- Opowiadanie: WyrmKiller - Gigant

Gigant

Dzień dobry, oto moje pierw­sze opo­wia­da­nie na tym por­ta­lu. In­spi­ro­wa­ne twór­czo­ścią Lo­ve­cra­fta, łączy ze sobą ele­men­ty grozy i sur­re­ali­zmu.

Za­pra­szam do prze­czy­ta­nia i życzę miłej lek­tu­ry. 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Gigant

Nie­wdzięcz­ne słowa za­koń­czy­ły czter­na­sto­let­nią służ­bę funk­cjo­na­riu­sza De­rvi­sa.

– Nie mo­że­my dłu­żej po­zwa­lać na to, by miesz­kań­cy z trwo­gą pa­trzy­li na na­szych po­licjan­tów – prze­mó­wił ko­men­dant, pod­pa­la­jąc fajkę. –  Je­steś zbyt okrut­ny i sa­mo­zwań­czy. To praw­da, że po­tra­fisz sku­tecz­nie wy­ko­nać każdą, zle­co­ną ci ro­bo­tę. Wielu wy­ko­le­jeń­ców zasłu­żyło na los, który ich spo­tkał. Lecz nasza służ­ba po­win­na przy­jąć ob­li­cze bar­dziej po­ko­jo­wej. Mam na­dzie­ję, że mnie zro­zu­miesz. Pro­szę, po­zo­staw na swoim biur­ku do­ku­men­ty i broń. Co do resz­ty, roz­li­czy­my się te­le­fo­nicz­nie.

De­rvis opróż­nił nie­wiel­ką klit­kę z rze­czy oso­bi­stych. Miej­sce pracy i wy­ci­sze­nia stało pu­ste. Rze­czy na­le­żą­ce do po­li­cji po­zo­sta­wił na biur­ku przy samym wej­ściu do po­ko­ju. Resz­tę po­upy­chał w dziu­ra­wą torbę.

Wy­szedł bez słowa. Nie że­gnał się z nikim. Nie wi­dział po­trze­by. Na­plu­to na niego. Ob­darto z wszel­kie­go sza­cun­ku.

Roz­piął błę­kit­ną, nie­ska­zi­tel­ną, nie­spla­mio­ną nie­win­ną krwią ko­szu­lę, prze­ci­wień­stwo jego umo­ru­sa­nych, wrzo­dzie­ją­cym plu­ga­stwem dłoni. Czap­kę z dum­nym, wy­pro­sto­wa­nym, po­licyj­nym orłem wy­rzu­cił w krza­ki ro­sną­ce nie­opo­dal ko­mi­sa­ria­tu. Je­że­li miał że­gnać się z prze­szło­ścią, nie miał za­mia­ru ni­ko­go oszczę­dzać.

Wsiadł do sa­mo­cho­du i od­je­chał czym prę­dzej spod daw­ne­go miej­sca uko­je­nia. Jed­nak jedna rzecz przy nim wciąż po­zo­sta­ła. Pra­gnie­nia sze­rze­nia spra­wie­dli­wo­ści nie mógł od­rzu­cić.

Po­ło­żył na wol­nym sie­dze­niu za­ufa­ny pi­sto­let. Nie zli­czył, ilu prze­stęp­ców nim ustrze­lił. Zdo­łał go prze­my­cić w tyl­nej kie­sze­ni spodni. Z racji, że ni­ko­mu nie chcia­ło się go przeszuki­wać, bez pro­ble­mu zdo­łał za­cho­wać przy sobie pa­miąt­kę po la­tach służ­by.

Po­zo­sta­ła mu do wy­ko­na­nia jesz­cze jedna misja. Ostat­nia w tym wcie­le­niu.

Nawet je­że­li nie był już po­li­cjan­tem, jego umie­jęt­no­ści wy­star­czy­ły do po­ra­dze­nia sobie z pro­ble­mem. Pły­ną­ca w ży­łach lawa roz­pa­la­ła go do czer­wo­no­ści. Serce pul­so­wa­ło, biło bestial­sko w po­tęż­nej klat­ce pier­sio­wej, pa­ła­ło rzą­dzą schwy­ta­nia wroga.

Uchy­lił bocz­ną szybę, za­pa­lił ta­nie­go pa­pie­ro­sa, po czym na skrzy­żo­wa­nia skrę­cił w stro­nę miesz­ka­nia. Miał tam parę rze­czy do za­bra­nia.

Za­cią­gnął się słod­ką wonią wla­tu­ją­cą do wnę­trza sa­mo­cho­du.

 

*

 

Wpadł na trop de­ale­rów już parę ty­go­dni temu, jesz­cze zanim zo­stał wy­da­lo­ny ze służ­by. Za­trzy­mał parkę mło­dzików snu­ją­cych się bez celu po uli­cach mia­sta. Pod­krą­żo­ne oczy, po­większone spo­jów­ki, przy­po­mi­na­ją­ce mie­dzia­ne mo­ne­ty, cięż­ki od­dech, no i utra­ta kon­tak­tu z rze­czy­wi­sto­ścią. Py­tani o imio­na od­po­wia­da­li beł­ko­tem. Ozna­cza­ło to jedno – bez wąt­pie­nia byli pod wpły­wem środ­ków odu­rza­ją­cych. De­rvis nie był tylko pe­wien ja­kich.

Nie znał się na tym. Miał łapać ban­dy­tów, a nie roz­po­zna­wać sub­stan­cje odu­rza­ją­ce. Opia­ty czy też inne gówno? A jaka to była róż­ni­ca? Wiele tego cho­ler­stwa na­ro­bi­ło się pod­czas jego czter­na­stu lat służ­by. Wie­lo­krot­nie miał do czy­nie­nia z ćpu­na­mi. Cho­ciaż odu­rze­ni, zachowy­wali reszt­ki świa­do­mo­ści. Od­dzia­ły­wa­ły na nich bodź­ce. Cza­sa­mi ro­zu­mie­li, co się do nich mó­wiło. Wyli z bólu, gdy De­rvis wy­krę­cał ich wątłe nad­garst­ki.

Ci byli inni. Przy­po­mi­na­li bar­dziej ro­śli­ny niż ro­zum­nych lu­dzi. Po­ru­sza­li się co praw­da przed sie­bie, ale ja­kie­kol­wiek ude­rze­nie, wy­trą­ce­nie z rów­no­wa­gi spra­wiało, że opa­da­li na zie­mię i już się nie pod­no­si­li. Naj­dziw­niej­sze jed­nak w tym wszyst­kim było to, że leżąc na zim­nym as­fal­cie, ich nogi wciąż pró­bo­wa­ła ma­sze­ro­wać, a ra­mio­na sta­ra­ły się wy­pchnąć bez­sku­tecz­nie ciało do przo­du. Ła­ma­li przy tym nosy, obi­ja­li ko­la­na, naba­wiali się si­nia­ków. Pra­gnę­li za wszel­ką cenę do­kądś się do­stać.

Taki widok spra­wił, że De­rvis nie po­tra­fił spać po no­cach. Gdy tylko zdo­łał za­snąć, tra­fiał do świa­ta snów, gdzie po­ru­szał się ni­czym żywy trup, z bra­ku­ją­cy­mi koń­czy­na­mi, twa­rzą po­krytą za­schnię­tą krwią i dło­nią wi­ją­cą się jak macka. Bu­dził się wtedy spo­co­ny, z po­draż­nio­nym gar­dłem, obo­la­ły­mi mię­śnia­mi i nie­po­ko­ją­cym po­czu­ciem bycia ob­ser­wo­wa­nym.

Gdy na­po­tkał póź­nym wie­czo­rem ko­lej­ne­go odu­rzo­ne­go osob­ni­ka – na­sto­let­nią dziew­czynę, wkra­cza­ją­cą w do­ro­słość – nie za­trzy­my­wał jej.

Mi­ja­ła ciem­ne ulicz­ki, gdzie pa­łę­ta­ły się je­dy­nie szczu­ry i ka­ra­lu­chy skry­te w pęknię­ciach bu­dyn­ków. Nie zra­zi­ło jej to. Po­ru­sza­ła się jakby po omac­ku. Sta­wia­ła kroki ko­śla­wo i nie­równo, ledwo trzy­ma­jąc się po­wierzch­ni. Jeden sil­niej­szy po­dmuch i zna­la­zła­by się leżąc twa­rzą w bło­cie. Reszt­ka­mi sił da­wa­ła radę się prze­miesz­czać. Nad wyraz silne środ­ki odu­rza­ją­ce po­ma­ga­ły jej w ma­nia­kal­nej wę­drów­ce. Na­tra­fia­jąc na ścia­nę bu­dyn­ku, tu­li­ła się do niej przez chwi­lę, ma­ca­ła czule jak ko­chan­ka, a na­stęp­nie od­bijała ni­czym piłka i peł­zła dalej, gdyż nie można było na­zwać tego cho­dze­niem.

De­rvis, sie­dząc wy­god­nie w wozie po­li­cyj­nym i po­pi­ja­jąc jesz­cze pa­ru­ją­cą kawę, sta­rał się po­wstrzy­mać gru­biań­ski re­chot. Jed­nak śmiech z odu­rzo­nej dziew­czy­ny w ni­czym by mu nie po­mógł. To nie jej wina, że nar­ko­ty­ki zdo­ła­ły prze­jąć kon­tro­lę nad jej cia­łem. Na­le­ża­ło winić tych, któ­rzy te nar­ko­ty­ki roz­pro­wa­dza­li.

Obi­ja­jąc się dalej o ścia­ny i mi­ja­jąc pi­ja­nych, włó­czą­cych się po uli­cach ro­da­ków, do­tarła osta­tecz­nie do celu swej wę­drów­ki. Zna­la­zła się w pod­rzęd­nej dziel­ni­cy slum­sów. Tam, gdzie bie­do­ta pa­ra­ła się kra­dzie­ża­mi i drob­ny­mi wy­stęp­ka­mi, by móc prze­żyć ko­lej­ny dzień.

We­szła do miesz­ka­nia po­ło­żo­ne­go na końcu jed­nej z ob­skur­nych ulic.

De­rvis za­par­ko­wał auto nie­opo­dal – w przy­kry­tej płasz­czem nocy alej­ce. Nawet nie mu­siał się upew­niać, czy nikt go nie wi­dział.

W nocy mia­sto po­win­no tęt­nić ży­ciem, ale pa­tro­lu­jąc tego dnia ulice, De­rvis do­strzegł je­dynie garst­kę osób snu­ją­cych się ni­czym cie­nie. Bra­ko­wa­ło im­pre­zo­wi­czów zdzierają­cych swe gar­dła go­do­wy­mi ry­ka­mi, ma­ją­cy­mi na celu przy­cią­gnię­cie uwagi pi­ja­nych ko­biet. Bra­ko­wało cięż­ko pra­cu­ją­cych ludzi, po­wra­ca­ją­cych ze słabo płat­nych prac, z twa­rza­mi przykry­tymi nie­szczerym uśmie­chem. Nawet bez­dom­ni nie krę­ci­li się za gro­szem, a cho­wali się skry­ci po­śród ciem­nych uli­czek.

De­rvis cze­kał na dziew­czy­nę parę go­dzin. Słoń­ce wscho­dzi­ło już na ho­ry­zon­cie. Miał za­miar zgar­nąć ją, jak tylko wyj­dzie z miesz­ka­nia. Wle­piał zmę­czo­ne, prze­krwio­ne gałki oczne w spróch­nia­łe drzwi bu­dyn­ku, ale nie do­cze­kał się żad­ne­go ruchu. Nie li­cząc jej, nie wcho­dził tam nikt inny. Tak samo nikt nie wy­cho­dził. Z miesz­ka­nia wy­do­by­wał się jed­nie swąd spaleni­zny oraz roz­kła­du, prze­dzie­ra­ją­cy się nawet do wnę­trza auta De­rvi­sa. Za­pach do­syć zna­jo­my.

De­rvis miał już za­miar wyjść z sa­mo­cho­du i wpa­ro­wać do wnę­trza lo­ka­lu, gdy radio poli­cyjne wy­da­ło z sie­bie nagły trzask. Na dru­gim krań­cu mia­sta banda mło­do­cia­nych ra­bu­siów wła­ma­ła się do skle­pu i po­strze­li­ła eks­pe­dient­kę, a resz­tę prze­trzy­my­wa­ła jako za­kład­ni­ków. Wszyst­kie ra­dio­wo­zy zo­sta­ły we­zwa­ne, by jak naj­szyb­ciej zająć się tą spra­wą. De­rvis nie mógł po­zwo­lić na to, by banda prze­stęp­ców ter­ro­ry­zo­wa­ła mia­sto.

Uru­cho­mił sil­nik. Po­pę­dził czym prę­dzej w stro­nę na­pad­nię­te­go skle­pu.

Jed­nak po­przy­siągł, że po­wró­ci do lo­ka­lu i roz­pra­wi się osta­tecz­nie ze śmie­cia­mi zatruwa­jącymi umy­sły mło­dych.

 

*

 

Do­tarł pod blo­ko­wi­sko. Wy­siadł czym prę­dzej z auta, oba­wia­jąc się, że czyjś nie­go­dzi­wy wzrok go na­mie­rzy i prze­szkodzi w re­ali­za­cji świę­tej misji. Są­sie­dzi nigdy nie po­zna­li praw­dziwego ob­li­cza De­rvi­sa. Oprócz spo­ra­dycz­nych po­wi­tań i po­mo­cy w nie­sie­niu za­ku­pów, prze­mykał ni­czym zjawa, ży­ją­ca w szcze­li­nach po­mię­dzy de­ska­mi, dziu­ra­wy­mi ru­ra­mi i dawno opu­szczonymi miesz­ka­nia­mi.

I tak też wy­glą­da­ło jego miesz­ka­nie. Przy drzwiach stał wciąż nie­roz­pa­ko­wa­ny kar­ton z ta­le­rza­mi od ro­dzi­ców, krze­sło wręcz ugi­na­ło się pod cię­ża­rem zwi­nię­tych ubrań, a na para­pecie obok pną­cych się do szcze­lin w oknach ro­ślin, roz­sta­wio­ne zo­sta­ły w rząd­ku pu­deł­ka po zamó­wionym je­dze­niu. De­rvis trak­to­wał miesz­ka­nie bar­dziej jak me­li­nę, do któ­rej to wbie­gał na chwi­lę, za­sy­piał, a na­stęp­nie bu­dził się, by móc znów ru­szyć do pracy. Już ko­mi­sa­riat mógł bar­dziej na­zwać domem. A nawet to zo­sta­ło mu ode­bra­ne.

Rzu­cił się ni­czym opę­ta­ny w stro­nę ma­syw­nej szafy z roz­su­wa­ny­mi na bok drzwicz­kami. Syk za­wia­sów za­wsze wpra­wiał bied­ne uszy w stan ago­nal­ny.

W od­mę­tach szafy, oprócz rzu­co­nych bez ładu ko­szul, De­rvis scho­wał za­wi­niąt­ko – zabez­pieczenie na mrocz­niej­sze czasy. Wy­su­wa­jąc je ostroż­nie z szafy, oglą­dał się co chwi­lę za sie­bie. Ja­ki­kol­wiek sze­lest po­wo­do­wał, że na­tych­mia­sto­wo sztyw­niał, a krew od­pły­wa­ła mu z twa­rzy. Na­słu­chi­wał. Gdy upew­nił się, że nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło, kontynuo­wał mi­ster­ny plan.

Jesz­cze parę świ­stów, dźwię­ków od­rzu­ca­nych ko­szul, trza­sku roz­su­wa­nych drzwi i pacz­ka zna­la­zła się na ze­wnątrz.

Ro­ze­rwał pa­pie­ro­we opa­ko­wa­nie, w które to scho­wał swo­je­go asa.

Na­stęp­nie się za­śmiał.

Przed jego ocza­mi po­ja­wi­ła się strzel­ba – pre­zent z cza­sów, gdy zaj­mo­wał się czyszcze­niem skła­du ar­se­na­łu po­li­cji. Nikt nie zo­rien­to­wał się, że znik­nę­ła.

Mia­sto po­tra­fi­ło nie­raz po­ka­zać dru­gie ob­li­cze. A De­rvis pre­fe­ro­wał być ubezpie­czony na czar­ną go­dzi­nę.

Umie­ścił w broni amu­ni­cję, wy­ce­lo­wał w ścia­nę, tak by po­czuć oręż w pew­nych, wiecz­nie go­to­wych dło­niach, po czym wy­biegł z miesz­ka­nia, nawet nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Nie li­czył się z tym, że ktoś mógł­by go do­strzec. Czy to samot­ny są­siad wy­cho­dzą­cy z psem na spa­cer lub dwie eme­ryt­ki plot­ku­ją­ce o za­gi­nio­nej dziew­czy­nie. Wie­dział na czym po­wi­nien się sku­pić. Mu­siał do­stać się do miesz­ka­nia, z któ­re­go wydo­bywał się smród zwłok.

Nawet prze­sia­du­jąc w swoim miesz­ka­niu, czuł ten odór. Zgni­li­zna draż­ni­ła zmysł węchu, dra­pa­ła w gar­dle, a spa­le­ni­zna spra­wia­ła, że oczy pie­kły i łza­wi­ły.

Był bli­sko roz­szar­pa­nia gadów roz­pro­wa­dza­ją­cych nar­ko­ty­ki po mie­ście. Już czuł w ustach ich krew. Wie­dział, że bez roz­wał­ki to się nie skoń­czy. I z tego też się nie­zmier­nie cie­szył. Oczysz­cze­nie oko­li­cy ze śmie­ci spra­wi­ło­by, że ła­twiej mógł­by za­snąć.

Ale teraz nie było czasu na sen. 

Był wzy­wa­ny. Czuł to w ko­ściach.

Miał misję do speł­nie­nia.

 

*

 

Slum­sy za­wsze opla­tał mrok. Ży­ją­cy w nich mu­sie­li cią­gle oglą­dać się za sie­bie. Nigdy nie wie­dzie­li, kiedy są­siad zde­cy­du­je się za­to­pić nóż w ich ple­cach. De­rvis po czę­ści im współ­czuł. To nie­spra­wie­dli­wość tego świa­ta ze­sła­ła na nich ten los. Zło w takim miej­scu na­pę­dza­ło się sa­mo­ist­nie. Wy­star­czy­ła jedna iskra, by pożar po­chło­nął więk­szość dziel­nicy.

Ale w slum­sach było jesz­cze coś nie­po­ją­ce­go. De­rvis wi­dział to zwłasz­cza teraz, gdy mijał grup­kę osób prze­sia­du­ją­cych na scho­dach. Za­zwy­czaj mło­dzi prze­krzykiwali się w rytm mu­zyki gra­ją­cej z nie­po­ręcz­nych skrzy­nek, prze­chwa­la­li, jak to ob­ro­bi­li sta­rusz­kę oraz nienawist­nym spoj­rze­niem mie­rzy­li każde, le­piej wygląda­jące auto, błą­dzą­ce w miej­skim la­bi­ryn­cie ulic.

Teraz jed­nak mło­dzież ta bez­na­mięt­nie wpa­try­wa­ła się w po­pę­ka­ną kost­kę bru­ko­wą oraz grup­kę mró­wek krą­żą­cą wciąż do­oko­ła. Tak jakby życie w tym miej­scu stra­ci­ło ca­łe­go ducha. Któ­re­goś dnia wy­pa­ro­wał i opadł ku ziemi, by spo­cząć mię­dzy war­stwa­mi zu­bo­ża­łe­go pia­sku.

– Winę za to wszyst­ko po­no­szą pie­przo­ne nar­ko­ty­ki – za­klął pod nosem De­rvis, po czym wje­chał na ulicę bru­nat­nych domów, spo­wi­tych w fa­brycz­nym dymie.

Za­par­ko­wał w tej samej alej­ce, w któ­rej skrył się po­przed­nio.

Spraw­dził ma­ga­zy­nek. Upew­nił się, że broń jest na­ła­do­wa­na. Każdy nabój był na wagę złota.

Serce za­bi­ło mu moc­niej. Umysł ga­lo­po­wał do przo­du, ni­czym wy­pusz­czo­ne na wol­ność źre­bię, a krew na­pie­ra­ła na ścian­ki żył, sta­ra­jąc się je ro­ze­rwać.

W noz­drzach De­rvis po­czuł po raz ko­lej­ny za­pach roz­kła­du oraz spa­le­ni­zny.

 

*

 

– Za dwa gramy dawaj mi całą pacz­kę! – Do uszu De­rvi­sa do­biegł głos chra­pli­wy, przepa­lony faj­ka­mi i znie­kształ­co­ny przez nad­uży­wa­nie al­ko­ho­lu. Na­le­żał on do drob­ne­go męż­czy­zny. Wła­ści­wie to jesz­cze mło­dzi­ka. Miał nie­speł­na dwa­dzie­ścia lat, ale głę­bo­ka, nie w pełni zago­jona, ro­pie­ją­ca tuż przy nosie rana, po­sta­rza­ła go o do­brych pa­rę­na­ście. – Ina­czej nic nie dosta­niesz! Pacz­ka albo spie­przaj stąd! – krzy­czał wciąż na zlęk­nio­ną i klę­czą­cą dziew­czy­nę.

– Ale je­że­li ją oddam, to wtedy… to wtedy… Nawet nie chcę my­śleć co się ze mną sta­nie – ję­cza­ła blon­d­wło­sa o twa­rzy po­kry­tej czer­wo­ny­mi ni­czym doj­rza­łe jabł­ka wypry­skami. – Zli­tuj się nade mną.

– Pacz­ka albo figa. To moje ostat­nie słowo – upie­rał się przy swoim.

De­rvis wciąż na­słu­chi­wał. Miał już za­miar wpa­ro­wać do środ­ka, lecz trzy­mał nerwy na wodzy. Krew bu­cha­ła mu w ży­łach, a ręce same rwały się do dzia­ła­nia. Umysł jed­nak sta­rał się po­wstrzy­mać krwa­wą żądzę wy­mie­rze­nia spra­wie­dli­wo­ści.

Mu­siał do­wie­dzieć się, czy miał rację.

– Po­trze­bu­ję tego! Śni mi się to po no­cach. Za każ­dym razem czuję się jak­bym umie­ra­ła. Po­że­ra mnie to we snach. Wiesz do­brze, jak to jest. Zrób to, od­sprze­daj mi ta­niej towar – nale­gała ko­bie­ta.

Ucze­pi­ła się nogi mło­de­go.

Na twa­rzy de­ale­ra po­ja­wił się lekki uśmiech. Spra­wia­ło mu to przy­jem­ność. Miał nad nią cał­ko­wi­tą kon­tro­lę.

– Bła­ga­niem nic nie wskó­rasz. Zro­zum, że krę­ci­my tutaj biz­nes.

– Biz­nes na ludz­kim nie­szczę­ściu.

– Biz­nes to wciąż biz­nes. Nie sta­raj się mnie umo­ral­niać. Sama się uza­leż­ni­łaś. Więc je­że­li nie go­dzisz się na wy­mia­nę, to teraz cierp.

– Kłam­stwo! – wrza­snę­ła, wbi­ja­jąc pa­znok­cie w jego ko­la­no. Mło­dzik jęk­nął z bólu. – Nie pro­si­łam o to! Nie chcia­łam się uza­leż­nić. Ale usły­sza­łam ten głos. On mnie tutaj we­zwał. A póź­niej za­pach… Ten prze­klę­ty, ohyd­ny za­pach! Niech go pie­kło po­chło­nie, je­że­li ist­nie­je! Wciąż go czuję. On tu jest. Je­stem tego pewna. Ten za­pach! Źró­dło tego za­pa­chu! Ukry­wa­cie go. Do­brze to wiem. A teraz dawaj mi ten pie­przo­ny towar!

Rzu­ci­ła się na niego, ale zanim zdo­ła­ła wy­rzą­dzić mu więk­szą krzyw­dę, nie li­cząc za­dra­panego ko­la­na, mło­dzik zdzie­lił ją pię­ścią. Ta uro­ni­ła łzę, ale po chwi­li po­wró­ci­ła do bła­galnego tonu:

– Pro­szę, zli­tuj się nad taką bied­ną ko­bie­tą jak ja. Za­pła­cę ci ina­czej, pro­szę. Nie za­bie­raj tylko ca­łe­go pudła!

– Star­czy tego! – wrza­snął De­rvis, wy­chy­la­jąc się zza ścia­ny.

Nawet nie padło ostrze­gaw­cze hasło, gdy wy­strze­lił z pi­sto­le­tu.

– Gliny! – krzyk­nął mło­dzik, a nad jego głową prze­fru­nę­ła kula, tra­fia­jąc we fra­mu­gę drzwi. De­aler czmych­nął czym prę­dzej w głąb lo­ka­lu, cią­gnąc za sobą nie­ustę­pli­wą klient­kę. – Cho­lera! Skąd do­wie­dział się o nas?

De­rvis spu­dło­wał ja­kimś cudem. Nigdy mu się to nie zda­rza­ło. Je­że­li chciał kogoś po­strze­lić, robił to za pierw­szym razem. Nie miał za­mia­ru wy­da­wać ostrze­gaw­cze­go strza­łu. Miał gdzieś życie gnoj­ka. Pra­gnął zo­ba­czyć, jak jego mózg wy­bu­cha w akom­pa­nia­men­cie czer­wo­nego kon­fet­ti.

Lecz spu­dło­wał.

Spoj­rzał na pi­sto­let, który go jesz­cze nigdy nie za­wiódł. Był jego je­dy­nym przyjacie­lem, strzel­ba za to ko­chan­ką. A jed­nak roz­cza­ro­wał go w tak prze­brzy­dły spo­sób.

Teraz spoj­rzał na palec, ści­ska­ją­cy spust broni. De­rvis doj­rzał coś zu­peł­nie nie­by­wa­łe­go. Jego palec wska­zu­ją­cy po­ru­szał się sa­mo­ist­nie, bez żad­nej jego in­ge­ren­cji. Wpierw wy­gi­nał się w prawo, wtem w lewo, by póź­niej zna­leźć się w dwóch miej­scach jed­no­cze­śnie. De­rvis z wra­żenia aż prze­tarł oczy.

– Co do cho­le­ry? – za­klął. Do­tarł do niego jesz­cze sil­niej­szy smród pa­lo­nych zwłok. – Z czego oni robią te nar­ko­ty­ki? Z cho­ler­nych zmar­łych?

Oba­wiał się od­po­wie­dzi.

Znów spoj­rzał na palec. Za­stygł, tak jak po­wi­nien. Mu­sia­ła to być sztucz­ka jego zmęczo­nych oczu. Nie sy­piał prze­cież zbyt do­brze. I jesz­cze ten odór doprowa­dzający go do szaleń­stwa.

Star­czy­ło uża­la­nia się nad sobą. Na­stęp­nym razem nie chybi. Przy­rzekł to sobie.

Ru­szył dalej tro­pem zwie­rzy­ny.

Prze­szedł przez po­strze­lo­ną oścież­ni­cę. W mo­men­cie, gdy zna­lazł się tuż za nią, kawa­łek drew­na ode­rwał się i spadł z ło­sko­tem na pod­ło­gę. Gdyby za­cze­kał dłu­żej, za­pew­ne obe­rwałby w głowę. Prze­klę­te miej­sce. Naj­pierw pu­dłu­je, a póź­niej ma oka­zję zgi­nąć śmier­cią nie­god­ną po­li­cjan­ta.

I jesz­cze ten za­pach. Wdzie­rał się do ciała, obej­mo­wał czule mię­śnie, przy­po­mi­nał mrocz­ną ener­gię, wi­ją­cą gniaz­do we­wnątrz or­ga­ni­zmu.

Roz­bo­la­ła go głowa.

Dal­sza część me­li­ny znaj­do­wa­ła się pod zie­mią. Kla­sycz­nie. De­rvis przypo­mniał sobie lata, gdy razem z in­ny­mi stró­ża­mi prawa wpa­dał do po­dob­nych przy­byt­ków i uzbro­jo­ny po zęby, pa­cy­fi­ko­wał wszyst­kich tych, któ­rzy sta­wia­li opór. Tak też po­wi­nien za­kończyć swe dzie­ło. Bo­gi­ni spra­wie­dli­wo­ści wy­ma­ga­ła krwa­wej ofia­ry, a De­rvis był gotów prze­lać każdą krew.

Uka­zał się ko­lej­ny pokój. Ścia­ny w nim przy­ozdo­bi­ły za­cie­ki, a wy­bla­kła farba po­zo­sta­wi­ła je­dy­nie widmo daw­ne­go ko­lo­ru. Meble z trud­no­ścią utrzy­my­wa­ły się w ca­ło­ści, zbite przekrzy­wionymi gwoźdź­mi. Sufit za to przy­ozdo­bi­ły kosz­mar­ne plamy, któ­rych ge­ne­zę De­rvis się do­myślał.

I wszyst­ko to mo­gło­by stać się zu­peł­nie nie­istot­ne, De­rvis mógł­by ru­szyć dalej w po­ścig za nar­ko­ma­na­mi, sta­ra­jąc się wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość, lecz pewna rzecz przy­ku­ła jego uwagę.

W dwóch rzę­dach, ni­czym ławki w ko­ście­le, roz­sta­wio­ne zo­sta­ły kwia­ty do­nicz­ko­we. De­rvis nigdy wcze­śniej nie spo­tkał tak ogrom­nych ro­ślin. Ich ło­dy­gi przy­po­mi­na­ły mo­car­ne pnie drzew, a li­ście po­tra­fi­ły­by z ła­two­ścią otu­lić ro­słe­go męż­czy­znę do snu. Nawet w po­go­ni za prze­stęp­ca­mi, będąc na skra­ju świę­tej kru­cja­ty, De­rvis nie po­tra­fił przejść obo­jęt­nie obok tych dzi­wów.

Do­tknął ło­dy­gi i po­czuł, jak pod jego do­ty­kiem ro­śli­na za­czy­na po­wo­li drżeć.

– Prze­dziw­ne.

Mu­siał do­koń­czyć, to co za­czął. Szu­braw­cy nie mogli od tak po­zo­stać na wol­no­ści. Mia­sto, po­trze­bo­wa­ło świe­tla­nej przy­szło­ści. Oczysz­cze­nia. Po­wro­tu do stanu na­tu­ral­ne­go, gdzie pa­nują je­dy­nie pod­sta­wo­we prawa na­tu­ry. Tam, gdzie ol­brzy­mie ro­śli­ny mogą piąć się ku roz­świetlonemu niebu.

– Eisen – wy­mó­wił nazwę mia­sta, a język splótł się w węzeł. Li­te­ry przy­szły same. Odna­lazły drogę na wol­ność przez stru­ny w jego gar­dle.

Z każ­dym od­de­chem swąd na­bie­rał mocy. Sta­wał się wład­cą. Po­wietrze na­bra­ło ru­da­wej barwy, a każdy od­dech spra­wiał, że płuca De­rvi­sa chry­pia­ły i uno­si­ły się z tru­dem, jakby zo­sta­ły wy­peł­nio­ne ka­mie­nia­mi. De­rvis przy­sło­nił usta w na­dziei, że ochro­ni or­ga­nizm przed tru­ci­zną, lecz nawet wtedy smród znaj­do­wał drogę do wnę­trza ukła­du od­de­cho­we­go. Nie mógł od niego uciec. Sta­wał się jego czę­ścią.

Je­dy­ny­mi opcja­mi było za­wró­ce­nie lub też dal­sza po­dróż w głąb nar­ko­mań­skie­go leża.

Wybór nie na­le­żał do naj­trud­niej­szych.

Przy jed­nej z pro­wi­zo­rycz­nych komód znaj­do­wa­ło się wy­żłobione przej­ście. Zle­pio­ne ze sobą deski słu­ży­ły za pro­wi­zo­rycz­ne drzwi, które teraz sze­ro­ko otwar­ły się przed męż­czy­zną.

Po­śród smro­du spa­lo­nych zwłok, roz­kła­da­ją­ce­go się zwie­rzę­ce­go tru­chła i za­ska­ku­ją­cej wręcz sło­dy­czy, któ­rej to opary od nie­daw­na mu­ska­ły pod­nie­bie­nie De­rvi­sa, wy­czuł jesz­cze jeden za­pach. Ten można było okre­ślić na swój spo­sób jako wy­jąt­ko­wy. Za­pach tchó­rzo­stwa. Smród ukry­wa­nia się w cie­niu świa­tła po­ran­ne­go, uni­ka­nia od­po­wie­dzial­no­ści i próby ła­twe­go życia. Tym też kar­mił się De­rvis. Ni­czym łyk kawy o po­ran­ku, smród tchó­rza sta­wiał go na nogi.

Wy­cią­gnął zza pa­zu­chy strzel­bę, od­bez­pie­czył ją, przy­su­nął do ust i uca­ło­wał ni­czym naju­lubieńszą z ko­cha­nek. Rzu­cił się przed sie­bie i przy­go­to­wał umysł na ustrze­le­nie każ­dej żywej isto­ty, która sta­nie na dro­dze kru­cja­ty.

Tunel pro­wa­dził przez mroki głę­bin. De­rvis nie po­trze­bo­wał jed­nak zmy­słu wzro­ku, by móc się po­ru­szać. Po­dą­żał za za­pa­chem. Pod jego no­ga­mi chru­po­ta­ła zie­mia. Nie­kie­dy błoto przy­le­pia­ło się do po­de­szwy gu­mo­wych butów. Nad głową sze­le­ścił gwizd wia­tru do­bie­ga­ją­cy z nie­zna­ne­go kie­run­ku. Na do­miar złego, smród przy­brał teraz formę świe­żo roz­kła­da­ją­ce­go się tru­chła, któ­re­go to po­że­ra­ne przez ro­ba­ki usta dmu­cha­ły opa­ra­mi wprost w lico De­rvi­sa. Oczy łza­wi­ły, a uszy przy­tka­ły. Jed­nak nos po­zo­sta­wał nie­za­wod­ny.

– Tu je­ste­ście! – wrza­snął, po czym wy­strze­lił przed sie­bie. Po­cisk na chwi­lę roz­świe­tlił prze­strzeń, by na­stęp­nie znów po­zwo­lić ciem­no­ści prze­jąć wła­dzę.

Od ścian tu­ne­lu od­bi­ło się je­dy­nie przej­mu­ją­ce echo wy­strza­łu.

De­rvis przy­sta­nął.

Cięż­ko od­dy­chał. Nie do­wie­rzał co się stało. Był pe­wien, że nie na­ci­snął spu­stu strzel­by.

Spoj­rzał na swoje dło­nie. Nagle, z zu­peł­nie nie­wy­tłu­ma­czal­ne­go po­wo­du, zdo­łał do­strzec palce. Tak jakby zna­lazł się na ze­wnątrz, a pro­mie­nie sło­necz­ne za­czę­ły roz­świe­tlać mu wizję. Ciem­ność od­pły­nę­ła ni­czym liść po­zo­sta­wio­ny na tafli je­zio­ra.

Sam widok tego, jak jego ręka, po­ru­sza­na ni­czym ma­rio­net­ka, wije się, drży i wi­bru­je, two­rząc złu­dze­nie roz­war­stwia­nia, wpro­wa­dził De­rvi­sa w obrzy­dze­nie gor­sze niż te spowodo­wane smro­dem prze­ni­ka­ją­cym lokal z każ­dej stro­ny.

Za­mach­nął i ude­rzył w wi­ją­cą się abo­mi­na­cję.

Trach.

Na ziemi wy­lą­do­wał palec wska­zu­ją­cy.

– Co do… – za­dzi­wił się.

Przyj­rzał się nie­wiel­kie­mu ki­ku­to­wi. O dziwo krew nie try­ska­ła z rany. Głów­nie dla­te­go, iż rany nie było. Miej­sce, w któ­rym palec ode­rwał się bar­ba­rzyń­sko od resz­ty ciała, za­skle­pi­ło się mo­men­tal­nie.

Ale to nie był ko­niec dzi­wów.

Ode­rwa­ny palec wił się przez chwi­lę ni­czym robak szu­ka­ją­cy nory. De­rvis miał już za­miar go zła­pać, gdy wtem do­strzegł, że dłoń po­sia­da na nowo kom­plet pię­ciu pal­ców.

– Co jest?

Zu­peł­nie jakby ten ma­ka­brycz­ny obraz nigdy się nie wy­da­rzył.

Ale palec zo­stał roz­trza­ska­ny. Do­wo­dem tego była dżdżow­ni­ca wi­ją­ca się pod no­ga­mi De­rvisa.

Wtem usły­szał głos. Skrzek. Jakby nie­zna­na obec­ność ry­so­wa­ła sta­lo­wym przed­miotem po ta­bli­cy. Wy­rwał się do biegu. Czuł się wzy­wa­ny. Za­ci­snął dłoń na strzel­bie, pal­ca­mi otu­lił spust.

Na ziemi po­zo­sta­wił palec, który to, wijąc się jak robak, za­grze­bał się w pod­ło­żu. Prze­bił z ła­two­ścią pia­sko­wą struk­tu­rę i w oka mgnie­niu zo­stał za­ssa­ny w głąb cze­goś, co pul­so­wa­ło, wiło i prze­miesz­cza­ło się swo­bod­nie pod zie­mią.

 

*

 

– On tu jest! Ba­gie­ciarz tu jest! – wrzesz­czał mło­dzik wciąż tar­ga­jąc za sobą nie­do­szłą klient­kę. Za­mie­sza­na bez zgody w kon­flikt, od­da­ła się cał­ko­wi­cie za­pa­cho­wi. Sło­dycz roz­kładu. Tego pra­gnę­ła. To on ją wzy­wał z dru­gie­go końca mia­sta. Nawet nie mu­sia­ła pła­cić. Pa­czusz­ka wciąż bez­piecz­nie spo­czywała w jej na­puch­nię­tych dło­niach.

– Wpu­ści­łeś go! Cho­le­ra, to twoja wina! – krzy­czał drugi z mło­dych, a wtó­ro­wa­ła mu resz­ta ekipy skry­ta w dal­szych czę­ściach tu­ne­lu. Jego ręka wiła się w każdą ze stron i bar­dziej przy­pominała mackę niż ludz­ką koń­czy­nę. – Już po wszyst­kim. Wy­strze­la nas jak psy…

Nawet nie zdą­żył do­koń­czyć, gdy jego pierś prze­bił wy­strzał ze strzel­by.

Krew na­pły­nę­ła do ust i po chwi­li, ni­czym z fon­tan­ny, try­snę­ła na każdą ze stron. Ciało opa­dło na zie­mię.

Z mro­ków tu­ne­lu wy­do­stał się łowca ścią­ga­ją­cy zwie­rzy­nę. Z tru­dem ce­lo­wał w stro­nę wro­gów. Bra­ko­wa­ło mu ręki, a w miej­scu, gdzie za­czy­na­ły się barki, wy­sta­wa­ła sa­mot­na kość, zwi­sa­ją­ca ni­czym sopel lodu. Na twa­rzy ma­lo­wał się gro­te­sko­wy uśmiech. Usta po­kry­wa­ły drob­ne zadrapa­nia, z któ­rych to są­czy­ły się kro­pel­ki krwi. Naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce jed­nak były oczy – zwie­rzęce, do­ma­ga­ją­ce się krwi. Biel gałek po­kry­ła czer­wień.

– Zabić go! – wrza­snął mło­dzik ze szra­mą na twa­rzy, ale zanim zdą­żył wy­strze­lić, jego żo­łą­dek zo­stał prze­bi­ty przez mac­ko­wa­tą isto­tę. – Jak to…?

Ucze­pio­na nogi dziew­czy­na znala­zła się teraz w cen­trum po­miesz­cze­nia roz­świe­tla­ne­go lam­pa­mi gór­ni­czy­mi. A ra­czej zna­lazło się coś, co po­wsta­ło z jej ciała. Całe na­brzmia­ło, ni­czym na­peł­nio­ne wodą. Skóra zafalo­wała, by na­stęp­nie roz­cią­gnąć się w każdą z moż­li­wych stron. Pozo­stali, prze­ra­ża­ni i spa­ra­li­żo­wa­ni stra­chem, po­sły­sze­li je­dy­nie do­no­śny chru­pot. Na­stęp­nie szkie­let dziew­czy­ny roz­padł się, a ona zmie­ni­ła się w ster­tę mięsa oraz skóry, z krwią wydoby­wającą się mia­ro­daj­nie z po­sze­rzo­nych otwo­rów ciała.

Ktoś w od­da­li krzyk­nął. Inna osoba mo­dli­ła się w nie­zna­nym ję­zy­ku. A jesz­cze inna, któ­rej dłoń ufor­mo­wa­ła się w wi­ru­ją­cą mackę, zbli­ży­ła do swej ofia­ry. Za­gnież­dża­jąc dłoń w je­li­tach, po­ru­sza­ła nią, a krew try­ska­ła stru­mie­nia­mi, łą­cząc się ze szkar­łat­nym je­zio­rem tuż pod no­ga­mi.

Zde­for­mo­wa­ne ciało dziew­czy­ny wciąż się roz­ra­sta­ło. Owi­nę­ło się wokół nóg mło­dzi­ka, tak jak ro­bi­ło to za życia. Od­na­la­zło ranę na jego ko­la­nie, którą to za­da­ła jej ludz­ka forma. Wbiła się w nią macką ni­czym nożem i roz­sze­rza­jąc skórę na pół, wdar­ła się do środ­ka.

Po­mi­mo od­nie­sio­nych ran, mło­dzik zda­wał się wciąż od­dy­chać. Wy­do­by­wał z sie­bie je­dy­nie stłu­mio­ny bul­got. Oczy, ze źre­ni­ca­mi po­czer­nia­ły­mi jak smoła, ob­ser­wo­wa­ły hor­ror dzie­jący się z cia­łem. Wargi zdą­ży­ły gdzieś znik­nąć, tak jakby zręcz­ny chi­rurg za­szył je we­wnątrz ciała. Nie zwa­żył nawet na to, jak po­strze­lo­ne ciało jego kom­pa­na, wi­ją­ce się jak wąż, wsu­nę­ło w roz­cią­gnię­tą skórę dziew­czy­ny i znik­nę­ło w od­mę­tach.

Lu­dzie, złą­cze­ni ze sobą przez ma­ka­brycz­ny ry­tu­ał, utra­ci­li swe hu­ma­no­idal­ne kształ­ty. Prze­bi­ja­ni mac­ka­mi wy­gi­na­li się w spa­zmach i roz­cią­ga­jąc się w nie­na­tu­ral­ne kształ­ty, zamie­niali w coś, co przy­po­mi­na­ło ludz­ką breję zło­żo­ną z krwi, or­ga­nów, trze­wi oraz skóry.

Świa­tło lampy za­mi­go­ta­ło po­że­ra­ne przez gro­te­sko­wy ter­ror, by za chwi­lę uka­zać ostat­niego czło­wie­ka osta­łe­go się na polu bitwy.

Po­li­cjan­ta, przy­by­łe­go z misją sze­rze­nia sa­mo­zwań­czej spra­wie­dli­wo­ści, abo­mi­na­cja poże­rała już od dłuż­sze­go czasu, za­tru­wa­jąc po­woli umysł.

De­rvis zo­rien­to­wał się, że bra­ko­wa­ło mu ręki. Nie wie­dział, gdy ją utra­cił.

Zwi­sa­ją­ca z ki­ku­ta kość od­pa­dła, a po­twór wcią­gnął ją do cze­goś, co przy­po­mi­na­ło otwór gę­bo­wy.

Reszt­ka­mi sił męż­czy­zna wy­mie­rzył strzel­bę w pię­trzą­ce się przed nim ciel­sko.

Wy­strze­lił.

Kula za­to­pi­ła się w isto­cie. Krew try­snę­ła. Wy­strze­li­ły z niej ludz­kie je­li­ta. Wy­plu­ła z sie­bie czy­jeś or­ga­ny. Po czym, za­skle­pi­ła ranę i wszel­kie utra­co­ne czę­ści za­ssa­ła, jakby nie stała się jej żadna krzyw­da.

Po­li­cjant od­rzu­cił broń, przed­tem ją ca­łu­jąc. Walka nie miała sensu, jak i uciecz­ka. Wie­dział, że abo­mi­na­cja go ob­ser­wu­je. Dzie­siąt­ki skra­dzio­nych oczu skierowa­ne były w każdą stro­nę. Po­twór peł­znął w jego kie­run­ku, prze­su­wa­jąc ocię­ża­łe ciel­sko i pozo­stawiając z tyłu ka­łu­żę krwi.

De­rvis zro­zu­miał, co pcha­ło mło­dych w stro­nę nar­ko­ty­ku. Była do nie­od­par­ta chęć złącze­nia się z isto­tą do­sko­na­łą, prze­kra­cza­ją­cą wszel­kie ogra­ni­cze­nia ludz­kie­go umy­słu. Gdyby tylko zro­zu­miał to wcze­śniej. Mógł­by od dawna być czę­ścią Gi­gan­ta.

Wy­bra­no go w mo­men­cie, gdy po­czuł za­pach roz­kła­du. Od tego wszyst­ko się za­częło. Nie było już dal­szej uciecz­ki. Jego los zo­stał spi­sa­ny przez isto­tę po­tęż­niej­szą. Tylko ona mogła speł­nić jego ma­rze­nie. Wyko­rzystała pra­gnie­nie spra­wie­dli­wo­ści. Szep­ta­ła. Zwo­dzi­ła. Przycią­gnęła przed ob­li­cze i roz­po­czę­ła ucztę.

Gdy De­rvis roz­my­ślał o pięk­nie Gi­gan­ta, jego ciało już w po­ło­wie złą­czy­ło się z abo­mina­cją. Za­miast ręki wy­ro­sła macka. Złą­czy­ła się z ob­mier­z­łym ciel­skiem. Był po­że­ra­ny. Tra­cił po­wo­li hu­ma­no­idal­ne ciało. Gi­gant nie spie­szył się w po­że­ra­niu. Nie miała ku temu po­wo­du, po­li­cjant prze­cież nie ucie­kał. A nawet je­że­li ostat­ka­mi sił miał­by pod­jąć próbę ra­tun­ku, jego myśli w ca­ło­ści otu­la­ły pod­szep­ty abso­lutu.

Stał się jed­no­ścią z Gi­gan­tem.

 

*

 

De­rvis czuł, jak jego świa­do­mość unosi się ku górze. Ciało zo­stało zma­sa­kro­wa­ne, poła­mane i zmie­nio­ne w coś, co teraz wiło się i zni­ka­ło w ciem­no­ściach tu­ne­li.

Zdo­łał uj­rzeć prze­szłość, zu­peł­nie jakby dzia­ła się tuż przed jego ocza­mi. Wi­dział sie­bie, wkra­da­ją­ce­go się do bu­dyn­ku. Lecz obraz ten róż­nił się od za­pa­mię­ta­ne­go. Nie wtar­gnął tam dziel­nie, z bro­nią w dłoni, tylko wpełzł ni­czym żywy trup, tak samo, jak wpeł­zła tam ko­bieta, którą to ob­ser­wo­wał tej po­chmur­nej nocy. Oczy przy­kry­te zo­sta­ły mro­kiem, ciało drga­ło, a usta szep­ta­ły, wy­krę­ca­jąc się w nie­na­tu­ral­ne, gro­te­skowe kształ­ty. Już wtedy wła­dał nim nar­ko­tyk – Gi­gant.

Jed­nak po­my­lił się. Nar­ko­tyk nie ist­niał, a przy­naj­mniej nie w ta­kiej for­mie, jaką sobie wy­obra­żał. Nar­ko­ma­ni han­dlo­wa­li czymś po­tęż­niej­szym. Sprze­da­wa­li ten okrut­ny za­pach zgni­lizny wdzie­ra­ją­cy się w świa­do­mość. Głup­cy. Przez nich prze­klę­te zo­sta­ło całe mia­sto.

Albo i nie. To co do­strzegł, to co po­czuł i to czego stał się czę­ścią – tym wła­śnie było mia­sto. Tym było Eisen. I nawet teraz, gdy świa­do­mość za­czę­ła za­ni­kać, po­że­ra­na przez abo­minację, nazwa tego mia­sta bu­dzi­ła w nim trwo­gę. Hor­ror skry­wa­ny w cze­lu­ściach. Eisen kon­trolowało. My­śla­ło i żyło, choć żywot ten znacz­nie prze­ra­stał żywot ludz­ki. Wpły­wało na umy­sły od dawna. Był pe­wien, że zanim po­czuł za­pach roz­kła­du, już wtedy mia­sto spi­sa­ło jego los na stra­tę.

A teraz po­wró­cił do te­raź­niej­szo­ści. Uno­sił się nad lo­ka­lem. Wi­dział slum­sy, po któ­rych po­ru­sza­ły się ko­lej­ne isto­ty ocza­ro­wa­ne przez Gi­gan­ta. Zmie­rza­ły ku za­gła­dzie.

A ape­tyt Gi­gan­ta nie koń­czył się. Po­twór prze­mie­rzał tu­ne­le, a w środ­ku obrzy­dli­we­go ciel­ska tliła się reszt­ka­mi sił świa­do­mość De­rvi­sa.

 

Koniec

Komentarze

Cześć,

 

po­mysł nie był zły, ale nie­ste­ty wy­ko­na­nie nie wy­szło naj­le­piej. Jest tutaj sporo błę­dów, część wy­mie­nię po­ni­żej, ale nie do­brną­łem do końca tek­stu. Po na­pi­sa­niu opo­wia­da­nia, ra­dził­bym Ci, odło­żyć je na jakiś czas na bok, żeby od­le­ża­ło swoje, a na­stęp­nie prze­czy­tać. Sam wtedy na pewno wy­ła­piesz część błę­dów. Mu­sisz dalej ćwi­czyć, a na pewno bę­dzie le­piej.

 

„To praw­da, że po­tra­fisz sku­tecz­nie wy­ko­nać zle­co­ną ci ro­bo­ty.” – li­te­rów­ka za­miast „y” po­win­no być „ę”, bra­ku­je też „każdą” przed „zle­co­ną”, a przy­naj­mniej wy­da­je mi się, że wtedy bę­dzie le­piej brzmia­ło.

 

Ro­ze­bra­ne­go z wszel­kie­go sza­cun­ku” – odar­to, brzmia­ło­by le­piej

 

„Miał waż­niej­szą rzecz do ro­bo­ty.” – to zda­nie w ogóle mi tam nie pa­su­je

 

„prze­ci­wień­stwo jego umo­ru­sa­nych, wrzo­dzie­ją­cym plu­ga­stwem dłoni” – bra­ku­ją­cy prze­ci­nek

 

Ci, przy­ła­pa­ni po­śród noc­nych pa­tro­li, przy­po­mi­na­li bar­dziej ro­śli­ny niż ro­zum­nych ludzi” – za­miast „ci” użył­bym „nar­ko­ma­ni”, zmie­nił­bym też „po­śród” na „w trak­cie”, bo teraz su­ge­ru­jesz, że tamci razem z po­li­cjan­ta­mi od­by­wa­li nocne pa­tro­le.

 

„Widok ten spra­wił, że De­rvis nie po­tra­fił spać po no­cach”– za­mie­nił­bym na „taki widok spra­wiał

 

ma­sze­ro­wał ni­czym żywy trup, z bra­ku­ją­cy­mi koń­czy­na­mi” – jeśli nie miał koń­czyn, to nie mógł ma­sze­ro­wać, może le­piej za­mie­nić to na „po­ru­szał się”, albo do­pre­cy­zo­wać, że nie miał rąk, wtedy mo­gło­by zo­stać „ma­sze­ro­wał”

 

„Po­zwo­lił jej wlec się przed sie­bie, włó­cząc no­ga­mi i mam­ro­ta­jąc pod nosem nie­zna­ne słowa” – jak dla mnie zbęd­ne zda­nie, albo do po­pra­wy

 

„I jakże ma­nia­kal­na ona nie była.” – nie zro­zu­mia­łem tego zda­nia

„gdyż cho­dze­niem tego na­zwać nie szło” – zbyt po­tocz­nie, pro­po­nu­ję „gdyż nie można było tego na­zwać cho­dze­niem”

„De­rvis do­strzegł je­dy­nie garst­kę jed­no­stek snu­ją­cych się ni­czym cie­nie”– nie pa­su­je, le­piej za­mie­nić na „osób”

 

„Nawet bez­dom­ni nie krę­ci­li się po ulicz­kach za gro­szem, a cho­wa­li się skry­ci po­śród ciem­nych uli­czek ” – może się cze­piam, ale to su­ge­ru­je, ze te ulicz­ki znaj­du­ją się za gro­szem, może tak „nawet bez­dom­ni nie krę­ci­li się po ulicz­kach, że­brząc od na­po­tka­nych prze­chod­niów. Wo­le­li skryć się po­śród ciem­nych uli­czek”.

 

„Tym bar­dziej dzi­wił widok mło­dej dziew­czy­ny z tru­dem utrzy­mu­ją­cej rów­no­wa­gę. Ubra­na była rów­nież na­zbyt szy­kow­nie jak na zwy­kłą ćpun­kę – mar­ko­we buty, spodnie z naj­now­szej ko­lek­cji i skó­rza­na kurt­ka wi­szą­ca na ra­mie­niu.” – nie­po­trzeb­ny frag­ment o braku rów­no­wa­gi, już o tym na­pi­sa­łeś. Co do dru­gie­go zda­nia, to nie wiem dla­cze­go jej ubiór miał­by świad­czyć o tym, że nie jest ćpun­ką. Skoro było ją stać (albo jej ro­dzi­ców) na mar­ko­we ciu­chy, to tym bar­dziej na nar­ko­ty­ki. Nie znam się, ale to chyba droż­sze używ­ki niż al­ko­hol.

 

„De­rvis cze­kał tak na nią parę go­dzin.” – bez „tak”

„Słoń­ce po­czy­na­ło już wscho­dzić na ho­ry­zon­cie, a jego służ­ba już dawno po­win­na się skoń­czyć.” – za­mień „po­czy­na­ło” na coś in­ne­go, druga cześć zda­nia od­no­si się do gli­nia­rza, tak? Jeśli tak, to jest to błąd. Wy­wa­li­li go prze­cież z po­li­cji, więc już nie był na służ­bie.

 

„jak tylko wyj­dzie z pod­rzęd­ne­go miesz­ka­nia” – za­zna­czo­ne do usu­nię­cia

 

„De­rvis za­koń­czył swą zmia­nę” – tutaj po­now­nie na­pi­sa­łeś tak, jakby on dalej pra­co­wał w po­li­cji.

 

„Teraz, gdy nic go nie trzy­ma­ło, miał ku temu oka­zję.” – nie ro­zu­miem, to zda­nie jak na mój gust do wy­cię­cia, albo prze­ro­bie­nia

 

„Są­sie­dzi nigdy nie po­zna­li praw­dzi­we­go ob­li­cza De­rvi­sa. Oprócz spo­ra­dycz­nych po­wi­tań i po­mo­cy w nie­sie­niu za­ku­pów, De­rvis prze­my­kał ni­czym zjawa, ży­ją­ca w szcze­li­nach po­mię­dzy de­ska­mi, dziu­ra­wy­mi ru­ra­mi i miesz­ka­nia­mi dawno opu­sto­sza­ły­mi – po­wtó­rzy­łeś w krót­kim od­stę­pie imię, za­mień jedno, np. na „męż­czy­znę”. Bra­ku­je też prze­cin­ka przed „ży­ją­ca”. Za­mie­nił­bym szyk na „dawno opusz­czo­ny­mi miesz­ka­nia­mi”

 

Strzel­ba.

Przed jego ocza­mi po­ja­wi­ła się strzel­ba – pre­zent z cza­sów, gdy to zaj­mo­wał się czysz­cze­niem skła­du ar­se­na­łu po­li­cji” – po­wta­rza się „strzel­ba” mu­sisz to jakoś prze­ro­bić. Zbęd­ne „to”

 

„Nikt nie zo­rien­to­wał się, że znik­nę­ła.” – swoją drogą nie­zły bur­del mu­sie­li mieć na ko­men­dzie, że nawet nie za­uwa­ży­li bra­ku­ją­cej broni :D

 

„Mia­sto po­tra­fi­ło nie­raz po­ka­zać prze­ra­ża­ją­ce­go pa­zu­ra” – za­mie­nił­bym to na coś in­ne­go, np. dru­gie ob­li­cze

 

Że sa­mot­ny są­siad wy­cho­dził wła­śnie z psem na spa­cer. Że na jed­nym z niż­szych pię­ter dwie eme­ryt­ki dys­ku­to­wa­ły o za­gi­nio­nej dziew­czy­nie ” – nie pa­su­je mi to „że” na po­cząt­ku zda­nia

 

„W gło­wie miał je­dy­nie slum­sy, a po­śród nich jedną lo­ka­li­za­cję, z któ­rej wy­do­by­wał się smród zwłok.” – po­pra­wił­bym całe zda­nie.

 

„oczy po­czy­na­ły mu piec i łza­wić” – za­mie­nił­bym na coś in­ne­go

 

„Oczysz­cze­nie oko­li­cy ze śmie­ci spra­wia­ło­by, że le­piej za­snął­by w nocy” – za­mie­nił­by na „ spra­wi­ło­by, że ła­twiej mógł­by za­snąć”

 

„Miesz­ka­li tam lu­dzie bied­ni, pra­cu­ją­cy w słabo płat­nych za­wo­dach lub też pa­ra­ją­cy się ban­dy­ter­ką, bo­ry­ka­ją­cy się z pro­ble­ma­mi za­nie­czysz­czo­ne­go śro­do­wi­ska, cią­gły­mi kra­dzie­ża­mi i za­bój­stwa­mi.” – o tym już na­pi­sa­łeś wcze­śniej. Po pierw­szym zda­niu w tam­tym aka­pi­cie, prze­ro­bił­bym po­czą­tek trze­cie­go zda­nia na „Ży­ją­cy w nich lu­dzie…”

 

„Nigdy nie wia­do­mo, gdy są­siad zde­cy­du­je się wbić ci nóż w plecy” – za­mie­nił­bym na „nigdy nie wia­do­mo, kiedy są­siad zde­cy­du­je się za­to­pić nóż w two­ich ple­cach”

 

„w lu­dziach miesz­ka­ją­cych w slum­sach było coś nie­po­ko­ją­ce­go” – w krót­kim od­stę­pie zbyt czę­sto po­wta­rza się „lu­dzie ży­ją­cy w slam­sach”. Mu­sisz to jakoś prze­ro­bić.

 

„gdy mijał prze­jaz­dem grup­kę osób, prze­sia­du­ją­cych na scho­dach” – za­zna­czo­ne usu­nął­bym, brak prze­cin­ka po „osób”

 

„nie­na­wist­nym spoj­rze­niem skre­śla­li każde” – „mie­rzy­li” by­ło­by lep­sze

 

„Za­par­ko­wał w tej samej alej­ce, w któ­rej to skrył się pod­czas tam­tej, zbyt ci­chej nocy.” – moim zda­nie wy­star­czy­ło­by skró­cić do „za­par­ko­wał w tej samej alej­ce, w któ­rej skrył się po­przed­nio”.

 

„Pra­gnął zna­leźć się w pasz­czy me­li­ny nar­ko­ma­nów” – tutaj coś nie pa­su­je

 

„a krew po­czę­ła na­pie­rać” – do za­mia­ny

 

„Tym razem smród sta­wał się coraz bar­dziej uciąż­li­wy. Z każ­dym kro­kiem w stro­nę za­wa­la­ją­cej się ru­de­ry, De­rvis od­czu­wał go coraz moc­niej.” – w obu zda­niach na­pi­sa­łeś, że po­czuł smród. Jedno mu­sisz usu­nąć i pew­nie tro­chę po­zmie­niać cały aka­pit.

 

„znie­kształ­co­ny przez nad­uży­cie al­ko­ho­lu” – nad­uży­wa­nie

 

„ję­cza­ła blon­d­wło­sa dziew­czy­na o twa­rzy po­kry­tej czer­wo­nym ni­czym doj­rza­łe jabł­ka wy­pry­ska­mi” – po­wta­rza się dziew­czy­na, li­te­rów­ka „czer­wo­ny­mi”

 

„Był teraz w pełni wła­dzy.” – za­mie­nił­bym na „miał nad nią cał­ko­wi­tą kon­tro­lę”

 

„wrza­snę­ła, wbi­ja­jąc pa­znok­cie w jego ko­la­no” – bra­ku­ją­cy prze­ci­nek

 

„Je­stem tego pe­wien” – pewna

 

„wrza­snął De­rvis, wy­chy­la­jąc się zza ścia­ny.” – bra­ku­je prze­cin­ka

 

„Spoj­rzał na pi­sto­let, który to jesz­cze nigdy go nie za­wiódł” za­mie­nił­bym na „który go jesz­cze nigdy nie za­wiódł”

 

„Teraz spoj­rzał na palec, ści­ska­ją­cy spust broni” – bra­ku­je prze­cin­ka

 

Do­biegł do niego jesz­cze sil­niej­szy smród pa­lo­nych zwłok” – do­tarł

 

„przy­po­mi­nał mrocz­ną ener­gię, wi­ją­cą gniaz­do we­wnątrz or­ga­ni­zmu” – bra­ku­je prze­cin­ka

 

„Dal­sza część me­li­ny nar­ko­ma­nów” – za­zna­czo­ne można usu­nąć, nie mu­sisz pre­cy­zo­wać do kogo na­le­ża­ła, zwłasz­cza, że wcze­śniej już o tym wspo­mi­na­łeś.

 

„go­niąc nie­uchwyt­ną spra­wie­dli­wość” – coś tu jest nie tak, to on chciał wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość, więc nie mógł jej gonić.

 

„brzmie­nie jego głosu roz­la­ło się w ni­cość.” – może się cze­piam, ale głos chyba nie może się roz­lać w ni­cość, tro­chę to prze­kom­bi­no­wa­ne

 

za czę­sto o smro­dzie i za­pa­chu

 

„Misja. Świę­ta misja, o któ­rej nie mógł za­po­mnieć. Głód. W jego be­be­chach wzma­gał się głód.” – nie bar­dzo ro­zu­miem, co z tą misją i gło­dem? „be­be­chy” na pewno do zmia­ny

 

„To miasto, po­trze­bo­wa­ło świe­tla­nej przy­szło­ści. Zbyt wiele plu­ga­stwa mie­ści­ło w sobie mia­sto.” – po­wtó­rze­nie

 

„któ­rej to opary od nie­daw­na po­czę­ły mu­skać pod­nie­bie­nie De­rvi­sa” – mu­ska­ły

 

Po­śród smro­du spa­lo­nych zwłok… wy­czuł jesz­cze jeden za­pach. Dosyć wy­róż­nia­ją­cy się spo­śród in­nych, in­ten­syw­nych fe­to­rów.” – po­wtó­rze­nie. To dru­gie zda­nie do ska­so­wa­nia

 

„Pod jego no­ga­mi chru­po­ta­ła zie­mia… wprost w lico De­rvi­sa.” – za dłu­gie zda­nie. Prze­rób je na kilka krót­szych.

 

„Oczy po­czę­ły łza­wić, uszy z ja­kie­goś po­wo­du przy­tka­ły się, a na­stęp­nie ustą­pi­ły miej­sca przej­mu­ją­ce­mu, te­le­wi­zyj­ne­mu szu­mo­wi” – po­czę­ły do zmia­ny. Resz­ta zda­nia do prze­ro­bie­nia. Su­ge­ru­jesz w nim, że to uszy ustą­pi­ły, a chyba nie o to Ci cho­dzi­ło.

 

„Tro­pił, wę­szył, po­lo­wał.” – tutaj też su­ge­ru­jesz, że to nos robił

 

„Od ścian przej­ścia od­bi­ło się je­dy­nie przej­mu­ją­ce echo wy­strza­łu” – może le­piej ko­ry­ta­rza albo po­miesz­cze­nia?

 

„Za­mach­nął się ręką we wła­da­niu umy­słu i ude­rzył w wi­ją­cą się abo­mi­na­cję.” – to zda­nie jest cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­mia­łe.

Dzię­ku­ję za wszel­kie uwagi i prze­czy­ta­ny tekst. Wezmę je do serca i zajmę się po­pra­wą tek­stu, by wy­szedł on jak naj­le­piej. Nie pod­da­ję się i dalej będę się szko­lić w sztu­ce pi­sa­nia opo­wia­dań.

Hmm, nie bar­dzo wiem, co na­pi­sać.

Ale za­cznij­my od po­zy­ty­wów. Nie­wąt­pli­wie jest tu dobry po­mysł. Po­do­ba mi się po­łą­cze­nie zgorzk­nia­łe­go gli­nia­rza, który wła­śnie mu­siał po­że­gnać się ze służ­bą z lo­ve­kro­fto­wym po­two­rem. Kli­ma­cik też jest nie­zły, taki tro­chę noir kry­mi­nał, przy­naj­niej po­cząt­ko­wo.

Na­to­miast wy­ko­na­nie… Oba­wiam się, że tu mu­sisz mocno po­pra­co­wać. Szwan­ku­je wszyst­ko od bu­do­wy zdań do in­ter­punk­cji.

Jest jesz­cze kwe­stia sty­li­sty­ki i tutaj mam naj­więk­szy pro­blem, bo – są­dząc po wstę­pie i ta­gach – pi­szesz ten tekst serio. Jeśli tak, to nie jest do­brze. Prze­sa­dzasz i to spra­wia, że idziesz w pa­ro­dię. Tak w pierw­szym mo­men­cie ode­bra­łam Twój tekst. Dla przy­kła­du:

Roz­piął błę­kit­ną, nie­ska­zi­tel­ną, nie­spla­mio­ną nie­win­ną krwią ko­szu­lę, prze­ci­wień­stwo jego umo­ru­sa­nych, wrzo­dzie­ją­cym plu­ga­stwem dłoni. Czap­kę z dum­nym, wy­pro­sto­wa­nym, po­li­cyj­nym orłem wy­rzu­cił w krza­ki ro­sną­ce nie­opo­dal ko­mi­sa­ria­tu. Je­że­li miał że­gnać się z prze­szło­ścią, nie miał za­mia­ru ni­ko­go oszczę­dzać.

Ko­szu­la jest błę­kit­na, nie­ska­zi­tel­na i na do­da­tek nie­spla­mio­na krwią nie­win­nych. Wiesz, ko­szu­le zmie­nia się co dnia, więc by­ło­by dziw­ne, gdyby była spla­mio­na krwią, nie­waż­ne czy win­nych, czy nie­win­nych. Dla­cze­go miał umo­ru­sa­ne dło­nie i na do­da­tek wrzo­dzie­ją­ce? Potem masz czap­kę i znów garść przy­miot­ni­ków i to pa­te­tycz­nych. Orzeł na czap­ce jest i dumny, i wy­pro­sto­wa­ny. Za dużo tego. Osią­gasz w ten spo­sób efekt prze­ciw­ny do za­mie­rzo­ne­go. Tak jak­byś pusz­czał oko do czy­tel­ni­ka i mówił: no dobra, wy­głu­piam się. Ostat­nie zda­nie. Wiem, o co Ci cho­dzi­ło, ale kogo nie oszczę­dził, rzu­ca­jąc czap­ką w krza­ki?

Ko­lej­na rzecz to re­se­arch, któ­re­go nie zro­bi­łeś. Masz tu sporo me­ry­to­rycz­nych ba­bo­li. Jeśli gli­nia­rza zwal­nia­ją musi zdać broń i od­zna­kę. Nie da się ina­czej. De­rvis mógł mieć w sa­mo­cho­dzie do­dat­ko­wy, pry­wat­ny pi­sto­let, ale służ­bo­wej broni by nie wy­niósł. I na pewno nie w tyl­nej kie­sze­ni spodni. Może pi­sto­le­cik ko­bie­cy, ale nie po­rząd­ną broń. Wło­żysz lufą w dół to wy­le­ci, kolbą w dół nie ma sensu, bo Ci za dużo czasu zaj­mie wy­ję­cie. Mógł wło­żyć za pasek spodni. Wspo­mnia­na wcze­śniej czap­ka, nie pre­cy­zu­jesz, gdzie toczy się akcja, ale na­zwi­sko wska­zu­je na Stany i po­patrz, co oni tam na tych czap­kach noszą, nie nasze pol­skie orzeł­ki. Dalej, jeśli gość nie był kra­węż­ni­kiem, a są­dząc po tym, czym się zaj­mo­wał – nie był, to cho­dził po cy­wi­lu, więc skąd mu się tam nagle mun­du­ro­wa czap­ka wzię­ła? Kra­dzież broni z ma­ga­zy­nu ra­czej nie przej­dzie nie­zau­wa­żo­na. Poza tym ten wątek zmie­nia Ci w spo­sób zna­czą­cy bo­ha­te­ra. To już nie Brud­ny Harry, ale zwy­czaj­ny świr.

 

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Przy­kro mi to pisać, ale opo­wia­da­nie nie spodo­ba­ło mi się. Ani jako hor­ror, ani jako opo­wieść o po­li­cjan­cie usi­łu­ją­cym, mimo zwol­nie­nia ze służ­by, nadal po­zo­stać stró­żem prawa.

Ow­szem, do­strze­gam tu cień po­my­słu, ale cóż z tego, skoro za­mor­do­wa­łeś go bar­dzo złym wy­ko­na­niem.

 

prze­mó­wił ko­men­dant, pod­pa­la­jąc fajkę. ―> …prze­mó­wił ko­men­dant, za­pa­la­jąc fajkę.

 

– Je­steś zbyt okrut­ny i sa­mo­zwań­czy. ―> Na czym po­le­ga­ła jego sa­mo­zwań­czość?

 

przy­jąć ob­li­cze bar­dziej po­ko­jo­wej. ―> …przy­jąć ob­li­cze bar­dziej po­ko­jo­we.

 

Jed­nak jedna rzecz przy nim wciąż po­zo­sta­ła. ―> Nie brzmi to naj­le­piej.

 

pa­ła­ło rzą­dzą schwy­ta­nia wroga. ―> …pa­ła­ło żądzą schwy­ta­nia wroga.

Sprawdź, co zna­czą słowa rzą­dzążądzą.

 

Wpadł na trop de­ale­rów już parę ty­go­dni temu… ―> Wpadł na trop dile­rów już parę ty­go­dni temu

Uży­wa­my pi­sow­ni spo­lsz­czo­nej.

 

Pod­krą­żo­ne oczy, po­większone spo­jów­ki… ―> Czy tu aby nie miało być: Pod­krą­żo­ne oczy, po­większone źre­ni­ce

Sprawdź, czym jest spo­jów­ka.

 

do któ­rej to wbie­gał na chwi­lę… ―> …do któ­rej wbie­gał na chwi­lę

 

Rzu­cił się ni­czym opę­ta­ny w stro­nę ma­syw­nej szafy z roz­su­wa­ny­mi na bok drzwicz­kami. Syk za­wia­sów za­wsze… ―> Skoro szafa miała roz­su­wa­ne drzwi, to nie było tam za­wia­sów.

 

Ja­ki­kol­wiek sze­lest po­wo­do­wał, że na­tych­mia­sto­wo sztyw­niał… ―> Ja­ki­kol­wiek sze­lest po­wo­do­wał, że na­tych­mia­st sztyw­niał

 

w które to scho­wał swo­je­go asa. ―> …w które scho­wał swo­je­go asa.

 

A De­rvis pre­fe­ro­wał być ubezpie­czony na czar­ną go­dzi­nę. ―> Ra­czej: A De­rvis chciał być ubezpie­czony na czar­ną go­dzi­nę.

 

domów, spo­wi­tych w fa­brycz­nym dymie. ―> …domów, spo­wi­tych fa­brycz­nym dymem.

 

Na­le­żał on do drob­ne­go męż­czy­zny. ―> Na­le­żał do drob­ne­go męż­czy­zny.

 

o twa­rzy po­kry­tej czer­wo­ny­mi ni­czym doj­rza­łe jabł­ka wypry­skami. ―> Doj­rza­łe jabł­ka mają wy­pry­ski???

A może miało być: …o twa­rzy po­kry­tej wy­pry­ska­mi, czer­wo­ny­mi ni­czym doj­rza­łe jabł­ka.

Pra­gnę za­uwa­żyć, że nie wszyst­kie doj­rza­łe jabł­ka są czer­wo­ne.

 

Na twa­rzy de­ale­ra po­ja­wił się… ―> Na twa­rzy dile­ra po­ja­wił się

 

jego mózg wy­bu­cha w akom­pa­nia­men­cie czer­wo­nego kon­fet­ti. ―> Akom­pa­nia­ment to dźwięk to­wa­rzy­szą­cy cze­muś, a kon­fet­ti, tak jak krew, lecą po ci­chut­ku, więc nie mogą być akom­pa­nia­men­tem.

 

swąd na­bie­rał mocy. Sta­wał się wład­cą. Po­wietrze na­bra­ło ru­da­wej… ―> Po­wtó­rze­nie.

 

Przy jed­nej z pro­wi­zo­rycz­nych komód znaj­do­wa­ło się wy­żłobione przej­ście. Zle­pio­ne ze sobą deski słu­ży­ły za pro­wi­zo­rycz­ne drzwi… ―> Po­wtó­rze­nie.

 

Wy­cią­gnął zza pa­zu­chy strzel­bę… ―> Oba­wiam się, że no­sze­nie strzel­by za pa­zu­chą nie jest moż­li­we.

Za SJP PWN: pa­zu­cha/ za­na­drze daw. «miej­sce pod wierzch­nim ubra­niem na pier­si»

 

Nad głową sze­le­ścił gwizd wia­tru… ―> Skoro sze­le­ścił to nie gwiz­dał.

 

Na do­miar złego, smród przy­brał teraz formę świe­żo roz­kła­da­ją­ce­go się tru­chła, któ­re­go to po­że­ra­ne przez ro­ba­ki usta dmu­cha­ły opa­ra­mi wprost w lico De­rvi­sa. ―> Bar­dzo nie­czy­tel­ne zda­nie.

 

Po­cisk na chwi­lę roz­świe­tlił prze­strzeń… ―> Świe­cą­cy po­cisk?

A może miało być: Wy­strzał na chwi­lę roz­świe­tlił prze­strzeń

 

Nie do­wie­rzał co się stało. ―> Chyba miało być: Nie do­wie­rzał temu, co się stało.

 

Za­mach­nął i ude­rzył w wi­ją­cą się abo­mi­na­cję. ―> Oba­wiam się, że tak jak abo­mi­na­cja nie może się wić, tak nie można w nią ude­rzyć.

Za SJP PWN: abo­mi­na­cja «obrzy­dze­nie, wstręt»

 

palec, który to, wijąc się jak robak… ―> …palec, który wijąc się jak robak

 

ni­czym z fon­tan­ny, try­snę­ła na każdą ze stron. ―> …ni­czym fon­tan­na, try­snę­ła we wszyst­kie stro­ny.

 

zadrapa­nia, z któ­rych to są­czy­ły się kro­pel­ki krwi. ―> …zadrapa­nia, z któ­rych są­czy­ły się kro­pel­ki krwi.

 

Pozo­stali, prze­ra­ża­ni i spa­ra­li­żo­wa­ni stra­chem… ―> Li­te­rów­ka.

 

z krwią wydoby­wającą się mia­ro­daj­nie z po­sze­rzo­nych otwo­rów ciała. ―> Co to zna­czy, że krew wy­do­by­wa­ła się mia­ro­daj­nie?

Za SJP PWN: mia­ro­daj­ny «taki, któ­re­mu można wie­rzyć»

 

którą to za­da­ła jej ludz­ka forma. ―> …którą za­da­ła jej ludz­ka forma.

 

i roz­sze­rza­jąc skórę na pół… ―> Nie ro­zu­miem – na czym po­le­ga roz­sze­rza­nie cze­goś na pół?

 

Oczy, ze źre­ni­ca­mi po­czer­nia­ły­mi jak smoła… ―> Źre­ni­ce za­wsze są czar­ne, więc chyba nie mogły bar­dziej po­czer­nieć.

 

Po­li­cjan­ta, przy­by­łe­go z misją sze­rze­nia sa­mo­zwań­czej spra­wie­dli­wo­ści… ―> Po­li­cjan­ta, przy­by­łe­go z sa­mo­zwań­czą misją sze­rze­nia spra­wie­dli­wo­ści

To nie spra­wie­dli­wość byłą sa­mo­zwań­cza, tylko misja.

 

Wy­strze­lił.

Kula za­to­pi­ła się w isto­cie. Krew try­snę­ła. Wy­strze­li­ły z niej ludz­kie je­li­ta. ―> Po­wtó­rze­nie.

 

Wie­dział, że abo­mi­na­cja go ob­ser­wu­je. ―> W jaki spo­sób abo­mi­na­cja może coś ob­ser­wo­wać?

 

czuł, jak jego świa­do­mość unosi się ku górze. ―> Masło ma­śla­ne – czy coś może uno­sić się ku do­ło­wi?

 

ko­bieta, którą to ob­ser­wo­wał… ―> …ko­bieta, którą ob­ser­wo­wał

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka