
Dziękuję, Primagenie.
Dziękuję, Primagenie.
Stanisław przylgnął do głazu i obserwował niebo. Co chwila przecinały je wstęgi ognia i światła dysków.
Westchnął i wychylił głowę zza schronienia. Paskuda wciąż lustrowała teren blisko Lasu Dźwięków, wypatrując zbiegających z pola bitwy. Paskuda, bo, jak stwierdził Stasiu, nawet nocy nie udało się przykryć jego brzydactwa.
Dozorca odwrócił się.
Dobrze – pomyślał Stanisław, i sprawnie przetoczył się za kolejną osłonę. Tym razem poczuł ukłucie niepokoju. Widział – nie widział – widział – nie widział? Kolejne ukłucie. Coś nie grało. Zapachniało dymem i zwłokami.
Zerknął w lewo – zza chropowatej powierzchni wychynęła świńska, zębata twarz oponenta. Stanisław wiele nie myślał, trzasnął go lagą prosto w wystające siekacze i nazbyt wysuniętą żuchwę. Trysnęła krew i obryzgała mu białą koszulę.
– O ty… – warknął Stanisław. – Izka będzie…
Nie dokończył zdania. Śliski, nieprzyjemny dotyk masował mu ramię, powoli wchodząc na łokieć. Stanisław spojrzał wprost na błękitne, fosforyzujące macki, zaciskające się jak mankiet.
– Będzie boleć, kurwi synu – charknął zraniony przeciwnik.
I pstryknął palcami. Stanisław wrzasnął. Upadając na ziemię, zauważył swą rękę, niknącą gdzieś w chaszczach Lasu Dźwięku.
*
Stanisław siedział na głazie i palił cygaro z ektoplazmą.
Kopciło zielenią i śmierdziało gniewem, dawało zielonkawy popiół – mężczyzna czasem zrzucał go na truchło wstrętnego maga.
Odciętą rękę odnalazł nietkniętą, jakby zapomnianą. Wyglądała normalnie, może miała parę zadrapań. To nie martwiło Stanisława – martwił go jej brak w świecie umarłych. Bez przekonania próbował namalować na niej pieczęć, która by go stąd zabrała.
Na próżno. Rozsypywała się i zmazywała, a na drugiej dłoni, tej znajdującej się w zaświatach, nawet nie chciała się odpowiednio ułożyć.
Wstrętny mag – myślał Stanisław.
Doskonale wiedział, że teraz może tylko czekać.
*
Anastazja usłyszała śmiech wron, wściekłe bzyczenie chmar much oraz furkot proporców. Wkrótce ujrzała poprzewracane wozy zaopatrzeniowe oraz kratery po wybuchach. Wychwyciła energię fali mechanicznej i przekształciła ją na elektryczną; impulsy przeskakiwały po jej ramieniu.
Ścisnęła mocniej metalową lagę i uderzyła nią o ziemię – w powietrze wzbiły się popiół i kurz, które rozbłysły szmaragdowo. Niosły ze sobą zapach saletry i śmierci. Dziewczyna usłyszała świszczące jęki umarłych. Zamknęła oczy. Szepty dolatujące zewsząd otuliły ją niczym kokon i wwiercały się w uszy. Powstawał hałas, którego nie rozumiała.
Nagle wśród głosów rozbrzmiał męski baryton. Groźny, dudniący i ostry. Na trójkątnej twarzy dziewczyny odmalowało się poirytowanie. Zagwizdała na dwóch palcach. Przez krótką chwilę nie słyszała nic prócz szumu wiatru i świergotu jaskółek.
Na krótką chwilę, bo tym razem wybrzmiało prawdziwe larum, baryton zaczął jazgotać na kształt i podobieństwo wściekłych psów przy płocie. Anastazja przeklęła obrzydliwie.
– Przestań – warknęła i gwałtownie wymierzyła cios lagą w ziemię. – Z łaski swojej, panie barytonie.
– Nie przestanę – odparowała zjawa jadowicie. – Co ty sobie, gówniaro, wyobrażasz? Że będziesz łazić po pogorzelisku, gdzie leżą moje zwłoki, i co? Na nic mi się nie przydasz? O, co to, to nie. Ja wiem, że czasy inne i takie tam, ale masz mi pomóc.
Dziewczyna ruszyła dalej z kamienną twarzą.
– Inaczej nie przejdziesz – dodał duch.
– Słucham? – Odwróciła się w stronę pobliskiego głazu, od którego dolatywał do niej ten słodki ton.
Na głazie siedział duch. Nie wypisz i nie wymaluj; miał czerwoną plamę na białej koszuli, włożonej do czarnych spodni. Oczy – nawet po śmierci – taksowały surowym spojrzeniem, nie pasowały do ciepłej aury, jaką roztaczała zjawa.
– No tak – mruknął mężczyzna, nabijając fajkę ektoplazmą. – Nie przejdziesz. I nie, nie bawię się w czarodziejów. Taka jest prawda najprawdziwsza.
Zjawa poprawiła ułożenie cylindra tą samą ręką. Anastazja zmarszczyła brwi.
– Niby czemu miałabym nie przejść, dziadku?
– Nie jesteśmy z rodziny. Chociaż… – Przechylił głowę. – Może jesteś bękartem jednego z wujów?
– Słuchaj, no! – wypluła te słowa jak z katapulty. – Albo zaczniesz gadać z sensem, albo się odwracam i idę w cholerę.
Duch pomilczał chwilę.
– Posłuchaj, droga panno – zaczął. – Nie wiem, czy masz świadomość, że zmierzasz w kierunku Lasu. W nim zaś ostatnio pojawiły się nietoperze. Powiedzmy, że to przez przypadek, nie przez to, że człowiek zniszczył ich naturalny habitat i musiały… Mniejsza jednak z tym. – Machnął ręką. – Komunikują się ze sobą ultradźwiękami. Wiesz, co to oznacza?
Anastazja milczała.
– No tak – mruknął Stanisław. – Trzecioroczniak, który uciekł z Gniazda.
– Skąd ty…
– Szaty – przerwał jej. – Pomarańczowa, czyli trzeci rok. Dopiero na czwartym możecie opuszczać teren Gniazda.
– Skąd ta pewność, że idę właśnie do Lasu? – fuknęła nagle.
– Od cywilizacji to konkretne Gniazdo odgranicza Las. A jeśli chciałaś tylko rozprostować nogi albo słyszałaś o bitwie, to cóż… Po co ci ten tobołek, co?
Wskazał wprost na jej torbę. Na pierwszy rzut oka nie było w niej wiele, ale każdy wiedział, że czarodziejki na zajęciach poznają zaklęcia, umożliwiające im pomieszczenie wszystkiego, co niezbędne w podróży. Jeśli zaś przeliczały się z siłami – rzucały zaklęcia wzmacniające, dzięki którym mogły przenosić swój bagaż na długie dystanse.
Anastazja chrząknęła, potarła nos dłonią.
– Wiesz, że jak cię znajdą, to mogą cię zabić podczas wymierzania kary, prawda?
Dziewczyna ponownie zamilkła. W końcu westchnęła i rzekła:
– Dobrze, zwiałam. – Potrząsnęła gniewnie włosami. – I wiem.
– Nie przejdziesz bez specjalnej lagi, dziewczyno. Nietoperze wydadzą sygnał intruza. Przyjdzie Begys. Begysa znasz, nie mam wątpliwości. Straszą nim wszystkie dzieci.
Adeptka magii spojrzała mu w błękitne oczy i drgnęła, słysząc dziwny śpiew.
Postarała się zwrócić myśli w kierunku legend o Baśniowym Lesie, przemianowanym z uwagi na nietoperze na „Las Dźwięku”. Wiedziała, że wielu zginęło, próbując przez niego przejść, odkąd zamieszkały w nim te istoty.
Wiedziała też, że siedmiu krasnoludów i dziwożona przedarli się przez ów las, ale dzięki specjalnej ladze o numerze seryjnym N300, wykonanej przez gnomiego technika, Jadorada Imberyka. Przy jej konstruowaniu twórca wzorował się na ćmie – te owady, obijające się głupawo o okna i latające zbyt blisko ognia, umiały stworzyć wzór echa, podobny do kreowanego przez gatunki trujące – wówczas nietoperze zostawiały je w spokoju.
Drużyna ludzko-nieludzka wykorzystała ją do produkcji pewnego schematu dźwięków, umożliwiającemu ukrycie ich obecności przed nietoperzami z gęstwiny. Tylko dlatego przeszli.
Ale Anastazja mogła sobie pomarzyć o takim urządzeniu. Zgrzytnęła zębami i popatrzyła ponownie na ducha.
– Jak się zwiesz? – Spojrzała mu prosto w niebieskie oczy.
– Stanisław – odparł spokojnie. Odwrócił wzrok i skupił go na dymie z fajeczki. – Chcesz trochę?
– Kim jesteś? – zapytała, cofając się ostrożnie i rozumiejąc, że powinna była spytać o to wcześniej.
– Oho. – Stanisław uśmiechnął się kącikami warg. – Myślimy? To pięknie, dziewuszko, najwyższy czas. Pytasz, kim jestem, tak?
Wiatr przepchnął chmury, gasząc resztkę promieni słonecznych. Stanisław wstał i otrzepał poły marynarki z ektoplazmy; zapachniało kurzem i krwią. Anastazja cofnęła się mimowolnie.
Uśmiechnął się do niej; poczuła dziwne, krzepiące ciepło.
– Zagubionym. Wszedłem im na pole bitwy przez przypadek, głupi traf – powiedział cicho. – Bić się mogli o wszystko. O pieniądze, blichtr, chwałę. Miałem i mam to gdzieś. Chciałem przeciąć drogę, wrócić szybciej do mojej Izabeli. A jakoś… nie wyszło mi to.
– Widać – mruknęła rozbrajająco szczerze Anastazja.
Spojrzał na nią z lekką przyganą w smutnych oczach.
– Trafiłem na maga, który był w wojennej ekstazie. – Zamilkł na chwilę. – Wyczułem sferę zaklęciową o wiele za późno, a skubany wciąż ją tkał jak pająk. Nad niektórymi z zaklęć nie potrafił zapanować i trafiały one w, wydaje mi się, sojuszników. Skutek takiego niekontrolowanego zaklęcia widać o tu, w tych chaszczach. Młodzieniec ma wnętrzności wypełnione robalami, napuchłymi od mięsa i krwi.
– Do czego pan zmierza? – Skrzyżowała ręce na piersi.
– Zmierzam do tego, abyś mi pomogła. Tkwię tutaj, a Iza pewnie porządnie się już gniewa. Widzisz, dzieciaku… Miałbym prośbę. Zanieś moją uciętą rękę żonie, a dzięki temu dowiesz się, jak przejść przez Las Dźwięku.
– Dlaczego miałabym panu pomóc? – szczeknęła buńczucznie.
Ciepły dotyk na ramieniu znikł, pojawił się przeszywający chłód. W uszach rozlegał się cichy szept słowika i modrzewia.
– Musisz szybko stąd uciec. Nie możesz za długo zwlekać, inaczej cię znajdą. I ukarzą, jak już powiedziałem. Doskonale wiesz, co mogą zrobić. I doskonale wiesz, że brakuje ci sprzętu, aby przejść bezpiecznie.
Anastazja skrzywiła się; blizna przechodząca przez szyję i kącik ust zapulsowała bólem. Wiedziała, oczywiście, że wiedziała. Westchnęła głośno i machnęła ręką, następnie przechyliła głowę na znak wątpliwości.
– To proste zadanie – rzekł. – Musisz pójść do mojej Izabeli. Mieszka w Lewitującym Mieście. Na Diamentowej.
Anastazja zamyśliła się. Wiedziała, gdzie to jest i wiedziała również, jak tam dojść. Kiedy była mała, chodziła do Lewitującego Miasta na targi – zapamiętała z nich wieczny harmider i kolorowe wybuchy magii. Podczas jednego z takich pokazów uciekła. Właśnie na Diamentową.
Przypadek? – pomyślała machinalnie. Nadgarstki zapiekły ją, przypomniały o sobie bólem. Dziadek zlał ją kijem, porachował kości. Lekcję, aby nie okazywać strachu i nie uciekać, zapamiętała na długo.
– I przekażesz jej tę rękę. – Uśmiechnął się Stanisław. – I to będzie wszystko.
Podstawił jej pod nos dłoń z ochłapem mięsa. Anastazja zmarszczyła brwi; wciąż czuła jedynie odór ektoplazmy i woń krwi, lecz nie zgnilizny.
W blasku słońca zalśniły pierścienie.
Srebro obrączki, ametyst, granat, szmaragd i ta czerwień, płomień rubinu…
Anastazja potrząsnęła głową, odrywając wzrok od ostatniego kamienia. Spojrzała rozkojarzona na Stanisława.
– A wasz dom? Przecież nie będę latać po każdym i…
– Izabela zawsze mnie wypatrywała z balkonu od strony ulicy – przerwał jej. – Zobaczysz ją. Brązowe włosy, stalowej barwy oczy…
Mężczyzna spojrzał w bezchmurne niebo. Wykrzywił wargi, potarł kark i opuścił wzrok na okrwawiony but. Złożył fajkę i rzucił na ziemię; zamieniła się w proch.
– Rozpoznasz ją. Takiej kobiety się nie zapomina.
Anastazja spochmurniała.
– Doprawdy? – burknęła. – Ciekawe, dlaczego pozwoliła panu się narażać, choć czasy niespokojne. Dlaczego…
– Nie pozwoliła – wszedł w słowo, tonem o wiele ostrzejszym niż się spodziewała. – Oczywiście, że nie pozwoliła, dziewczyno. Ale się wymknąłem, a ona… czuła, że umieram. Wiem to. Jednak będzie negować, kłócić się z tym uczuciem. Teraz… Przyjmujesz zadanie, czy nie?
– Nie – odrzekła buńczucznie.
Stanisław kiwnął głową i rozpłynął się w powietrzu.
*
Sama do końca nie wiedziała, co nią powodowało, gdy odmówiła – może nagły zastrzyk zazdrości, że ten dziwny mężczyzna tak kocha Izabelę? Może buta, że da sobie radę, że nie potrzebuje tej lagi, skoro jest adeptką magii, a tamci nie byli?
Nie wiedziała. Czuła żal, że nie zabrała pierścienia z rubinem. Był taki… ciepły.
Pachniało wilgotną glebą, deszczem i mchem. Rozlegały się ciche szmery, trel buków, śpiew pajęczyn, piski modrzewi; przedziwne szepty sosen przybierały czasem na sile – i oddalały się. Dziewczyna rozglądała się na wszystkie strony. Widziała między konarami tańczące, błękitne światła.
Poruszały się najpierw leniwie, rozciągały kroki, sennie je odmierzały – aby w końcu rozrosnąć się i wybuchnąć. Anastazja w biegu zanadto się do nich zbliżyła.
Eksplozja ogłuszyła ją; adeptka magii przeturlała się i po chwili wstała z ociąganiem. Czuła spływającą z ucha krew. Zadrżała, skrzywiła się, tuląc dłoń do małżowiny.
Słuch był wszystkim, co miała; nie mogła czarować inaczej niż czerpiąc z fal dźwiękowych. Chwiejnie ruszyła dalej.
Bywało gorzej – pomyślała.
– Co wiem o Lesie Dźwięków? – zaczęła mówić do siebie. – Prędzej czy później pojawią się nietoperze. A nietoperze są straszne i niegdyś na nich latano. Zanim…
Usłyszała skrzypnięcie złamanej gałązki. Przystanęła. Wyłamała palce, następnie zacisnęła je w pięści i odwróciła się. Odetchnęła – jej oczom ukazała się majacząca w blasku księżyca ścieżka. Między pniami przyuważyła ruch. I wówczas Las rozbrzmiał wielotonowo, chóralnie.
Dziewczyna rzuciła się do biegu.
Wybuchy świateł pojawiały się coraz częściej i coraz bliżej. Coś koło niej szeptało głosami zmarłych na pobojowisku, coś za nią wrzeszczało, coś wyło. Poczuła draśnięcie gałązek na twarzy, lepkość pajęczyny i włochate odnóża, mknące po zamkniętych ustach.
Zacisnęła zęby, w gardle wezbrał zduszony krzyk. Zatrzymała się – mrowienie w palcach przeskakiwało na przedramię, ramię, szyję – docierało do głowy. Adeptka magii odchyliła ją i spojrzała w poszatkowany koronami drzew firmament.
Źrenice, niebotycznie rozszerzone, rejestrowały wszystko wokół – naczynka zaś pękały jedno po drugim, zalewając biel twardówki czerwienią. Mało czasu – pomyślała dziewczyna i spojrzała w głąb odgałęzienia lewej ścieżki. Kończyła się wodospadem. Prawa. Też nie to – jakaś jaskinia.
Środkowa. Tak, ujrzała polanę i nieco dalej drogowskaz z nazwą miejsca, do którego musiała się dostać.
*
Anastazja szła na wpół ślepa, ocierając podartymi szmatami powieki i poliki. Materiał szybko nasiąkał krwią.
Zmełła w ustach przekleństwo, uderzona przez niewidoczną gałąź. Syknęła, słysząc kolejne odgłosy – dziwaczne tony wpadające w c-moll. Znowu. Tym razem intensywniejsze i bliższe. W górze wiatr zagrał liśćmi; i szarpnął nimi cień. O wiele za duży na nietoperza.
Dziewczyna przyspieszyła. Pamiętała drogę – musiała jeszcze ze dwa razy skręcić w lewo. I się uda. Musi się udać.
Posoka spadała gęstymi kroplami na ziemię. Wgryzała się w delikatne poszycie lasu i wydzielała woń. Delikatną, subtelną, ale wyczuwalną.
Trop.
*
Zawył jej w ucho, gdy znajdowała się u celu. Dziewczyna wrzasnęła, odleciała w tył i uderzyła w pień drzewa. Na moment straciła dech w piersi. Uniosła głowę – cały obraz bujał się przed jej oczami. Czuła ciecz cieknącą po karku i obojczyku.
Stwórco – pomyślała, sięgając do uszu. Wrzasnęła, ale głos wybrzmiewał jak spod powierzchni wody; wbrew rozsądkowi zaczęła krzyczeć, wyć, zawodzić. Ugodziła dwa razy ziemię końcem lagi, chwiejnie próbując wstać. Ledwo co widziała, prawie nie słyszała.
Wszystko, co miałam. Stwórco – myślała gorączkowo. – Architekcie. Błagam. Nie. Błagam. Nie mogę czarować. Nie mogę… Ja tu… Zginę.
*
Nie wiedziała, czy zostać, czy iść dalej. Siedziała pod pniem, a świat przybierał coraz bardziej barwę czerwieni – krew zalewała koszulę, spodnie, wsiąkała w materiał. Pachniało gniewem, rozpaczą i posoką. Anastazja zadrżała, dotykając ziemi. Przełknęła ślinę i rzuciła się w bok.
Wstrząs. Zawibrował głaz, którego dotknęła – i poruszył się, zanim cokolwiek zrobiła. Coś mazistego dotknęło jej nogi.
*
Obudziła się półprzytomna przy kamieniu. Bała się otworzyć oczy. Głowa pulsowała bólem. Wymacała dłonią chropowate wypukłości głazu i podniosła się.
– Uważaj. – Usłyszała nagle. – Zaboli.
Ból. Dalej nie było nic.
*
Stanisław palił fajkę i siedział na głazie. Nie mówił nic o tym, co zrobiła. Starczył sam wzrok.
– Może jeszcze raz? – szepnął mężczyzna i wypuścił zielonkawy dymek. – Pomożesz mi?
– Dlaczego ty pomogłeś mnie? I dlaczego… – Zawahała się.
– Zamieniam się w słuch.
– Dlaczego sam nie możesz dostarczyć tej ręki? Poszedłeś po mnie do Lasu Dźwięku.
Zaśmiał się.
– Nie poszedłem – śmiał się dalej. – Tylko cię teleportowałem.
– Czemu w takim razie sam nie możesz się teleportować? – fuknęła.
– Nie mogę – odparł spokojnie. – Bez tej ręki mogę się teleportować tylko na bliskie odległości. Tak samo nie mogę się przemieszczać daleko bez niej. Wiąże mnie tu zaklęcie Śmierci, która ułatwiła sobie życie i przyczepiła do zmarłych niewidzialne sznurki. Jeżeli nadto się oddalą, wówczas sznurki ściągają duszę z powrotem do miejsca zgonu. Ech, nie będę się rozwijał, jest stos regułek, prawideł, wzorów matematycznych na nekromancji, które pozwalają obliczyć te odległości oraz określić czas, gdy Śmierć może zabrać duszę. To ci się przyda jako egzorcystce czy wywoływaczce dusz.
– Ile tobie zostało czasu?
– Dużo. Ze dwa dni.
Spuściła głowę i zwróciła wzrok na swoje dłonie. Pod paznokciami miała skrzepłą krew oraz glebę. Pachniała śmiercią i niezastygłym gniewem – zerknęła na rękę Stanisława. Rubin lśnił czerwienią w blasku słońca. I trelił słowiczo. Mówił do niej pięknym językiem, który kojarzył się jej…
Spojrzała na niego i zmarszczyła brwi.
– Dlaczego ty pomogłeś mnie?
– Wiedziałem, że odmówisz. Jesteś młoda. Młodość ma to do siebie, że nie chce znać ograniczeń dla swoich możliwości – rzekł Stanisław. – Dlatego człowiek jest wtedy burzliwy, myśli, że wszystko potrafi. W końcu jest odporny. Potem zaczyna się ocierać o coś, co przecież nigdy go wcześniej nie dotyczyło. O choroby, o wojny, o epidemie. Nagle czegoś nie może zmienić. W końcu nauka się rozwija od śmierci do śmierci. Starzy nie zgadzają się na zmiany.
– Ale mniejsza z tym – mruknął, ciemniejąc. – Po prostu wiedziałem, że w porywie młodości i mylnego myślenia, że dasz sobie radę… Odmówisz.
– Mylnego? Dałabym…
– Ostatecznie może i byś dała. Ale nie wtedy, gdy straciłaś wszystko. Gdy nie mogłaś już czarować.
– Jak…
– Nie pytaj. Nie odpowiem.
Kiwnęła głową.
– Pomogę ci – rzekła po krótkiej ciszy. – Ale nie wiem, czy przejdę tam, jeśli został mój zapach.
– Rozumiem – mruknął Stanisław. – Wiem też, dziecino, że jest inna droga. Krótka, bezpieczna i bezpośrednio wiodąca do mojej Izy.
– Druga?!
– Ano, owszem. – Uśmiechnął się jakoś smutno. – Ludzie skupili się na Lesie, gdyż jest dla nich tajemniczy, pociągający, a przy tym może ich zabić. Znaczy się, ciekawy twór. Bardzo inspirujący. A o, taka głupia ścieżka? Nikt by o niej nie napisał. Mam warunek. Pomagam ci drugi raz, adeptko magii. Więcej ode mnie nie chciej, to primo. Secundo… Pod żadnym pozorem nie dotykaj pierścieni.
Stanisław nie patrzył na nią, tylko gdzieś ponad horyzont. Ściskał mocno fajkę, przegryzał pełne wargi. Nagle wypuścił z rąk kalumet, który uderzył o glebę. Szmaragdowy proch wzbił się i zaśpiewał cicho, rzewnie.
– Wybacz. Iza by mnie ochrzaniła za to – mruczał pod nosem i pocierał kark, policzki, dotykał czoła. Przytrzymał dłonie przy skroniach, przyciskał mocno. Wziął wdech i wydech. – Tęsknię za nią. Ech… A dzieciaki…
Przez moment Anastazji wydawało się, że zjawa zapłacze. Ale nie zrobiła tego; zamiast tego skinęła na nią ręką i uśmiechnęła się.
– Słuchaj, dziewczyno. Masz koło kości łokciowej mapę. Tak, mapę.
Wyciągnęła metalowe pudełko – mroziło opuszki palców – i dotknęła czerwonej otoczki; nad nią wyświetliło się tysiące gwiazd. Niektóre z nich przecinały przestrzeń między elipsoidalną planetą a jej dwoma księżycami.
– Przybliż paluchem.
Posłuchała; doskoczyła do miejsca, w którym się znajdowali. Ujrzała siebie jako czerwoną gwiazdkę. W pobliżu kształtu podskakiwały czarne napisy rzek, lasów, pasm górskich. Anastazja spojrzała na Stanisława i zmarszczyła brwi.
– Skąd to masz?
– Nie twój interes, dziewojo – burknął. – A teraz… widzisz? Tam jest most nad rzeczką Łąky. Przeleziesz i będziesz w mieście.
*
Dziewczyna szła. Mełła w ustach przekleństwa i próbowała gasić kłębiące się myśli. Przed oczami miała obrzydliwą, czerwoną gębę wrzeszczącego przekleństwa profesora.
Świeciło słońce, grzało mocno, ale Anastazja czuła chłód przechodzący przez torbę, w której trzymała rękę Stanisława.
Dolatywał z niej piękny, kuszący śpiew, wwiercający się w bębenki – słyszała go nawet na krótkich postojach na jedzenie, gdy odsuwała torbę z dala od siebie.
Zgrzytnęła zębami. Spojrzała na torbę. Śpiew ucichł.
Skoro Stanisław tyle wie i ją odratował, nawet naprawił słuch, to musiał mieć przy sobie któryś z Artefaktów – pomyślała, choć myśl ta wydawała się jej obca, jakby ktoś ją podsunął. – Może dzięki niemu stawię czoło temu profesorkowi?
Zlustrowała wzorkiem mieniące się pierścienie, słysząc łagodne, ale i natarczywe w pewien sposób szepty.
Jeśli to zrobię, nie będę mogła pójść do jego żony – stwierdziła trzeźwo. – A uratował mi życie.
Czerwień. Wabiła, kusiła i wirowała w głowie, szumiąc językiem ognia i modrzewi, słodkim, słowiczym zaśpiewem.
Zanim pomyślała, wyciągnęła dłoń. Wydawało się, że z palca pierścień schodzi na smoczych nóżkach i rozkłada czerwone skrzydła utkane z mgły i nadziei.
Dziewczyna czuła żar na policzkach i plecach, gorące, pustynne oddechy wielkiego gada. A potem moc, spływającą na nią kaskadami i rozpalającą ogień. Pożogę, którą można było zatopić jedynie we krwi.
Wokół niej pojawiło się tysiące osób, taksujących ją nienawistnymi spojrzeniami. Były ukryte w dymie i nienawiści, lecz Anastazja wiedziała, że żywią wieczną zazdrość i wrogość do niej. Ale miała pierścień. Wygrała z nimi – oni przegrali. Pojawił się między nimi Słowik. Opierzony Smok, żywa legenda.
Jego rubinowe oczy lśniły.
…możesz zabijać dla przyjemności, grabić dla chwały, ubijać, zalać, zatopić świat we krwi. Krzyknęła, czując ponownie obcy dotyk na swoim umyśle, rwący jej osobowość i tożsamość. Nie, nie, nie! Nie zabierzecie mnie! Nie pozwolę!
Krzyknęła, ale ledwo usłyszała swój własny głos. Zawyła, wrzasnęła, kopnęła przestrzeń, nicość, w której się znalazła.
Ugryzła swój palec. Do żywego mięsa, do kości. Zdarła zębami pierścień. Zawirował w powietrzu, a wokół rozbrzmiały głębokie, straszliwe śmiechy.
Anastazja upadła, dotknęła huczących skroni i zwymiotowała. Dopiero po chwili uniosła wzrok – ręka leżała nieco dalej, razem z tym przeklętym pierścieniem na serdecznym. Spojrzała na swoją dłoń i skrzywiła się, widząc czerwień mięsa i biel kości na wskazującym palcu.
Zaczęła szeptać zaklęcia uzdrowienia – nitki inkantacji leciały z jej ust w stronę wskaziciela, okalały go turkusową warstwą i przekształcały się w tkanki.
Jednocześnie Anastazja czuła narastający lęk, słysząc słowiczy chichot w głowie. Brzmiał cicho, ale z każdą chwilą rozlegał się coraz wyraźniej. Przeobraził się w rechot, grzmot burzy, wreszcie w wielki huk. Dziewczyna wrzasnęła, a śmiech smoka zgasł jak płomień świeczki.
Adeptka magii przymknęła oczy. Trwała chwilę w bezruchu, zanim ruszyła dalej, zagryzając zęby. I połykając łzy; nie słyszała już płynącego nieopodal strumyka.
*
Pinakle zamku czerniły się na pomarańczowym horyzoncie – widniały na nim również zęby wież oraz murów, szkarłatne w zapadającej ciemności dachy. Nie zapalono jednak świateł, aby je rozświetlić. Całe miasto czekało w ciszy.
Rozległy się dwa uderzenia gromu zamkniętego w świątynnych kuluarach. Kapłan wyszedł na ulicę, niosąc święty piorun; wrzeszczał w języku nieba, którego nie rozumiał nikt – możliwe, że tylko Czas i Historia.
*
Adeptka magii wędrowała labiryntem uliczek, rozkoszując się dziwną mieszanką zapachów; ni to piżma, ni to ziół.
Dziewczyna szybko umknęła przed latającą płytą, oświetlającą ulice. Skrzyła barwami tęczy i czasem coś komunikowała. Teraz, jakby zacięta, bujała się w powietrzu na wszystkie strony i piszczała, momentami pikując na ludzi, którzy umykali przed nią ze śmiechem. Anastazja zmarszczyła gniewnie brwi, obserwując zepsute urządzenie.
Nagle spadło. Jakiś mężczyzna z tłumu uniósł okrągły dysk i zarechotał gromko. Adeptka nie dosłyszała – uciekła, rozpoznając ton nieznoszący sprzeciwu. Profesorski.
*
Mijała budynki o szerokich fasadach i złotych arkadach. Przed wejściami niektórych z nich stały burzowe chmury w klatkach, czasem, przy bogatszych i większych domostwach, pioruny, pozwijane w znaki zapytania.
Niekiedy dostrzegała domy całe wykonane z diamentów – takie skrzyły się pięknie w blasku świateł, puszczanych przez latające nad nimi dyski.
Anastazja popatrzyła w ślad za jednym z takich urządzeń. Zmarszczyła brwi i spróbowała sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz ujrzała coś takiego – może za trzecim razem, gdy zjawiła się w mieście za przepustką z powodu pogrzebu dziadka?
Dzięki gnomom i krasnoludom, wytrwałym technikom, mogła w ogóle coś takiego ujrzeć. W innych miejscach, gdzie byli prześladowani i gdzie bywała na praktykach, odnajdywała gruz i błoto.
*
Spojrzała na balkon. Kobieta w czerwieni wyciskała z siebie łzy i starała się nie szlochać. Intensywnie spoglądała w sieć uliczek miasta, próbując wyłuskać z nich znajomą sylwetkę. Anastazja zapukała do drzwi i odsunęła się. Usłyszała hałasy.
W wejściu pojawiła się krótko ostrzyżona kobieta o falującym biuście, zamkniętym przez solidny gorset, podbudowany wstążkami i falbankami. Mienił się brokatowo na wszystkie strony. Suknia zaś była długa i pełna kwietnych motywów.
– Gdzie Stanisław?! – ryknęła od progu piskliwym głosem. – Kurwa, gdzie Stasiu!?
Anastazja wyciągnęła przed siebie obronnie ręce.
– Proszę pani – rzekła spokojnie – naprawdę…
– Jaka „pani”?! – Zrobiła się czerwona. – Jestem madame! Dla ciebie, smarkulo, nawet jaśnie oświecona! Gadaj, gdzie Stanisław!
Adeptka magii spuściła wzrok i przełknęła głośno ślinę. Izabela jakby zatopiła się w sobie; zmalała raptownie. Bardzo mocno zbladła, zaczęła wyłamywać palce. Odsunęła się w drzwiach.
– Chodź do środka, dziewczyno.
Anastazja posłusznie weszła i prawie wywaliła się na zabawce. Żona Stanisława zaśmiała się cicho.
– Oj, przepraszam. Zapomniałam z tego wszystkiego posprzątać. Dzieci oddelegowałam do rodziców. Nie wiem bowiem, co zrobię Stasiowi, jak wróci.
– Jesteś… em… madame… na niego zła?
– Jak diabli, dziewucho. – Uśmiechnęła się słodziutko. – Nie zostawia się mnie, Izabeli, w środku nocy, aby gdzieś sobie jechać. Och, nie wiem, co go uratuje przed moim gniewem…
W spuchniętych oczach błysnęły łzy. Pociągnęła dwa razy wbrew etykiecie nosem, potem przeprosiła, wyciągnęła chusteczkę i wysmarkała się potężnie. Otarła przedramieniem spływające krople cieczy.
I skurczyła się znowu w sobie.
– Chcę, żeby mój Staś wrócił – mruknęła. – Już nawet go nie opierdolę. Byleby wrócił cały i zdrowy, bo przeczucie mam… straszne.
Anastazja kiwnęła głową i bez ceregieli wyciągnęła rękę mężczyzny. Izabela cofnęła się o krok i natrafiła na stolik. Chwyciła się za gorset, jakby zaczął ją dusić; oddychała szybciej, bladła.
– Och, no nie. Nie. Nie. Nie! – Kręciła głową. – Nie. Stasiu żyje. Głupia dziewczyno, Stanisław żyje!
Adeptka magii w milczeniu podeszła, odłożyła najdelikatniej jak umiała odciętą kończynę i objęła kobietę. Nie wiedziała, co do niej czuje w tej chwili – miała wrażenie, że temperatura w pomieszczeniu spadła raptownie.
– Iza, Iza, proszę, usłysz mnie, Iza…
Obrączka płonęła srebrem. Izabela bez wahania dotknęła jej, zamknęła oczy.
*
Dotyk ust na policzku. Słodki oddech i zapach.
Jeśli mi się coś stanie, kochanie, zostawiam tę fiolkę. Pamiętaj o niej, gdy mnie nie będzie. Gdy mnie zabraknie.
*
Pierścienie na ręce lśniły płomieniami fioletu, szmaragdu i granatu. Przede wszystkim jednak srebrem obrączki. Anastazja siedziała naprzeciw Izabeli, tulącej do piersi uciętą kończynę. Kobieta była cała czerwona na twarzy.
– Nie rozumiem – mruknęła po raz kolejny.
– Mówiłam – powiedziała spokojnie Anastazja. – Natknęłam się na ducha pani męża. Kazał mi to przekazać.
– Nie rozumiem – dorzuciła dobitniej Izabela. – Zwykle mógł wrócić po śmierci.
Anastazja otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Przeszedł ją dreszcz.
– Powtórzy pani? Nie dosłyszałam…
– No tak… – zamruczała Izabela. – Zawsze wraca do domu. Do mnie. A teraz… Coś jest nie tak… Ja to wiem. Ja to czuję.
Spuściła głowę, zacisnęła powieki i skuliła się.
*
Czerwona tarcza słońca odbijała się w oczach Stanisława, a śpiew odlatujących ptaków wypełniał mu uszy. Siedzący na głazie mężczyzna stawał się powoli przezroczysty. Wypuścił zielonkawy dym z ust i wzdrygnął się.
Zerknął na fajkę, na jarzące się złoto kawałki ektoplazmy. Westchnął. Rzucił przedmiot na ziemię, a sam położył się na głazie.
*
…zostawiam tę fiolkę. Pamiętaj o niej, gdy mnie nie będzie.
Fiolkę, fiolkę. Jaką fiolkę… Coś tam gadał, ale… – myślała Izabela.
Klepnęła się ku zdziwieniu Anastazji w czoło i wstała gwałtownie, jednoznacznym gestem wypraszając dziewczynę z pomieszczenia. Przypadła do wiekowej komody i otworzyła szklaną szufladę.
Wyciągnęła fiolkę z błyszczącymi drobinami. Mały eliksir Sroki – kobieta odkorkowała go i wylała zawartość na dłoń Stanisława; odrobinę cieczy roztarła sobie na wargach i ugryzła je do krwi. Ucałowała obrączkę na swoim serdecznym palcu, a następnie pierścień męża.
– Wrócisz – wyszeptała. – Teraz wrócisz tak, jak zawsze.
Na ręce zapląsało światło, przynosząc ze sobą mieszankę zapachu róż oraz krwi. Izabela pisnęła i w dwóch susach była już w pobliżu uciętej kończyny; wokół niej uniósł się szmaragdowy pyłek. Jego drobinki mieniły się różnorakimi odcieniami i układały w mozaikę człowieka. Niewysokiego, postawnego.
Anastazja zerknęła do pokoju. Nogi drżały pod nią. Prawie już nie słyszała, a ciemność zasnuwała jej oczy.
– Stasiu! – krzyknęła Iza, lecz ku zaskoczeniu dziewczyny nie podchodziła bliżej. – Stasiu…
– Zawsze będę do ciebie wracać, kochanie – rozbrzmiał spokojny głos dziwacznego, ciemnozielonego człowieczka.
Szkarłatna krew polała się na kanapę, przelała na podłogę i zabarwiła biały dywan. Tętnice, żyły, nerwy zaczęły wić się i wyciągać ku górze. Stanisław nabierał kolorów, konturów, proporcji – sięgnął po brakującą mu rękę i doczepił. Poczuł przyjemne mrowienie w palcach; na moment skrzywił się.
Dopiero wtedy żona przywarła do Stanisława i zamknęła go w objęciach. Obydwoje drżeli. Anastazja wyszła osowiała z pokoju. Bryzgnęła krwią. Upadła bez życia na podłogę, głucha na cały świat.
*
– Żeś sobie wymyśliła, dziewczyno – burknął Stanisław. – Akurat ten pierścionek, z którym miałem największe problemy, aby mnie nie sfajczył.
– Dziwne, że wróciła – dodała Izabela i spojrzała na adeptkę. – Co z nią będzie, kochanie?
– Dziewczyna już raz prawie straciła słuch. W Lesie Dźwięku – dodał. – Teraz natomiast klątwa zabiera jej stopniowo kolejne zakresy dźwięków. Nie słyszała cię w pewnym momencie, prawda, kochanie?
– A nie wiem – mruknęła Izabela. – Nie zwróciłam uwagi, Stasiu. Byłam zbyt zajęta tobą, rozumiesz.
Stanisław uśmiechnął się i wtulił w żonę.
– Teraz klątwa zabrała jej cały słuch. Wszystko, co miała, aby mogła czarować.
– Stasiu.
Izabela kiwnęła głową. Stanisław wyszeptał coś w dziwnym, świszczącym języku. Po chwili Anastazja otworzyła szeroko oczy. Słyszała wszystko; nawet szelest firanek oraz bicie skrzydeł motyla daleko na łące.
Nauczyła się w miarę szybko regulować częstotliwość oraz amplitudę słyszanych dźwięków. Spojrzała na Stanisława i Izabelę.
– Dlaczego? – szepnęła.
– Złamałaś warunek – mruknął. – Ale jednocześnie wróciłaś dokończyć zadanie, którego się podjęłaś. Oddałaś pierścień, choć mogłaś go zabrać. Nie patrz tak na mnie: mogłaś. To, że nie wygrał z tobą, nie zabrał ciebie, też coś o tobie mówi.
*
Anastazja obserwowała pinakle zamku na tle pomarańczowego horyzontu. Wsłuchiwała się w słowa kapłana i huk pioruna oraz senne oddechy mieszkańców, mozolne miauki kotów i ujadanie psów. Poprawiła kurtkę ze spiżowego dzika, uderzyła lagą w ziemię.
Słyszała wszystkich i wszystko.
Cześć,
Opowiadanie przeczytałem, drobnymi uwagami podzielę się poniżej.
Kopciło zielenią i śmierdziało gniewem
Wiem, że to metafora, rozumiem, ale nie wiem, jak śmierdzi gniew i nie potrafię odnieść tych słów do rzeczywistości, ani porównać do czegokolwiek.
– Zagubionym. Wszedłem im na pole bitwy przez przypadek, głupi traf – powiedział cicho. – Bić się mogli o wszystko. O pieniądze, blichtr, chwałę. Miałem i mam to gdzieś. Chciałem przeciąć drogę, wrócić szybciej do mojej Izabeli. A jakoś… nie wyszło mi to.
Nie wyobrażam sobie takiego pośpiechu, który pchnąłby mnie w środek bitwy. :P Mam na myśli to, że jeśli ją ujrzał, powinien chyba uciekać, spróbować ominąć, przeczekać w odległości. Zwiększyłoby to szanse na powrót do Izabeli. ;)
– Zmierzam do tego, abyś mi pomogła. Tkwię tutaj, a Iza pewnie porządnie się już gniewa.
Widzisz, dzieciaku… Miałbym prośbę. Zanieś moją uciętą rękę żonie, a dzięki temu dowiesz się, jak przejść przez Las Dźwięku.
Nie widać tego zbyt dobrze w cytacie, ale w tekście te słowa są od siebie oddzielone i zastanawiam się, dlaczego tak jest? Może drobny błąd przy pisaniu. :)
Rozlegały się ciche szmery, trel buków, śpiew pajęczyn, piski modrzewi; przedziwne szepty sosen przybierały czasem na sile – i oddalały się.
Potrzebuję tu wyjaśnienia. Czy Las Dźwięków jest magiczny i dosłownie “dźwięczny”, że drzewa i pajęczyny wydają odgłosy? Może to głupie pytanie, ale o ile kołyszący się pod wpływem wiatru modrzew rzeczywiście może piszczeć, o tyle trel buków już ciężko mi sobie wyobrazić.
Widziała między konarami tańczące, błękitne światła.
Poruszały się najpierw leniwie, rozciągały kroki, sennie je odmierzały – aby w końcu rozrosnąć się i wybuchnąć.
Ciekawa antropomorfizacja światła, ale, czy światło może rozciągać kroki? Może przesuwać się, przemierzać, ale, mimo najszczerszych chęci, kroków sobie nie umiem wyobrazić.
Usłyszała skrzypnięcie złamanej gałązki. Przystanęła. Wyłamała palce, zacisnęła następnie w pięści i odwróciła się.
Usłyszała skrzypnięcie, od którego przystanęła. Czyli wystraszyła się lub zwiększyła czujność. A mimo to zaryzykowała wydawanie dźwięków poprzez wyłamywanie palców. Wiem, że to nieznaczny hałas, ale gdyby zamarła w bezruchu, ewentualnie zaciskając tylko palce w pięść, kupiłbym to łatwiej. I zmieniłbym szyk na “Wyłamała palce, następnie zacisnęła je w pięść i odwróciła się”
Zawył jej w ucho, gdy znajdowała się u celu. Dziewczyna wrzasnęła, odleciała w tył i uderzyła w pień drzewa. Na moment straciła dech w piersi. Uniosła głowę – cały obraz bujał się przed jej oczami. Czuła ciecz cieknącą po karku i obojczyku.
Rozumiem, że ktoś ją zaatakował. Ale nie mam pojęcia, kto.
Nie wiedziała, czy zostać, czy iść dalej. Siedziała pod pniem, a świat przybierał coraz bardziej barwę czerwieni – krew zalewała koszulę, spodnie, wsiąkała w materiał. Pachniało gniewem, rozpaczą i posoką. Anastazja zadrżała. Przełknęła ślinę i rzuciła się w bok.
Wstrząs. Zawibrował głaz, którego dotknęła – i poruszył się, zanim cokolwiek zrobiła. Coś mazistego dotknęło jej nogi.
Tego fragmentu nie rozumiem. Czemu rzuciła się w bok? Czemu to, co ją zaatakowało, nie skończyło sprawy jak należy?
Młodość ma to do siebie, że nie chce znać ograniczeń dla siebie – rzekł Stanisław. – Dla swoich możliwości. Dlatego człowiek jest wtedy burzliwy, myśli, że wszystko potrafi. W końcu jest odporny. Potem zaczyna się ocierać o coś, co przecież nigdy go wcześniej nie dotyczyło. O choroby, o wojny, o epidemie. Nagle czegoś nie może zmienić. W końcu nauka się rozwija od śmierci do śmierci. Starzy nie zgadzają się na zmiany.
– Ale mniejsza z tym – mruknął, ciemniejąc. – Po prostu wiedziałem, że w porywie młodości i mylnego myślenia, że dasz sobie radę… Odmówisz.
Drobne powtórzenie w pierwszym zdaniu. I oddzielenie jednej wypowiedzi. Spotykałem już takie formy, więc to chyba nie jest błąd, ale wydaje mi się, że można by zostawić wszystko w całości.
Nagle wypuścił z rąk kalumet, który uderzył o glebę.
Tu muszę Ci podziękować, bo nie wiedziałem, że kamulet to inaczej fajka, czy też rodzaj fajki. Także dziękuję, nauczyłem się czegoś nowego. :D
Czerwień. Wabiła, kusiła i wirowała w głowie, szumiąc językiem ognia i modrzewi, słodkim, słowiczym zaśpiewem.
Język ognia i modrzewi również jest dla mnie niezrozumiały. Podobnie jak szum języka. Chyba jestem słaby w przenośnie.
A z palca, wydawało się, że pierścień schodzi z palca na smoczych nóżkach i rozkłada czerwone skrzydła utkane z mgły i nadziei.
Powtórzenie, być może zamierzone, jako zabieg stylistyczny, ale dziwnie mi się to czyta. O skrzydłach z nadziei tylko wspominam.
– Gdzie Stanisław?! – ryknęła od progu piskliwym głosem. – Kurwa, gdzie Stasiu!?
Rozumiem nerwy, stres i domyślność w temacie śmierci męża u gospodyni. Ale żeby tak od progu drzeć się na obcych ludzi? Przydałby się kaftan. :P
– Jak diabli, dziewucho. – Uśmiechnęła się słodziutko.
Potwierdzam potrzebę zawinięcia w kaftan. Ekstremalne wahania nastrojów.
Szkarłatna krew polała się na kanapę, przelała na podłogę i zabarwiła biały dywan. Tętnice, żyły, nerwy zaczęły wić się i wyciągać ku górze. Stanisław nabierał kolorów, konturów, proporcji – sięgnął po brakujący mu rękę i doczepił. Poczuł przyjemne mrowienie w palcach; na moment skrzywił się.
Chociaż obserwujemy historię z perspektywy Anastazji, to wiemy, że Stanisław poczuł przyjemne mrowienie w palcach. Taka nagła zmiana narratora.
Poprawiła kurtkę ze spiżowego dzika(…)
Myślałem, że czegoś nie wiem, ale nie znalazłem nigdzie informacji, czym jest spiżowy dzik. Więc tu też prosiłbym o wyjaśnienie.
Mam wrażenie, że wykreowałaś bardzo ciekawy świat, o którym chciałbym dowiedzieć się więcej. Umieściłaś w nim potencjalnie ciekawą historię. Tylko trochę przekombinowałaś z metaforami i kwiecistym językiem, który w wielu miejscach jest trudny do przyswojenia. Przynajmniej ja to tak odbieram, a zdarzało mi się czytać i filozofów i tak zwaną literaturę wysoką. Niemniej widzę w tym potencjał.
Pozdrawiam!
Cześć, Draconis!
Brawa za światotwórstwo, które wypada bardzo dobrze dzięki plastycznym opisom. Nie brakuje też akcji, w którą wplecione jest wiele interesujących kontekstów jak na stosunkowo krótki tekst. Ponieważ przedpiśca zrobił solidną łapankę powtórzonek i innych takich, umówmy się, że jak się temu przyjrzysz, to pójdę do klikarni. Bo ogólne wrażenie jest naprawdę dobre.
Pozdrawiam
Adek_W, odniosę się do tego, co napisałeś szerzej, ale później, na razie tylko odpowiem na to:
Czy Las Dźwięków jest magiczny i dosłownie “dźwięczny”, że drzewa i pajęczyny wydają odgłosy?
Tak, jest dosłownie dźwięczny i magiczny. ;)
I jeszcze mam pytanie:
(…) a zdarzało mi się czytać i filozofów i tak zwaną literaturę wysoką.
Literaturę wysoką? Hm… Podałbyś jakiś przykład?
Również pozdrawiam.
oidrin, miło, że świat wypalił. ;) Poprawiłam.
Pozdrawiam! ^^
No, to idę
Uściślając, chodziło mi o literaturę piękną, której język i kompozycja są nieco trudniejsze w odbiorze, niż, powiedzmy, dzieła Szczepana Twardocha czy Jakuba Małeckiego, którzy przecież również literaturę piękną piszą. Może to skrzywienie ze studiów, ale tak u nas nazywali to wykładowcy.
Przechodzą do przykładów, niech na początek będą dzieła Witkacego, w tym chociażby “Pojęcia i twierdzenia implikowane przez pojęcie istnienia” czy “Pożegnanie Jesieni”. Jedna i druga pełna kwiecistego języka. Dalej coś bardziej współczesnego, czyli Milan Kundera i jego “Nieznośna Lekkość Bytu”. Jerzy Andrzejewski, “Miazga”. Antoni Ferdynand Ossendowski, “Trębacz Cesarski”. “Ludzkie, arcyludzkie” F. Nietzsche. “Tako rzecze Zaratustra”, tego samego autora. “Powiem wam jak zginął” Joe Alexa, choć tak naprawdę był to Maciej Słomczyński. Książki Gombrowicza. Książki pana Schulza. Tyle mi przychodzi do głowy.
Po lekturze pozostaję nieprzekonana. Pomysł fabularny na historię uczennicy-czarodziejki, ducha i jego żony jest niezły, ale psują go nieprawdopodobieństwa (skrócenie drogi przez bitwę) i stylistyczne niejednorodności, które zamiast tekst uatrakcyjniać, wybijały mnie z rytmu przy lekturze: raz używasz języka potocznego, innym razem dostajemy wzniosłe, a dość niestety banalne sformułowania typu “Kapłan wyszedł na ulicę, niosąc święty piorun; wrzeszczał w języku nieba, którego nie rozumiał nikt – możliwe, że tylko Czas i Historia”. Plus, masz tu mnóstwo efektów światotwórczych i pomysłów, wrzuconych absolutnie bez żadnej dalszej konsekwencji (jak tę uwagę o krasnoludach albo scenki z tym, co bohaterka widzi) – to jest fajny zabieg w powieści albo w dłuższym tekście, kiedy zależy ci na rozbudowanie świata, ale w takim krótkim opowiadaniu rozbija, moim zdaniem, opowiadaną historię, bo sugeruje, że te motywy będą mieć jakieś znaczenie, którego ostatecznie nie mają.
ninedin.home.blog
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Fajny świat stworzyłaś, ciekawe postacie do tego. Zastanawiam się tylko dlaczego właściwie Anastazja uciekała i dokąd. Wygląda na to, że do miasta, do którego chciał ją wysłać Stanisław, ale czemu w takim razie nie przyjęła jego propozycji. Te jej odmowy, naburmuszenie wskazują na nieco głupiutką dziewczynę. Później dostała się do miasta, miała swoje umiejętności, ale co dalej? Przecież stamtąd też mogli ją ściągnąć.
W ogóle nie wiem, czy to kwestia limitu, ale masz tu sporo niedokończonych wątków, jak choćby z pierścieniem i smokiem, co się tam właściwie stało?
Podobało mi się, czytało mi się świetnie, ale mam wrażenie niedosytu. Historia niby jest skończona, ale tyle pytań pozostało otwartych.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Przybywam z pobetowym komentarzem.
W mojej opinii – fajne opowiadanko. O nowatorstwo w fantasy dość trudno i tu również pod tym względem nie mamy fajerwerków. Jest klasycznie, ale solidnie. Opko stoi wyrazistymi postaciami, "filmowym", nienachalnym światotwórstwem i ciekawym zabiegiem w warstwie językowej.
Mnie od początku podobało się to, że fragmenty dotyczące lasu są bardziej poetyckie. Dobrze to współgra z samą istotą tego miejsca, dobrze buduje klimat. Podobnie metafory – momentami dziwaczne, ale akurat w takim tekście fantasy dobrze spełniały swą rolę. Działały na korzyść immersji.
Postaci są (i były od pierwszej wersji) kontrowersyjne. Ich zachowania czasem mogą wydawać się nie do końca zrozumiałe (vide odmowa Anastazji), ale zarazem buduje to ich wiarygodność. Bo ludzie są różni, a niewielu postępuje zawsze w zgodzie z żelazną logiką. Stąd, ewentualnie, mógłbym czepiać się samych bohaterów, ale nie oddającej ich charaktery autorki. Bo uczucie Izabeli i Stanisława przedstawione jest naprawdę zgrabnie. No i dialogi są bardzo dobre.
Z minusów – trochę za dużo okołofabularnych wtrętów. Elementy, które dobrze grają w zbiorze opowiadań, gdzie jeden tekst "pomaga" drugiemu, nie zawsze odnajdują się w samodzielnej historii. Pojawiają się pytania, na które nie ma miejsca (i okoliczności, zważywszy na temat opowiadania), odpowiedzieć.
Ponadto, jak dla mnie, za bardzo wrzucony w tło został wątek utraty słuchu przez Anastazję, który przecież jest tutaj wiodący. Zakończenie dość pospieszne, no ale limit ścigał. Tytuł – zwracający uwagę, czyli robi to, co robić powinien.
Słowem – solidna robota. Spędziłem kilka miłych chwil przy tym tekściku, a zatem z czystym sumieniem stawiam stempel jakości.
Trzymaj się ciepło!
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Nie wyobrażam sobie takiego pośpiechu, który pchnąłby mnie w środek bitwy. :P Mam na myśli to, że jeśli ją ujrzał, powinien chyba uciekać, spróbować ominąć, przeczekać w odległości. Zwiększyłoby to szanse na powrót do Izabeli. ;)
Ech, w tej kwestii, powiem tak: są ludzie cierpliwi, i niecierpliwi. Generalnie ludzie są różni. Tak więc Stanisław, jak napisałeś, „mógł przeczekać”, ale jeśli mu się spieszyło, a na dodatek, jak powiedział Anastazji, w sumie miał gdzieś bitwę, to miał gdzieś bitwę – i poszedł. Można go przy tym uznać za osobę niecierpliwą. :)
To trochę jak z rozsądkiem, logiką – jeśli ktoś pali, to wówczas wie, że sobie szkodzi. Powinien przerwać, nie przestaje, bo daje mu to ulgę.
Usłyszała skrzypnięcie złamanej gałązki. Przystanęła. Wyłamała palce, zacisnęła następnie w pięści i odwróciła się.
Ze zdenerwowania. Nie bywała wcześniej w takich miejscach, miała taki tik nerwowy, żeby to zrobić w aż takiej sytuacji stresowej. Tu znowu: wbrew logice.
Chociaż obserwujemy historię z perspektywy Anastazji, to wiemy, że Stanisław poczuł przyjemne mrowienie w palcach. Taka nagła zmiana narratora.
Chwila. To jest narracja trzecioosobowa, a nie pierwszoosobowa. Mogłam napisać, wydaje mi się, Adku, co poczuł Stanisław – gdybym pisała z „głowy” Anastazji, z jej punktu widzenia, w pierwszoosobowej, rozumiałabym lepiej, dlaczego nie mogłam (jak rozumiem) tak napisać.
Czemu rzuciła się w bok? Czemu to, co ją zaatakowało, nie skończyło sprawy jak należy?
Rzuciła – bo wyczuła zagrożenie. Była na etapie, gdzie ledwo co widziała (a świat przybierał coraz bardziej barwę czerwieni), i ledwo cokolwiek słyszała (Zawyła, ale głos wybrzmiewał jak spod powierzchni wody). Wtedy wyostrza się dotyk – tutaj pardon, wlepiłam zdanie, że dotknęła ziemi – czyli poczuła jej drżenie, że coś się do niej zbliża.
Co zaatakowało? Stanisław ostrzegał Anastazję.
Ninedin, dziękuję ci za komentarz. ;]
Jeśli chodzi o to konkretne nieprawdopodobieństwo, moja odpowiedź brzmi tak, jak do Adka: ludzie potrafią zachować się w sposób różny i wybitnie nierozsądny, sprzeczny z logiką. Wydaje mi się, że postacie literackie również.
Rozumiem, że można stworzyć argument, iż nie ukazałam na samym początku motywacji Stanisława, aby wrócić jak najszybciej i to nawet przez bitwę. Jednakże w późniejszych fragmentach tekstu zaznaczyłam to wyraźniej – Stanisław podczas rozmowy z Anastazją przejmuje się, martwi, ma obawy, czy się Izabela na niego nie gniewa i odczuwa niepokój o to, co ona czuje. Mówi też, że miał bitwę gdzieś, chciał jak najszybciej wrócić do żony, plus potem w kolejnych swoich kwestiach zaznacza, że tęskni za nią, etc.
Generalnie – mówi dużo o niej, a nie o swojej sytuacji, że wziął i zginął. Nie odczuwa, krótko mówiąc, przerażenia z tego powodu, tylko mówi o swojej żonie. To ukazuje, jak bardzo chciał Stanisław wrócić do Izabeli. Jednocześnie kierował się uczuciem, nie rozsądkiem i się przecenił, więc wyszło jak wyszło.
To z różnym stylem, muszę przyznać, że trochę eksperymentowałam – w Lesie bardziej bawiłam się opisami i nie tylko tam, aby nadać większy klimat, trochę odrealnić. W momentach dialogów i akcji – nie, bo uznałam, że nie było takiej potrzeby.
Rozumiem, iż mogło cię to wybić, bo tekst nie jest jednolity stylistycznie.
Irko, dziękuję za komentarz. ;)
Zastanawiam się tylko dlaczego właściwie Anastazja uciekała i dokąd.
W kwestii Anastazji – jej ucieczka nie była jakby głównym tematem, punktem opowiadania, stąd podrzuciłam poszlakę w postaci wtrąceń o profesorze, na przykład, że uciekła, słysząc profesorski ton, czy też wspominała twarz wrzeszczącego profesora.
Wygląda na to, że do miasta, do którego chciał ją wysłać Stanisław, ale czemu w takim razie nie przyjęła jego propozycji.
Chciała uciec jak najdalej. Nie przyjęła, gdyż kierowały nią złożone uczucia, emocje, jakie w niej siedziały, Irko. Uciekała, bała się, też zauważyła, że za późno zadała pytanie, kim był Stanisław, nie do końca mu na dodatek ufała. Wspominałam też, iż zaczęła się w tamtym momencie cofać.
I tutaj, taka wskazówka z jej przeszłości, że mogła kiedyś się na czymś ,,przejechać” i być nieufna:
Anastazja skrzywiła się; blizna przechodząca przez szyję i kącik ust zapulsowała bólem. Wiedziała, oczywiście, że wiedziała.
Blizna. Anastazja, jak nakreśliłam, kiedyś została solidnie uderzona przez własnego dziadka, aby się nie bać. Ale to mogło spowodować, że dziecięca ufność zaczęła walczyć z tworzącą się nieufnością z różnych względów (to z dziadkiem, bo bliska osoba ją uderzyła ((Nadgarstki zapiekły ją, przypomniały o sobie bólem. Dziadek zlał ją kijem, porachował kości.)), oraz to z blizną, której sama sobie nie zrobiła).
Stąd też dziewczyna mogła reagować różnie na Stanisława – i szala, że tak się metaforycznie wyrażę, szala braku zaufania (coś w rodzaju „ufać, nie ufać?”) przechyliła się na jego niekorzyść, stąd odmówiła. Lecz, tak jak napisałam wcześniej, na tę odmowę składało się kilka przyczyn, wyszczególnionych w pytaniach od razu po gwiazdce, rozpoczynającej scenie w Lesie.
W kwestii tego, co potem: Stanisław odratował ją z Lasu, a ona wówczas zgodziła się mu pomóc – z powodu również swoich zasad i swego honoru, jakie między wierszami miała. Poza tym, można odczytać ją również jako postać w pewnym sensie impulsywną, może również butną.
Ogólnie jeśli chodzi o to opowiadanie, to postacie mogą być bardzo różnie interpretowane w kwestii zachowania – dla niektórych mogą być jasne, niejasne, w miarę zrozumiałe bądź nie. Myślę, że z tymi postaciami rozbija się ta sprawa, o której napisał już Primagen, czyli: Bo ludzie są różni, a niewielu postępuje zawsze w zgodzie z żelazną logiką.
I tu się zgadzam, że ludzie nie zawsze postępują w zgodzie czy z żelazną, czy też ogólnie z logiką. Również też te postacie nie postępują zgodnie z żelazną logiką, tylko kierują nimi bardziej uczucia, emocje czy też przeczucia.
W ogóle nie wiem, czy to kwestia limitu, ale masz tu sporo niedokończonych wątków, jak choćby z pierścieniem i smokiem, co się tam właściwie stało?
Kwestia limitu już.
W sprawie pierścieni, wskazałam, że są ważne np., dla magii Stanisława – dzięki nim jest w stanie pokonać nawet śmierć i wrócić do żywych (po namalowaniu pieczęci i tu uwaga: na drugiej dłoni nie miał pierścieni, skoro się nie udawało). Czyli są potężne, dają moc.
Ale jednocześnie jest w nich „kruczek”, czyli to, co się stało Anastazji w związku z tą ,,ozdóbką”, powiedzmy.
Ukazałam w tamtym fragmencie nienawiść, jaka tkwiła tym w pierścieniu – można by zinterpretować to zresztą w taki sposób, iż pochodziła ona bezpośrednio od tkwiącego w nim smoka właśnie.
Później dostała się do miasta, miała swoje umiejętności, ale co dalej?
W ostatniej scenie pokazałam, że wybyła z tego miasta – znajdowała się już w oddali od niego (Anastazja obserwowała pinakle zamku na tle pomarańczowego horyzontu.)
Tutaj, w tej ostatniej scenie, wychodziło, jaki słuch uzyskała.
Primagenie,
Z minusów – trochę za dużo okołofabularnych wtrętów.
Przyjmuję to na klatę. Miło, że dialogi bardzo dobre. Natomiast to o postaciach, cóż, prawda, że kontrowersyjne, niemniej to dobrze, że są wyraziste. To o słuchu…. Ech. XD
Dzięki też za miłe słowa, doceniam je. ;]
Cześć!
Przeczytałem opowiadanie i całkiem mi się ono spodobało. Brawo za światotwórstwo, fantasy że hej! Szczególnie urzekł mnie opis ucieczki przez las, zmagań z bliżej nieokreślona siłą rzucającą przysłowiowe kłody pod nogi. Niestety, nie widzę w całości schematu konkursowego. I mam też problem z niektórymi wydarzeniami, są jakieś takie nierzeczywiste, przykłady:
Chciałem przeciąć drogę, wrócić szybciej do mojej Izabeli. A jakoś… nie wyszło mi to.
To brzmi trochę groteskowo i nie pasuje do tej postaci imho.
– Gdzie Stanisław?! – ryknęła od progu piskliwym głosem. – Kurwa, gdzie Stasiu!?
Cały misternie budowany klimat imho padł właśnie martwy. Mam też problem z ryknięciem piskliwym głosem. Trochę taki parzący lód…
Motyw z pierścieniem zdecydowanie Tolkienowski, ale w dzisiejszych czasach trudno wymyślić już coś nowego w sumie (ale warto próbować)
Z kwestii edycyjnych rzuciły mi się następujące:
nitki inkantacji leciały z jej ust w stronę wskaziciela,
dziwne słowo, rzadko spotykane
Dziewczyna szybko umknęła przed latającą płytą, oświetlającą ulice.
Zrymowało się
Mieniła się różnymi barwami tęczy i czasem coś komunikowała. Teraz jakby zacięła się – bujała się w powietrzu na wszystkie strony i piszczała,
Sporo tego „się”
Kobieta w czerwieni wyciskała z siebie łzy i starała się nie szlochać.
Nie rozumiem tego zdania, skoro wyciskała łzy to czemu starała się nie szlochać?
Stanisław nabierał kolorów, konturów, proporcji – sięgnął po brakujący mu rękę i doczepił.
Coś tu nie do końca gra.
Tyle, Pozdrawiam i powodzenia w konkursie! Poczekam, przeczytam komentarze i pewnie kliknę bibliotekę, jak poprawisz, bo koncept jest tego wart.
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Hm… Wiesz, krarze, ten głos można porównać do krzyczącego Ciastka (w wersji damskiej) w tamtym momencie. ;)
Wiem, nieco abstrakcyjnie, ale cóż. Cały tekst, mam wrażenie, wyszedł mi nieco jak wiersz. Tam jeszcze “dziwnym” słowem jest kalumet. Ale hej, dwa dziwne słowa, rzadko używane, na 31k znaków to, imo, aż tak nie razi.
Kobieta w czerwieni wyciskała z siebie łzy i starała się nie szlochać.
Nie rozumiem tego zdania, skoro wyciskała łzy to czemu starała się nie szlochać?
Łzy łzami, ale nie zawsze przy płaczu są zjawiska akustyczne. Czyli – po jej policzkach spływały łzy, ale nie szlochała (a przynajmniej próbowała).
Poprawiłam. Dzięki za miłe słowa, również pozdrawiam i powodzenia! ^^
Hej!
Cały tekst, mam wrażenie, wyszedł mi nieco jak wiersz.
Nie odnoszę takiego wrażenia, ale nie zmienia to faktu, że klikam bibliotekę.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
[Przeczytane]
"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM
Przyjemnie się czytało :)
Przynoszę radość :)
Hej, Draconis!
Też Ci trochę zrobiłam łapankę, trochę się poczepiam:
Paskuda wciąż lustrowała teren blisko Lasu Dźwięków, wypatrując zbiegających z pola bitwy. Paskuda, bo, jak stwierdził Stasiu, nawet nocy nie udało się przykryć jego brzydactwa.
No to właściwie ta paskuda czy ten paskuda?
Widział – nie widział – widział – nie widział?
“Jak patrzę tak, to mnie widać, ale jak tak, to już nie. (…) Widać, nie widać, trochę widać, nie widać, teraz widać.” – no tak mi się skojarzyło z Asterixem i Obelixem :D
Stanisław spojrzał wprost w błękitne, fosforyzujące macki, zaciskające się jak mankiet.
Wybacz, ale nie potrafię sobie wyobrazić “spoglądania w macki”.
– Będzie boleć, kurwi synu – charknął zraniony przeciwnik.
I pstryknął palcami. Stanisław wrzasnął z bólu.
Powtórzenie.
Od cywilizacji to konkretne Gniazdo ogranicza Las.
Skoro chodzi, jak mniemam, o oddzielenie Gniazda od “cywilizacji”, to bardziej chyba “odgranicza”.
Wiedziała też, że siedmiu krasnoludów i dziwna dziwożona przedarli się przez ów las, ale dzięki specjalnej ladze o numerze seryjnym N300, wykonanej przez gnomiego technika, Jadorada Imberyka. Przy jej tworzeniu twórca wzorował się na ćmie – te owady, obijające się głupawo o okna i latające zbyt blisko ognia, umiały stworzyć wzór echa, podobny do kreowanego przez gatunki trujące – wówczas nietoperze zostawiały je w spokoju.
Znów powtórzenia.
Przyznam, że pierwsze słyszę o “echu gatunków trujących”. Owszem, są ćmy, które potrafią wyprowadzić nietoperza w pole w taki czy inny sposób, ale te “gatunki trujące” to chyba nazbyt duże uproszczenie (chyba że o czymś nie wiem). Jakkolwiek, nie czepiam się, tylko sobie dywaguję, wszak w wykreowanym przez Ciebie świecie mogą być i takie ćmy (skoro na nietoperzach można latać).
Anastazja szła na wpółślepa, ocierając podartymi szmatami powieki i poliki. Materiał szybko nasiąkał krwią.
Spacja się zjadła, skoro “na wpół”.
Zawył jej w ucho, gdy znajdowała się u celu. Dziewczyna wrzasnęła, odleciała w tył i uderzyła w pień drzewa. Na moment straciła dech w piersi. Uniosła głowę – cały obraz bujał się przed jej oczami. Czuła ciecz cieknącą po karku i obojczyku.
Stwórco – pomyślała, sięgając do uszu. Zawyła, ale głos wybrzmiewał jak spod powierzchni wody; wbrew rozsądkowi zaczęła krzyczeć, wyć, zawodzić.
Powtórzonka znowu.
Już wcześniej było wspomniane – nie wiadomo, kto “zawył”. Nie wiadomo też w sumie, jaki był ów “cel”. Poza tym czytając miałam wrażenie, że jak bohaterka znajdzie się “u celu”, to już pewnie nic jej nie grozi, choćby chwilowo, tymczasem tu taka niespodzianka. Prędzej bym tego oczekiwała w momencie, gdyby znajdowała prawie u celu.
Nie wiedziała, czy zostać, czy iść dalej. Siedziała pod pniem, a świat przybierał coraz bardziej barwę czerwieni.
Mocno niezręcznie to brzmi. “Przybierał coraz czerwieńszą barwę” byłoby tu imo na miejscu.
– Czemu w takim razie sam nie możesz się teleportować? – fuknęła.
– Nie mogę – odparł spokojnie.
Czemu nie możesz? – Nie mogę ← takie to trochę naciągane. Gdyby było coś w stylu “A nie możesz…?” albo “Nie mogę i już”, wyszłoby to bardziej naturalnie.
Ech, nie będę się rozwijał, jest stos regułek, prawideł, wzorów matematycznych na nekromancji, które pozwalają obliczyć te odległości oraz określić czas, gdy Śmierć może zabrać duszę.
Wolałabym “nie będę się rozwodził”, choć tu może czepiam się bezzasadnie.
Po prostu wiedziałem, że w porywie młodości i mylnego myślenia, że dasz sobie radę…
Dużo tych “że” w tak krótkim odstępie.
Wyciągnęła metalowe pudełko – mroziło opuszki palców – i dotknęła czerwoną otoczkę; nad nią wyświetliło się tysiące gwiazd.
Dotknęła – czego? → czerwonej otoczki.
Skoro Stanisław tyle wie i ją odratował, nawet naprawił słuch, to musiał mieć przy sobie któryś z Artefaktów – pomyślała, choć myśl ta wydawała się jej obca, jakby ktoś kierował jej tokiem myślenia.
I znowu. Jakkolwiek “pomyślała, choć myśl ta…” jest powtórzeniem jak najbardziej uzasadnionym, to już “tok myślenia” nieco razi.
Krzyknęła, czując ponownie obcy dotyk na swoim umyśle, rwący jej osobowość i tożsamość. Nie, nie, nie! Nie zabierzecie mnie! Nie pozwolę!
Krzyknęła, ale ledwo usłyszała swój własny głos.
Znów powtórzenie – choć tu można by było ewentualnie założyć, że w obu przypadkach chodzi o jeden i ten sam krzyk. Ale wydaje mi się to trochę naciągane.
Zaczęła szeptać zaklęcia uzdrowienia – nitki inkantacji leciały z jej ust w stronę wskaziciela, okalały go turkusową warstwą i przekształcały się w tkanki.
Zaciekawiło mnie tutaj jedno – adeptka na trzecim roku i już zna tak potężne zaklęcia uzdrawiające? Wszak odtworzenie tkanek palca zdartych aż do kości nie może być prostą sprawą…
Skrzyła
różnymibarwami tęczy i czasem coś komunikowała.
Imo to “różnymi” zupełnie niepotrzebne, skoro chodziło o barwy tęczy, a te – wiadomo – są różne.
Przed wejściami niektórych z nich stały burzowe chmury w klatkach, czasem, przy bogatszych i większych domostwach, pioruny, pozwijane w znaki zapytania.
Czasem dostrzegała domy całe wykonane z diamentów – takie skrzyły się pięknie w blasku świateł, puszczanych przez latające nad nimi dyski.
Anastazja popatrzyła w ślad za jednym z takich urządzeń. Zmarszczyła brwi i spróbowała sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz ujrzała coś takiego – może za trzecim razem, gdy zjawiła się w mieście za przepustką z powodu pogrzebu dziadka?
> Powtórzenia już nawet pomijam, ale…
> Jak rozumiem, chodziło o to, że za trzecim jej pobytem w mieście. Ale “pierwszy raz zobaczyła coś za trzecim razem” – ta konstrukcja jest trochę niezręczna.
Mocno spoglądała w sieć uliczek miasta, próbując wyłuskać z nich znajomą sylwetkę.
Nie rozumiem frazy “spoglądać mocno” – bardziej pasowałoby mi tu np. “intensywnie”.
Poza tym wkradł się drobny błąd – z jakiegoś powodu kropka na końcu tego zdania jest wyróżniona boldem. Nawet bym tego nie zauważyła, gdybym nie skopiowała sobie zdania ze względu na to “mocne spoglądanie”, więc tak tylko przy okazji wspominam.
Mienił się brokatowo na wszystkie strony.
Co znaczy “mienić się na wszystkie strony”?
Anastazja posłusznie weszła i prawie wywaliła się na zabawce. Żona Stanisława zaśmiała się cicho.
– Oj, przepraszam. Zapomniałam z tego wszystkiego posprzątać. Dzieci oddelegowałam do rodziców. Nie wiem bowiem, co zrobię Stasiowi, jak wróci.
> To “wywaliła się” mi nie pasuje – jest zbyt kolokwialne imo – bo generalnie posługujesz się bardzo ładnym językiem.
> “Nie wiem bowiem” chyba nie było celowym zabiegiem, sugerowałabym coś z tym może zrobić.
W spuchniętych oczach błysnęły łzy.
Rozumiem, jeśli oczy są np. podpuchnięte – ale te “spuchnięte” narzuciły mi niepiękny obraz gałek ocznych nabrzmiewających w oczodołach i (…). No, nieładne to było.
Wyciągnęła fiolkę z błyszczącymi
siędrobinami.
“Się” zupełnie zbędne.
– Zawsze będę do ciebie wracać, kochanie – rozbrzmiał spokojny głos
oddziwacznego, ciemnozielonego człowieczka.
A tutaj “od”.
Anastazja wyszła osowiała z pokoju. Bryzgnęła krwią. Upadła bez życia na ziemię, głucha na cały świat.
Trochę mnie ten fragment skonfundował. No bo dobra, potem padają słowa, że klątwa itd. – ale w tym momencie dziewczynie nic się nie dzieje, a tu nagle, ni z tego, ni z owego “bryzga krwią” i sobie umiera. Szaleństwo.
Nadmienię jeszcze tylko, że osobiście – choć jest to już zupełnie w tym momencie subiektywna opinia – brakowało mi wyjustowania również do prawego marginesu. Pewnie kwestia przyzwyczajenia i opatrzenia z normalizowanymi tekstami na różne nabory itd. xD
Dobra, już nie narzekam. Jak już wspominałam, bardzo ładnym językiem piszesz. Generalnie masz przyjemny styl. Może parę luk było – z tego co widziałam po komentarzach, były już wspominane, więc się nie będę powtarzać – ale ogólnie całkiem przyjemnie się czytało :) To całe Gniazdo z Lasem Dźwięków skojarzyło mi się od razu z Hogwartem i Zakazanym Lasem – nie wiem, czy to świadoma inspiracja, czy jakoś tak samo wyszło? :)
Ogólnie, mimo uwag powyższych, jestem zadowolona po lekturze :)
Pozdrawiam!
Spodziewaj się niespodziewanego
Anet, dziękuję za komentarz.
NaNo, dzięki za komentarz i uwagi. ;)
To całe Gniazdo z Lasem Dźwięków skojarzyło mi się od razu z Hogwartem i Zakazanym Lasem – nie wiem, czy to świadoma inspiracja, czy jakoś tak samo wyszło? :)
Wiesz co, Nano, jak pisałam, to miałam w głowie jedynie to, żeby stworzyć taki “dźwięczny” Las, więc, odpowiadając, wyszło samo. Gniazda nie skojarzyłam też z Hogwartem, najpewniej dlatego, że nie czytałam już Pottera od kilku lat.
Rozumiem, niemniej takie było moje pierwsze skojarzenie :)
Spodziewaj się niespodziewanego
Wąskie okienko na wielki świat
Podoba mi się ten świat. To naprawdę ładny świat. Ale zobaczyłam go tylko kawalątek, być może najładniejszy? A może nie? Na pewno chętnie jeszcze do niego zajrzę.
Tymczasem, co do tego okienka – należałoby je umyć. Już pierwszy akapit jest jakiś… abstrakcyjny – wiem, mniej więcej, co się dzieje, ale nie widzę tego (potwór ma palce – czy macki?). Szyk, rytm i przecinki nie są idealne, ale nie przeszkadzają w czytaniu tak bardzo, jak problemy z doborem słów: „Powstawał hałas, którego nie rozumiała.” – przecież hałas z definicji jest niezrozumiały. Piszesz „przekląć” to rzucić klątwę, nie zakląć; „kreowanie” musi być świadome, nie kreuje się oznak (oznaka to znak naturalny, sam się robi siłami przyrody), nie „produkuje” się schematu; ludzie mają policzki, nie poliki; posoka to krew zwierzęca, nie ludzka; „delikatny” to nie to samo, co „słaby”, „nieznaczny”; „bliska odległość” to praktycznie oksymoron; człowiek nie może być „burzliwy” i raczej nie „ciemnieje” (chyba, że na solarium); „kalumet” to konkretny rodzaj fajki, raczej niepodobny do tego, co sobie wyobraziłam i nierekreacyjny (to fajka pokoju); nie można zlustrować inaczej, niż wzrokiem; „osoba” jest terminem technicznym – jeśli widać człowieka, pisz „człowiek"; nie można patrzeć „mocno”; dzieci się nie deleguje (to nie pracownicy naukowi), tylko zostawia u dziadków; „ciecz” to słowo równie niekonkretne, jak „postać” – lepiej unikać; ktoś postawny nie może być niewysoki (może miałaś na myśli "barczysty"?); suknia nie może być pełna motywów (rozumiem, mniej więcej, o co chodzi, ale to nie jest poprawne); "jednocześnie" to nie to samo, co „mimo to”; nie mam też bladego pojęcia, co rozumiesz przez "niebotycznie" i "mozolny". Przy okazji – „laga” to laska, kij. W zasadzie stosujesz to słowo poprawnie (choć nie jestem przekonana, czy metalowy kij ma sens), ale jakbyś nie wiedziała, że ma synonimy. Laga i laga.
Poza tym jest kilka błędów gramatycznych: dotknęła kogo?czego? otoczki. Wyświetliły się tysiące gwiazd – bo to tysiące są tu podmiotem.
Sporo aliteracji. Chwiejny ton – dialogi bardzo lekkie i dowcipne (w ogóle dialogi wyszły Ci najlepiej), a tu nagle Anastazja „rzecze”. W bardzo kolokwialnej wypowiedzi znienacka wyskakuje "bowiem". Takie rzeczy. Podobnie rzucają się w oczy „następnie” i „oraz”. „Czuła ciecz cieknącą” to nie tylko aliteracja, ale i masło maślane (ciecz cieknąca) i w ogóle mocno zwraca na siebie uwagę; podobnie „wskaziciel” (przez chwilę nie wiedziałam, że chodzi Ci o palec) i inne językowe udziwnienia. Trafiające się tu i ówdzie oksymorony sprawiają wrażenie nieporadności, a nie głębokiego, zmuszającego do myślenia paradoksu, do czego zwykle służą.
Wiele metafor jest niespójnych, np. "pożoga, którą można zatopić tylko we krwi" – mogłaby być "pożoga, którą można ugasić jedynie krwią", ale zatopić? W opisie mapy „czarne napisy rzek” to nonsens, mogą być najwyżej napisy oznaczające rzeki.
Niektóre opisy są obrazowe, niektóre wręcz przeciwnie – mętne i niezrozumiałe. Ma to sporo wspólnego z doborem słów i metaforyką, ale uważaj też na organizację opisu i to, czy całość trzyma się kupy. Na przykład: ton ducha Stanisława raz jest „ostry” (i dudniący, co już się wyklucza), a parę linijek później „słodki” i nie wydaje mi się, żeby to była ironia – a może? W ogóle opisujesz głosy jako piskliwe i dudniące (albo ryczące) naraz, co przypomina kwadratowy trójkąt. Nie twierdzę, że nie można nadać rzeczom cech sprzecznych, ale twierdzę z całą mocą, i dwa tysiące pięćset lat tradycji ze mną, że nijak nie można sobie tego wyobrazić.
Dużym zgrzytem (normalnie nóż po talerzu) jest Izabela. O ile Stanisław i Anastazja wydają mi się wiarygodni, pasują do otoczenia, to Izabela jest karykaturą z zupełnie innej bajki. No, bo zobacz – zbudowałam już sobie obraz na podstawie tego, co mówi stęskniony mąż – ale też na podstawie tego, co sam mąż sobą przedstawia. Stanisław nie wygląda mi na faceta, który mógłby się na zabój i na całe życie zakochać w babie rozpoczynającej konwersację od "Kurwa, gdzie Stasiu!?" W ogóle – wulgaryzmy niczym tego świata nie wzbogacają.
Nie jest dla mnie jasne, czy Anastazja czerpie moc tylko z dźwięków, które słyszy (odczuwa)? To jest, czy musi te dźwięki sobie uświadomić, czy chodzi tylko o fizyczne wibracje?
Rozwiązanie akcji jest ciut pospieszne, nie wiem też, co tu właściwie robi ten wtręt z kapłanem pioruna.
W zasadzie Anastazja odzyskuje słuch i życie dzięki czemuś, co zrobiła (wygrała walkę z pokusą), i to wcześniej (nie sprecyzowałam przecież, przed czym ma być to "wcześniej", na przyszły raz będę uważniejsza), ale struktura jest trochę zaburzona – mimo to zaliczam.
Elementy dodatkowe: są wrony jako dekoracja, sroka jako nazwa, magiczne pierścienie stanowią kluczowy element fabuły, a ten najważniejszy ma dużo wspólnego ze smokami. Razem 10 punktów.
Gdybyś chciała prześledzić moje czepialstwo punkt po punkcie, poproszę adres mailowy na priv.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Tego typu opowiadania to nie do końca to, czego szukam w literaturze. Pełno krwi i cierpienia, robale i straszydła – totalnie nie dla mnie. Ale nie powiem, że czytałam z udręką, bo tak nie było – była to rozrywkowa lektura. Bohaterkę polubiłam, widać tu też bogaty i nieprzewidywalny świat przedstawiony. Stworzyłaś piękne, barwne i magiczne miasto, które bardzo mi się podobało. W tekście nie było tylko obrzydliwości, było też mnóstwo kolorów, niesamowitych dźwięków i zapachów. Nie wyniosłam jednak z opowiadania nic mówiącego o tym, po co w końcu bohaterka chciała przedrzeć się przez las (jest tam później coś o profesorze, ale jak dla mnie to za mało, mam przez to wrażenie, że cały tekst to nie do końca jest pełna historia, tylko jakiś jej fragment), co powoduje w moim odbiorze lektury dość znaczącą dziurę.
Styl mi się podobał, niektóre zdania naprawdę bardzo ładne. Ślicznie opisane wrażenia dźwiękowe i zapachowe. Znalazłam dwie usterki:
Upadając na ziemię(+,) zauważył swą rękę, niknącą gdzieś w chaszczach Lasu Dźwięku.
Powinien być przecinek po imiesłowie zakończonym na -ąc.
Upadła bez życia na ziemię, głucha na cały świat.
Raczej na podłogę, bo była w domu.
Nieco (bardzo) z poślizgiem, ale Tarnino, dziękuję za Twoje uwagi oraz miło mi, że mimo przybrudzonego okienka (upaćkanego w kolorowe metafory :>), podobał Ci się ten świat.
Co do Izy – sama wiesz, że gusta są różne, a Stasiu (tak, tam, jak zmieniał ton, co wskazałaś, to ironizował) też miał charakterek. Choć tutaj nieco liryczny, bo wziął i spartolił.
I na dodatek, skoro Izka była takim nożem po talerzu, to być może właśnie najbardziej Ci utkwi w pamięci. W każdym razie, dziękuję Ci za komentarz oraz konkurs. ;)
Sonato, miło, że znalazłaś coś w tym opowiadaniu dla siebie i nie było udręką jego czytanie.
I dzięki też za mem z Wokulskim.
Pozdrawiam! ^^
Łohohoho :)
I na dodatek, skoro Izka była takim nożem po talerzu, to być może właśnie najbardziej Ci utkwi w pamięci.
A czy to zaraz dobrze? XD
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Witaj, Draconisie!
Poniżej moje jurorskie notatki:
Odór ektoplazmy i woń krwi (31422 znaków)
Z tym opowiadaniem mam pewien problem. Nie potrafiłem się w nie wczuć. Miałem wrażenie pewnego porozrywania na strzępy. Tu jakieś informacje, tam opisy, trochę akcji, sporo elementów w których nie do końca wiadomo o co chodzi. Zdania raczej ładne i warsztat niczego sobie, ale jednak nie przemogłem tego chaosu w odbiorze opowiadania. Może limit uciskał bardziej niż powinien.
Jest za to sporo fajnych elementów i ciekawych, ale nie spieło mi się to w satysfakcjonującą lekturę.
Nie bardzo też wiem, czy była to próba pójścia w generyczne fantasy, w horror, w przygodę, czy po trochu wszystkiego. Nie pasowała mi też ta “kurwa” w ustach madame. Chyba że potraktować to jako humor, ale wtedy nie wiem czy mam się śmiać, bać, płakać czy przeżywać przygody. To znaczy, nie mam nic przeciwko tym wszystkim przeżyciom i emocjom, ale tutaj chyba nie było tyle miejsca, żeby mogły wszystkie obok siebie usiąść i nie włazić sobie na głowę.
Pozdrawiam!
"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM
Mam trochę jak Mytrix – fajne światotwórstwo, ale czasami odnoszę wrażenie, że za dużo miejsca poświęcasz nieistotnym dekoracjom, a potem brakuje ciągłości przy naprawdę ważnych rzeczach. Na przykład wyskakuje facet z piorunem i diamentowe domy, ale o nietoperzach najpierw wspominasz, a potem tylko pokazujesz skutki. I nie wiem, czemu właściwie Anastazja uciekła.
Ogólnie fabułę odebrałam jako chaotyczną.
Babska logika rządzi!