
Johnny Sheridan zastanawiał się nad kolejnym rabunkiem farmy Sama Danversa. W okolicy od dawna nie istniały już inne zamieszkałe posiadłości, tylko zrujnowany domek Johnny’ego i równie nędznie wyglądające siedliszcze rodziny Danversów. Składała się ona z dwóch osób, ojca i córki.
Kilka ładnych lat temu Sheridan, idąc na bandycką robotę, zakładał na twarz maskę albo chustę, ale w końcu zrezygnował z tej zbędnej części ubioru. Od dawna nie działały już sądy, policja stała się dla grabieżcy zaledwie mglistym wspomnieniem, a budynek miejscowego szeryfa w opuszczonym przez wszystkich miasteczku zmienił się w kupę gruzów. Jedyni sąsiedzi Johnny’ego przecież dobrze wiedzieli, kto stale zabiera im część plonów, zarzyna kury i kaczki, ładuje do worka bochny chleba i od czasu do czasu szlachtuje sobie wieprzka.
Nie zachodziła już potrzeba ukrywania swojej tożsamości.
Leciwy już Sam bezwolnie patrzył na poczynania Sheridana, bo ten dysponował bronią. Starym rewolwerem, nadal jednak sprawnym, sporym zapasem kul, którym Johnny się chwalił, kastetem i ostrym niczym brzytwa kordelasem. Napastnik był też znacznie młodszy. Danvers wiedział, że łupieżca wtedy, kiedy istniały jeszcze inne zasiedlone sadyby, nie wahał się strzelać, gdy stawiano opór jego poczynaniom.
Wszyscy mieszkańcy pobliskich domostw, a było ich wielu, zniknęli. Sheridan sądził, że systematycznie dosięgało ich coś, co przeżywał w dzieciństwie. Z przyjemnością zagarnął ich dobytek i długo z niego korzystał, ale ten jednak wreszcie się skończył.
Rabuś nigdy nie czuł wyrzutów sumienia. Zabierał przecież Danversom tylko tyle, ile potrzebował, żeby przeżyć. Oszczędzał ich… Znaczną część świńskiego mięsa też zostawiał gospodarzom.
Co prawda, potem ponownie ich odwiedzał i zagarniał szynkę, peklowaną polędwicę i kilka pęt kiełbasy, ale zawsze tłumaczył, że przecież musi jakoś uczcić święta. Nigdy nie zapominał złożyć wtedy serdecznych życzeń.
Johnny nie miał pojęcia, jakie religijne albo może inne uroczystości niegdyś obchodzono, kiedy przypadały i czego dotyczyły. Ten element przeszłości całkowicie zatarł się w jego pamięci. Wiedział tylko, że hucznie je czczono i on, jako maluch, z otwartą z przejęcia buzią też w nich uczestniczył. Czuł wewnętrzną potrzebę kontynuowania tej tradycji.
Za to z dzieciństwa Sheridan nadal dobrze pamiętał, jak zawzięcie dyskutowano o globalnej zarazie. I jak uciekano przez wiele dni do miejsc, uważanych za bezpieczne. Szybko okazywało się, że takie nigdzie nie istnieją. Choroba prędko, niczym sokół, pikujący podczas polowania, dosięgła jego rodzicieli i wszystkie towarzyszące im osoby. Umierali prawie natychmiast.
On, jeszcze zupełny młodziak, dziwnym trafem ocalał. Uważał, że wtedy uodpornił się na straszliwie skutecznego wirusa. Zdarzały się takie przypadki, słyszał o nich, ale przytrafiały się niezwykle rzadko.
Johnny przeżył potem długie lata szarpiącego trzewia głodu, błąkania się bez celu i szukania opiekunów. Nie znalazł ich, konali jeden po drugim. Świat się wyludniał, przybywało tylko stosów trupów, których nie miał już kto grzebać, i stad kruków i sępów, błyskawicznie się rozmnażających i tłuściejących w oczach od nadmiaru mięsnego pokarmu.
Padlinożercy sycili się leżącymi wszędzie zwłokami, a on nie miał co włożyć do ust. Trwało to do czasu, gdy wreszcie wpadł na pomysł, że zostanie rabusiem. Dorósł już na tyle, że pierwsze w życiu poważne zajęcie nie sprawiało mu kłopotu. Nareszcie najadał się do syta, znoszone łachy zmienił na porządne ubranie, no i zajął opuszczony dom.
Dookoła Sheridana przebywało wtedy jeszcze sporo ludzi i kolejne napady nie nastręczały trudności.
Ale teraz świat, który go otaczał, ział już tylko pustką… Sprawdził to, odbywając wielusetmilowe podróże zdobycznym samochodem w poszukiwaniu nowych obszarów działania. Johnny metodą prób i błędów sam nauczył się prowadzić auto.
Nie spotkał nikogo, a benzyna szybko się skończyła.
Johnny sądził, że może gdzieś bardzo daleko istnieją jeszcze jakieś skupiska ludzi, ale tutaj pozostali tylko on, stary Sam i jego latorośl, Joan. Uważał, że naprawdę ładna z niej dziewczyna. No i wraz z ojcem przeżyła tę straszliwą pandemię, która przemieniła ziemski glob w prawie kompletne bezludzie.
Sheridan dolał sobie whisky do szklanki. W butelce świeciło już dno, a dobrze wiedział, że dopija ostatnią. Po raz kolejny ocenił, że Danvers pędzi niezły bimberek.
Godzinę temu Johnny przejrzał zawartość spiżarni. Pozostało niewiele zapasów. Nie miał wyboru, jutrzejszym rankiem musiał udać się na łupieżczą wyprawę.
Pomyślał, że może uda mu się pogawędzić z Joan. Dziewczyna coraz bardziej mu się podobała. Miała szczupłą twarz, wiotką kibić, wielkie zielone oczy i duże, zmysłowo wydęte wargi. Wyglądała, jakby ciągle głęboko rozważała coś ważnego.
Czasami Sheridan zastanawiał się, czy nie porzucić dotychczasowej profesji i po prostu zacząć prowadzić rancza. Wtedy może staliby się parą. Może przyszłyby na świat dzieci. Daliby im geny chroniące przed zarażeniem i powoli zaludniliby ten skrawek świata. Byłoby wspaniale…
Johnny uśmiechnął się, dziwnie tęsknym, łagodnym uśmiechem człowieka od lat żyjącego samotnie.
***
Sheridan zdziwił się: w obejściu nie było Sama. Gospodarz początek dnia zawsze spędzał w całkiem przytulnym salonie. Johnny wiedział, że córka starego farmera dbała o wnętrze domu i całe dnie w nim się krzątała. Była też świetną gospodynią. I również z tego też powodu tak bardzo mu się podobała. Zachowywała się jak kobiety z dawnych dni, które jeszcze niejasno pamiętał.
Przybysz doszedł do wniosku, że Sam po prostu gdzieś wyszedł w pilnych sprawach.
Joan piła w saloniku kawę. Czarny jak smoła płyn cudownie pachniał.
– Chcesz filiżankę? – niespodziewanie odezwała się pierwsza. – Świeżo parzona. Pójdę po imbryk. Mam też trzcinowy cukier, jeżeli lubisz słodką.
– Oczywiście. – Johnny zatarł ręce. – Już zapomniałem, jak smakuje. Dziękuję.
Uznał, że ten napad zapowiada się znakomicie. Chyba dziewczyna w końcu zatęskniła za prawdziwym mężczyzną, w pełni sił. I byli tylko we dwójkę… Może dziś spełnią się marzenia, powtarzane prawie każdej nocy w snach, z których budził się zlany potem z naprężonym członkiem.
Przyniesiony z kuchni napar niebiańsko smakował.
Nagle Sheridan ze zdziwieniem poczuł, że podniecenie sytuacją odpływa i ogarnia go przemożna senność. Zawłaszczała członki i umysł, niczym całun ciasno krępując ciało. Powieki ciążyły niczym ołów i same opadały.
Nie mógł się ruszyć, chociaż próbował. Nie potrafił nawet kiwnąć palcem.
Wyczuł, że wiotka dłoń wyciąga mu za pasa rewolwer. Głos Joan był równie przyjemny jak niedopita zawartość porcelanowej czarki.
– Pewnie marzyłeś o ciupcianiu? Nic z tego… Do imbryka dolałam teraz środka usypiającego. Wiesz, że już działa. Ale jeszcze nie pojmujesz, że może nie poczujesz bólu śmierci…
Niespodziewanie zaśmiała się perliście.
– Widzisz, ta zaraza przyniosła jeden zupełnie niespodziewany, ale bardzo pozytywny skutek: dzieworództwo – ciągnęła po chwili. – Wiesz, sprawdziłam to na sobie… Kiedyś słyszałam o gatunku raków, składającym się tylko z samic. Rozmnażały się błyskawicznie, rugowały innych pobratymców. Nie wierzyłam, że to ma jakieś znaczenie. Do obecnego czasu…
Na chwilę zamilkła. Piękne wargi Joan ułożyły się w wspaniały, marzycielski uśmiech.
– Teraz wiem, że to samo spotkało kobiety, a przynajmniej mnie. Ale przecież na mojej osobie świat się nie kończy… Przemyślałam wszystko: dziewczynom, które zwalczyły zarażenie, zmieniła się genetyka, tak to chyba nazywają. Uboczny, zupełnie niespodziewany skutek tej strasznej zarazy… Przeszłyśmy błyskawiczną mutację… Wiesz, zaludnię świat dziewczynkami. I tylko nimi.
Ściereczką starannie przetarła blat stolika. Kapnęło na niego trochę kawy, gdy ją nalewała Johnny’emu i powstała brzydka plama. Po parunastu sekundach mebel znowu lśnił jak lustro.
– Chłopy są wcielonym złem, sprawcami wojen, grabieży i mordów… – Joan nieśpiesznie kontynuowała wypowiedź. – W końcu nareszcie znikną. Tak, jak mój ojciec.
Nagle przerwała, pewnie zdając sobie sprawę, że mówi sama do siebie i zwierza się z skrzętnie do tej pory skrywanych uczuć i planów.
Kobieta wzruszyła ramionami. Nie miało to już znaczenia, dookoła rozciągała się, jak jej się wydawało, nie posiadająca wyraźnych granic wielka pustać, w której będzie jedyną żyjącą ludzką istotą. Jedyną, bo Sheridan za chwilę stanie się trupem, a ona niespodziewanie poczuła dziwną potrzebę opowiedzenia o wszystkim.
Znowu wybuchła śmiechem, który niespodziewanie przeszedł w chichot.
– W nocy poderżnęłam mu gardło – nieśpiesznie ciągnęła dziwnie pieszczotliwym tonem – bo zawsze strasznie mnie strofował, a nie tylko… Nie cierpiałam jego gadaniny i tych obleśnych umizgów, a musiałam je pokornie znosić. Stary impotent, niech go diabli wezmą do siebie.
Johnny usłyszał jeszcze szczęk odwodzonego kurka i huk strzału.
Martwy zwalił się z krzesła na podłogę. Już nie widział, jak Joan biegnie do kuchni i przynosi mokrą szmatę, osadzoną na kiju, i wiadro pełne wody. Jak pieczołowicie ściera z desek posadzki plamy krwi i odłamki kości czaszki, w którą uderzył pocisk.
Coś w wyglądzie Johnny’ego przyciągnęło jej uwagę. Nachyliła się nad ofiarą i wyciągnęła kordelas. Oglądała go z uznaniem.
– Do czegoś się jednak przydałeś… – mruknęła pod nosem. – Idealne narzędzie do obcinania penisów. Nie namęczę się przy tym. Dwa, twój i ojca, czekają w kolejce, a mogłam mieć więcej… Zostaną po was jakieś pamiątki. Przydadzą się – kontynuowała – żeby moje następczynie wiedziały, jak wyglądali mężczyźni.
Potem Joan położyła dłoń na brzuchu. Od niedawna znowu czuła przesunięcia się dziecka. Nowego potomka. Dziś po raz pierwszy mocno się poruszył.
– Na pewno teraz urodzi się dziewczynka – stwierdziła z promiennym uśmiechem. – A jeżeli znowu chłopiec… Cóż, ludzie z kutasami to okropne zło, więc po prostu użyźni glebę mojego gospodarstwa. Tak, jak dwóch jego poprzedników.
Tanecznym krokiem skierowała się do kuchni. Czekało ją przygotowanie obiadu. Zwykle nie zwracała uwagi na dobór potraw, ale nie teraz. Nie teraz, gdy jadła nie tylko dla siebie, ale i dla przyszłej potomkini.
I dla jej następczyń, które po raz wtóry zasiedlą opustoszałą kulę ziemską.
30 września 2020 r. Roger Redeye
Jako ilustrację wykorzystałem zdjęcie Wyatta Earpa, jednego z najbardziej znanych rewolwerowców Dzikiego Zachodu.
Źródło ilustracji: https://www.thefamouspeople.com/profiles/wyatt-berry-stapp-earp-3236.php