyfr, nie zapomniałabym go nawet obudzona w środku nocy. Już dłużej nie będzie mi potrzebny. Nie zamierzam zostawać w tym wypełnionym wspomnieniami mieszkaniu. Otwieram drzwiczki i wyciągam ze środka potrzebne mi przybory.
Patrzę w lustro. Moje odbicie odpowiada mi zimnym spojrzeniem morderczyni.
Odnajdę moją córkę. I zabiję każdego, kto spróbuje mi w tym przeszkodzić.
– To nie jest takie łatwe. Oni są potężni. Mają moc. – Nowakowa staje w drzwiach łazienki. Wygląda na zaniepokojoną.
Wzruszam ramionami i nie silę się nawet na odpowiedź. Z mojego doświadczenia wynika, że każda żywa istota w końcu zmienia swój stan na nieożywiony. Nawet jeśli czasem trzeba nad tym trochę popracować.
Nigdy nie tracę cierpliwości, kiedy poluję.
Jestem Łowczynią.