CZĘŚĆ PIERWSZA
ENID
Dawno, dawno temu – cóż, tak się złożyło, że znalazłam się w cholernych tarapatach.
Dobrze, sama się o to prosiłam, przyznaję, ale naprawdę, serio, nie widziałam innego rozwiązania. Kaitlin mogła mnie pocieszać, ale ja wiedziałam swoje: odkochać na życzenie się nie da, skuteczne napoje miłosne istnieją wyłącznie w pieśniach truwerów, a ktoś, kto wymyślił, że da się ukochanemu sekretnie podsunąć napar z lubczyku, chyba w życiu tego naparu nie wąchał. Plus, napary i tak nie działają. Trzeba było wymyślić inny sposób. No to wymyśliłam, a raczej – wyczytałam. Zawsze miałam cierpliwość do grzebania w starych książkach.
***
– Czego ty znowu chcesz, Enid? – wymamrotała Kaitlin, kiedy zakradłam się do jej łóżka i wyrwałam ją z głębokiego snu.
W tę bezksiężycową, pochmurną noc w komnacie było całkowicie ciemno. Kaitlin przetarła oczy, poczłapała ku palenisku i od tlącego się pod popiołem żaru odpaliła świecę. Poniosła ją, spojrzała na mnie i zmartwiała.
Aha. Zapomniałam dodać: miałam na sobie długą nocną koszulę, zachlapaną krwią.
– Co jest? – jęknęła Kaitlin. – Co tym razem? Spadłaś z czegoś? Wpadłaś na coś? Ktoś napadł na ciebie?
– Musisz mi pomóc – powiedziałam błagalnie, zdając sobie sprawę, że zanim się tej pomocy doczekam, będę musiała odpowiedzieć na milion pytań, a nie bardzo był na to czas. – Proszę cię, chodź ze mną, dobrze?
Popatrzyła na mnie podejrzliwie. Krew na rękawach w świetle świecy wydawała się niemal czarna.
– Zaczęłaś jakiś durny, bluźnierczy rytuał i masz kłopoty, prawda? – zapytała z westchnieniem.
Kiwnęłam głową, bo co miałam powiedzieć? Kaitlin bardzo starannie unikała wszelkiej wiedzy na temat magii i tłumaczenie jej fachowych detali po prostu mijało się z celem.
– Nie zamierzasz mnie złożyć w ofierze demonom? – upewniła się.
Skrzywiłam się na słowo demonom. Kaitlin miewała podejrzane przebłyski intuicji – a przy tym, oczywiście, twierdziła, że nie cierpi magii, a jej ulubioną bronią był miecz.
– Kaitlin – powiedziałam tak grzecznie, jak tylko pozwalała na to sytuacja. – Bardzo cię przepraszam, ale jak tak dalej pójdzie, to niedługo wykrwawię się na śmierć. A wtedy, wiesz, zostanę duchem, a one są raczej mało komunikatywne. Od ducha to już na pewno niczego się nie dowiesz. To może pójdziemy, co?
– Nigdzie nie idę – zaoponowała twardo – póki mi nie powiesz, o co, do diabła, chodzi. I nie, nie wykrwawisz się z tych powierzchownych skaleczeń, więc nie bierz mnie na litość, dobra?
– Proszę? – powtórzyłam i teatralnie zachwiałam się na nogach. – Naprawdę, bardzo mi zależy. Chodź.
Kaitlin pokręciła głową, ale narzuciła pelerynę na lnianą koszulę i ruszyła przede mną, oświetlając nam drogę blaskiem świecy.
– W dół – powiedziałam, kiedy doszłyśmy do zachodnich schodów. – Musimy zejść do podnóży baszty, a potem wydostać się na zewnątrz przez drzwiczki w murze. Zaufaj mi, wiem, co robię.
Wolałam nie przysłuchiwać się zbyt dokładnie słowom, które Kaitlin mamrotała pod nosem. Podejrzewałam, że połowa z tego to mniej lub bardziej wulgarne przekleństwa, rzucane na moją głowę.
***
– Chodzi o tego typa, prawda? – spytała Kaitlin, kiedy dotarłyśmy na miejsce. – Nawet nie próbuj zmyślać, co? Wymyśliłaś jakiś zakazany sposób, żeby go zmusić?
Nic nie powiedziałam. Kaitlin westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach.
– Serio?! – jęknęła. – Ile ty masz lat? I których ze słów „Nie chce, nie dba, żartuje” nie rozumiesz? On nie chce, rozumiesz, nie chce! Dałabyś wreszcie spokój!
W tej właśnie chwili spłynęło na mnie natchnienie.
– No przecież próbuję – powiedziałam. – Wiesz, ten rytuał. To jest po to, żeby przestać, no wiesz. Odkochać się.
Kaitlin popatrzyła na mnie podejrzliwie.
– Naprawdę? – spytała. – Chcesz wreszcie przestać?
– No – pokiwałam głową. – Tak. Chcę. Tylko, wiesz – nabrałam tchu i szybko powiedziałam – to jest taki trochę… zakazany… rytuał. Nie całkiem legalny. I potrzeba do niego pomocy. Gwaranta. Drugiej osoby. No i tak, będę się zadawać z demonem, i ty jakby trochę też, ale dla ciebie to nie ma znaczenia, bo jesteś tylko narzędziem, znaczy w tym zaklęciu jesteś narzędziem, bo ktoś mnie musi wspierać w mojej decyzji, i…
– Enid – przerwała mi przyjaciółka. – Dobra. Dawaj. Tylko szybko, bo tu zimno i mokro. Rób, co masz robić, i skończmy z tym wreszcie.
– Dzięki! – zawołałam. Czułam lekkie ukłucie winy na myśl o tym, że znowu nakłamałam, ale warto było, jeśli tylko miało mi to dać szansę zdobycia jedynego mężczyzny, którego kiedykolwiek kochałam.
***
Gdyby chodziło tylko o to, że moja prawna opiekunka, ciotka, nie chciała słyszeć o małżeństwie z Adrienem (a nie chciała, w rzeczy samej), nie byłoby aż tak źle. Problem polegał głównie na tym, że nie chciał o nim słyszeć Adrien.
Adrien służył, jak my obie, królowi, znał Kaitlin ze szkoły, a później służył razem z nią w straży, darzył głębokim szacunkiem moją rodzinę – a mnie bał się jak ognia. Miałam nadzieję, że mu przejdzie z czasem. Łudziłam się, że nie uważa mnie za potwora.
Tyle że ja, oczywiście, byłam potworem, przynajmniej w oczach połowy dworu. Jak głupia wierzyłam, że Adrien się do niej nie zalicza.
Bycie potworem polegało głównie na tym, że byłam podobno jednym z najsilniejszych rozpoznanych magicznych talentów naszych czasów. Matka urodziła ojcu ośmiu synów i wszyscy okazali się zdrowi, silni i ad nauseam normalni, a za dziewiątym razem… masz ci los. Panna córka i do tego potwór. Cała sprawa cuchnęła pod niebiosa: w końcu zdolności magiczne pojawiają się wyłącznie u autochtonów, z którymi rodziny takie, jak moja, się nie mieszały. W efekcie ojciec rozwiódł się z matką, ale zdążył jeszcze nakazać wystąpienie z klasztoru jej młodszej siostrze, żeby się potworem zajęła.
Magiczny talent zwykle oznacza kłopoty. U mnie skończyło się na nieudanej próbie spuszczenia mi lania, zakończonej uszkodzeniem ściany nośnej w dwu pomieszczeniach domu. Następnie były egzorcyzmy, zamknięcie na dwa miesiące w ciemnym pokoju (strach ma podobno osłabiać i dezorganizować magiczne zdolności), dwie próby otrucia przez służącą, trzy usiłowania wykradzenia przez handlarzy z sąsiedniego państwa (takie stwory, jak ja, mają swoją cenę) i ostatecznie oddanie w ręce bogobojnej krewniaczki. Ciotka udała, że nie widzi moich talentów, zaklęła się na wszystkie świętości, że jestem zwykłą dziewczynką i posłała mnie do szkół niemal natychmiast, byle tylko nie musieć mnie za często oglądać.
Summa summarum, w szkole przekonałam się, że na potwory istnieje zapotrzebowanie. Nauczyłam się samokontroli. Kiedy wraz z innymi uczniami-arystokratami trafiłam na dwór, nie rzucałam świecznikami, nie powiedziałam nawet, że monarchię uważam za przeżytek, a militarne podboje (my contra jakieś miejscowe plemiona autochtonów właśnie odkrywające ogień) za barbarzyństwo, że nie wspomnę o udawaniu (w dzisiejszych czasach!) rycerzy przez cały ten dwór. Zamiast tego stanęłam pewnego dnia przed następcą tronu i zaoferowałam mu skuteczny sposób na ogranie w karty każdego i w dowolnych okolicznościach.
Książę dzięki mnie odegrał się, spłacił długi, po czym w euforii mianował mnie swoją nadworną czarodziejką. Dodatkowo obiecał mi (nieoficjalnie), czego sobie tylko zażyczę. Normalnie zażyczyłabym sobie czegoś rozsądnego… ale to było dwa dni po powrocie księcia z armią i dwa dni po tym, jak zobaczyłam Adriena pierwszy raz, na balu, gdzie on gościł w charakterze młodego oficera, a ja udawałam damę.
Rozmawiał ze mną za tym pierwszym razem uprzejmie i czarująco, na pożegnanie pocałował mnie w rękę, a ja spędziłam cały następny wieczór, usiłując wydobyć z Kaitlin, czy uważa mnie za ładną i czy mam się szanse podobać. Po pół butelki wina (ona piła, ja nie muszę) przyznała w końcu, niechętnie, że nic mi nie brakuje.
– Właśnie, może i jestem potworem – powiedziałam – ale nie widzę tego, kiedy patrzę w lustro. Wyglądam jak każda inna dziewczyna w moim wieku.
Kaitlin zachichotała z goryczą.
– Nie powiedziałabym – mruknęła.
Spojrzałam na nią nierozumiejącym wzrokiem.
– Jesteś piękna – wyjaśniła – Aż za piękna.
Później usiłowała mi oględnie wyjaśnić, że moja uroda oznacza jakiś problem, ale niespecjalnie zrozumiałam, o co jej chodziło z tymi uwagami o piękności poprawianej magią, bo w głowie tłukło mi się tylko jedno: moja przyjaciółka powiedziała, że jestem ładna. Kobiety są bardziej obiektywne. Skoro Kaitlin uznała, że jestem urodziwa, to Adrien padnie z zachwytu do moich stóp, jutro, na prywatnej audiencji u księcia.
Ta prywatna audiencja okazała się nie aż tak prywatna, ot, marne czterdzieści osób. Postanowiłam zrobić na Adrienie piorunujące wrażenie i ubrałam się w granatowy jedwab, podkreślając kolor oczu. Na jasnych włosach miałam złotą opaskę, błękitną różę przypięłam do sukni, a na rękę założyłam pierścionek z białego złota. Chciałam go wręczyć Adrienowi przy wszystkich, dumna i promieniejąca, kiedy książę ogłosi, że wybrałam go sobie na małżonka…
Kaitlin jakoś nie podzielała mojego entuzjazmu w kwestii przebiegu tej uroczystości.
– Nie przeceń swojego uroku osobistego – mruknęła i odmówiła stania w pierwszym rzędzie, obok mnie.
Miała rację, oczywiście, Adrien zamiast w zachwyt wpadł w panikę. Było to wszystko makabrycznie upokarzające, bo oczywiście nie przyszło mu do głowy, żeby po prostu powiedzieć mi “nie”. Zamiast tego zaczął kręcić i się wymigiwać, opowiadać, jak to jest niegodny, że poświęceniem zbyt wielkim ze strony pani czarodziejki byłoby poślubić zwykłego śmiertelnika… Ja, głupia, zamiast się domyślić, co chce przez to powiedzieć, powiedzieć, też zaczęłam kombinować i kręcić, usiłowałam go przekonać, na każdy argument miałam odpowiedź, robiło się coraz głupiej, damy obecne na audiencji posykiwały i wpatrywały się we mnie z politowaniem, aż w końcu Adrien powiedział zdecydowanie:
– Wybacz, pani, ale nie mógłbym poślubić istoty, której nie kocham, a ciebie nie kocham.
– Ale mógłbyś pokochać – powiedziałam, sama nie do końca jeszcze rozumiejąc. – Przecież… – umilkłam, bo nagle do mnie dotarło, co to wszystko musi znaczyć.
– Przykro mi, ale nie – odparł Adrien, a we mnie złe wstąpiło i rzuciłam mu prosto w twarz:
– Przykro mi, ale książę mi obiecał.
Nałożyłam mu w końcu ten pierścionek, po następnej pół godzinie lamentów i przekonywania z obu stron. Wezwano królową matkę; książę milczał i miał zakłopotaną minę, z ciemnego kąta sali ścigał mnie wzrok Kaitlin i dziękowałam losowi, że rodzina mnie nie widzi, bo nawet w moim ówczesnym stanie zdawałam sobie sprawę, jak monstrualną idiotkę z siebie robię.
Krótko mówiąc: wyszliśmy z sali zaręczeni, ale Adrien wyjechał tego samego dnia i nie pokazywał się na dworze przez pół roku. Zanim wrócił, Kaitlin urobiła mnie na tyle, że zgodziłam się zwolnić go z danego słowa. Bynajmniej nie zrezygnowałam jednak z prób zdobycia jego uczucia. Jeszcze mnie będziesz o niego błagał, powtarzałam w myślach, kiedy oddawał mi pierścionek, jeszcze będziesz śpiewał serenady pod moimi oknami…
Starałam się, nawet Kaitlin musiała to przyznać, ze wszystkich sił. Bywałam na wszystkich przyjęciach, na jakich on miał być, i z których uciekał za każdym razem, kiedy mnie tylko zobaczył. Napisałam tuzin łzawych listów z propozycjami w stylu bądźmy przyjaciółmi, wszystkie bez odpowiedzi. Zaoferowałam pomoc jemu i jego rodzinie w kilkunastu różnych sprawach. Zaprzyjaźniłam się z jego macochą. Polowałam, tańczyłam, robiłam to, co on. I nic, cholera, zupełnie nic.
– Daj mu spokój – powtarzała Kaitlin. – Nie dręcz go, Enid. Naprawdę ci się wydaje, że możesz kogoś zmusić do miłości? I że w ogóle to, co robisz, jest w porządku?
Puszczałam jej słowa mimo uszu. Sprawdziłam w praktyce, że ani lubczyk, ani napoje miłosne nie sprawią, że rycerz pokocha potwora. Kaitlin mówiła coś o panowaniu nad sobą i godności, ale jej nie słuchałam. Skoro stare metody nie działały, potrzebowałam innego sposobu, by zdobyć Adriena: sposobu dobrego nie dla damy, ale dla demona. I właśnie dlatego czekałam wtedy w nocy z twarzą wymazaną krwią przyjaciółki i moją własną, u podnóża baszty nad starą studnią. Czekałam na kogoś, kto będzie mógł mi pomóc.
Kaitlin zapewne uważała, że zawarłam pakt z samym władcą piekieł, ale w rzeczywistości dogadałam się co najwyżej z jakimś pomniejszym popychadłem z piekielnej kuchni. W każdym razie demon był raczej pośledni i jeżeli ściągnęłam na siebie wieczne potępienie, to na pewno nie przez ten głupi pakt.
Umierałam, kiedy w końcu się zjawił, a przynajmniej tak mi się zdawało. Trzęsłam się z zimna i z bólu. Na przedramionach i przegubach miałam po kilkanaście niezbyt głębokich nacięć i krew lała się z nich dość obficie. Starałam się nie przeciąć żadnej ważnej żyły, ale nie byłam całkiem pewna, czy mi się udało. Kaitlin, oparta o ścianę, zaciskała w pięść skaleczoną przeze mnie dłoń.
Byłam bardzo, bardzo zadowolona, że kiedy zły się w końcu zjawił – kłąb ciemności, w którym ja dostrzegałam wiele oczu, ostre zęby i czerwony jak żarzące się ognie język, a Kaitlin jedynie cień ciemniejszy od innych – nie musiałam mu długo tłumaczyć, czego chcę.
Demon oblizał mi ręce, pił moją krew, a potem dał mi to, co chciałam. Moja przyjaciółka nerwowo przestępowała z nogi na nogę, kiedy paktowałam z istotą, rozmawiając z nią w języku zrozumiałym tylko dla mnie i demona. Zezłościła się trochę, kiedy stwór zlizał krew z moich policzków.
– Mam nadzieję, że nie sprzedałaś mnie w niewolę temu czemuś – mruknęła.
– Nie bój się, nic takiego nie zrobiłam – zapewniłam ją. Tym razem nie kłamałam: ona naprawdę była tylko gwarantką. To ja paktowałam, nie ona, i ja dostałam za to wymarzoną nagrodę.
Chyba jednak nie pokaleczyłam się jakoś poważnie, bo wydobrzałam po tym całkiem szybko. Przez dwa miesiące, do początku wiosennej kampanii, starannie unikałam Adriena: nie widywałam go, nie rozmawiałam z nim, nie mówiłam o nim. A potem, kiedy moja droga, naiwna przyjaciółka uwierzyła, że jest dobrze, uprosiłam królową o możliwość odwiedzenia ciotki na wsi.
Owszem, przyznam: czułam się okropnie, wiedząc, jak perfidnie oszukałam jedyną przyjaciółkę. Ale to nic, powtarzałam sobie. Kiedy wrócę, kochana i szczęśliwa, Kaitlin mi wybaczy i ucieszy się moją radością.
Gdzieś w połowie drogi do rodzinnej posiadłości, podczas postoju, poczęstowałam służącą i woźnicę winem. Tej nocy spaliśmy w gospodzie. Wymknęłam się nocą, zostawiając ich własnemu losowi. Wiedziałam, że kiedy się obudzą, nie będą pamiętać o moim istnieniu.
Ciemną nocą, na rozdrożach, przywołałam demona, z którym zawarłam umowę.
– Czyń swoją powinność – powiedziałam.
***
Myślę, że musiało być tak: minęły dwa lata, od kiedy demon w kobiecej postaci wypuścił, acz niechętnie, pana Adriena z sideł, jakie nań zastawił. I stało się, że wyruszył nieustraszony pan Adrien na wojnę ze zbuntowanym chłopstwem, wspieranym plugawymi siłami ciemnych mocy, i tak dalej, jak oni to sobie zawsze wyobrażają: rycerze, aniołowie, święci, demony, heroizm.
Pan Adrien nie był sam, miał towarzyszy, wybranych spośród najlepszych. Ale i wśród nich się wyróżniał: nawet w najgorszych chwilach nie opuszczało go bowiem szczęście. To on znalazł w opuszczonym domu kołczan, a w nim strzałę niechybną, co trafiała we wroga mimo mgieł i nocy (zawsze miałam dobry wzrok). To jego biała łódź o srebrnych żaglach oczekiwała na brzegu, a gdy wstąpił na jej pokład, magiczny wiatr wydął jej żagle i popłynęła bezpiecznie i spokojnie przez wody cieśniny (mimo że nienawidzę wody i robi mi się niedobrze od kołysania). Gdy rycerze przybili do wyspy na rzece wśród mgieł i ujrzeli tam jabłoń o jabłkach złocących się na nagich jesiennych gałęziach, to właśnie w jego dłonie cudowny ptak o tęczowych piórach zrzucił jeden z owoców (a to, że owoc nie był magiczny, tylko lekko zmrożony i stąd jego dziwny smak, to już szczegół). Och, i ścieżka bezpieczna, co go wiodła wśród lodów, widoczna tylko dla niego… i tarcza, co wśród deszczu strzał ognistych była mu osłoną… czyż nie dowodziło to wszystko jawnie, że był wybranym z wybranych, rycerzem bez skazy? Znając Adriena, podejrzewam, że tak właśnie o sobie wtedy myślał.
Według planu miało być tak: gdy zatrzymali się, mój ukochany i jego towarzysze, na nocleg na równinie, głos miał przemówić do nich z potoku skrytego pod lodem, wołając Adriena i obiecując mu, w uznaniu jego rycerskich zasług, miłość najurodziwszej z dam tej ziemi (Kaitlin powiedziała przecież, że jestem doskonale piękna). I przemówił głos, a wszyscy uciekli z wrzaskiem, krzycząc coś o demonach. Adrien, wezwany przeze mnie – zmiennokształtną, czarodziejkę, zawsze tam gdzie on – podszedł do brzegu i ukląkł, schyliwszy głowę. Dygocącymi dłońmi rozgarnął śnieg i spojrzał w krzywe lustro lodu.
– Nie boję się ciebie, diable – wyszeptał, ale słyszałam strach zamiast miłości w jego głosie. Nie wiedziałam, rozpaczliwie nie wiedziałam, co mam dalej zrobić.
– A może nie jesteś diabłem? – powiedział po chwili cicho, z nadzieją – Może nie oszalałem? Może rzeczywiście jestem rycerzem bez skazy, jak moi przodkowie, i jak niegdyś Galahad, otrzymuję nagrodę stosowną do moich zasług? Może nie jestem przeklęty?
I wtedy właśnie zaryzykowałam, zagrałam w kości z losem. Zrzuciłam obcy kształt, stając przed nim we własnej postaci.
– To ja byłam twoją łodzią na morzu – powiedziałam. – Byłam strzałą, która nie chybia celu, i ptakiem, który ci przynosi owoc magicznej jabłoni, i tą tarczą, co cię chroniła od ognistych pocisków. To ja byłam głosem z potoku i bezpieczną ścieżką u twoich stóp. Jestem…
– Ddd…demon – Adrien przerwał mój oratorski popis. Głos mu drżał. Rozglądał się dookoła, oszołomiony, i chyba nawet mnie nie poznał. – Jesteś demonem, który zmienia kształty. To dlatego… mieli rację… to całe szczęście, to dlatego… Byłem… Boże miłosierny, byłem ofiarą demona, uległem szatańskim sztuczkom…
– Nie bój się – powiedziałam w panice, rozumiejąc z tego tylko tyle, że mój ukochany cierpi, że się mnie lęka i myśli, że chcę go skrzywdzić. Wyciągnęłam dłoń, żeby pogładzić go po policzku.
Usłyszałam to uderzenie, zanim je jeszcze poczułam i cała moja magia niewiele mogła mi pomóc. Nauczyłam się zmieniać kształt, ale nie mam nadludzkiego refleksu, a cios w serce może mnie zabić tak samo, jak każdą inną żywą istotę.
I dlatego teraz siedzę tu, w starej studni u podnóża baszty, gdzie to wszystko się zaczęło. Krwawię. Jest mi strasznie zimno i wiem, że gdzieś tam jest to coś, z czym paktowałam. Jest ciemno, ani gwiazd, ani księżyca, i słyszę tylko krew we własnych żyłach. To już było, wiem, i wiem też, że to będzie trwać i nigdy się nie skończy. Wieczność, myślę. To już wieczność.
Mam tylko nadzieję – resztki nadziei – że Kaitlin jak zwykle przyjdzie mnie stąd wyciągnąć.
CZĘŚĆ DRUGA
Kaitlin
Królowa wielokrotnie powtarzała w mojej obecności, że na szczęście jestem dobrą wojowniczką, bo byłabym beznadziejną damą dworu: brakowało mi, jej zdaniem, szyku, urody i klasy. Mogłam się z nią zgodzić. Rzeczywiście, kiedy patrzyłam w lustro, widziałam, że jestem ruda, ale nie uroczo i modnie ruda, jak damy na portretach w sali tronowej. Miałam po prostu zrudziałe brązowe włosy, kręcone i trochę za cienkie, wijące się wokół nieco zbyt okrągłej twarzy. Oczy brązowe. Zęby lekko krzywe.
Na co dzień nie miałam czasu przejmować się niedoskonałościami urody. Były poważniejsze kłopoty. Na przykład fakt, że będąc porządną dziewczyną i lojalną królewską strażniczką, zadawałam się z demonami.
No dobrze, przynajmniej z jednym z nich zadałam się nie ze swojej winy: moja przyjaciółka Enid namówiła mnie, prośbą, groźbą i podstępem, na jakiś swój heretycki eksperyment, a ja się, głupia, zgodziłam, bo miałam nadzieję, że dzięki temu ona wreszcie przestanie zamęczać nas wszystkich swoim beznadziejnym zakochaniem. Trzeba być mną, skądinąd, żeby aż tak dać się nabrać.
Za pierwszym więc wszystko było winą Enid. Ale za drugim razem spotkałam się już demonem już z własnej woli.
Było tak: pewnego jesiennego dnia stałam w krużgankach i machałam chustką do wjeżdżających na zamkowy dziedziniec rycerzy.
Na co dzień ja też byłam członkinią straży królewskiej, ale na okazję powrotu władcy z wyprawy nasza królowa, cierpiąca na niedobór dam dworu po tym, jak Enid rzekomo wyjechała na lato do ciotki (i nie odpowiadała na moje listy, co mnie zaczynało mocno niepokoić), wezwała mnie i mimo moich mankamentów urody kazała ubrać się odpowiednio, zapleść warkocze i nałożyć na głowę zawój. Stałam więc sobie w krużgankach w roli dziewicy w zawoju i doczepionych warkoczach, machałam chustką na powitanie rycerzom i usiłowałam zapomnieć, że w straży mam wyższą rangę od połowy z nich. Przy tej okazji, niestety, nikt nie potrzebował wojowniczek, niezbędne były za to dziewice od machania chustkami.
Potem (zawój i warkocze dalej na miejscu, chustka poszła na szczęście w odstawkę) musiałam udać się na ucztę. Tam kazano mi zasiąść, jak się wyraziła jej wysokość, u boku Roderyka, młodego rycerza wielkich cnót i zabawiać go rozmową. I wtedy to właśnie usłyszałam, jak Adrien opowiada o swoim spotkaniu z demonicą ze źródła, kuszącą niewinnych w zgubne tonie.
Słuchałam i czułam, jak na zmianę ogarnia mnie żal i lodowata wściekłość. Od pierwszej chwili nie miałam wątpliwości, o kim musi mówić. Wreszcie też stało się dla mnie jasne, czemu Enid przepadła jak kamień w wodę.
Adrien miał zresztą szczęście, że siedziałam koło rycerza wielkich cnót, czyli cztery miejsca od niego. W każdych innych warunkach dostałby w łeb pierwszą rzeczą, jaka wpadłaby mi w ręce, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – wazą.
– Swym mieczem zabiłem demona – powtórzył z dumą Adrien, kiedy ja usiłowałam się opanować – Czyż nie jestem najgodniejszy spośród rycerzy?
Zabiłem. Demona. Biedna, głupia Enid.
– Proszę wybaczyć – wymamrotałam do Roderyka i szybko wyszłam, żeby nie widział łez na moich policzkach. Przepłakałam pół dnia, sama nie wiem: z żalu? Ze złości? Z gniewu?
Głupia, mała kłamczucha, myślałam z wściekłością. Cholerna oszustka. Dobrze jej tak. Niech nawet nie liczy, że ruszę jej na pomoc.
Kogo ja próbowałam oszukać? Już wtedy wiedziałam, że muszę się dowiedzieć, co się stało.
Tego wieczoru zadałam się z demonem z własnej woli. Enid zawsze się śmiała, że nie wiem nic o magii, ale to przecież nie miało znaczenia. Żeby wezwać tego konkretnego demona, wystarczyło zawołać. Przecież już mnie znał. Już kiedyś kosztował mojej krwi.
Otwarłam mu okno i osobiście wpuściłam go do pokoju (tak, wiem, jakie będą konsekwencje), a potem zapytałam, gdzie do cholery jest Enid. Głupie pytanie w sumie, bo niespecjalnie miałam wątpliwości. Ile razy jej zresztą mówiłam, że będzie się smażyć w piekle? Demon w każdym razie nie raczył odpowiedzieć na moje pytanie. Nie na to, w każdym razie. Na inne odpowiadał chętnie i dość wyczerpująco; nawet mnie nie dziwiło, że po tym, co zrobiłam, rozumiałam już mowę złego. Potwierdził moje przypuszczenia co do losów Enid. Wyjaśnił, jakiej zapłaty żąda za swoją pomoc (tak, wiem aż za dobrze, jakie w tym wypadku będą konsekwencje, żegnaj, nadziejo na wieczność w Elizjum).
– Jak ja mam ją znaleźć? – spytałam.
– Przecież wiesz – odpowiedział.
Nie, nie poprosiłam demona o zemstę na Adrienie, choć w pierwszej chwili, kiedy wychodziłam z tamtej sali, marzyłam tylko o tym, żeby zetrzeć mu z twarzy ten pełen wyższości uśmieszek. Nie jego wina, pomyślałam, kiedy ochłonęłam. Nie mogę go winić, ani za to, że jej nie kochał, ani za to, że ją zabił. Jest, jaki jest. Nie jego wina, powtórzyłam sobie. Zemsta na nim… po co mi to? Miałam inne zadanie.
Poszłam jej poszukać. Biednej głupiej Enid, której się wydawało, że ma świat u stóp, i że wszystko zawsze będzie tak, jak by chciała. Biednej Enid, doradcy księcia. Głupiej Enid, najpotężniejszej czarodziejki, jaka chodziła po tym świecie. Biednej głupiej Enid, która była gotowa zaryzykować swoje życie i swoją duszę, bo się zakochała i nie przyjmowała do wiadomości nic oprócz tego faktu.
Postanowiłam jej poszukać, gdziekolwiek była.
Bo piekła, widzicie, nie ma, a przynajmniej tak podejrzewam. Enid uwielbiała opowiadać o zaświatach i była przekonana, że demony mają dom w głębi ciemności, pełen zapachu siarki i płomieni i że to właśnie jest piekło. Wierzyła w to tak święcie, jak w książęcą sprawiedliwość, odwzajemnioną miłość i doskonałość własnej osoby. Wszystko to jest mniej więcej równie prawdziwe. Chyba.
Gdziekolwiek teraz była, zamierzałam ją znaleźć. Znaleźć i wyciągnąć z tarapatów, w jakie się wpakowała. Od tego w końcu są przyjaciółki.
Prawdę mówiąc, aż tak trudno nie było. Znalazłam ją tam, gdzie mogłabym spodziewać się ducha: w ciemności, na dnie studni pod starą basztą. Zdana na siebie, szukałabym w piwnicy, ale ta studnia, zimna, pełna szlamu i zapachu stęchłej, mulistej wody… to było właśnie takie, takie miejsce. Enid pewnie nie tak wyobrażała sobie piekło: znając ją, wolałaby romantyczne inferno z jeziorami dymiącej lawy i koszmarami wiszącymi na gałęziach sennych drzew głowami w dół.
Zostawiłam zakrwawiony sztylet na cembrowinie, zeszłam w dół po przerdzewiałej drabince i znalazłam Enid, ukrytą w studni, wśród szlamu i lodowatej wody, sięgającej mi po kostki. Wyciągnęłam do niej – szara postać na skraju widzenia, w ciemności, w wodzie – obie ręce, dłońmi do góry. Błoto chlupotało mi w butach. Krew ściekała po palcach.
– Cześć, Enid – powiedziałam, kiedy w jej oczach pojawiła się iskierka świadomości, obudzona smakiem mojej krwi. – Zabieramy się stąd.
– Ja nie żyję – stwierdziła Enid, wielce odkrywczo.
– No, nie – zgodziłam się.
– Przyszłaś, bo cię wezwałam? – spytała po chwili, patrząc na mnie prawie jak kiedyś.
– Nie, przyszłam, bo tak mi się podobało – jęknęłam. – A teraz chodź.
– Jak? Nie mam ciała… jestem cholernym duchem, Kaitlin! – syknęła.
– Duszą, nie duchem. Duchów nie ma – poprawiłam. – I co prawda nie masz własnego ciała, ale wiesz, ja też czegoś się nauczyłam od demona.
Westchnęłam głęboko i wypowiedziałam słowa, których w odpowiedzi na moje pytanie nauczył mnie zły.
***
To dziwne i bolesne, patrzeć na świat nie-swoimi oczyma. Oczyma czarodziejki. Jej głos w mojej głowie milknie, kiedy tego chcę… no dobrze, czasami milknie. Ale jest ze mną. Zawsze. Ze mną. Płacę cenę, której się domyślałam, jestem sobą-nie-sobą. Zastanawiam się, czy to właśnie demon miał na myśli, kiedy mnie pytał, czy wiem, co robię.
Czasami nie pamiętam, co robiłam. Czasem, w połowie ciosu mieczem albo napinając łuk, myślę o słowach zaklęć, których ja-Kaitlin nigdy nie słyszałam. Pamiętam śmierć. Pamiętam, jak umarłam. Są dni, kiedy pamiętam, jak bardzo chciałabym umrzeć jeszcze raz… sama.
I ile razy pomyślę o Enid w tamtym miejscu, o lepkiej mazi na ścianach i ciemnej leniwej wodzie, o tym, jak by to było zostać tam na zawsze – przestaję żałować. W końcu właśnie po to są przyjaciółki.