- Opowiadanie: MordercaBezSerca - Szpony i Stal: Rotmistrz

Szpony i Stal: Rotmistrz

Be­to­wa­li: Pop Lab, Amon­Ra i mor­te­cius – dzię­ki :D!

 

Armia Czer­wo­na roz­po­czy­na ofen­sy­wę prze­ciw­ko Rzecz­po­spo­li­tej Troj­ga Na­ro­dów. Młody rot­mistrz otrzy­mu­je roz­kaz zor­ga­ni­zo­wa­nia obro­ny na waż­nym od­cin­ku fron­tu. Musi za­pa­no­wać nad armią ludzi, de­mo­nów i wil­ko­ła­ków. Czy uda mu się po­wstrzy­mać ra­dziec­kie ro­bo­ty bo­jo­we? 

 

W tek­ście wy­ko­rzy­sta­no frag­ment Te­sta­men­tu Je­re­mie­go Wi­śnio­wiec­kie­go, za­czerp­nię­ty ze stro­ny www.wisniowiecki.com . Oświad­czam iż uzy­ska­łem zgodę au­tor­ki tek­stu, oraz ad­mi­ni­stra­to­ra stro­ny na za­miesz­cze­nie.

 

Pro­log: Szpo­ny i Stal 

 

Część trze­cia: Szpo­ny i Stal: Czar­na Cho­rą­giew

 

Oceny

Szpony i Stal: Rotmistrz

 

Ciszę kom­na­ty mą­ci­ło je­dy­nie mia­ro­we ty­ka­nie ścien­ne­go ze­ga­ra. Ja­śnie oświe­co­ny Je­re­mi Wi­śnio­wiec­ki, wbrew woli bożej, je­dy­ny pra­wo­wi­ty wład­ca Rze­czy­po­spo­li­tej Troj­ga Na­ro­dów, stał przy wy­so­kim oknie i spo­glą­dał na śpią­ce mia­sto. Świt cien­ką ró­żo­wą linią ho­ry­zon­tu bu­dził nowy dzień.

Król pod­niósł do oczu per­ga­min. Te­sta­ment, spi­sa­ny pra­wie trzy­sta lat temu, po­żółkł i wy­blakł. Zmę­czo­ne oczy prze­bie­gły po smu­kłych, wi­ją­cych się ni­czym węże li­te­rach:

Pewny i nie­pew­ny kres ży­wo­ta ludz­kie­go. Pewny, al­bo­wiem przez wszyst­kie dni ocze­ki­wa­ny, donec ve­niat im­mu­ta­tio[1]. Nie­pew­ny, al­bo­wiem, kiedy ma nie­uchwyt­ny dzień śmier­ci ter­mi­no­wać, qu­isque caret voto suo…

„…któż unik­nie swego prze­zna­cze­nia…” – myśl wy­brzmia­ła echem w ciszy kom­na­ty.

Król za­mknął oczy. Przez chwi­lę trwał, jakby nie po­tra­fił zdo­być się na nad­ludz­ki wy­si­łek, by czy­tać dalej. Znał treść. Każdą li­te­rę i zda­nie mógł bez trudu przy­wo­łać z pa­mię­ci. Jed­nak wie­dział, że musi prze­czy­tać do końca:

Mając ja tedy na pa­mię­ci ta­ko­wy Stwór­ce mego de­kret i po­wszech­nej pla­dze ska­zi­tel­no­ści pod­le­głym się ba­cząc, po­nie­waż mi solum su­per­est se­pul­chrum,[2] wstę­pu­ję do niego z ta­ko­wym praw­dzi­we­mu Bogu i ko­ścio­ło­wi rzym­skie­mu oświad­cze­niem: credo, quod Re­demp­tor meus vivit…[3]  

Cichy szept ula­ty­wał spo­mię­dzy suchy warg. Palce ob­le­czo­ne szarą skórą prze­bie­ga­ły po li­nij­kach ozdob­ne­go tek­stu, aż do miej­sca, gdzie…

…Od­da­jęć duszę jako aeter­nam cre­atu­ram aeter­no[4]

Na końcu li­nij­ki ni­czym krwa­wa zadra, wid­nia­ło prze­kre­ślo­ne na czer­wo­no Deo[5]

Król od­wró­cił się od okna i spoj­rzał w twa­rze sza­rych cieni, kłę­bią­cych się w ką­tach kom­na­ty. Oczy, błysz­czą­ce ni­czym pło­ną­ce węgle, pa­trzy­ły na niego z wy­cze­ki­wa­niem. Ciche szep­ty za­wo­dzi­ły mar­twy­mi gło­sa­mi:

Wojna… Śmierć… Wróg… Ratuj… Oj­czy­znę, ratuj… 

Ja­re­ma wes­tchnął i za­mknął oczy. Wie­dział, że tak trze­ba. Że, jak przez ostat­nie trzy­sta lat, tak i teraz musi po­świę­cić wszyst­ko dla jej dobra. Mocny głos odbił się echem od ka­mien­nych ścian:

– Idź­cie, ofia­ra speł­nio­na!

 

 

***

Ho­ry­zont po wschod­niej stro­nie pul­so­wał jasną, czer­wo­ną łuną. Bo­ruc­ki po­pra­wił się w sio­dle. Ukry­ty bez­piecz­nie pod ga­łę­zia­mi dębu ro­sną­ce­go na szczy­cie tra­wia­ste­go wnie­sie­nia, przez lor­net­kę zlu­stro­wał sza­rze­ją­cy przed­świ­tem wid­no­krąg. Odjął szkła od oczu, spoj­rzał jesz­cze raz ponad lasem i wsłu­chał się w głu­che grzmo­ty od­le­głych eks­plo­zji. Kary ogier po­trzą­snął łbem i za­strzygł usza­mi. Rot­mistrz po­kle­pał go po smu­kłej szyi dło­nią w skó­rza­nej rę­ka­wi­cy.

W końcu, gdy słoń­ce po­zło­ci­ło już otu­lo­ne mo­krym opa­rem ko­ro­ny drzew, ułan po­cią­gnął wodze i ob­ró­cił konia. Wierz­cho­wiec po­słusz­nie ru­szył stępa, a po chwi­li po­kłu­so­wał polną dróż­ką, zo­sta­wia­jąc za sobą cich­ną­cą ka­no­na­dę.

***

Wieś bu­dzi­ła się do życia. Nad wil­got­ną łąką snuły się dłu­gie strzę­py po­ran­nych mgieł, tu i ów­dzie mi­ga­ło cie­płe świa­tło świe­cy lub naf­to­wej lampy są­czą­ce się z okna do­mo­stwa. Pierw­szy kogut gło­śnym pia­niem ob­wie­ścił świa­tu na­dej­ście no­we­go dnia, wiej­skie kun­dle za­wtó­ro­wa­ły mu ner­wo­wym uja­da­niem. Smuż­ki dymu wno­si­ły się z krzy­wych ko­mi­nów w błę­kit­nie­ją­ce niebo.

Bo­ruc­ki z nie­sma­kiem syk­nął przez zęby. Przez chwi­lę wahał się, czy ru­szyć ku cha­tom sa­me­mu, czy po­cze­kać na resz­tę szwa­dro­nu.

„Licho wie, któż sie­dzi w tej wio­sce… albo cóż” – po­my­ślał.

Spoj­rzał przez ramię. Z po­ran­nej mgły ście­lą­cej się mię­dzy drze­wa­mi, wy­ło­ni­ły się szare widma. Las mil­czał. Nawet ptaki nie od­wa­ży­ły się roz­po­cząć swych po­ran­nych treli. 

***

Wscho­dzą­ce słoń­ce wy­cią­ga­ło dłu­gie cie­nie da­le­ko w głąb nurtu sze­ro­kiej rzeki. Świt wył, trza­skał i dud­nił ar­ty­le­ryj­ską na­wa­łą. Pół setki dział ka­li­bru sie­dem­dzie­siąt sześć, przy wtó­rze dwóch tu­zi­nów puł­ko­wych cięż­kich hau­bic bez­u­stan­nie wbi­ja­ło we wrogi brzeg salwę za salwą. Gęsty, tłu­sty dym pło­ną­cych umoc­nień gnany pół­noc­nym wia­trem, ście­lił się nisko przy ziemi.

Przy wschod­nim brze­gu ko­ły­sa­ły się pę­ka­te barki de­san­to­we. Setka pła­sko­den­nych łodzi mo­to­ro­wych, z któ­rych każda mogła po­mie­ścić kom­pa­nię pie­cho­ty, stała w go­to­wo­ści przy pro­wi­zo­rycz­nych po­de­stach, zbi­tych z pni sosen i pu­stych be­czek.

Strze­lec Ser­giej So­ro­kin spo­koj­nie cze­kał na swoją kolej. Jego ba­ta­lion miał iść w osło­nie le­we­go skrzy­dła na­tar­cia. Razem z resz­tą od­dzia­łu był na no­gach od kilku go­dzin. Bo jak mieli spać, gdy cała ar­ty­le­ria trze­ciej dy­wi­zji pan­cer­nej biła w za­chod­ni brzeg, nie­prze­rwa­nie, bez­li­to­śnie rwąc na strzę­py wro­gie umoc­nie­nia? Młody sze­re­go­wy ści­snął w gar­ści ka­ra­bin i z uśmie­chem wcią­gnął w płuca za­pach pro­chu.

– To­wa­rzy­sze! Bez stra­chu! Po zwy­cię­stwo! – wy­darł się tuż obok ko­mi­sarz lu­do­wy. Nie­po­zor­ny i krępy, mu­siał łok­cia­mi to­ro­wać sobie drogę po­mię­dzy ro­sły­mi po­bo­ro­wy­mi, tło­czą­cy­mi się u wej­ścia na po­most. – Wy­rwie­my im­pe­ria­li­stom z pier­si ich zgni­łe serca i… – krzyk­nął gło­sem, który prze­szedł w cien­ki fal­set, gdy fala żoł­nie­rzy w bru­nat­nych mun­du­rach ru­szy­ła ku stat­kom.

Nikt go nie słu­chał. Czer­wo­no­ar­mi­ści, pod­nie­ce­ni cze­ka­ją­cym ich bojem, gnani ko­men­da­mi i gwizd­ka­mi ofi­ce­rów, wpa­da­li na po­mo­sty. Buty za­dud­ni­ły na de­skach po­kła­dów, czer­wo­ne sztan­da­ry ło­po­ta­ły na wie­trze.

***

Jaśka za­plą­ta­ła się w poły bia­łej ko­szu­li­ny. Przez chwi­lę szar­pa­ła się pół­przy­tom­nie, ale w końcu prze­bi­ła płową łe­pe­ty­ną zwoje ma­te­ria­łu, na­cią­gnę­ła szorst­kie płót­no na chudy grzbiet i ziew­nę­ła roz­dzie­ra­ją­co.

Oczy kle­iły jej się nie­mi­ło­sier­nie, tej nocy pra­wie nie zmru­ży­ła oka. Za­spa­nym wzro­kiem po­to­czy­ła wo­ko­ło. Po­bie­lo­ne ścia­nach drew­nia­nej chaty. Ikony na swo­ich miej­scach. Stół, dwa pro­ste krze­sła i kufer na bie­li­znę były tam gdzie zwy­kle. Matka krzą­ta­ła się przy mu­ro­wa­nym piecu w rogu izby.

Dziew­czy­na po­trzą­snę­ła głową i prze­tar­ła oczy, by od­go­nić sen. W końcu przy­klęk­nę­ła tuż przy oknie, opar­ła zło­żo­ne dło­nie o pa­ra­pet i za­czę­ła od­kle­py­wać po­ran­ny pa­cierz. Słowa wy­cho­dzi­ły z ust zu­peł­nie ma­chi­nal­nie, więc my­śla­mi mogła wró­cić do tego, co wy­da­rzy­ło się w nocy.

Wpierw my­śla­ła, że to świat się koń­czy. Od stro­ny rzeki hu­cza­ło tak prze­raź­li­wie, że aż zie­mią trzę­sło. Matka ze­rwa­ła ją z za­piec­ka i po­cią­gnę­ła za sobą do ko­mo­ry. Głu­che grzmo­ty ar­mat­nich wy­strza­łów długo nio­sły się ponad lasem. We dwie prze­sie­dzia­ły do rana pod pod­ło­gą chaty, w wil­go­ci i chło­dzie. Nic dziw­ne­go, że Jaśka pra­wie spała na sto­ją­co.

„Ale cóż po­cząć? Wojna, nie wojna, a ga­dzi­ny żreć muszą” – po­my­śla­ła fi­lo­zo­ficz­nie, za­wią­za­ła moc­niej chło­pię­ce haj­da­we­ry i pla­ska­jąc bo­sy­mi sto­pa­mi po pod­ło­dze, wy­szła na po­dwór­ko, by zająć się go­spo­dar­stwem.

Do­czła­pa­ła do cem­bro­wi­ny, wciąż trąc za­spa­ne oczy. Wy­cią­gnę­ła pierw­szy czer­pak, ale jesz­cze do­brze nie chwy­ci­ła ra­mie­nia żu­ra­wia by opu­ścić drugi, a na po­lnej dro­dze roz­legł się tę­tent kopyt. Jaśka od­sta­wi­ła wia­dro przy stud­ni i pod­bie­gła do płotu. Od stro­ny lasu je­chał sa­mot­ny jeź­dziec. Czar­ny jak smoła koń bu­chał z noz­drzy kłę­ba­mi pary, choć ranek był już cał­kiem cie­pły. 

Dziew­czy­na ga­pi­ła się sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma i z takoż roz­dzia­wio­ną gębą. Pierw­szy raz w swym szes­na­sto­let­nim życiu wi­dzia­ła praw­dzi­we­go ułana. Prze­bie­ga­ła wzro­kiem po gra­na­to­wych spodniach z czer­wo­nym lam­pa­sem, wy­so­kich, zno­szo­nych ofi­cer­kach, zie­lo­nej blu­zie mun­du­ro­wej roz­pię­tej nie­dba­le pod szyją, bia­łej ko­szu­li z koł­nie­rzem ob­ra­mo­wa­nym złotą nicią i czap­ce prze­krzy­wio­nej za­wa­diac­ko na prawą stro­nę.

Bo­ha­tyr – szep­nę­ła z po­dzi­wem.

Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się pod czar­nym wąsem, za­trzy­mał konia u płotu i rzu­cił dziew­czy­nie wodze, które ta zła­pa­ła nie­zdar­nie. Sam od­chy­lił się w sio­dle, prze­rzu­cił nogę nad koń­skim łbem i lekko ze­sko­czył na zie­mię. Nawet nie do­tknął łęku rę­ko­ma.

– Rot­mistrz Bo­ruc­ki – przed­sta­wił się, ani na chwi­lę nie prze­sta­jąc uśmie­chać pół­gęb­kiem. – Z kimże mam honor?

– Ja-jaś­ka… łot Że­pi­chów – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na nie­śmia­ło.

Jak na ofi­ce­ra, ułan nie wy­glą­dał staro. Ogo­rza­łej twa­rzy nie zna­czy­ły bruz­dy zmarsz­czek, ale gęsty, czar­ny za­rost do­da­wał mu po­wa­gi. Do tego spoj­rze­nie – Jaśka nigdy w życiu nie wi­dzia­ła, żeby ktoś miał tak czar­ne oczy. Wy­da­wa­ło jej się, że mogą prze­wier­cić czło­wie­ka na wylot.

– A pon rot­mistrz to wedle kogo? – wy­du­ka­ła wresz­cie, pró­bu­jąc opa­no­wać ner­wo­we­go konia. Kary ogier po­trzą­sał grzy­wą, dro­bił w miej­scu i bu­chał z noz­drzy parą.

Bo­ruc­ki wy­cią­gnął dłoń i de­li­kat­nie po­gła­dził go po chra­pach.

– Spo­kój, Nox – mruk­nął, a ko­niem wstrzą­snął dreszcz. Zwierz na­tych­miast spo­tul­niał i opu­ścił wiel­ki łeb. – Roz­kul­bacz go, na­karm i skocz no, cór­cia, po wójta, soł­ty­sa, albo na­czel­ni­ka, czy kiego wała wy tu macie… – dziew­czy­na po­słusz­nie za­wró­ci­ła konia do staj­ni, by przy­wią­zać go u żłobu – …tylko ple­ba­na ani popa mi tu nie spro­wa­dzaj przy­pad­kiem! – krzyk­nął za nią rot­mistrz i ru­szył ku wia­drze zim­nej wody, sto­ją­ce­mu obok stud­ni.

***

Barki de­san­to­we wpa­da­ły na nad­brzeż­ną pły­ci­znę i jedna po dru­giej ryły pła­ski­mi dzio­ba­mi w mięk­kim pia­sku. Przed­nie rampy opa­dły, roz­chla­pu­jąc na boki mętną wodę. Żoł­nie­rze ryk­nę­li jed­nym gło­sem „Urra!” i mi­ga­jąc w słoń­cu dłu­gi­mi ba­gne­ta­mi, wy­bie­gli na piasz­czy­sty brzeg.

Ła­god­ne zbo­cze zna­czy­ły głę­bo­kie leje po wy­bu­chach. Pierw­sza linia oko­pów zu­peł­nie znik­nę­ła pod zwa­ła­mi ziemi, darni i hał­da­mi pia­sku usy­pa­ne­go przez za­cho­dzą­ce na sie­bie eks­plo­zje. Dwa ziem­ne bun­kry, umoc­nio­ne gru­by­mi pnia­mi i rzecz­ny­mi gła­za­mi dy­mi­ły, ro­ze­rwa­ne na strzę­py przez mo­car­ne po­ci­ski.

Czer­wo­no­ar­mi­ści pę­dzi­li w górę stoku, omi­ja­jąc po­ła­ma­ne belki, wyrwy w ziemi, na wpół za­sy­pa­ne tran­sze­je. Wpa­da­li do płyt­kich zie­mia­nek. Z każ­dym kro­kiem jed­nak bie­gli coraz wol­niej, coraz mniej pew­nie.

– Gdzie oni? – szep­ta­li mię­dzy sobą.

– Gdzie wróg?

Nikt do nich nie strze­lał. Nikt z nimi nie wal­czył. Za­chod­ni brzeg przy­wi­tał ich mar­twą ciszą.

***

Jaśka ob­ró­ci­ła do wsi na jed­nej nodze i po chwi­li przy­bie­gła z po­wro­tem, krzy­cząc już z da­le­ka:

Pon bel­fer Ła­bonc­ki za­roz­ki tu przy­dzie i kazoł pona po­rucz­ni­ka ugo­ścić!

Nawet bez tego matka już pro­si­ła przy­by­sza do środ­ka, co praw­da lę­kli­wie, ale go­ścin­nie. Bo­ruc­ki wszedł do je­dy­nej izby, schy­la­jąc się pod ni­skim nad­pro­żem. W drzwiach syk­nął jakby go kto opa­rzył, wy­krę­cił głowę i strze­lił ocza­mi w górę. Cmok­nął z nie­sma­kiem na widok kru­cy­fik­su przy­bi­te­go nad fra­mu­gą, ale nic nie rzekł, tylko po­pra­wił roz­pię­ty mun­dur i ru­szył nie­pro­szo­ny ku sto­ło­wi pod oknem. Usiadł na krze­śle u szczy­tu i do­pie­ro teraz zdjął ro­ga­tyw­kę. Po­śli­nił kciuk i prze­tarł z kurzu orzeł­ka w ko­ro­nie, a potem odło­żył czap­kę na blat. Ścią­gnął rę­ka­wicz­ki i prze­je­chał pal­ca­mi po krót­kiej, gę­stej, krę­co­nej czu­pry­nie.

Na ten widok stara Że­pi­cho­wa prze­że­gna­ła się za­ma­szy­ście od pra­wej do lewej i szturch­nę­ła Jaśkę, by zro­bi­ła to samo. Dziew­czy­na jed­nak tylko pa­trzy­ła cie­ka­wy­mi oczy­ma, jak ułan wie­sza na opar­ciu wol­ne­go krze­sła sza­blę w błysz­czą­cej po­chwie, a obok niej pas ze skó­rza­ną ka­bu­rą. Wiel­ki, sze­ścio­strza­ło­wy re­wol­wer błysz­czał głę­bo­ką czer­nią, prze­ty­ka­ną nie­re­gu­lar­ną pa­ję­czy­ną czer­wo­nych, ja­skra­wych ni­te­czek.

„Czar­cie że­la­zo!” – prze­bie­gło jej przez myśl.

Bo­ruc­ki spoj­rzał kątem oka, od­chy­lił się na krze­śle, wy­cią­gnął dłoń w stro­nę okna z pal­ca­mi: ser­decz­nym i wska­zu­ją­cym, skie­ro­wa­ny­mi na wieżę wiej­skie­go ko­ściół­ka, a kciu­kiem od­wie­dzio­nym pio­no­wo w górę.

– Jak­bym do­brze przy­ło­żył – mruk­nął do dziew­czy­ny – to bym wam zdjął ten spi­żo­wy noc­nik z dzwon­ni­cy jedną kulą. – Opu­ścił kciuk i wydął po­licz­ki z char­czą­cym od­gło­sem imi­tu­ją­cym wy­strzał. 

Że­pi­cho­wa sły­sząc takie he­re­zje, znowu się za­ma­szy­ście prze­że­gna­ła, ale Jaśka wy­pa­li­ła bez za­sta­no­wie­nia:

Mówio, że tako kula, to i na trzy ty­sią­ce kro­ków po­le­ci!

Żoł­nierz spoj­rzał na nią ta­jem­ni­czo. Po­wo­li się­gnął przez stół i wyjął broń z ka­bu­ry. Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem, zła­pał za lufę i podał rę­ko­je­ścią na­przód:

– Masz! Zo­bacz, jak w dłoni leży – po­wie­dział za­chę­ca­ją­co.

Dziew­czy­nie nie trze­ba było dwa razy po­wta­rzać. Zanim matka zła­pa­ła ją za koł­nierz, jed­nym susem do­pa­dła do stołu i chwy­ci­ła re­wol­wer.

Izbę roz­darł wrzask bólu, a wo­ko­ło roz­szedł się smród pa­lo­nej skóry. Jaśka padła na ko­la­na, wy­pusz­cza­jąc sy­czą­cy re­wol­wer z dłoni. Rot­mistrz za­re­cho­tał chra­pli­wie, set­nie uba­wio­ny z dow­ci­pu:

– Masz szczę­ście, żeś u ko­mu­nii nie była w tym roku, bo by ci rękę do kości spa­li­ło! – po­wie­dział ze złym uśmie­chem i pod­niósł broń z pod­ło­gi. Na so­sno­wych de­skach zo­stał czar­ny, wy­pa­lo­ny ślad.

Że­pi­cho­wa la­men­tu­jąc, rzu­ci­ła się na pomoc dziec­ku, ale Jaśka za­ci­snę­ła zęby i od­trą­ci­ła mat­czy­ne ra­mio­na. Sama pod­nio­sła się z pod­ło­gi.

– Mój batko w ku­re­niu[6] ata­ma­na Bu­ła­wi­na służy! – ryk­nę­ła, siląc się by krzyk nie brzmiał pi­skli­wie. – On sot­nik! Wo­jen­ny człek, jako i wy! A wy, mnie tak…?

Głos jej się za­ła­mał, ale widać było, że bar­dziej z ża­ło­ści niż bólu. Jakby na po­twier­dze­nie tych słów, za­cię­ła usta, pod­nio­sła po­pa­rzo­ną dłoń i ści­snę­ła pięść tak mocno, że na pod­ło­gę skap­nę­ły kro­ple czar­nej krwi.

Bo­ruc­ki wcią­gnął mocno jej za­pach i ode­tchnął głę­bo­ko. Już się nie uśmie­chał. Teraz uważ­nie pa­trzył dziew­czy­nie pro­sto w oczy, jakby pró­bo­wał przej­rzeć duszę na wskroś.

***

Ser­giej sie­dział na cie­płym pia­sku i po­dzi­wiał. Pierw­szy raz w życiu miał przed oczy­ma taki widok. Ła­god­ne fale Dnie­pru prze­ci­na­ła flo­tyl­la de­san­to­wych barek, pon­to­nów, mo­to­ro­wych łodzi. Środ­kiem, w od­le­gło­ści stu sążni od sie­bie, rosły dwa mosty. Sa­pe­rzy spraw­nie łą­czy­li ko­lej­ne pły­wa­ją­ce po­de­sty, a od wschod­niej stro­ny już ma­sze­ro­wa­ły po nich pierw­sze od­dzia­ły.

Do brze­gu, do­ho­lo­wa­ne przez mo­to­ro­we ło­dzie, przy­bi­ły trzy plat­for­my de­san­to­we. Każda nio­sła po dwa mechy zwia­dow­cze. By­stro­chod­ne, dwu­noż­ne BM-7 ryk­nę­ły sil­ni­ka­mi, wy­pusz­cza­jąc w niebo kłęby czar­ne­go dymu i ru­szy­ły przez pły­ci­znę, roz­chla­pu­jąc wodę sze­ro­ki­mi ła­pa­mi. Wie­życz­ki armat czter­dzie­ści pięć mi­li­me­trów krę­ci­ły się na przy­sa­dzi­stych, pan­cer­nych kor­pu­sach w po­szu­ki­wa­niu w celu.

Ale i dla nich celu nie było. Wróg uciekł. 

***

Wiej­ski na­uczy­ciel przy­biegł le­d­wie kwa­drans potem. Widać po­trze­bo­wał tro­chę czasu, żeby wdziać od­święt­ne ubra­nie, a pew­nie i buty po­ży­czyć.

– Dla nas honor i sława bo­ha­te­ra go­ścić! – Roz­płasz­czył się w ukło­nach, już od drzwi izby za­mia­ta­jąc pod­ło­gę rzad­ką czu­pry­ną z gięt­ko­ścią za­dzi­wia­ją­cą u osoby w jego wieku. – Wi­ta­my, ser­decz­nie wi­ta­my!

Bo­ruc­ki spoj­rzał na ko­ści­ste­go sta­ru­cha kątem oka, nawet nie pod­no­sząc głowy znad kra­wę­dzi kubka si­wu­chy. Że­pi­cho­wa naj­pierw za­po­bie­gli­wie po­czę­sto­wa­ła go­ścia, a potem reszt­kę ukrad­kiem zmie­sza­ła z wodą świę­co­ną i po­la­ła ob­fi­cie ranę na dłoni córki. Choć dziew­czy­na nie wzbra­nia­ła się przed tą ku­ra­cją, to gdy tylko pierw­sze kro­ple mik­stu­ry do­tknę­ły ży­we­go ciała roz­dar­ła się z bólu wnie­bo­gło­sy.

Rot­mistrz zbył py­ta­ją­ce spoj­rze­nie urzęd­ni­ka wzru­sze­niem ra­mion i ru­chem głowy po­ka­zał zy­de­lek w kącie izby. Na­uczy­ciel skwa­pli­wie zła­pał mebel i przy­sta­wił sobie do stołu, tuż przy pra­wi­cy ułana. Gdy pod­niósł wzrok i spo­tkał jego nie­za­do­wo­lo­ne ob­li­cze, od razu się jed­nak się po­miar­ko­wał i prze­su­nął o dwie stopy dalej, by go­ścio­wi nie za­wa­dzać. Przy oka­zji rzu­cił jesz­cze ukrad­ko­we spoj­rze­nie na krzą­ta­ją­ce się przy piecu ko­bie­ty.

– Słu­chaj­cie no, panie… – za­czął rot­mistrz, ale za­wie­sił głos nie do końca pewny, czy zy­skał już pełną uwagę roz­mów­cy.

– …Ła­bęc­ki – pod­su­nął przy­mil­nie na­uczy­ciel i roz­cią­gnął gębę w szczer­ba­tym uśmie­chu, który skisł zaraz kwa­śno, gdy bel­fer nie­chcą­cy za­ha­czył okiem o czu­pry­nę Bo­ruc­kie­go.

– Ła­bęc­ki – po­wtó­rzył wolno rot­mistrz świ­dru­jąc go zim­nym spoj­rze­niem. – Otóż, panie Ła­bęc­ki, moje rogi może nie są jesz­cze zbyt oka­za­łe, ale pro­szę mi wie­rzyć… – tu po­chy­lił się nieco i zni­żył głos – … wbrew bożej woli, mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­cy, ja­śnie oświe­co­ny, król Je­re­mi Wi­śnio­wiec­ki oso­bi­ście po­wie­rzył mi misję wagi naj­wyż­szej. – Uśmiech­nął się sze­ro­ko i prze­je­chał ko­niusz­kiem ję­zy­ka po czub­kach zębów. – A pan ode­gra w niej rolę nie­po­śled­nią.

***

Gwizd­ki ofi­ce­rów po­de­rwa­ły czer­wo­no­ar­mi­stów na nogi. Wą­sa­ty star­szy­na z uśmie­chem klep­nął So­ro­ki­na w ramię i krzyk­nął na po­zo­sta­łych:

– Drugi plu­ton! Słu­chać mojej ko­men­dy!

Żoł­nie­rze pod­no­si­li się z ziemi nie­mra­wo, roz­ma­wia­jąc, żar­tu­jąc i pod­śmie­chu­jąc pod no­sa­mi.

– Słu­chać, mówię! – ryk­nął sier­żant. – Teraz idzie­my. Nie roz­ła­zić mi się na boki. Grupą na­przód. Broń spraw­dzić, z pia­sku oczy­ścić! Na bój się go­to­wać!

Ser­giej po­cze­kał, aż stary wia­rus odej­dzie ka­wa­łek dalej i mruk­nął cicho do sto­ją­ce­go obok strzel­ca:

– Taa, już to sły­sza­łem. Na tam­tym brze­gu. W bój idzie­my. Dobre! Prze­cież ta swo­łocz przed nami czmych­nę­ła jak kun­dle.

Ale wie­dzio­ny złym prze­czu­ciem od­ry­glo­wał zamek mo­si­na[7]. Warto było spraw­dzić, czy me­cha­nizm nie za­tarł się pia­skiem, gdy bie­gli przez bry­zgi za­mu­lo­nej wody przy brze­gu. Dźwi­gnia szczęk­nę­ła lekko, a jego oczom uka­za­ła się pusta ko­mo­ra. So­ro­kin za­marł.

„W bój po­sze­dłem z nie­za­ła­do­wa­ną bro­nią” – po­my­ślał za­wsty­dzo­ny.

Ukrad­kiem się­gnął do ła­dow­ni­cy przy pasie. Wy­łu­skał pię­cio­na­bo­jo­wą łódkę, wbił w ko­mo­rę ka­ra­bi­nu, do­ci­snął kciu­kiem, aż me­ta­lo­wa taśma pu­ści­ła ostat­nią kryzę i za­ry­glo­wał. Obej­rzał się jesz­cze raz na rzekę.

Głów­ne siły pierw­sze­go rzutu już wy­lą­do­wa­ły. Czwo­ro­noż­ne mechy sztur­mo­we M-34 zaj­mo­wa­ły miej­sce w cen­trum sze­ro­kiej for­ma­cji. Za nimi usta­wia­ły się zwar­tą linią ba­ta­lio­ny pie­cho­ty. Z tyłu po­zy­cje zaj­mo­wa­ły cięż­kie KW-1. Sze­ścio­noż­ne ko­lo­sy z ar­ma­ta­mi ka­li­bru sie­dem­dzie­siąt sześć. Kro­czą­ce bun­kry, jak je na­zwa­no. Pan­cerz nie do prze­bi­cia, czter­dzie­ści ton gru­bej stali i siła ognia, zdol­na skru­szyć wszyst­ko, co od­wa­ży­ło­by się sta­nąć im na dro­dze.

– Któż mógł­by się z nami mie­rzyć?! – krzyk­nął strze­lec i razem z in­ny­mi ru­szył w górę zbo­cza…

…tam, gdzie cze­kał na nich gęsty, pra­sta­ry las. 

***

Na placu przed drew­nia­ną cer­kwią ze­bra­ła się cała wieś. Na­uczy­ciel stał przed setką pro­stacz­ków i pa­trzył im nie­pew­nie w oczy, mnąc w dło­niach kartę roz­ka­zu. Na żół­tym per­ga­mi­nie wy­pi­sa­no smu­kły­mi, wi­ją­cy­mi się jak węże li­te­ra­mi wolę i ży­cze­nie Je­dy­ne­go pra­wo­wi­te­go wład­cy Rze­czy­po­spo­li­tej.

– Ogła­sza się! – wy­darł się w końcu Ła­bęc­ki, po­pra­wia­jąc na nosie małe, okrą­głe oku­la­ry. – Iż każda wieś, przy­sió­łek i so­łec­two na tra­sie prze­mar­szu wojsk ko­ron­nych ma udzie­lić wyżej wy­mie­nio­nym po­mo­cy w po­sta­ci… – tu urwał i prze­łknął ślinę. Przez chwi­lę czy­tał, bez­gło­śnie mię­dląc słowa, po czym zwró­cił się ku sto­ją­ce­mu dwa kroki za nim Bo­ruc­kie­mu: – Ale, panie ofi­cje­rze, toż tyle aż?

Rot­mistrz skrzy­wił się i ostrze­gaw­czo po­krę­cił głową. Na­uczy­ciel, rad nie­rad, zwró­cił się znowu ku zgro­ma­dzo­nym:

– …w po­sta­ci dwóch an­ta­łów krwi by­dlę­cej, ku­rzej lub ludz­kiej, jeśli wola, a nadto… 

Zanim do­czy­tał do końca, kmie­cie wsz­czę­li rej­wach i za­mie­sza­nie. Wie­śniacz­ko­wie zło­rze­czy­li, klęli i wy­gra­ża­li uła­no­wi pię­ścia­mi:

– Nie dlo wos, co nosze!

– Nie domy! Wara stąd!

– My tu w woj­sku za­po­ro­skim słu­żym, nie w Ko­ro­nie!

Ła­bęc­ki zło­żył kart­kę drżą­cy­mi pal­ca­mi i znowu nie­pew­nie spoj­rzał na Bo­ruc­kie­go:

– Wedle prawa, przy nas racja. – Pod­niósł pa­pier i mach­nął nim lekko. – Ja­śnie­pan sam nam przy­rzekł, że za za­słu­gi kon­tyn­gen­tów u nas nigdy nie bę­dzie…

Rot­mistrz nawet na niego nie spoj­rzał. Po­ło­żył dłoń na rę­ko­je­ści sza­bli i ru­szył ostro ku po­hu­ku­ją­cym wie­śnia­kom. Lu­dzie od razu umil­kli i zanim zro­bił trzy korki, na placu za­pa­no­wa­ła zu­peł­na cisza.

– Mo­skal wła­śnie for­su­je Dniepr – za­czął rot­mistrz spo­koj­nym gło­sem. – Za­sług wa­szych wam nie uj­mu­ję! Rze­czy­po­spo­li­tej od wie­ków bro­ni­cie. Ale teraz wróg idzie na nas w stali, z ma­szy­na­mi, ae­ro­sta­ta­mi, z ar­ma­ta­mi. A na to nie po­ra­dzi­cie!

Męż­czyź­ni po­ru­szy­li się gniew­nie, nie­któ­rzy zmeł­li w zę­bach ciche prze­kleń­stwo, inni tylko po­trzą­snę­li gło­wa­mi. Baby mil­cza­ły, ich blade ob­li­cza wo­dzi­ły za rot­mi­strzem z bo­jaź­nią.

Bo­ruc­ki sta­nął na środ­ku placu i pod­niósł hardo głowę. Za jego ple­ca­mi, hen na skra­ju lasu, pod drze­wa­mi po­ru­szy­ły się cie­nie.

– Ale Rzecz­po­spo­li­ta o was nie za­po­mnia­ła! – za­grzmiał rot­mistrz, a cie­nie ode­rwa­ły się od lasu i po­mknę­ły w dół zbo­cza. – Jako nasi przod­ko­wie, tak i my wro­go­wi odpór damy!

Lu­dzie z trwo­gą pa­trzy­li na wy­chu­dzo­ne, mgli­ste widma koni bez­sze­lest­nie pły­ną­ce ku wio­sce. Na jeźdź­ców w prze­żar­tych rdzą na­pier­śni­kach i szy­sza­kach. Na suchą, szarą skórę opi­na­ją­cą mar­twe ob­li­cza. Każdy wy­glą­dał, jakby do­pie­ro co wstał z grobu.

Setka zjaw bez­sze­lest­nie sta­nę­ła kar­nym szwa­dro­nem w czwo­ro­bo­ku, tuż za ple­ca­mi rot­mi­strza. Bo­ruc­ki dalej spo­glą­dał hardo na wie­śnia­ków. Wresz­cie z wście­kło­ścią splu­nął na zie­mię. Ru­szył ku grup­ce ko­biet, wy­łu­skał z niej Jaśkę i po­cią­gnął za sobą. Dziew­czy­na opie­ra­ła się bo­sy­mi pię­ta­mi, tłu­kła pię­ścią po sze­ro­kich ple­cach ułana, lecz ten nie zwa­żał na nic. Za­trzy­mał się przy pierw­szym jeźdź­cu i zmu­sił dziew­czy­nę, by po­ło­ży­ła ranną dłoń na łbie tru­pie­go widma.  

Krzyk bólu i kwik konia zlały się w jedno. Lu­dzie rzu­ci­li się, by pomóc ale zaraz sta­nę­li jak wryci.

Przed nimi stał po­tęż­ny kary wierz­cho­wiec. Czar­ny koń bu­chał z noz­drzy parą, a łeb trzy­mał tak wy­so­ko, że z ziemi le­d­wie można by­ło­by się­gnąć uzdy. Z sio­dła spo­glą­dał w dół hu­sarz w czar­nej, la­me­lo­wa­nej na srebr­no zbroi, w wy­so­kim szy­sza­ku i skrzy­dle z kru­czy­mi pió­ra­mi przy­pię­tym do tyl­ne­go łęku. Jeź­dziec po­chy­lił się i spoj­rzał na nich z góry oczy­ma go­re­ją­cy­mi jak pło­ną­ce węgle.

***

Do­wód­cy roz­ło­ży­li ba­ta­lion na mniej­sze pod­od­dzia­ły. Mię­dzy drze­wa we­szli jesz­cze całą kom­pa­nią, ale las szyb­ko gęst­niał, prze­cho­dząc w pra­sta­ry bór, więc od razu się roz­dzie­li­li. Zwia­dow­cy mu­sie­li jak naj­szyb­ciej wy­ko­nać swoje za­da­nie i roz­po­znać jak naj­więk­szy teren, przed czo­łem po­stę­pu­ją­ce­go na­tar­cia głów­nych sił.

Ser­giej wi­dział le­d­wie po­ło­wę z pół­set­ki żoł­nie­rzy dru­gie­go plu­to­nu. Gęste krze­wy, sosny ro­sną­ce jedna przy dru­giej, nisko zwie­sza­ją­ce się ga­łę­zie dębów i gra­bów. Do tego pa­gór­ki, wy­kro­ty i jary. Wszyst­ko ogra­ni­cza­ło widok na kilka me­trów wo­ko­ło. Ko­ro­ny drzew nie po­zwa­la­ły okre­ślić kie­run­ku wzglę­dem słoń­ca. Czer­wo­no­ar­mi­ści co i rusz wpa­da­li na sie­bie, wy­cho­dząc z krza­ków wprost pod lufy ko­le­gów. Nerwy, na­pię­te jak po­stron­ki, nie wy­trzy­my­wa­ły ta­kiej próby sił i wciąż sły­chać było po­je­dyn­cze strza­ły, a po nich siar­czy­ste prze­kleń­stwa, a cza­sem i krzyk bólu ran­ne­go.

– Stać! – Usły­sze­li roz­kaz do­bie­ga­ją­cy zza ple­ców. – Pierw­sza kom­pa­nia, stać!

Z gę­stwi­ny wy­padł ku­rier, ale za­trzy­mał się jak wryty, pra­wie na­dzie­wa­jąc na pół tu­zi­na ba­gne­tów skie­ro­wa­nych w jego stro­nę. Przez chwi­lę wy­glą­dał, jakby serce miało mu wy­sko­czyć gar­dłem, ale zaraz się po­miar­ko­wał, przy­wo­łał na twarz wyraz służ­bo­wej wyż­szo­ści i zwró­cił się do star­szy­ny ostrym tonem:

– To­wa­rzy­szu sier­żan­cie! Wy­sfo­ro­wa­li­ście się za bar­dzo do przo­du. Major na­ka­zu­je zwrot i po­wrót na linię dwie­ście dwa­dzie­ścia dwa. Cała pierw­sza kom­pa­nia ma się za­mel­do­wać…!

– My są trze­cia – prze­rwał mu star­szy­na. Oparł długi ka­ra­bin kolbą o zie­mię i spoj­rzał na żoł­nie­rzy­ka spode łba.

Ku­rier znowu za­nie­mó­wił i do­pie­ro po se­kun­dzie zdo­łał wy­du­kać:

– T-trze­cia?

– Drugi plu­ton trze­ciej kom­pa­nii ka­pi­ta­na Wo­ro­szy­ły – wy­tłu­ma­czył spo­koj­nie wia­rus.

– Tak… to dla was, eee… roz­ka­zu nie mam – zmie­szał się tam­ten. Przez chwi­lę roz­glą­dał się nie­po­rad­nie do­oko­ła, aż w końcu ru­szył przez gąszcz.

„Chyba na po­łu­dnie” – po­my­ślał So­ro­kin, a gło­śno za­py­tał:

– Star­szy­na, a my to w do­brym miej­scu je­ste­śmy?

Stary żoł­nierz splu­nął sobie pod nogi, pod­rzu­cił ka­ra­bin i oparł kolbę na ra­mie­niu. Spoj­rzał smut­no po swo­ich strzel­cach.

– Czort zna­jet mal­czi­ki. Trzy­mać się razem, nie roz­cho­dzić. Strze­lać tylko jak bę­dzie­cie pewni, że wróg.

Ob­ró­cił się w stro­nę gę­stwi­ny i ru­szył przed sie­bie.  

 

***

Pro­stacz­ko­wie roz­bie­gli się z krzy­kiem mię­dzy cha­łu­py. Baby zła­pa­ły dzie­ci i z wrza­skiem po­gna­ły do cer­kwi, pod opie­kuń­cze ra­mio­na popa. Czer­niec zgar­nął je do środ­ka i za­trza­snął wrota. Chło­pi przez chwi­lę stali nie­zde­cy­do­wa­ni, ale w końcu i oni rzu­ci­li się w opłot­ki i mię­dzy chaty. Ła­bęc­ki upu­ścił per­ga­min i z pi­skiem dał susa w otwar­te wrota chle­wi­ka, gu­biąc przy oka­zji oku­la­ry. Lecz trzy po­sta­ci nie ru­szy­ły się z miej­sca.

Bo­ruc­ki wy­pa­trzył ich już wcze­śniej. Młode twa­rze, le­d­wie sy­pią­cy się wąs i oseł­deł­ce na wy­go­lo­nych gło­wach. To, co ich wy­róż­nia­ło to po­stu­ra. Każdy przy­naj­mniej o pół głowy wyż­szy niż naj­ro­ślej­si wie­śnia­cy. Zgrzeb­ne, szare ko­szu­li­ny le­d­wie opi­na­ły sze­ro­kie bary i po­tęż­ne torsy. Wszy­scy trzej pa­trzy­li hardo i stali nie­ru­cho­mo, po­dob­ni ska­łom w prze­ra­żo­nej, ucie­ka­ją­cej ludz­kiej ciż­bie. 

Gdy plac opu­sto­szał, dwóch po bo­kach za­czę­ło okrą­żać rot­mi­strza, a ten ze środ­ka po­stą­pił trzy kroki na­przód.

Pu­skaj dońkę Lasz­ku! – wark­nął gar­dło­wo i ob­na­żył zęby. 

Bo­ruc­ki zła­pał dziew­czy­nę za kark. Jaśka, wy­trą­co­na z rów­no­wa­gi, po­tknę­ła się i upa­dła przed nim na ko­la­na. Rot­mistrz dobył sza­bli. Czar­na klin­ga ze świ­stem prze­cię­ła po­wie­trze i bły­snę­ła w słoń­cu czer­wo­ny­mi żył­ka­mi.

Mo­łoj­cy sko­czy­li do przo­du, lecz zaraz sta­nę­li jak wryci, prze­kli­na­jąc i war­cząc przez zęby – ułan trzy­mał ostry sztych przy szyi dziew­czy­ny.

– Wara, psy – po­wie­dział spo­koj­nie i lekko do­tknął że­la­zem jej bla­dej skóry.

Sza­bla syk­nę­ła, ale Jaśka tylko lekko się skrzy­wi­ła. Pod­nio­sła wzrok i wark­nę­ła ob­na­ża­jąc dłu­gie kły:

Brat­cy! Bieri jeho!

Ko­za­cy ryk­nę­li i wznie­śli ra­mio­na ku niebu. Odzie­nie opa­dło z nich w strzę­pach, razem ze skórą, wło­sa­mi i wszyst­kim, co czy­ni­ło ich ludź­mi. Bo­ruc­ki stał teraz na prze­ciw trzem wil­ko­ła­kom. Be­stie przy­pa­dły do ziemi i za­wy­ły go­tu­jąc się do skoku.

Rot­mistrz cof­nął się o krok. Chciał po­cią­gnąć za sobą Jaśkę, ale w ręku zo­stał mu tylko strzęp jej skóry. Dziew­czy­na rzu­ci­ła się w przód. Zgrzeb­na ko­szu­la pękła na ple­cach, od­sła­nia­jąc szare, gęste futro.

Zjawa hu­sa­rza ru­szy­ła, by bro­nić swego rot­mi­strza. Czar­ny ry­cerz wy­szarp­nął z po­chwy sze­ro­ką sza­blę. Koń za­rżał, grzeb­nął ko­py­tem w pyle i…

Styj­te!

Gar­dło­wy okrzyk roz­legł się od stro­ny naj­bliż­szej chaty. Zza węgła wy­szedł piąty wil­ko­łak. Więk­szy niż po­zo­sta­łe. Szarą sierść prze­ty­ka­ły nitki si­wi­zny, po­tęż­ną syl­wet­kę czas przy­gar­bił do ziemi, ale nie odjął mocy. Po­twór wlókł za sobą krowę, trzy­ma­jąc wierz­ga­ją­ce zwie­rzę za tylną nogę. Ja­łów­ka pró­bo­wa­ła się wy­ry­wać, opie­ra­ła przed­nie ko­py­ta o zie­mię, lecz upa­dła na bok i wy­cią­ga­jąc ku górze ro­ga­ty łeb za­mu­cza­ła ża­ło­śnie. Wil­ko­łak szarp­nię­ciem wy­wlókł ją na plac. Wbił złe śle­pia pro­sto w rot­mi­strza i wark­nął głu­cho:

Ma­jesz czar­cie! Tyle od nas do­sta­niesz…

Zła­pał szpo­na­mi za krowi kark i wbił kły w gar­dło. Trzy­mał za­ci­śnię­te szczę­ki, do­pó­ki zwie­rzę nie prze­sta­ło wierz­gać. Gdy wresz­cie znie­ru­cho­mia­ło, pod­niósł tru­chło nad głowę i ci­snął do stóp Bo­ruc­kie­mu. Czer­wo­na krew bry­zgnę­ła na boki. Rot­mistrz roz­cią­gnął usta w trium­fal­nym uśmie­chu i szep­nął:

– Idź­cie, ofia­ra speł­nio­na.

Upio­ry za­wy­ły jed­nym gło­sem i rzu­ci­ły się na krew.

 

***

Czer­wo­no­ar­mi­ści wy­szli na brzeg ma­łe­go stru­mycz­ka, wi­ją­ce­go się mię­dzy drze­wa­mi. Błot­ni­ste brze­gi po­ra­sta­ła trawa, prze­ty­ka­na smu­kły­mi źdźbła­mi trzcin i sze­ro­ki­mi li­ść­mi ło­pia­nu. Ser­giej za­darł głowę i ode­tchnął z ulgą.

„Jak to do­brze, choć przez chwi­lę zo­ba­czyć niebo” – po­my­ślał.

Resz­ta od­dzia­łu mu­sia­ła po­dzie­lać myśli mło­de­go po­bo­ro­we­go, bo od razu dało się sły­szeć kilka we­so­łych słów i żar­tów. Po raz pierw­szy odkąd we­szli do lasu, gę­stwi­na nad nimi otwar­ła się na tyle, by mogli uj­rzeć skra­wek błę­ki­tu.

– Ci­chać! – syk­nął sier­żant i przy­padł na ko­la­no za zwa­lo­nym pniem.

Żoł­nie­rze po­szli za jego przy­kła­dem. W oka­mgnie­niu cały plu­ton zajął po­zy­cje strze­lec­kie wzdłuż brze­gu stru­my­ka.

Star­szy­na uważ­nie lu­stro­wał nie­wiel­ki pa­gó­rek po dru­giej stro­nie do­lin­ki. Bez słowa pod­niósł do oka ka­ra­bin. Me­ta­licz­nie szczęk­nął zwal­nia­ny bez­piecz­nik. Stary wia­rus wo­dził lufą, bio­rąc na cel po­ro­śnię­ty gę­sty­mi jo­dła­mi szczyt wznie­sie­nia,.

So­ro­kin przez chwi­lę pa­trzył w tym samym kie­run­ku, ale nic nie mógł do­strzec.

„Może sta­rusz­ko­wi pusz­cza­jąc nerwy?” – po­my­ślał. „W końcu ma ze czter­dzie­ści lat. Nie jest już taki młody”. Już miał się pod­nieść i rzu­cić za­baw­ną uwagę w stro­nę ko­le­gów, ale nie zdą­żył.

Strza­ły gruch­nę­ły ze wszyst­kich kie­run­ków! Kule za­świsz­cza­ły tuż nad gło­wa­mi. Strze­lec klę­czą­cy obok Se­rio­ży padł na plecy. Drugi zawył; po­cisk urwał mu nogę w ko­la­nie. Star­szy­na krzyk­nął „pad­nij!”, wy­pa­lił w kie­run­ku drzew i pac­nął plac­kiem pro­sto w błoto.

Czer­wo­no­ar­mi­ści wyli i krzy­cze­li, a kule ze świ­stem ry­ko­sze­to­wa­ły od pni drzew, z bu­cze­niem prze­la­ty­wa­ły mię­dzy żoł­nie­rza­mi, z mo­krym chrzę­stem rwały ciała. Nie­licz­ni od­po­wia­da­li ogniem, ale zaraz padli z ro­ze­rwa­ny­mi kor­pu­sa­mi, od­strze­lo­ny­mi ra­mio­na­mi, roz­łu­pa­ny­mi czasz­ka­mi.

So­ro­kin wtu­lił głowę w trawę i za­skam­lał ze stra­chu. Ka­no­na­da prze­ta­cza­ła się ponad nim w huku, wizgu i ogłu­sza­ją­cym ło­sko­cie.

„Już po nas, już po nas!” – za­ko­ła­ta­ło mu w gło­wie.

Przez chwi­lę po­my­ślał o uciecz­ce, ale prze­ra­żo­ne ciało zdra­dzi­ło. Za nic nie mógł ru­szyć się z miej­sca. Wtem do­biegł go zna­jo­my dźwięk. Pod­niósł głowę ponad zie­lo­ne źdźbła i usły­szał po­tęż­ny ryk.

Ścia­na lasu roz­pa­dła się na boki, pnie sosen trza­snę­ły jak za­pał­ki. Na skraj po­lan­ki wpa­dły dwa mechy zwia­dow­cze. Ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we na pan­cer­zach roz­sz­cze­ka­ły się ogniem. Ma­chi­ny wy­ce­lo­wa­ły dzia­ła w pa­gó­rek i huk­nę­ły salwą. Dwie jed­no­cze­sne eks­plo­zje wy­rzu­ci­ły w górę fon­tan­ny ziemi i strzę­py darni. Mechy ru­szy­ły przez stru­myk, zwal­nia­jąc w grzą­skim bło­cie. Wie­życz­ki cały czas ob­ra­ca­ły się na boki, po­szu­ku­jąc celu. Pierw­szy BM-7 dał ognia w gę­stwi­nę po pra­wej. Drugi ru­szył w kie­run­ku pa­gór­ka i ko­lej­nym po­ci­skiem prze­orał za­ma­sko­wa­ny, ka­mien­ny sza­niec ukry­ty na szczy­cie.

So­ro­kin do­strzegł syl­wet­ki prze­ciw­ni­ków. Żoł­nie­rze w ciem­no­zie­lo­nych mun­du­rach zbie­ga­li mię­dzy drze­wa. Jeden wy­sko­czył zza skały i ci­snął mały, dy­mią­cy przed­miot wprost pod łapy wy­cho­dzą­cej na brzeg ma­szy­ny. Nagły wy­buch szarp­nął me­chem. Czar­ny dym uniósł się z ziemi. BM zwol­nił na chwi­lę, ale zaraz ru­szył, zgrzy­ta­jąc prze­gu­ba­mi, jakby nic się nie stało. Właz na wieży otwo­rzył się z trza­skiem. Ze środ­ka wy­chy­nął pan­cer­niak, zła­pał za­mon­to­wa­ny tam ce­ka­em i dłu­gi­mi se­ria­mi za­czął prać po ple­cach umy­ka­ją­cych prze­ciw­ni­ków.

Druga ma­szy­na wy­do­sta­ła łapy z grzą­skie­go bagna i ru­szy­ła na pomoc pierw­szej. Drze­wa pa­da­ły, ścię­te po­ci­ska­mi odłam­ko­wy­mi dzia­łek. W po­wie­trzu la­ta­ły ka­wał­ki ga­łę­zi, liści i… krwa­we strzę­py prze­ciw­ni­ków. Zie­lo­ne mun­du­ry mi­ga­ły w gę­stwi­nie, coraz dalej i dalej.  

***

Bo­ruc­ki ga­lo­po­wał na czele szwa­dro­nu. Zie­lo­ne pola mi­ga­ły pod koń­ski­mi ko­py­ta­mi i zo­sta­wa­ły w tyle. Tę­tent cięż­kich wierz­chow­ców wpra­wiał zie­mię w drże­nie. Rot­mistrz upa­jał się pędem.

„To wła­śnie dla ta­kiej chwi­li zo­sta­łem stwo­rzo­ny” – po­my­ślał, ale uczu­cie try­um­fu znik­nę­ło nagle, gdy jego wzrok padł na bie­gną­ce przo­dem wil­ko­ła­ki. Piąt­ka stwo­rów wy­sfo­ro­wa­ła się na­przód niby pod pre­tek­stem po­ka­za­nia drogi, lecz rot­mistrz go­to­wał się ze zło­ści na samą myśl, że…

„…moje woj­sko idzie pod prze­wo­dem tych kun­dli!”.

Naj­więk­szy ze stwo­rów – My­ko­ła, jakby od­ga­du­jąc, co kłębi się w gło­wie ułana, zwol­nił nieco kroku, po­zwo­liw­szy mu się z nim zrów­nać, w biegu od­chy­lił łeb i zawył prze­cią­gle. Trój­ka braci i naj­mniej­sza, choć wcale nie­po­zo­sta­ją­ca w tyle Jaśka, za­wtó­ro­wa­ło mu chó­rem.

Bo­ruc­ki wark­nął przez zęby z nie­sma­kiem, ale wy­chy­lił się w sio­dle i mach­nął dło­nią w przód dając roz­kaz szwa­dro­no­wi. Czar­na cho­rą­giew z bia­łym orłem za­ło­po­ta­ła na dłu­gim drzew­cu. Zwar­ty czwo­ro­bok hu­sa­rzy wy­cią­gnął się w skok, for­mu­jąc ko­lum­nę i po­gnał na spo­tka­nie wroga.

***

Ser­giej nie tak wy­obra­żał sobie walkę. Stali we czte­rech nad tru­pem im­pe­ria­li­sty i cze­ka­li, aż sier­żant skoń­czy prze­szu­ki­wać kie­sze­nie za­bi­te­go. Młody chło­pak, mniej wię­cej w ich wieku, pa­trzył w niebo szkli­sty­mi, błę­kit­ny­mi oczy­ma. Z rany na ro­ze­rwa­nej pier­si są­czy­ła się czer­wo­na krew.

So­ro­kin ukląkł i po­ło­żył dłoń na jego bla­dej twa­rzy, za­my­ka­jąc po­wie­ki. Nie po­czuł się przez to le­piej. Spoj­rzał na ko­le­gów z plu­to­nu. Ubło­ce­ni, po­kry­ci zie­mią i krwią to­wa­rzy­szy, pa­trzy­li obo­jęt­nie.

Sma­trij­tie, syn­ko­wie – po­wie­dział ła­god­nie star­szy­na, pod­no­sząc broń za­bi­te­go. – Skał­ko­wa gwin­tów­ka na czor­nyj proch.

Jeden z młod­szych strzel­ców prych­nął przez zęby:

– Nu, jak oni bić się z nami chcą? Toż to ba­ra­chło! Stary szmelc!

– Stara, czy nie­sta­ra, wsio rawno – pod­su­mo­wał star­szy­na. – Strze­lać po­tra­fią. Ćwiart­ka plu­to­nu ra­nio­na albo, o tam! – Po­ka­zał pal­cem w górę, pro­sto w błę­kit­ne niebo.

Ser­giej wyjął z ban­do­lie­ra za­bi­te­go oło­wia­ną kulę i rzu­cił mło­de­mu.

– Zo­bacz, jaka suka wiel­ka.

Chło­pak przez chwi­lę ob­ra­cał w dłoni po­cisk wiel­ko­ści spo­rej wiśni, po czym ci­snął na zie­mię i splu­nął z po­gar­dą:

– Ech swo­łocz! 

***

Rot­mistrz po­wo­lut­ku czoł­gał się w górę po tra­wia­stym stoku. Echo po­je­dyn­czych wy­strza­łów, bez­wład­nej palby i dłu­gich serii ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych do­cho­dzi­ło z nie­mal każ­dej stro­ny. Bo­ruc­ki sunął po­wo­li, sta­ra­jąc się nie po­ru­szyć skry­wa­ją­cych go dłu­gich źdźbeł.

Wresz­cie do­tarł na nagi szczyt wznie­sie­nia. Po dru­giej stro­nie roz­cią­gał się gęsty bór, a dalej, pra­wie na linii ho­ry­zon­tu, sre­brzy­ła sze­ro­ka wstę­ga Dnie­pru. Ko­lum­ny tłu­ste­go, czar­ne­go dymu biły w niebo, zna­cząc miej­sca ko­lej­nych po­ty­czek.

Rot­mistrz wyjął z kie­sze­ni lor­net­kę i za­czął prze­cze­sy­wać gąszcz zie­le­ni. Już po chwi­li wy­łu­skał grup­kę żoł­nie­rzy w zie­lo­nych mun­du­rach. Co­fa­li się, ale nie bez­ład­nie. Przy­pa­da­li w wy­kro­tach, za pnia­mi zwa­lo­nych drzew i przy gła­zach, wciąż go­to­wi do walki.

Z głębi lasu do­cho­dzi­ły od­gło­sy bitwy. Serie ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych prze­ty­ka­ne eks­plo­zja­mi po­ci­sków ar­mat­nich, po­je­dyn­cze strza­ły. Echo dud­ni­ło ka­ko­fo­nią dźwię­ków.

Bo­ruc­ki cof­nął się z pa­gór­ka i rzu­cił pędem ku szwa­dro­no­wi. Setka jeźdź­ców stała nie­ru­cho­mo, po­wstrzy­mu­jąc na munsz­tu­kach wy­ry­wa­ją­ce się w bój wierz­chow­ce.

***

Semen Palej już tylko siłą woli po­wstrzy­my­wał swo­ich ko­za­ków przed bez­wład­ną uciecz­ką. Puł­kow­nik dwoił się i troił, wrzesz­czał i łajał. Bie­gał po­mię­dzy szań­ca­mi, łapał sot­ni­ków i strzel­ców za łby i kop­nia­ka­mi za­ga­niał z po­wro­tem na linię. Po­krwa­wie­ni, osma­le­ni żoł­nie­rze uni­ka­li jego wzro­ku.

– Gdzie, psu­bra­ty?! – darł się pro­sto w prze­ra­żo­ne twa­rze. – Gdzie ucha­di­tie?! Tam wróg, tam sława!

Wska­zy­wał pier­na­czem ku gę­stej pusz­czy, pod­cho­dzą­cej pra­wie pod samo zbo­cze łań­cu­cha pa­gór­ków, na któ­rych wzno­si­ły się szań­ce. To było ostat­nie miej­sce, gdzie mogli sta­wić czoła nie­przy­ja­cie­lo­wi. Dalej zie­le­ni­ły się już łąki Ukra­iny.

Z trzech ku­re­ni, któ­ry­mi za­czął bój dziś rano, po­zo­sta­ły może ze czte­ry setki zdol­nych do walki żoł­nie­rzy. Resz­ta roz­bie­gła się po lesie, zgu­bi­ła w gę­stwi­nie, przy­kry­ta sta­lo­wą falą nie­przy­ja­ciół, lub padła pod ku­la­mi dział i ka­ra­bi­nów.

Puł­kow­nik nie miał złu­dzeń. Czas, który kupił prze­zor­nie wy­co­fu­jąc woj­sko znad rzeki, wła­śnie się koń­czył. Wróg był zbyt po­tęż­ny.

Ścia­na lasu na wprost jego głów­nych umoc­nień ry­cza­ła po­tęż­ny­mi sil­ni­ka­mi. Ko­ro­ny drzew chwia­ły się jedna za drugą i pa­da­ły na zie­mię, strza­ska­ne przez sta­lo­we łap­ska me­chów. Sa­mych ma­szyn nie było jesz­cze widać zbyt do­brze, ale tu i tam z gę­stwy wy­la­ty­wał wy­strze­lo­ny na ślepo ar­mat­ni po­cisk i wbi­jał się w zbo­cze w fon­tan­nie ziemi.

– Gotuj! – ryk­nął sot­nik ar­ty­le­rii obroń­ców. 

Tuzin sze­ścio­fun­to­wych dział opu­ści­ło pasz­cze w kie­run­ku lasu. Ka­no­nie­rzy prze­ku­li za­pa­ły i sta­nę­li przy ko­ły­skach z dy­mią­cy­mi lon­ta­mi.

Palej wbił wzrok w le­żą­cą trzy­sta kro­ków niżej linię ostat­nich drzew. Wniósł pier­nacz nad głowę. Mo­łoj­cy pa­trzy­li na niego z wy­cze­ki­wa­niem, ści­ska­jąc w dło­niach cięż­kie skał­ko­we rusz­ni­ce, musz­kie­ty, a nie­kie­dy i pro­ste sa­mo­pa­ły lub gar­ła­cze. Już nie było stra­chu. Wie­dzie­li co ich czeka. Po­zo­sta­ło tylko jedno.

Ścia­na lasu roz­war­ła się w kilku miej­scach, wdep­ta­na w zie­mię. Z gę­stwi­ny wy­pa­dły z ry­kiem czwo­ro­noż­ne ma­chi­ny kro­czą­ce. Ar­mat­nie po­ci­ski po­mknę­ły ku szań­com. Ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we rzy­gnę­ły stru­mie­nia­mi smu­go­wych po­ci­sków.

– Ognia!!! – ryk­nął puł­kow­nik opusz­cza­jąc rękę.

– Ognia! – Po­nio­sło się po linii obroń­ców.

Ko­zac­kie dzia­ła wy­pa­li­ły pro­sto w pasz­cze me­chów. Cięż­kie kule wbiły się cel­nie w pan­ce­rze, rwały si­łow­ni­ki, wieże, od­ska­ki­wa­ły na boki z hur­go­tem ze­rwa­nych sta­lo­wych płyt. Trzy ma­szy­ny, idące w cen­trum, zwa­li­ły się z po­gru­cho­ta­nych nóg. Dwie inne wpa­dły na sie­bie z trza­skiem i ję­kiem dar­te­go me­ta­lu, oba­la­jąc na­wza­jem na zie­mię.

Pie­cho­ta w bru­nat­nych mun­du­rach ru­szy­ła za ma­chi­na­mi, pnąc się w górę ła­god­ne­go zbo­cza. Linia szań­ców trza­snę­ła salwą musz­kie­tów. Roje oło­wia­nych kul po­gna­ły w dół, rwąc wszyst­ko, co sta­nę­ło im na dro­dze. Po­szczer­bi­ły linię na­cie­ra­ją­cej pie­cho­ty i po­le­cia­ły dalej, zo­sta­wia­jąc krwa­we strzę­py ciał roz­cią­gnię­tych na łące.

Lecz wroga to nie po­wstrzy­ma­ło. Linia czwo­ro­noż­nych me­chów roz­stą­pi­ła się na boki, a po­mię­dzy ma­szy­na­mi w górę stoku za­czę­ły piąć się wiel­kie ciel­ska sze­ścio­noż­nych po­two­rów.

Palej z nie­do­wie­rza­niem pa­trzył, jak ar­mat­nie kule od­bi­ja­ją się od ich pan­ce­rzy ni­czym piłki. Jak cięż­kie dzia­ła plują cel­nym ogniem, wy­ry­wa­jąc sze­ro­kie na kilka me­trów bruz­dy w umoc­nie­niach. Jak jego lu­dzie pa­da­ją ro­ze­rwa­ni na strzę­py przez odłam­ki.

Pie­cho­ta u pod­nó­ża wznie­sie­nia ryk­nę­ła grom­kie:

– Urra!!!

Bru­nat­na fala ru­szy­ła w górę, przez dym i ogień.  

***

Bo­ruc­ki pę­dził na czele szwa­dro­nu. Młode drzew­ka ro­sną­ce u pod­nó­ża wznie­sie­nia mi­ga­ły na wy­cią­gnię­cie ręki. Zwa­li­ste syl­wet­ki wro­gich me­chów rosły w oczach. 

– Bij!!! – wrza­snął z ca­łych sił i wy­szarp­nął re­wol­wer z ol­stra.

Po­słał pierw­szą kulę w dwu­noż­ną ma­szy­nę, która wła­śnie wy­to­czy­ła się z lasu. Po­cisk huk­nął w bocz­ną płytę wieży i ze­rwał ją z ka­dłu­ba. Mech za­chwiał się na no­gach i już miał od­zy­skać rów­no­wa­gę, gdy całym im­pe­tem wpadł na niego My­ko­ła. Wil­ko­łak ude­rzył w kor­pus. Pa­zu­ry zgrzyt­nę­ły na pan­ce­rzu. Mech ob­ró­cił się i runął na bok, roz­wle­czo­ny na strzę­py przez po­zo­sta­łe po­two­ry.

Bo­ruc­ki już na nich nie pa­trzył. Wstrzy­mał konia, pu­ścił wodze i roz­ło­żył ręce na boki. Czar­ni hu­sa­rze roz­wi­nę­li się w ławę i spa­dli na wroga.

W po­wie­trzu świ­snę­ły sza­ble. Czar­ne konie, bu­cha­jąc z noz­drzy ogniem, wpa­dły na flan­kę czer­wo­no­ar­mi­stów, zmia­ta­jąc wszyst­ko na swo­jej dro­dze. Za­sko­cze­ni soł­da­ci nie spo­strze­gli, co się dzie­je. Setka jeźdź­ców ude­rzy­ła na roz­po­ro­szo­ną pie­cho­tę, roz­bi­ja­jąc w puch jej szyki. Skrzy­dla­ci po­słań­cy śmier­ci ko­si­li całe za­stę­py, jed­nym ude­rze­niem prze­ci­na­jąc stal, kości, ciało. Nad polem bitwy pod­niósł się wrzask prze­ra­że­nia.

Rot­mistrz na chłod­no wy­bie­rał cele. Uspo­ko­ił konia, wy­mie­rzył re­wol­wer w na­stęp­ną ma­szy­nę. Mech aku­rat robił zwrot, by usta­wić się przo­dem ku szar­żu­ją­cej ka­wa­le­rii. Wieża ar­ma­ty już brała na ce­low­nik ga­lo­pu­ją­cą masę jeźdź­ców. Bo­ruc­ki mu­snął spust. Lufa huk­nę­ła fon­tan­ną iskier. Kula po­mknę­ła pro­sto ku sta­lo­we­mu po­two­ro­wi.

Po­cisk ude­rzył tuż przy kra­wę­dzi przed­nie­go włazu. Prze­bił się do środ­ka w stru­dze płyn­ne­go ognia i odłam­ków. Roz­ciął na pół ciało kie­row­cy, urwał nogę do­wód­cy, a w końcu wbił się w ko­mo­rę sil­ni­ka. Nagła eks­plo­zja szarp­nę­ła ma­szy­ną. Nogi ugię­ły się pod ro­ze­rwa­nym ka­dłu­bem i mech po­wo­li, w kłę­bach tłu­ste­go dymu, runął na zie­mię.

Gwizd­ki do­wód­ców ode­zwa­ły się na całej linii pie­cho­ty. Czer­wo­no­ar­mi­ści już pra­wie pewni zwy­cię­stwa spo­glą­da­li ku po­łu­dnio­wej flan­ce. Naj­cięż­sze mechy mo­zol­nie jesz­cze wspi­na­ły się na wznie­sie­nie, do szczy­tu zo­sta­ło im le­d­wie sto kro­ków, ale od­dzia­ły pie­cho­ty już zwra­ca­ły się ku szar­żu­ją­ce­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi. 

***

Puł­kow­nik Palej z tru­dem pod­niósł się na ko­la­na. Wy­buch ci­snął nim o ka­mien­ny mur i wy­du­sił dech z pier­si. Stary kozak z tru­dem wy­ka­słał ostry pył za­le­ga­ją­cy w płu­cach. Prze­tarł oczy i wes­tchnął cięż­ko. Bok rwał bólem. Wło­żył dłoń pod połę zie­lo­ne­go sur­du­ta. Pod pal­ca­mi po­czuł krew.

Eh himno![8] – wark­nął przez za­ci­śnię­te zęby.

Wy­szarp­nął szasz­kę[9] z po­chwy, wbił sztych w zie­mię i pod­pie­ra­jąc na rę­ko­je­ści zdo­łał wresz­cie po­dźwi­gnąć się na nogi.

Wszę­dzie do­ko­ła le­że­li jego żoł­nie­rze. Nie­ru­cho­me ciała za­ście­la­ły cały sza­niec. Puł­kow­nik z sza­blą w dłoni do­kuś­ty­kał do re­szek muru.

Na przed­po­lu sza­la­ła bitwa. Roz­pacz­li­wa ka­no­na­da, po­ci­ski wy­la­tu­ją­ce z wi­zgiem na wszyst­kie stro­ny, krzy­ki i wy­da­wa­ne w pa­ni­ce ko­men­dy. Palej po­trzą­snął głową i otarł twarz chcąc prze­go­nić la­ta­ją­ce przed oczy­ma czar­ne plamy.

Ki cziort? – mruk­nął, gdy zo­ba­czył od­dział ka­wa­le­rii wbi­ja­ją­cy się kli­nem we flan­kę czer­wo­nych.

Z nie­do­wie­rza­niem pa­trzył na jeźdź­ców, roz­pła­tu­ją­cych pan­ce­rze me­chów jed­nym ude­rze­niem sza­bli, na konie tra­tu­ją­ce soł­da­tów, na krew, zna­czą­cą czer­wo­nym śla­dem po­kost szar­ży.

Lecz gdy w samym środ­ku szyku uj­rzał, wy­so­ko unie­sio­ną czar­ną cho­rą­giew z bia­łym orłem z wście­kło­ścią ude­rzył pię­ścią w mur i ryk­nął:

– Wsta­wać! – Ob­ró­cił się ku pół­przy­tom­nym pod­ko­mend­nym, z któ­rych tylko kilku udało się utrzy­mać na no­gach. – Wsta­wać, psu­bra­ty mówię! Lasz­ki za nas bitwę wy­gry­wa­ją. Spasi mene![10] Za mną! Do­bu­wa­ty, byty, ri­za­ty! Na po­hy­bel im, bi­ło­rucz­kym![11]

I nie zwa­ża­jąc na ranę, z ogniem w oczach prze­sa­dził mur i rzu­cił się w wir bitwy. Mo­łoj­cy wrza­snę­li i sko­czy­li za nim pro­sto w ogień.

***

Bo­ruc­ki wie­dział, że wy­grał. Hu­sa­rze szli przez ra­dziec­kie szyki nie­po­wstrzy­ma­ną na­wa­łą. Co praw­da, co chwi­lę któ­ryś spa­dał z kul­ba­ki z pier­sią ro­ze­rwa­ną przez po­cisk lub odła­mek, lecz to nie miało zna­cze­nia.

– Po­wró­ci­cie – po­wie­dział rot­mistrz, a znad mar­twych ciał unio­sły się szare zjawy i po­wo­li zla­ty­wa­ły ku czar­nej cho­rą­gwi.

Coraz wię­cej cieni krą­ży­ło nad pla­cem boju. Ułan za­mknął oczy i szep­nął:

– Idź­cie, ofia­ra speł­nio­na.

Zjawy z wy­ciem rzu­ci­ły się na krew wsią­ka­ją­cą w zie­mię. Szar­pa­ły trupy, roz­ry­wa­ły je szpo­na­mi na ka­wał­ki, za­ta­pia­ły szare twa­rze w ich trze­wiach.

A potem rosły, po­tęż­ne i nie­zwy­cię­żo­ne. Wska­ki­wa­ły na grzbie­ty wierz­chow­ców, do­by­wa­ły czar­nych sza­bel i ru­sza­ły w bój. Czer­wo­no­ar­mi­ści z prze­ra­że­niem w oczach rzu­ci­li się do uciecz­ki. 

***

Spo­tka­li się u pod­nó­ża stoku. Puł­kow­nik – ranny, z twa­rzą za­cię­tą bólem, pod­pie­ra­ją­cy się na sza­bli, My­ko­ła osma­lo­ny ogniem, po­kry­ty bry­zga­mi krzep­ną­cej krwi i Bo­ruc­ki – wy­pro­sto­wa­ny w sio­dle jak stru­na, bez jed­nej kro­pli potu na czole, ze złym uśmie­chem błą­ka­ją­cym się w ką­ci­ku ust.

– Sa­mu­elu – zwró­cił się do niego puł­kow­nik, pa­trząc na ułana z po­gar­dą. – Sta­ro­pol­skim zwy­cza­jem rą­czek sobie waść nie po­bru­dził.

Rot­mistrz skrzy­wił się z nie­sma­kiem. Po­wo­li uniósł dłoń do dasz­ka ro­ga­tyw­ki i za­sa­lu­to­wał nie­omal re­gu­la­mi­no­wo.

– Za po­zwo­le­niem pana puł­kow­ni­ka, mel­du­ję trze­ci szwa­dron pierw­sze­go pułku ko­ron­ne­go, gotów do ra­to­wa­nia jego ko­zac­kiej rzyci z opre­sji – wy­re­cy­to­wał po­wo­li, pa­trząc star­sze­mu stop­niem pro­sto w oczy.

My­ko­ła rzu­cił się ku niemu i wark­nął:

– Zwa­żaj, Lasz­ku! – Kłap­nął pasz­czą tuż przy pysku Noxa. – Wy­ście nam tu po­trzeb­ni jako kołek w żopu! Bierz te swoju bande i idy na

– Spo­kój, psi synu! – ryk­nął Palej i po­stą­pił krok na­przód. – Sam gębę mam. Nie po­trze­bu­ję, żebyś za mnie szcze­kał.

Przez chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem. Od­gło­sy boju ci­chły, dymy pło­ną­cych me­chów z wolna spo­wi­ja­ły po­la­nę, na któ­rej Czart, Czło­wiek i Wil­ko­łak, każdy inny, a wszy­scy równi wobec prawa Rze­czy­po­spo­li­tej Troj­ga Na­ro­dów, pa­trzy­li na sie­bie z po­gar­dą.

Wresz­cie My­ko­ła mruk­nął:

Na po­hy­bel że wam, czor­to­wy syny! Szczob was smert! Jasno wiel­moż­ny syny! Tak wy tu sto­ja­ty i du­ma­ty, któ­re­go kogut we wsi naj­więk­szy. Ja w bój idę!  

– Ja z tobą – po­wie­dział cicho puł­kow­nik, po czym zwró­cił się do rot­mi­strza: – Wasz­mość naj­ja­śniej­sze­mu Ja­re­mie prze­każ, że Ukra­ji­na za po­ra­tu­nok dja­ku­je.

Bo­ruc­ki wy­chy­lił się w sio­dle i strzyk­nął przez zęby gęstą plwo­ci­ną. Za­sa­lu­to­wał z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem, po­cią­gnął wodzę i za­wró­cił konia. Nox ru­szył stępa po­mię­dzy tru­pa­mi. Słoń­ce chy­li­ło się już ku za­cho­do­wi. Dzień się skoń­czył, ale wojna do­pie­ro miała się za­cząć. Naj­więk­sza, naj­święt­sza, z dawna wy­cze­ki­wa­na: wiel­ka Wojna Świa­to­wa.

***

Ser­giej pod­niósł się z jamy. Płyt­ka dziu­ra, którą wy­grze­bał pod ko­rze­nia­mi zwa­lo­nej sosny, ura­to­wa­ła mu życie. Nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści…

Czer­wo­no­ar­mi­sta wstał chwiej­nie na nogi i po­wiódł do­oko­ła pół­przy­tom­nym wzro­kiem. Cały dzień sie­dze­nia w dole, pod zwło­ka­mi to­wa­rzy­szy i bez kro­pli wody, dał mu się we znaki. 

Zmrok za­pa­dał szyb­ko. Od za­cho­du niebo przy­kry­wa­ły ciem­ne chmu­ry, które po­łknę­ły słoń­ce i zdu­si­ły je, zanim na dobre znik­nę­ło za ho­ry­zon­tem. Nad po­bo­jo­wi­skiem wi­sia­ło cięż­kie, wil­got­ne po­wie­trze, zwia­stu­ją­ce burzę. 

Sier­giej za­marł. W krza­kach po pra­wej coś się po­ru­szy­ło. Coś du­że­go. Żoł­nierz padł na czwo­ra­ki i w pa­ni­ce szu­kał w gęst­nie­ją­cym mroku cze­goś, czym mógł­by się obro­nić. Palce na­tra­fi­ły na zimną stal. Spod ster­ty tru­pów wy­szarp­nął długi ka­ra­bin. Smu­kły, trój­gra­nia­sty ba­gnet był zła­ma­ny, ale Ser­giej drżą­cy­mi pal­ca­mi chwy­cił dźwi­gnię zamka, szarp­nął lekko i otwarł ko­mo­rę do po­ło­wy. Błysz­czą­cy po­cisk lśnił na mo­sięż­nej łusce go­to­wy do strza­łu.

Żoł­nierz ode­tchnął z ulgą, ale zaraz drgnął i pod­rzu­cił broń do oka. Szmer wśród liści ode­zwał się znowu. Se­rio­ża ner­wo­wo do­mknął z trza­skiem wciąż otwar­ty zamek i za­miótł lufą od lewej do pra­wej. Wy­da­wa­ło mu się, że dźwię­ki do­cho­dzą zza krza­ka roz­ło­ży­stej lesz­czy­ny, tuż przy kra­wę­dzi głę­bo­kie­go jaru.

Eta kto? – za­wo­łał cicho nie opusz­cza­jąc broni i pró­bu­jąc zgad­nąć, w które miej­sce po­wi­nien wy­ce­lo­wać.

Wresz­cie ru­szył w stro­nę gę­stych za­ro­śli z kolbą przy­ci­śnię­tą kur­czo­wo do ra­mie­nia. Ostroż­nie sta­wiał stopy po­mię­dzy tru­pa­mi czer­wo­no­ar­mi­stów. W tym miej­scu bój mu­siał być wy­jąt­ko­wo za­żar­ty, bo po­szar­pa­ne ciała le­ża­ły jedne na dru­gich. Nie­któ­re ro­ze­rwa­ne wpół, inne – bez nóg, rąk… od­gry­zio­nych głów.

Żoł­nierz pró­bo­wał nie do­pu­ścić do sie­bie czar­nych myśli i sku­pić całą uwagę na za­gro­że­niu. Przy­naj­mniej na tyle, na ile można sobie na to po­zwo­lić, bro­dząc w bło­cie wy­mie­sza­nym z na wpół za­krze­płą krwią. Me­ta­licz­ny za­pach bił w noz­drza przy każ­dym kroku. Ser­giej ułom­kiem ba­gne­tu chciał roz­chy­lić ga­łę­zie, ale le­d­wie do­tknął list­ków…

Gar­dło­wy ryk po­niósł się nad lasem. Krza­ki trza­snę­ły pod mo­car­nym ra­mie­niem. Dłu­gie szpo­ny świ­snę­ły w po­wie­trzu. Żoł­nierz in­stynk­tow­nie szarp­nął spust. Broń po­słusz­nie wy­pa­li­ła z hu­kiem, ale zaraz wy­pa­dła ze zdrę­twia­łych rąk, ude­rzo­na z góry przez wło­cha­te łap­sko.

Ser­giej zawył ze stra­chu i od­sko­czył w bok. W miej­sce, gdzie stał przed chwi­lą padło bez­wład­ne, mar­twe ciało czer­wo­no­ar­mi­sty. Trup mla­snął w błoto jak szma­cia­na lalka. So­ro­kin wy­lą­do­wał przy samej kra­wę­dzi jaru. Leżał na brzu­chu. Chciał się od razu pod­nieść, lecz pod pal­ca­mi po­czuł zna­jo­my kształt ka­ra­bi­nu. Z trium­fem wy­rwał broń z czar­nej mazi, ale ze zgro­zą uj­rzał, ze to tylko długi na dwie stopy uło­mek lufy, wraz z tkwią­cym na nim ba­gne­tem. Zanim zdą­żył nawet po­my­śleć o innym orężu, ścia­na za­ro­śli zła­ma­ła się z trza­skiem, a jego oczom uka­za­ła się be­stia.

Wil­ko­łak pełzł ku niemu, pod­cią­ga­jąc się na jed­nej łapie i szcze­rząc dłu­gie kły. Drugą przy­ci­skał do rany na pier­si. Nogi wlókł bez­wład­nie w błoc­ku. Stwór był ogrom­ny. Długi, wil­czy pysk bez trudu mógł­by jed­nym kłap­nię­ciem od­gryźć czło­wie­ko­wi ramię.

Ser­giej ze­rwał się na równe nogi, zła­pał lufę w obie ręce i wy­sta­wił ostrze przed sie­bie. Ko­niu­szek ba­gne­tu drgał nie­pew­nie w rytm ło­mo­ta­nia serca. Stwór prze­su­nął się jesz­cze ka­wa­łek, żło­biąc w bło­cie głę­bo­ki ślad i wark­nął prze­cią­gle.

Młody żoł­nierz jęk­nął i już miał rzu­cić się do uciecz­ki, gdy usły­szał śmiech. Nie­pew­ny, czy to jego wła­sny mózg stroi sobie z niego żarty, spoj­rzał z prze­ra­że­niem na wil­ko­ła­ka.

Stwór leżał na boku. Lewą łapę przy­ci­skał do pier­si. Spo­mię­dzy dłu­gich pa­lu­chów są­czy­ła się czar­na krew. Rana wy­glą­da­ła na śmier­tel­ną, a mimo to be­stia się śmia­ła.

„I to pra­wie po ludz­ku” – po­my­ślał chło­pak.

Rzu­cił spoj­rze­niem przez ramię i prze­kal­ku­lo­wał swoje szan­se. Parów nie był bar­dzo głę­bo­ki, ale skok i tak pew­nie za­koń­czył­by się bo­le­sną kon­tu­zją, może nawet zła­ma­niem.

„Już le­piej po­cze­kać, aż wil­ko­łak ska­pie­je. Chyba nie­wie­le mu zo­sta­ło” – po­my­ślał i z de­spe­ra­cją spoj­rzał w oczy be­stii. 

Nu, ma­ła­diec!  – mruk­nął po­twór. – Tak to twój szczę­śli­wy dzień!

Prze­rwał na chwi­lę, by opa­no­wać napad kasz­lu. Czar­na krew chlu­snę­ła po­mię­dzy dłu­gi­mi kłami, ale zaraz stwór za­re­cho­tał na nowo:

– Ty wil­ko­ła­ka ubi­jesz. Tyś bo­ha­tyr!  

Ser­giej nie ru­szał się z miej­sca. Wciąż stał z ułom­kiem lufy trzy­ma­nym w wy­cią­gnię­tych rę­kach. Wie­dział, że stwór go pro­wo­ku­je. Chciał zmu­sić do ataku, by za­to­pić w nim swe kły. Chło­pak po­wo­lut­ku za­czął prze­su­wać się bo­kiem w kie­run­ku trupa ofi­ce­ra, le­żą­ce­go twa­rzą do ziemi, tylko kilka kro­ków dalej.

Wil­ko­łak ob­ser­wo­wał go spod pół­przy­mknię­tych po­wiek. Już się nie śmiał. Każdy płyt­ki od­dech koń­czył char­cze­niem prze­cho­dzą­cym w świst. Żoł­nierz nie spusz­czał z niego oka. Bez trudu za­uwa­żył, że be­stia pod­cią­gnę­ła pod sie­bie przed­nie łapy i spię­ła szary grzbiet, szy­ku­jąc się do skoku. Przez se­kun­dę mie­rzy­li się wzro­kiem.

Po­twór ryk­nął i rzu­cił się w stro­nę chło­pa­ka. Ce­lo­wał w miej­sce, gdzie spod rę­ka­wa mun­du­ru za­bi­te­go ofi­ce­ra wy­sta­wa­ła rę­ko­jeść re­wol­we­ru. Ser­giej jed­nak padł pła­sko na plecy. Za­mknął oczy, wrza­snął jak opę­ta­ny i pchnął w górę ostrze ba­gne­tu. Trój­gra­nia­sty sztych prze­orał brzuch be­stii. Siła roz­pę­du wy­rwa­ła mu broń z rąk.

Od razu ze­rwał się na nogi. Sko­czył w gąszcz i po­gnał przed sie­bie. W sza­rów­ce, za­cho­dzą­cej nad lasem, po­ty­kał się o ciała le­żą­ce w bło­cie, o ko­rze­nie i pnie wy­rwa­nych drzew. Biegł, aż płuca za­czę­ły palić, jak przy­pie­ka­ne żywym ogniem.

W końcu padł na ko­la­na, nie mogąc zła­pać tchu. Wscho­dzą­cy księ­życ zalał po­la­nę bladą po­świa­tą. So­ro­kin pod­niósł głowę, zła­pał haust po­wie­trza i…

…wtedy ją zo­ba­czył. Stała tylko kilka kro­ków dalej. Brud­na, za­pła­ka­na, z wło­sa­mi po­zle­pia­ny­mi za­krze­płą krwią. Bosa i zu­peł­nie naga. Ob­ję­ła się ra­mio­na­mi i spu­ści­ła głowę pod jego spoj­rze­niem. Łkała. Nie mógł zro­zu­mieć, jak to moż­li­we, że jej wcze­śniej nie za­uwa­żył.

Żoł­nierz wstał, roz­gląd­nął się nie­pew­nie na boki.

– A co ty tu? Dzie­wusz­ka, tyś tu sama? – za­py­tał sta­ra­jąc, by głos brzmiał naj­ła­god­niej jak po­tra­fił.

Po­stą­pił ku niej dwa kroki, wy­cią­ga­jąc dłoń uspo­ka­ja­ją­cym ge­stem. Dziew­czy­na wzdry­gnę­ła się i cof­nę­ła, go­to­wa w każ­dej chwi­li rzu­cić się do uciecz­ki. 

– No, spo­koj­na – po­wie­dział cicho. – Co tobie?

Roz­ło­żył ra­mio­na, a ona przez łzy spoj­rza­ła mu wresz­cie pro­sto w twarz. Przez chwi­lę jakby się wa­ha­ła, ale wresz­cie zro­bi­ła krok w jego stro­nę. Świa­tło księ­ży­ca sre­brzy­ło jej nagą skórę, grało iskier­ka­mi w za­pła­ka­nych oczach. W końcu przy­war­ła do niego, a on objął ją ra­mio­na­mi. Przez chwi­lę ko­ły­sał łka­ją­cą dziew­czy­nę, jak matka koi pła­czą­ce dzie­cię.

– Ktoś ty? – za­py­tał w końcu. – Jak cię wo­ła­ją?

Dziew­czy­na po­cią­gnę­ła nosem i od­po­wie­dzia­ła:

– Jaśka…

So­ro­kin zdzi­wił się, sły­sząc jej dźwięcz­ny śmiech. Ostat­nim, co zo­ba­czył był błysk dłu­gich kłów w świe­tle księ­ży­ca.

 

 

[1] aż na­dej­dzie śmierć

[2] po­zo­sta­je tylko grób

[3] wie­rzę, że mój Od­ku­pi­ciel żyje,

[4] nie­śmier­tel­ny twór wiecz­ne­mu

[5] Bogu

[6] Od­po­wied­nik pułku, ok 2000 żoł­nie­rzy

[7] pot. Mo­sin-Na­gant wz. 1891 – po­wta­rzal­ny ka­ra­bin ka­li­bru 7,62x54R

[8] ukr. gówno

[9] ro­dzaj bez­jel­co­wej sza­bli

[10] ukr. Zbaw mnie – w zna­cze­niu „zmi­łuj się nade mną”

[11] ukr. Zdo­by­wać, bić, ciąć! Na zgubę im, bia­ło­rę­kim 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Na razie po­krót­ce, bo jesz­cze muszę ogar­nąć ca­łość. :)

Pro­fe­sjo­nal­ne po­dej­ście do waż­nej karty w hi­sto­rii Rzpl­tej, do tego – istot­na po­stać hi­sto­rycz­na i na do­da­tek jesz­cze frag­ment z jej ory­gi­nal­ne­go te­sta­men­tu. A wszyst­ko w sce­ne­rii mro­żą­cej krew, wśród fan­ta­stycz­nych stwo­rów i szo­ku­ją­cych wy­da­rzeń… Brawa!

Wra­cam z edy­cją.

Opisy mor­dów świet­nie po­tra­fisz eks­po­no­wać tak, że pod­czas lek­tu­ry pra­wie widzi się scena po sce­nie. Je­stem Ci bar­dzo wdzięcz­na za takie za­koń­cze­nie, bo cały czas pod­świa­do­mie oba­wia­łam się wła­śnie o tę bied­ną, bez­bron­ną, nie­szczę­sną, sa­mot­ną dziew­czy­nę. laugh

Po­stać sław­ne­go Ja­re­my to le­gen­da i sym­bol w jed­nym. Nic dziw­ne­go, że taką czcią oto­czo­na zo­sta­ła w tym opo­wia­da­niu. 

 

Z tech­nicz­nych zda­rza­ją się spra­wy błahe, typu:

Każdą li­te­rę i za­dnie mógł…

 

 

Po­zdra­wiam. :)

Pe­cu­nia non olet

Dzię­ki Bruce! 

Za­wsze mi coś umknie :D. Już po­pra­wi­łem. 

 

Pro­fe­sjo­nal­ne po­dej­ście do waż­nej karty w hi­sto­rii Rzpl­tej,

Spo­koj­nie, spo­koj­nie :D, nie roz­pę­dzaj­my się za bar­dzo. To tylko roz­ryw­ków­ka na­pi­sa­na dla za­ba­wy, a nie Spo­tka­nia z hi­stry­ją :D.

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Oj, tam, oj, tam, Twoje tek­sty mo­gły­by sta­no­wić dla mnie kla­sycz­ny przy­kład, jak pisać po­praw­nie. :)

 

Brawa także za język. Za dba­nie o re­alizm. Tak istot­ny u Cie­bie. 

Mia­łam czę­sto wra­że­nie czy­ta­nia Try­lo­gii Sien­kie­iw­cza, serio. 

Świet­na prawa.

Taka duma na­pa­wa­ła, kiedy spa­da­li na “ru­skich” . :)

 

Po­zdra­wiam. :)

Pe­cu­nia non olet

Bar­dzo fajne sceny ba­ta­li­stycz­ne co praw­da jest w nich to­tal­ny misz­masz: upio­ry hu­sa­rzy, wil­ko­ła­ki, ro­syj­skie czoł­gi z dwu­dzie­sto­le­cia za­mie­nio­ne na mechy ale jakoś to wszyst­ko udało ci się zgrać tak, że nie prze­szka­dza. Choć w paru miej­scach mia­łem wra­że­nie jak­bym oglą­dał coś z chiń­skich fil­mów wo­jen­nych za­miesz­cza­nych na youtu­be zwłasz­cza jak rot­mistrz strza­ła­mi z re­wol­we­ru roz­wa­lał kro­czą­ce czoł­gi, a ko­za­cy wo­jo­wa­li za po­mo­cą musz­kie­tów .  

Cześć MPJ 78

 

Faj­nie, że Ci mój ten mój misz­masz przy­padł do gustu. Rze­czy­wi­ście po­je­cha­łem po ban­dzie i wrzu­ci­łem wszyst­ko w jeden gar­nek :]. 

Muszę sobie obej­rzeć te chiń­skie filmy. Może znaj­dę in­spi­ra­cję na na­stęp­ne roz­dzia­ły ;].

 

po­zdro

M.

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Bruce po­rów­na­ła Cie­bie do Sien­kie­wi­cza i moim zda­niem, sporo w tym racji. Twoje sceny są świet­nie na­pi­sa­ne – bar­dzo pla­stycz­ne, dzię­ki temu mam wra­że­nie, że je­stem w samym środ­ku wy­da­rzeń. Ba­ta­li­stycz­ny misz­masz w ogóle mi nie prze­szka­dzał, bo spraw­nie po­ru­szasz się w kon­wen­cji i do­brze ope­ru­jesz tem­pem. No i naj­waż­niej­sze – nasi wy­gra­li :) NOX to świet­nie imię dla ru­ma­ka! Może i je­steś bez serca, ale nie brak Ci ta­len­tu. Ogól­nie, duże brawa i po­pro­szę o wię­cej! 

 

“Kiedy lu­dzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie po­do­ba, pra­wie za­wsze mają rację. Kiedy mówią ci, co do­kład­nie we­dług nich jest źle i jak to na­pra­wić, pra­wie za­wsze się mylą”. Neil Ga­iman

Cześć An­dy­ql

 

Wi­told Gom­bro­wicz na­pi­sał w "Dzien­ni­kach": "Czy­tam Sien­kie­wi­cza. Drę­czą­ca lek­tu­ra. … – i nigdy chyba nie było tak pierw­szo­rzęd­ne­go pi­sa­rza dru­go­rzęd­ne­go. To Homer dru­giej ka­te­go­rii, to Dumas Oj­ciec pierw­szej klasy".

Przy­znam szcze­rze, że nie ob­ra­ził­bym się gdy­bym kie­dyś za­słu­żył, by ktoś tak o mnie na­pi­sał :P. Sta­ram się two­rzyć pro­ste, ale ob­ra­zo­we hi­sto­rie, czyli takie, jakie sam lubię czy­tać.

 

Tak, Nox chyba rze­czy­wi­ście pa­su­je do ogie­ra z mrocz­ną duszą :]. Za­ję­ło mi tro­chę czasu, żeby wy­my­śleć mu ade­kwat­ne imię. 

 

Dzię­ki za miłe słowo

Po­zdra­wiam

M.

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Czo­łem!

Prze­czy­ta­łem jakiś czas temu ten od­ci­nek.

Nie czy­ta­łem ‘Wil­ko­za­ków’ R. Dęb­skie­go i nie wiem, na ile po­my­sły z opo­wia­da­nia na­wią­zu­ją do twór­czo­ści tego au­to­ra.

Fa­bu­lar­nie to jest bar­dziej roz­bu­do­wa­ne niż pierw­sza część, jest też o wiele wię­cej ele­men­tów tzw. ‘fan­ta­sy’ czy baśni niż wcze­śniej. Jed­no­cze­śnie budzi to we mnie jakiś opór, pewne wąt­pli­wo­ści. Bo łą­czo­ne tu są, jakby rów­no­praw­nie, dwie różne po­ety­ki, kon­wen­cje – z jed­nej stro­ny dia­bły i wil­ko­ła­ki, a z dru­giej mechy, dzia­ła i ka­ra­bi­ny. Wy­da­je mi się, że takie ‘miksy’ to spra­wa z jed­nej stro­ny ku­szą­ca, z dru­giej jed­nak ry­zy­kow­na. Celem za­pew­ne jest wyj­ście poza ramy jed­nej kon­wen­cji, poza jej mo­no­to­nię, ale wy­da­je mi się, że le­piej udaje się to, gdy włą­cza się do świa­ta okre­ślo­ne­go pewną kon­wen­cją tylko pe­wien ele­ment czy nie­licz­ne ele­men­ty innej kon­wen­cji, a nie w spo­sób ‘ma­syw­ny’ łączy jakby na rów­nych pra­wach obie po­ety­ki, jak to się dzie­je tutaj.

Cha­rak­te­ry­stycz­ne dla mnie, że pod­czas lek­tu­ry takim ożyw­czym mo­men­tem była krót­ka scena ja­kiejś strze­la­ni­ny (a nie te spra­wy wil­ko­ła­czo-dia­bel­skie). Taka przy­naj­mniej jest moja per­spek­ty­wa.

Przy­pusz­czam, że pewne swo­iste au­tor­skie atuty le­piej mo­gły­by za­grać np. w ja­kimś świe­cie post-apo­ka­lip­tycz­nym niż w ta­kiej swa­wol­nej mie­sza­ni­nie hi­sto­rii al­ter­na­tyw­nej z ba­śnio­wo­ścią. W świe­cie post-apo ła­twiej by­ło­by uwia­ry­god­nić i es­te­tycz­nie po­go­dzić ele­men­ty dwóch róż­nych kon­wen­cji. W ra­mach w miarę spój­nej wizji by­ło­by tam miej­sce na ma­szy­ny i ka­ra­bi­ny, a za­ra­zem na spo­łecz­no­ści ludz­kie cof­nię­te cy­wi­li­za­cyj­nie nie­mal do neo­li­tu i sto­su­ją­ce prak­ty­ki ma­gicz­ne w miej­sce utra­co­nej tech­no­lo­gii.

Po­zdra­wiam!

Cześć Iwo :]

 

Nie czy­ta­łem ‘Wil­ko­za­ków’ R. Dęb­skie­go i nie wiem, na ile po­my­sły z opo­wia­da­nia na­wią­zu­ją do twór­czo­ści tego au­to­ra.

Bar­dzo zgrub­nie. Wspo­mnia­łem dla­te­go, że to pierw­szy autor z mojej bi­blio­tecz­ki, który wpro­wa­dził wil­ko­ła­ki na Ukra­inę. Tylko, że u Dęb­skie­go był to XVII wiek i sporo magii, a u mnie po­czą­tek XX i re­wo­lu­cja prze­my­sło­wa w roz­kwi­cie. 

 

O tym, że jest za dużo i za gęsto też my­śla­łem i przyj­mu­ję ar­gu­ment jak wła­sny :]. Zdaję sobie spra­wę, że część Czy­tel­ni­ków, zwłasz­cza tych dość mocno przy­wią­za­nych do kon­we­nan­sów oko­ło­hi­sto­rycz­nych może mieć wła­śnie takie od­czu­cie. W po­pkul­tu­rze ga­tu­nek die­sel­punk nie cie­szy się zbyt­nią nomen omen po­pu­lar­no­ścią, a dzie­ła takie jak np. Liga nie­zwy­kłych dżen­tel­me­nów, czy Hel­l­boy to wła­ści­wie je­dy­ne ro­dzyn­ki, które od­nio­sły jako taki suk­ces. 

 

Za­sta­no­wię się nad na­stęp­ną czę­ścią. Może wpro­wa­dze­nie Za­ko­nu Wam­pi­rów Szpi­ta­la Naj­święt­szej Marii Mag­da­le­ny bę­dzie za dużym fi­koł­kiem fa­bu­lar­nym ;]. 

 

Dzię­ki za kon­struk­tyw­ną kry­ty­kę :]!

 

Po­zdro

M. 

Je­stem ban­dzior! Świr! Sa­dy­sta! Nie­po­praw­ny opty­mi­sta!

Nowa Fantastyka