
Dzień 1
Tomasz prowadził samochód. Wracał z jedynego w całym roku dłuższego urlopu i chociaż chciał, aby odpoczynek trwał wiecznie, to niestety nie mógł dłużej zostać. Pomyślał tylko coś o niesprawiedliwym losie, a potem przypomniał sobie powiedzenie swojej babci: „Życie wydaje się złe, dopóki człowiekowi nie przydarzy się wypadek. Potem wydaje się jeszcze gorsze”.
Tomasz więc prowadził samochód, prowadził go mijając rzędy identycznych topól, lip, krzewów, banerów oraz plakatów, ochoczo reklamujących sklepy budowlane i meblarskie.
Tomasza niepokoiło, że wśród tych licznych reklam nie znajduje się żadna zachęcająca do odwiedzenia jakiegoś zajazdu czy gospody. Przed wyjazdem nie sprawdził, czy będą mijać budynki świadczące usługi żywieniowe i hotelarskie, więc teraz liczył tylko na szczęście, które na razie się do niego nie uśmiechnęło.
Tomasz oddał by teraz wszystko za nawet obrzydliwy, obskurny zajazd, tym bardziej, że pęcherz wołał za potrzebą coraz mocniej. Jednak zły los nie chciał zesłać nawet zapuszczonego budynku, który ugościł by Tomasza wraz z rodziną.
– Ile jeszcze będziemy jechać? – zapytała Marta. W jej tonie dało się wyczuć zmęczenie i znużenie.
– Och, myślę, że do domu zostało nam jeszcze trochę ponad 6 godzin.
– A do postoju?
– Nie wiem, kochanie…
Mała Oliwia siedząca z tyłu głośno chrapnęła.
– Google nie pokazuje mi żadnego motelu w obrębie stu kilometrów… Dziwne – powiedziała Marta patrząc się w telefon.
Tomasz prowadził dalej. Mijał samochody, lipy, topole, krzaki, plakaty i banery. Wbrew zmęczeniu był zadowolony z podróży do Chorwacji i mimo że spędził tam zaledwie tydzień, nie mógł zaprzeczyć, że był to udany tydzień.
Docisnął gazu, drzewa, plakaty i samochody rozlały się bezkształtną masę. Nucił sobie pod nosem melodię, spoglądał przez okno. Na wietrze powiewały korony drzew, wyginając się w stronę wyglądającego na słomiany dach gospody, którą właśnie mijał.
Tomasz nacisnął hamulec.
– Wróć – powiedział zdecydowanie. – Kochanie spójrz na co natrafiliśmy.
Kobieta uśmiechnęła się, mężczyzna wjechał na uklepany, nie wylany asfaltem podjazd. Zaparkował pod dachem, nie zauważył żadnych innych samochodów. Cała trójka opuściła auto.
Tomasz spojrzał na liczący zaledwie kilka metrów drewniany budynek. Mężczyzna mógłby również przysiąc, że dach budynku wykonany był ze słomy. Mógłby przysiąc, ale nie chciał wierzyć, że tak naprawdę było.
Spojrzał na zajazd – złożone ze świerkowych palii drewna ściany układające się w prostokąt. Na ścianie frontowej znajdowały się niewielkie drzwi bez ani jednego okienka, wykonane z pozieleniałych i poturbowanych przez czas desek . Po dokładniejszym przyjrzeniu się Tomasz zauważył, że nie tylko drzwi, ale również pozostałe drewniane elementy zajazdu spróchniały i straciły swoją barwę, jakby nikt od lat nie konserwował tego budynku.
Nie obchodziło to Tomasza.
Na ścianach znajdowało się kilka okien, jednak zamknięte okiennice nie pozwalały zajrzeć do środka.
Oliwia obudziła się i ziewnęła przeciągle.
– Jesteśmy na miejscu? – spytała.
– Jeszcze nie – odpowiedziała Marta. – Zatrzymamy się tutaj na noc.
Tomasz nacisnął klamkę i lekko pchnął drzwi. Wszedł do środka, a za nim Marta i Oliwia.
Trafili do głównej izby, w której panował półmrok. Przez zamknięte okiennice nie przedostawało się światło, na co rozpalone łuczywa i świece niewiele pomagały. Czuć było odór stęchlizny i zapuszczenia – zapach, który zwykle można poczuć w miejscach dawno nie odwiedzanych, takich jak stare, opuszczone kamienice. Miejscach, do których zapuszczają się uzależnieni od alkoholu bezdomni albo zamierzający spróbować alkoholu po raz pierwszy nastolatkowie.
– Witam! Kogo ja tu widzę? Podejdźcie bliżej, muszę się wam przyjrzeć! – powiedział karczmarz. Miał lekko starczy, ale silny głos. – Poszukujecie schronienia na nieubłaganie zbliżającą się noc? Strawy, aby pobudzić waszą energię do działania?
– Szukany i tego, i tego – przyznał Tomasz. – Chcielibyśmy wynająć pokój dla trzech osób na jedną noc i coś zjeść.
– Tylko jedną noc? Cholera, liczyłem, że ktoś ze mną tu zostanie na chwilę dłużej! Dawno nie miałem gości, mógłbym się wam przyjrzeć?
Tomasz zrobił krok do przodu, Marta i Oliwia wyszły z cienia. Zauważyli, że mężczyzna ma duże, zakrzywione wąsy i lekko posiwiałe, jednak zaskakująco obfite włosy, a jego twarz pokrywają zmarszczki. Pomimo, że wyglądał na starą osobę, nie dało się tego wyczuć w rozmowie.
– Ładnie wyglądacie! Z pewnością dostaniecie zniżkę za taką przeuroczą córeczkę, przepiękną kobietę i przystojnego mężczyznę! I ta broda… – powiedział patrząc na Tomasza. – Piękna.
Tomasz i Marta uśmiechnęli się nerwowo, Oliwia ponownie ziewnęła.
– Mamo, chcę iść spać – powiedziała.
– Właśnie… Mogłabym już pójść do pokoju? Położę Oliwię spać.
– Nie ma problemu. Proszę pójść ze mną na górę – powiedział karczmarz.
Mężczyzna minął szynkwas, za którym stał i poszedł w prawo mijając kilka dużych stołów. Wszedł na znajdujące się na końcu małej karczmy, równie niewielkie schody. Wszedłszy po nich na górę znalazł się na krótkim korytarzu, z którego wejść można było do dwóch pokoi.
Karczmarz korzystając z ognia z kaganka rozpalił obwieszające korytarz łuczywa.
– Wiesz, co – powiedział rozpalając ostatnie łuczywo, a Martę zdziwiło, jak przeszedł na „ty”, chociaż jej to nie przeszkadzało. Potem pomyślała, że mógł to zrobić wcześniej, ale nie zwróciła na to uwagi. – Zostawię ten kaganek i rozpali sobie pani łuczywa w pokoju. – Mężczyzna podszedł do Marty i ustawił się w tym samym kierunku, co ona. – Po prawo jest pokój. – Podszedł i otworzył drzwi. Światło kaganka nie było duże, ale wystarczało, aby Marta mogła opisać miejsce, które zobaczyła. Słowem, które ciskało jej się na usta w tym momencie była prostota. To były proste łóżka, położone na prostej podłodze, otoczonej prostymi, drewnianymi ścianami, przykryte prostym, prymitywnym wręcz słomianym dachem, który wilk z bajki o trzech świnkach zdmuchnął by jednym dmuchnięciem. Karczmarz podszedł do nieotwartych drzwi. – A to łaźnia. – Mężczyzna zostawił kaganek w pokoju mieszkalnym przez co Marta nie mogła przyjrzeć się łaźni. – To wszystko co mam do zaoferowania.
– Ile to będzie kosztować? – zapytała Marta, choć w tej chwili szczerze nie obchodziła jej cena. W tej chwili była skłonna zapłacić jakąkolwiek kwotę, byle tylko móc zasnąć w normalnym, nawet prostym, łóżku.
– Nic.
Marta uniosła brwi.
– Dlaczego? – spytała, ale karczmarz jej nie odpowiedział i zszedł na dół.
***
Tomasz obrzucił wzrokiem zajazd. Uczucie było nieco klaustrofobiczne, nisko zawieszony sufit nie dawał dużo swobody, chociaż w poziomie było zdecydowanie więcej miejsca. Wystarczająco, aby pomieścić kila dużych stołów, szynkwas na środku oraz bardzo skromną, pustą przestrzeń, która w założeniu chyba miała być parkietem.
Karczmarz zszedł ze schodów i usiadł za szynkwasem.
– Zamierzasz coś zjeść?
– Tak, jak najbardziej. Ma pan jakieś menu, czy coś w tym stylu?
– Nie, ale mogę przygotować najlepszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadłeś w życiu. I skończ tym panem, proszę.
– Zaskocz mnie – powiedział Tomasz i uśmiechnął się od ucha do ucha.
Karczmarz odszedł do schowanej za drzwiami kuchni. Po kilku minutach wrócił trzymając w ręku drewnianą miskę z jakąś potrawą polaną śmietaną.
– Proszę, to jest kutia. Bardzo proste danie, ale równie co proste, smaczne.
Tomasz przysunął do siebie drewnianą miskę z włożoną w nią łyżką z tego samego materiału. Jedzenie nie wyglądało szczególnie dobrze, chociaż w pewien sposób egzotyczna, nie znana mu dotąd nazwa zachęcała do spróbowania. Włożył łyżkę z jedzeniem do buzi.
O mój boże – pomyślał – jakie to jest dobre. W ustach poczuł smak bakalii i miodu. Zjadł wszystko co było w misce i powiedział:
– Powiem ci, że umiesz gotować.
– Bardzo mi miło, gdy słyszę taką opinię.
***
Marta położyła Oliwię spać i po raz kolejny zdziwiła się – tym razem tym, jak szybko jej córka zasnęła, w zaledwie dziesięć minut.
Marta po cichu wyszła z pokoju, łagodnie zamknęła skrzypiące, niczym w tandetnym horrorze drzwi, ruszyła do łazienki trzymając w ręku kaganek. Brak elektryczności w miejscu, w którym się zatrzymali niezmiernie ją dziwił, ale w myśl zasady darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, nie zamierzała wybrzydzać.
Przekroczyła próg łazienki (bądź, jak nazwał ją karczmarz, łaźni). W niewielkim pokoiku nie znajdowała się zwykła muszla klozetowa, a niewielki cebrzyk z wyrytą prośbą o wyrzucanie odchodów przez niewielkie okno znajdujące się w łaźni.
W jednym z kątów Marta zauważyła balię, która prawdopodobnie służyła do kąpieli. Po braku kranów, wanny czy prysznica, wnioskowała, że w zajeździe nie ma bieżącej wody.
– Z pewnością jest to ciekawe miejsce – mruknęła.
Nie zrezygnowała z pomysłu na kąpiel. Rozebrała się i gdy już miała wejść do balii, z kadzi wyłonił się starszy mężczyzna. Wyglądał dosyć nadzwyczajnie, był na tyle niski, aby można go było nazwać karłem. Jego włosy były zaskakująco zadbane – choć nikt o zdrowych zmysłach nie wyszedł by w taki sposób na miasto, to jednak lokom mężczyzny nie można było odmówić pewnej urody.
Marta poczuła zdziwienie rozdzierające jej umysł na pół, a następnie kolejne, jeszcze silniejsze uczucie – wstyd. Ostentacyjnie cofnęła się o krok, zakryła ciało ubraniem, które zostawiła na podłodze.
– Kim pan jest? – zapytała.
– Ja? Ja jestem kimś, w kogo istnienie nie powinna pani wierzyć. I chyba trochę usnąłem w tej balii. Nie spodziewałem się dzisiaj gościa. Pani wybaczy moją chwilową niedyspozycję.
Marta nie odezwała się, zaskoczona.
– Dbam o to miejsce. O łaźnie. To moje miejsce na ziemi. Właśnie dlatego nazywam się „bannik”. Jakie jest pani miejsce na ziemi?
– Nie… – Kobieta zamyśliła się. – Nie zaczyna się rozmowy w taki sposób. Chciałabym być uprzejma, ale…
- …ale będzie pani musiała pani być nieuprzejma, rozumiem – przerwał jej mężczyzna. – Chciałem tylko zadbać o pani… komfort. Już wychodzę, postaram się więcej pani niepokoić. Prosiłbym jedynie o zostawienie cebrzyka z wodą, niech pani go po prostu nie wylewa. Lubię kąpiele. Częste i długie.
Ku zdziwieniu Marty mężczyzna, który przedstawił się jako bannik po prostu opuścił łaźnię, jakby przebywanie z nagą, obcą kobietą było dla niego jak najbardziej normalne.
Marta nie wiedziała co o tym myśleć, więc ubrała się i wyszła z łaźni. Nie zamierzała brać kąpieli w wodzie, po kimś takim, jak mężczyzna, którego przed chwilą spotkała. Nie zamierzała również mówić o tym Tomaszowi, bo nie uważała, że jest to coś, o czym powinien wiedzieć.
Na korytarzu nie spotkała karłowatego mężczyzny, jakby rozpłynął się i zniknął na zawsze.
***
– Jest tu jeszcze ktoś poza nami? – Tomasz napił się wody. Trochę wcześniej odmówił piwa, bo nie zamierzał opóźniać jazdy
– Oczywiście, że nie. Rzadko miewam nowych klientów.
– Hmm… A więc jak jesteś w stanie utrzymać ten, że tak to nazwę, ośrodek?
– Mam pewną pomoc z dołu, choć pan by raczej powiedział, że z góry. Jest pan chrześcijaninem, mam rację?
– Tak, skąd pan to wiedział?
– Z tego. – Karczmarz pokazał palcem na niewielki, błyszczący wypolerowanym srebrem krzyżyk wiszący na szyi Tomasza.
– Ach, no tak… – Mężczyzna zakręcił drewnianym kubkiem, trochę ze znudzenia, trochę, dlatego że nie wiedział jak dalej pociągnąć rozmowę. Rzadko zdarzało mu się coś takiego. – A w co ty wierzysz?
– To pozostanie moją tajemnicą.
No tak, skryty koleś – pomyślał Tomasz – ostateczny tępiciel jakiejkolwiek rozmowy.
Karczmarz i Tomasz siedzieli przez chwilę w ciszy.
– A skąd wracacie?
– Z urlopu w Chorwacji. Niestety był to jedyny i ostatni dłuższy urlop w tym roku.
– Och, szkoda mi. Wszyscy moi goście narzekają na pracę, więc mogę obiecać, że nie jesteś jedyny. Co jakiś czas odwiedzają mnie podróżni i zdobywam w ten sposób informacje na temat świata z zewnątrz. Jestem domatorem, zupełnie jak mój dworowy, który zaginął mi jakiś czas temu. No i tak się zdarza, że rzadko kiedy opuszczam moją karczmę. A że nie mam telewizji, nie wiem co się dzieje na świecie.
– Rozumiem.
Mężczyźni posiedzieli jeszcze chwilę w ciszy, jednak po kilku minutach Tomasz poszedł na górę, uznawszy, że już najwyższy czas, aby położyć się spać.
– Dobranoc – powiedział karczmarz. – I niech ci się włosy śnią!
***
– I jak, podoba ci się to miejsce? – zapytała Marta Tomasza, gdy oboje leżeli już w łóżko, przykryci wypełnioną słomą kołdrą. Mężczyzna sprawdził na telefonie, że na dworze jest zaledwie 9 stopni, co, w połączeniu z najwyraźniej niezwykle cienkimi ścianami i wypełnionym słomą dachem, sprawiało, że w zajeździe było po prostu chłodno.
– Jest… specyficzne.
– To samo o tym pomyślałam.
- …ale to nie znaczy, że jest złe. Według mnie, nie jest tu tak źle. Ot, coś nowego. Niby swojskie, ale jednak…
– …niepokojące – wtrąciła Marta.
– Nie takiego słowa chciałem użyć. Powiedziałbym, że jest tutaj raczej… ciekawie. Interesująco. Nigdy nie byłem w podobnym miejscu.
– Nie, nie o to mi chodzi.
– A o co?
Marta przypomniała sobie starszego, karłowatego mężczyznę z łaźni. Minęło coś około godziny od tamtego wydarzenia, ale wydawało się ono na tyle odrealnione, że aż nie mogła uwierzyć, że coś takiego wydarzyło się zaledwie kilkanaście metrów od łóżka, na którym leżała.
I gdzie on się podział, gdy wyszedł na korytarz? To pytanie nie chciało zostawić Marty w spokoju.
– Nieważne. – Kobieta podniosła z ziemi płonący słabym światłem kaganek i zgasiła go dmuchnięciem. – Dobranoc.
– Dobranoc.
Tomaszowi wbrew życzeniu karczmarza w nocy nie przyśniły się włosy.
Dzień 2
Popiół. To była pierwsza rzecz jaką Tomasz zauważył. Potem były niepokojące cienie, a potem…
- Aaaaa!!!
…krzyk kobiety. Ludzki, a jednocześnie nie, przeszywający błogą ciszę, rozdzierający bębenki w uszach, dostający się do umysłu, niczym wiadomość o wypadku bliskiej osoby.
Tomasz był pewien, że nigdy nie zapomni tego krzyku. Tylko skąd on pochodził?
Spróbował się ruszyć, ale zdał sobie sprawę, że nie może. Znajdował się w łóżku, jednak nie mógł z niego wstać, choćby ruszyć nogą czy ręką.
Chciał przynajmniej wydać jakiś krzyk, dać sygnał, że coś się z nim dzieje. Coś bardzo niepokojącego.
Po chwili zobaczył prosto przed oczyma obraz.
Marta leżała na podłodze zajazdu z rozsuniętymi rękoma, obok niej znajdowała się Oliwia.
Obraz znowu zniknął i powrócił przerażający krzyk.
Krzyk zniknął, a przed oczyma Tomasza pojawił się obraz.
Marta leżała na podłodze zajazdu z rozsuniętymi rękoma, obok niej znajdowała się Oliwia. Były całe czarne, jakby przemienione w proch (Tomaszowi przypomniały się słowa z księgi rodzaju – “Prochem jesteś i w proch się obrócisz”), jednak nie miał problemu z zidentyfikowaniem ich.
I znowu krzyk.
I znowu obraz.
I krzyk.
I obraz.
Krzyk.
Obraz pojawił się po raz kolejny, a następnie rozpłynął się. Tomasz wreszcie mógł się poruszyć.
Wstał z łóżka tak szybko, jak jeszcze nigdy. Rozejrzał się po pokoju i zauważył, że zarówno Marta jak i Oliwia żyją, śpią i wszystko z nimi jest dobrze.
Puls zaczął mu spadać, wracając do normy. Zaśmiał się w duchu z szczęścia, z tego, że wszystko jest dobrze, a to był tylko sen.
Spróbował znowu zasnąć, jednak nie mógł. Nie był pewien dlaczego, może obawiał się, że sen powróci i zastąpi jego rzeczywistość przerażającym obrazem i krzykiem.
***
Marta i Oliwia obudziły się o szóstej, trochę zdziwione, że Tomasz już nie śpi. Zeszli na dół, aby zjeść śniadanie. Ponownie zdali się na polecenie karczmarza, który tym razem przygotował coś na kształt zupy mlecznej (nazwał ją „bryją”). Te danie nie było już tak bardzo smaczne jak kutia, jednak Tomasz tego nie skomentował.
– Wyjeżdżacie za chwilę? – spytał gości karczmarz.
– Tak – odpowiedział Tomasz i ułamał bochenek chleba stojący na stole. – Wiesz… Wczoraj wieczorem powiedziałeś, żeby przyśniły mi się włosy. Co to oznacza?
– To oznacza, że życzyłem tobie szczęśliwych snów.
– Jakie to zabawne. – Mężczyzna zaśmiał się. – Miałem dzisiaj w nocy naprawdę, naprawdę zły sen.
Właściciel zajazdu podszedł do stołu, przy którym siedzieli jego goście.
– Co ci się śniło?
– Hmm… Widziałem popiół… Ten zajazd spłonął, wiesz? I potem zobaczyłem. – Tomasz przerwał na chwilę. – Spalone ciała.
– Czyje? Taki sen to bardzo zły znak. Dobrze, że nie przyśniło ci się golenie, ale to też nie brzmi dobrze.
Tomasz wstał od stołu.
– Zaniosę bagaż do samochodu, dobrze?
Marta pokiwała głową. Gdy mężczyzna odchodził usłyszał jeszcze jak Oliwia spytała jej mamę, kto był spalony w jego śnie.
– Nie wiem, córeczko. Ale nie warto się tym przejmować, bo to tylko sen.
Karczmarz zaoponował, ale Tomasz już nie usłyszał całej odpowiedzi.
***
Tomasz zaniósł walizkę do samochodu. Powiedział do Marty i Oliwii, że mogą już jechać w dalszą podróż. Cała trójka usiadła w samochodzie, jednak ten, jakby na złość, nie chciał ruszyć.
Mężczyzna wysiadł z samochodu i otworzył maskę: zaczął sprawdzać co może nie działać.
Okazało się, że akumulator jest naładowany, nie ma również problemu z olejem, silnik wydaje się sprawny, a jedynym nie działającym elementem auta jest…
– …rozrusznik, byłem pewien! – Tomasz kopnął w ziemię. – Zawsze, jak coś ma się spieprzyć, to akurat podczas trasy!
Marta wysiadła z samochodu.
– Da się to naprawić? – spytała.
– Niekoniecznie. Nie wiem, co się dokładnie stało z rozrusznikiem, ale wiem, że jesteśmy w dupie. Potrzebuję mechanika.
– Mamo, co się dzieje? – spytała Oliwia.
– Samochód się zepsuł – odpowiedziała Marta. – Możesz wyjść, na razie nigdzie nie jedziemy.
Oliwia wyszła z samochodu komentując, że na dworze jest bardzo ciepło.
Tomasz pochylił się i próbował dokładniej określić problem z rozrusznikiem.
– Może sprawdzę w internecie, gdzie jest najbliższy mechanik – zaproponowała Marta.
– Tak… to dobry pomysł.
Marta włączyła telefon, jednak zamiast szukać mechanika, szybko zaczęła szukać zasięgu unosząc telefon do góry i obracając go.
– Nie ma zasięgu.
– Cholera. Spytam się tego karczmarza, jestem pewien, że wie coś na temat tej okolicy.
Tomasz wyszedł z niewielkiego poddasza, pod którym ledwo mieścił się jego SUV, ruszył przez ziemiste klepisko, które przynosiło mu na myśl wakacje u babci.
Wszedł do ciemnej karczmy, do której przez niewielkie, zasłonięte okna ledwo przebijało się światło. Zawołał karczmarza.
– Coś się stało, że nie jedziecie?
– Rozrusznik w samochodzie mi nie działa. Wiesz może, gdzie w okolicy znajdę jakiegoś mechanika?
– Niestety nie. – Karczmarz zbił Tomasza z tropu. – Jak już mówiłem, rzadko kiedy opuszczam mój zajazd.
Jak to możliwe? Czy ten człowiek jest wampirem, który musi kryć się w swoim zajeździe, aby tylko ochronić ciało przed destrukcyjnym słońcem? – pomyślał Tomasz.
– Szkoda. Nie ma tutaj zasięgu.
– Jakiego zasięgu?
– W telefonie.
– Ach, rozumiem. Wielu moich klientów skarży się na to. Przepraszam, ale nic nie mogę poradzić. Ja tu jestem tylko od serwowania jedzenia i dawania miejsca na spanie.
Tomasz trochę nie rozumiał, jak można być tak ogromnym ignorantem, aby nie wiedzieć nic o okolicy, w której się mieszka, ale nie zadał już więcej pytań. Kolejne odpowiedzi karczmarza tylko bardziej go onieśmielały.
Tomasz wyszedł na dwór.
– Niestety, nie wie, gdzie jest najbliższy mechanik.
Marta posmutniała.
– Muszę być jutro w pracy, wiesz?
– Wiem. Ja też powinienem jutro być w pracy, ale… Znajdziemy jakieś rozwiązanie, obiecuję ci. Dobrze?
– Dobrze.
Tomasz podszedł do samochodu i ponownie zanurkował pod maską auta, brudząc swoje ręce tłustym smarem.
Nie przeszkadzało mu odwalanie pracy mechanika, chociaż w taki upał, praca wcale nie była przyjemna. Smar, zamiast normalnego, nieodłącznego elementu naprawiania samochodu (chociaż w tym przypadku nie była to naprawa, a lokalizowanie problemu) był tylko irytującą przeszkodą, a mocny zapach benzyny potęgował irytację, dokładając Tomaszowi ból głowy.
Taka sytuacja na koniec wyjazdu – pomyślał. Zamknął maskę samochodu. Wrócił do zajazdu.
– To nie jedziemy? – zapytała Oliwia.
– Na razie nie możemy – powiedziała Marta, przygryzając wargę. – Ale na pewno za chwilę tata rozwiąże problem.
– Marta, ile mamy do najbliższej dużej miejscowości?
Kobieta zastanowiła się chwilę.
– Około pięćdziesiąt kilometrów.
Tomasz pokręcił głową.
– To za dużo. Zdecydowanie za dużo, aby iść na piechotę.
Tomasz myślał, co zrobić w tej sytuacji, ale nic nie przychodziło mu do głowy.
– Jeśli chcecie odpocząć – wtrącił karczmarz. – Mam z tyłu jezioro, pokażę wam.
Tomasz, Marta i Oliwia poszli za karczmarzem. Liczyli raczej nie na odpoczynek, ale musieli zając się czymś, w momencie, kiedy nie mogą działać.
– Chcecie może coś do picia?
– Tak, wodę – powiedziała Marta.
– Ja również napiję się wody – dopowiedział Tomasz.
– A nie ma pan czegoś innego niż woda? – spytała Oliwia.
– Mam piwo i wino, ale nie wiem czy będzie ci smakować.
Tomasz i Oliwia zaśmiali się, chociaż karczmarz brzmiał całkowicie poważnie.
– Jak nie, to nie. W takim razie, chcesz tej wody?
– Może być – odparła nieco rozczarowana dziewczynka.
Rodzina usiadła tuż przy jeziorze, niedaleko dębu, skrywając się w cieniu. Jezioro nie było wielkie, choć roślinność porastała je gęsto – brzegi przykrywały wysokie pałki wodne i kaczeńce błotne. Po tafli wody leniwie dryfowały białe lilie wodne.
– Ładnie tu nawet – skomentowała Marta.
Wpatrywali się jeszcze przez chwilę w wodnistą toń i wszystkie rośliny pokrywające jezioro, aż ich uwagę oderwał karczmarz.
– Proszę – powiedział.
– Dziękuję – powiedziała Oliwia i uśmiechnęła się.
– Ja też dziękuję.
– I ja też dziękuję.
Tomasz wziął duży łyk wody.
– Co robimy? – zapytał.
– Ty mi powiedz.
– Ja? Nie żartuj sobie, nie wiem, co robić.
Przerwali rozmowę. Teraz słychać już było tylko ryby od czasu do czasu wynurzające się z jeziora i ćwierkające ptaki.
– Czy tylko mi się wydaje – powiedział Tomasz, nie mogąc wytrzymać irytującej ciszy. – Że ten karczmarz jest dziwny?
– Nie wydaje ci się. On taki jest. Wygląda, jakby odbiło mu od samotności.
– Ale wiesz… Ja nigdy w życiu nie spotkałem osoby, która tak bardzo nie wiedziała, co dzieje się poza jej posesją.
– Bo otaczasz się samymi ekstrawertykami – zażartowała Marta, chociaż wiedziała, że w tym, co mówi jest ziarnko prawdy.
– Oj, nie przesadzaj. Oliwia, jak myślisz, otaczam się jedynie ludźmi takimi jak ja? – Tomasz obejrzał się. – Nie ma jej.
Marta wstała i okręciła się wokół własnej osi. Nie zauważyła nikogo w bujnych krzakach ogradzających zajazd, ani w wysokich pałkach, ani na werandzie, ani nigdzie indziej.
– Oliwia! – wykrzyknęła. – Oliwia!
– Spokojnie. Musi być gdzieś w zajeździe.
Kobieta nie uspokoiła się. Wbiegła do budynku.
Nie spodziewała się, że będzie to dla niej tak bardzo stresująca sytuacja, pomimo że nie było szansy na zaginięcie córki, która musiała być gdzieś w zajeździe. Minęła werandę i znalazła się w krótkim, ciemnym korytarzu prowadzącym do głównej części budynku. Po kilku krokach weszła do głównego pomieszczenia, stała między stołami, a szynkwasem po lewo. Nie widziała karczmarza, ale niezbyt on ją obchodził. Weszła na wyższe piętro, do jedynego pokoju mieszkalnego.
Szybkie spojrzenie Marty na pokój nie pozostawiało złudzeń – Oliwii tam nie było. Sprawdziła jeszcze łazienkę, ale nie znalazła również dziewczynki w tamtym miejscu. W łaźni nie zauważyła również starszego mężczyzny, który przedstawił się jako bannik, co coraz bardziej oddalało od niej wspomnienie z wczorajszego wieczora, kiedy to ujrzała tego człowieka kryjącego się w balii.
Który potem zniknął – pomyślała.
Zeszła na dół. Zawołała karczmarza. Zjawił się w mgnieniu oka.
– Witaj. W czym mogę pani pomóc?
– Nie widziałeś może Oliwii, mojej córki?
– Tak się składa, że widziałem. Jest u mnie w kuchni. A raczej obok kuchni.
Marta poczuła natychmiastową ulgę po usłyszeniu tych słów. Nie potrzebnie się martwiłam – pomyślała. Często to powtarzała, próbując zapanować nad swoją histeryczną naturą.
– Możesz jej powiedzieć, aby do mnie wróciła?
Karczmarz pokiwał głową, a po chwili Oliwia wróciła.
– Przepraszam, żeeee… Obeszłam bez… mówienia tobie.
– Nic się nie stało. Dobrze, że… – Marta zastanowiła się przez chwilę, jak nazwać właściciela zajazdu. – Jak się nazywasz?
– Niech mówi pani o mnie po prostu „karczmarz”.
– Dobrze. Więc, nic się nie stało, ważne, że karczmarz się tobą zaopiekował. Ale… następnym razem nie odchodź nie mówiąc mi ani słowa. Zgoda?
– Zgoda! – powiedziała Oliwia.
***
– A co tam robiłaś? – spytała Marta.
– Poznałam nowego przyjaciela! – odpowiedziała Oliwia.
– Czyli kogo?
- Eeee… dziewczynkę – powiedziała gładząc ręką trawę, na której siedziała. – Taką jak ja!
– Jak ma na imię ta dziewczynka?
– Niestety mi nie powiedziała. Myślę, że ta dziewczynka tego nie wie.
– Rozumiem. A, czy ona jest gościem zajazdu?
– Nie, nie jest. – Oliwia pokręciła głową. – Ona tu mieszka. To jest… zapomniałam tego słowa.
– Marta, dasz mi swój telefon? Mój się rozładował – powiedział Tomasz.
– Weź. – Kobieta podała mu telefon. – I ta dziewczynka. – Popatrzyła na Oliwię myśląc, że dzisiaj wygląda naprawdę ładnie (chociaż większość mam powiedziałaby to samo o swoich dzieciach). – Mieszka w kuchni.
– Tak, tak, tak. Ale daj mi… muszę pomyśleć.
– Dobrze, myśl.
Marta spojrzała ponownie na jezioro, w tym samym momencie, w którym okoń wynurzył się z wody, po czym znowu zniknął w tafli jeziora.
– Mam! Wiem! To było bożątko!
– Nie, nie rozumiem. Możesz powtórzyć? – powiedziała Marta.
– Bożątko. B-O-Ż-Ą-T-K-O.
– Czyli? – wtrącił Tomasz.
– To jest… To jest dziecko. Tyle.
– To skąd takie dziwaczne imię?
– Nie wiem, ja nic nie wiem!
– Dobrze, spokojnie.
Tymi słowami Tomasz zakończył rozmowę. Nie miał ochoty dłużej rozmawiać z córką o jej przyjaciółce, którą najwyraźniej zmyśliła.
– Mogę, mogę wrócić tam do kuchni?
– Nie jestem taka przekonana… – powiedziała niepewnie.
– Proooszę…
– Mama powiedziała, że nie, a to oznacza, że nie możesz – powiedział Tomasz zdecydowanym tonem. Unosił telefon do góry próbując złapać zasięg.
– Dziękuję, Tomasz.
Mężczyzna się lekko uśmiechnął.
– Dobrze, że mnie poparłeś. – Marta przypomniała sobie o mężczyźnie, którego widziała w łaźni poprzedniego wieczoru. – W tym zajeździe mogą znajdować się różni dziwni ludzie.
– Przecież jesteśmy jedynymi gośćmi.
– Co?
– Tak mi powiedział karczmarz. Że jesteśmy jedynymi gośćmi. – Tomasz wyglądał na skonfundowanego. – Widziałaś kogoś poza nami?
– Tak.
Tomasz nie wiedział co powiedzieć.
– Ja również widziałam kogoś poza nami! – powiedziała Oliwia uśmiechając się.
Tomasz ją zignorował i popatrzył się na Martę. Mówił do niej półszeptem:
– Gdzie?
– W łaźni. Starszy mężczyzna, krył się w balii.
– Podglądał cię?
– Nie wydaje mi się, żeby mu o to chodziło. Mówił, że zasnął.
– Nie obchodzi mnie to. Jeśli tu jest – powiedział Tomasz, a w jego oczach widać było złość. – To go przepędzę.
– Przesadzasz… Powiedział mi, że się wynosi.
– Tak? Wynosi się? To jak to sprawdzę – powiedział. Jego oczy zabłysły złością.
Tomasz poszedł w stronę budynku. Chociaż jego umysł podpowiadał mu inaczej, to w jego sercu pulsowała złość. Wbiegł przez werandę na korytarz, potem w prawo, na schody, aż do korytarza na górnym piętrze.
Wszedł do łaźni. Prostokątny pokój wypełniony był szafkami i ławkami stojącymi przy ścianach wykonanych ze spróchniałego drewna. Była też pusta balia.
Czyli faktycznie odszedł – pomyślał Tomasz. Starszego mężczyzny nigdzie nie było.
Tomasz wyszedł z łaźni. Chociaż był zadowolony z tego, że w łaźni nie było nikogo poza nim, to jednak niepokoiły go dwie sprawy – po pierwsze, kim był ten mężczyzna, a po drugie, gdzie się podział.
***
Tomasz podszedł do Marty siedzącej przy jeziorze.
– Nikogo tam nie ma – powiedział mężczyzna.
Kobieta wyglądała na zdziwioną.
– Naprawdę? – spytała.
– Naprawdę. A… miał ktoś tam być?
– Nie, nie… Zresztą, to nieistotne. Pójdźmy może do środka coś zjeść, dobrze? – Marta nerwowo kiwała głową, ale Tomasz się zgodził.
***
Tomasz i Marta zjedli rybę z warzywami. Karczmarz powiedział, że to pstrąg, jednak nie powiedział czy wyłowił go w tym jeziorze, chociaż prawdopodobnie to zrobił, bo z pewnością nie trzymał w kuchni zamrażarki.
– Nie spotkałaś już tego bożątka? – spytała Marta patrząc na córkę.
– Nie… Nie widziałam jej.
Oliwia nie powiedziała nic więcej.
Spędzili resztę dnia rozmawiając i odpoczywając przy jeziorze, chociaż wieczorem skryli się w budynku, bo komary nie dawały im żyć. Tomasz całkowicie zapomniał o niepokojących wydarzeniach z zajazdu, a przypomniał sobie o nich wszystkich dopiero w łóżku, kiedy przed snem rozmawiał z Martą.
– To bożątko… Jest dziwne. Niepokoi mnie – powiedziała kobieta.
– Naprawdę? Ona ma pięć lat, z pewnością wymyśliła sobie przyjaciela. W takim wieku to normalne – zaoponował Tomasz.
Wziął do ręki telefon (któremu zostało tylko pięć procent baterii) i spróbował ostatni raz nawiązać kontakt z kimkolwiek. Nie udało się. Gdy odkładał na miejsce rozładowany telefon usłyszał odgłos. Najpierw cichy – szuranie butami po podłodze, jakby ktoś niezręcznie poruszał się po zajeździe. Potem pukanie w podłogę, a następnie rozbijane szkło.
Dźwięki nasilały się i cichły – w jednym momencie jakieś naczynie pękło z ogromną siłą, by chwilę potem dźwięk ucichł i zaczął rosnąć od początku.
– Słyszysz? – spytał.
– Słyszę.
Dźwięk ponownie ustał.
– Dobranoc – powiedział Tomasz, cały czas nasłuchiwał czy może nie powrócą dźwięki. – Życzę ci miłych…
Nie zdążył dopowiedzieć „snów”, a znowu coś usłyszał. Ciężkie tupanie, brzmiące, jakby ktoś skakał po kruchej podłodze zajazdu. Trudno było określić, skąd dochodziły dźwięki, jakby ktoś wydawał je we wszystkich miejscach jednocześnie.
– Nie da się tak spać – powiedział. – Idę powiedzieć temu karczmarzowi, żeby przestał hałasować.
Tomasz opuścił pokój, niosąc przy sobie kaganek. Nie zauważył, aby ktokolwiek poza nim przebywał w korytarzu, nawet mała ćma czy komar. Gdy znalazł się przy szynkwasie zapukał, aby karczmarz go usłyszał.
– Już idę! – rozległ się głos z kuchni.
– Czy mógłby pan – powiedział Tomasz zirytowanym głosem. – Tak nie hałasować?
– Chodzi panu o to szuranie? Dźwięk upuszczanych naczyń?
– Tak, dokładnie o to mi chodzi.
Na górze ktoś tupnął, aż cały budynek zaczął się trząść. Potem, do uszu mężczyzny dobiegł dźwięk przypominający trzaskanie drzwiami.
Tomasz zastanowił się czy dźwięk nie dobiega z pokoju, w którym znajduje się Marta. Z drugiej strony, gdy schodził na dół i mijał korytarz nie zauważył nic niepokojącego, chociażby tego mężczyzny z łaźni.
Karczmarz się zaśmiał i powiedział:
– Śmiesznie wyglądałeś, gdy usłyszałeś ten odgłos z góry.
– Niech mi pan mówi, co to jest! – powiedział Tomasz łamliwy głosem, próbując brzmieć odważnie.
– Spokojnie, to tylko stukacz. Większość gości się go boi, jednak jest całkowicie niegroźny. Po prostu hałasuje.
– A czy ten… stukacz… musi hałasować akurat wtedy, kiedy próbuję zasnąć?
– Każdy, kto odwiedza ten zajazd to powtarza. On będzie tak szurał trzaskał drzwiami, szafkami, oknami i zrzucał naczynia, dopóki mu się to nie znudzi. Nic na to nie poradzę, ani ty nic na to nie poradzisz.
Tomasz walnął pięścią w szynkwas.
– Mam dość tego miejsca! Jutro się stąd wynoszę! – zadeklarował.
– Droga wolna – powiedział właściciel zajazdu i ponownie się zaśmiał.
Tomasz wrócił na górę i pomimo trudności, zasnął.
Dzień 3
Brzytwa niebezpiecznie zbliżyła się do gardła Tomasza, jednak ręka trzymająca ją podniosła brzytwę do góry i przecięła ciemną brodę. Duży kołtun włosów opadł na ziemię, mężczyzna pogładził miejsce, na którym kiedyś znajdowały się włosy, zdziwiony, że już ich tam nie ma. Człowiek z brzytwą odszedł w nieznane, oddalił się w ciemność i pustkę.
Tomasz się obudził.
***
Gdy Tomasz obudził się, Marta i Oliwia jeszcze spały. Był lekko zdziwiony i rozkojarzony snem, który zadziwiał go swoją tajemniczością. Odruchowo sięgnął w miejsce, w którym była broda i zauważył, że jej tam nie ma.
Wydawało mu się, że jego serce przestało bić, a on poczuł tylko pustkę. Jak to możliwe? – pomyślał. Wziął telefon leżący na podłodze – rozładowany. Nie mógł sprawdzić, jak naprawdę wygląda. Zdecydował, że obudzi Martę, chociaż nie chciał przerywać jej odpoczynku.
– Marta, kochanie… – powiedział najbardziej mile, jak umiał. – Obudź się.
– Znowu mnie budzisz? – powiedziała Marta. – Co tym razem się stało?
– Mam głupie pytanie…
– I musisz mnie budzić, abym na nie odpowiedziała. – Ziewnęła przeciągle i otworzyła oczy. Przez chwilę trzymała je przymrużone, jednak po chwili otworzyło je najszerzej, jak umiała. – Ty nie masz brody!
– Właśnie to było tym głupim pytaniem, które chciałem zadać…
– Obciąłeś ją? Ale… po co? Dlaczego? W jakim cel…
– Ja tego nie zrobiłem! – przerwał jej Tomasz. – Nie wiem, co się stało. W nocy śniło mi się, że ktoś obcina mi brodę…
– A może to nie był sen?
– To musiał być sen.
– A co z niego pamiętasz?
– Niewiele. Był jakiś człowiek, nie wiem, jak wyglądał. Nie wiem nawet jakiej był płci! Widziałem tylko ręce. Te ręce… miały brzytwę do golenia. Teraz się takich nie używa, wiesz o jakie mi chodzi…
Marta energicznie pokiwała głową.
– I ten człowiek zgolił mi brodę… Ot, tak. – Tomasz pstryknął palcami. – Jednym cięciem. Broda upadła na podłogę. I wtedy się obudziłem.
– A co jeśli… – Marta popatrzyła się na łóżko Tomasza. Po chwili zatkała usta rękoma, jakby chciała stłumić krzyk.
– Co zobaczyłaś? – zapytał Tomasz i spojrzał na kołdrę. – Ja pierdolę…
Na pościeli leżała, kontrastująca z bielą kołdry, brązowa, lekko posiwiała broda.
– Ja… nie wiem, kto to mógł być – powiedziała Marta. – Ale wiem jedno – musimy się z stąd jak najszybciej wynieść.
Tomasz pokiwał głową.
Słońce wyszło na horyzont, wlało się przez okno rzucając światło na to, co znajdowało się na łóżku. Oliwia obudziła się, ziewnęła i kiedy wyglądało na to, że wróci do snu, otworzyła oczy.
– Po co tak stoicie? – zapytała.
– Nic… To nic ważnego – powiedziała Marta. – Wracaj spać.
Oliwia nie posłuchała mamy.
– Coś… musiało się coś stać? Prawda?
– Prawda – powiedział Tomasz. – Tutaj dzieją się naprawdę dziwne rzeczy. – Spojrzał się na Martę.
– A co… to, to tutaj?
– To? – spytał mężczyzna. – To jest moja broda.
– Nie strasz dziecka.
– Musi wiedzieć, co tutaj się dzieje – odpowiedział. – Ja stawiam, że mógł to być ten mężczyzna z łaźni. Tylko dlaczego obciął mi brodę, a nie, bo ja wiem, zabił?
Marta prychnęła.
– Może miał resztki godności.
– A może nie powinnaś żartować w takim momencie? – powiedział. – Ja tam idę się ubrać, jem śniadanie i wychodzę.
– Gdzie wychodzisz?
– Szukać mechanika. Musimy się stąd wynieść, prawda?
Rodzina zeszła na dół, zjadła śniadanie, które Tomasz skomentował jako „najgorsze dotychczas”. Tym razem nie miał ochoty na rozmowę z karczmarzem, a karczmarz nie miał z tym problemu. Nie skomentował nawet braku brody mężczyzny.
Tomasz wyszedł z zajazdu i brzegiem ulicy (po której nikt nie jechał) ruszył na poszukiwania mechanika.
Ponownie mijał takie same drzewa, rośliny, pastwiska i uprawy rolne, na których nie widział żadnego żywego człowieka.
Spacer był zawsze dla Tomasza okazją do pobycia samemu ze sobą i rozmyślań. Tym razem obiektem jego myśli były wydarzenia z zajazdu. Szczególnie te z poranka, kiedy to jego żona zauważyła na podłodze brodę, którą ktoś musiał mu obciąć kiedy spał.
Zastanawiał się czy to może jakiś sygnał pozostawiony przez osobę, która dopuściła się zbrodni na jego włosach i wtedy przypomniał sobie, co takiego karczmarz powiedział mu wczoraj rano: “Dobrze, że nie przyśniło ci się golenie”.
Czyli mamy jasnowidza – pomyślał – albo potencjalnego sprawcę.
Myślał dalej spoglądając na stada złotych kłosów zboża, pasące się na ogromnych, pastwiskach krowy i wyginające się na wietrze drzewa, stojące przy drodze chyba tylko po to, aby kierowcy na nie wpadali.
Zastanowił się, jaką wiadomość chciała mu przekazać osoba, która zgoliła jego brodę. Chciała mu zagrozić? A może życzyć nieszczęścia? Wypowiedź karczmarza wskazywała na to drugie. Tomasz postanowił, że jednak postara się upewnić, czy ma rację i spyta karczmarza, co oznacza, jeśli ktoś mu zgolił brodę.
Wyobraził sobie nawet, jak pyta się właściciela zajazdu: “Co to znaczy, jeśli ktoś obciął mi brodę we śnie?”, a on odpowiada “To… to bardzo zły znak. Czeka cię trzynaście lat nieszczęścia”. A potem zaśmieje się złowieszczo i obwieści, że on sam to zrobił jako zemstę za pojawienie się w tym miejscu.
Tomasz szedł dalej, chociaż nie wiedział, ile już przeszedł. Chciał na kogoś trafić, chociażby na jedną osobę. Szedł prostą drogą, sam i nic nie wskazywało, że kogoś spotka.
Zastanawiał się, gdzie się wszyscy podziali. Poruszał się przecież dużą, asfaltową ulicą. Co prawda jedynie dwupasmową, ale w lato, kiedy wszyscy wyjeżdżają na wakacje taka droga powinna być cała zajęta.
Tomasz rozglądał się licząc, że może zauważy osobę na polu, pomagającą w zbiorach, a może nawet samochód poruszający się gdzieś w oddali na jakichś polnych dróżkach.
Szedł jeszcze przez kolejną godzinę, a wszystko wydawało się takie same, jakby utknął w pętli i już do końca życia miał mijać lipy i topole oraz rozciągające się, aż po horyzont pola zboża. Tomasz usiadł i sięgnął po bidon z wodą, który schował w plecaku. Odgarnął pokryte perlistym potem włosy, był naprawdę zmęczony.
Słońce świeciło niemiłosiernie.
Zastanowił się, czy chce iść dalej. W końcu musi coś tam być – pomyślał. Ale już sam w to nie wierzył. Nie wiedział w sumie czy w to wierzy czy nie. Nie wiedział nic.
Dźwignął się na nogi i zdecydował, że spróbuje jeszcze chwilę, a może uda się znaleźć jakiegoś człowieka, który mu pomoże.
Ruszył dalej, szedł jeszcze chwilę, a uczucie déjà vu wbijało się w jego umysł coraz mocniej. Kulminacją był moment, w którym Tomasz znalazł się tuż przed zajazdem, takim samym jak wcześniej.
Nie, to nie jest déjà vu – pomyślał – wróciłem tam, skąd wyszedłem.
Nie wiedział, jak to się stało, ale szybkie spojrzenie na budynek nie pozostawiało złudzeń. To był ten sam zajazd, z tymi samymi oknami zasłoniętymi przez okiennice, poddaszem, pod którym stał jego samochód i spadzistym, słomianym dachem. Tomasz obszedł zajazd i nie zdziwił się, gdy zobaczył, że nad jeziorem odpoczywają Marta i Oliwia.
To nie pozostawiało żadnych złudzeń.
***
– Ja… nie wiem, jak to się stało – powiedział Tomasz. – Szedłem cały czas przed siebie. To wydaje mi się niemożliwe.
– Mi też – powiedziała Marta.
Zamilkli na chwilę, a była to chwila rozmyślań, bo dopowiedzenie czegoś, rozwikłanie tajemnicy, dlaczego Tomasz wrócił do zajazdu, chociaż szedł przed siebie, wydawało się niełatwe.
Nikt nic nie dopowiedział.
Milczeli tak przez kolejne pełne napięcia minuty.
Marta zaczęła płakać. To był płacz rozpaczy i bezsilności.
– Dlaczego płaczesz? – spytał Martę Tomasz i objął ją lekko, tak jak to robił wiele razy wcześniej.
– To koniec. Nie wyjdziemy stąd.
– Co najwyżej… co najwyżej pójdziemy wszyscy przed siebie i w końcu gdzieś trafimy.
– To… to się nie uda – mówiła Marta łamiącym się głosem. – Ta droga zapętla się. Nie wiem, jak to możliwe, ale zapętla się.
Oliwia moczyła nogi w jeziorze, patrzyła na rodziców pełnym zainteresowania wzrokiem, nie do końca wiedziała, co się dzieje.
– Co to znaczy „zapętla się”? – spytała.
– Nie… nieważne.
Oliwia nie zapytała się ponownie. Była jeszcze młoda i nie wiedziała wszystkiego, ale rozumiała, że jej rodzice przeżywają teraz trudne chwile.
***
Tomasz i Marta spędzili resztę dnia na wymownym, bezsilnym milczeniu. Kobieta siedziała nad jeziorem, znudzony mężczyzna chodził po zajeździe.
Marta skończyła czytać książkę, odłożyła ją na bok i rozejrzała się. Gdy jej oczy poruszały się, spoglądając to tu, to tam, zauważyła, że na drzewie wisi człowiek.
Myślała, że dostanie zawału serca na ten widok. Nie zbliżyła się, ale dalej patrzyła na drzewo, kierowana jakąś chorą fascynacją.
Na głowę człowieka, wnioskując po posturze prawdopodobnie mężczyzny, nałożony był worek. Gdy Marta mrugnęła, worka już nie było. Na drzewie wisiał człowiek, z wystającym, długim językiem i czerwonymi oczami. Jego twarz pokrywały muchy, cuchnął niemiłosiernie.
Marta poczuła, jak robi się jej niedobrze, a gula rośnie w gardle… Odwróciła wzrok od wisielca i zwymiotowała. Spojrzała ponownie na drzewo, tym razem miała wrażenie, że wisielec porusza się, jakby chciał zejść z drzewa. Lina oplatająca jego szyję dyndała, poruszając go w tę i we w tę.
Kobieta ponownie odwróciła wzrok, ale tym razem wstała. Chciała odejść jak najdalej od tego co wisi na drzewie, nie myślała już o tym, jakim cudem, coś takiego zjawiło się tuż obok niej, śmierdząc słodkim zapachem rozkładającego się ciała. Nie obchodziło jej to, chciała po prostu uciec.
Spojrzała ponownie. Tym razem wisielca nie było na drzewie – był na ziemi. I poruszał się.
Wychudzone, aż można było na nim policzyć wszystkie żebra, ciało przepasane szmatą, z ciągnącym się sznurem zawieszonym na szyi, ogromnymi, czerwonymi oczyma i długim językiem, który opadał na podróbek, jakby nie mieścił się w jamie ustnej, ruszyło na Martę.
Najpierw powoli, potem biegiem. Marta podbiegła do tylnych drzwi zajazdu, znalazła się na słabo oświetlonym korytarzu, przytrzymała drzwi.
– Pomocy! – krzyknęła. – Pomocy!
Nie zjawił się karczmarz. Nie zjawił się Tomasz.
Czuła, że, chociaż wychudzone to jednak silne, ciało wisielca napiera na drzwi i że za chwilę je otworzy.
Zamiast trzymać drzwi, puściła je i pobiegła do głównego wyjścia zajazdu. Wydostała się na zewnątrz i stała po środku pustej ulicy. Tomasza nie było.
Pobiegła w prawo, w stronę, w którą powinni udać się, zamiast zatrzymywać się w tym zajeździe.
Biegła sprintem, najszybciej jak mogła, ale nie była wytrenowana, była słaba, za słaba na wisielca, który ją gonił.
Obejrzała się za siebie i zauważyła, że potwór z wystającym z ust językiem i czerwonymi oczyma jest tuż za nią. W akcie desperacji, uskoczyła w pole żyta i biegła dalej, tym razem przez pole.
Wszystko ją bolało, serce waliło w klatce piersiowej tak mocno, że mogła w tej chwili uwierzyć, że za chwilę upadnie i w ten o to sposób zakończy swój żywot. Ale biegła dalej.
Zauważyła, że zyskała przewagę, bo goniący nią mężczyzna stracił orientację w polu zboża. Poruszał się niezdarnie i wyglądał, jakby nie wiedział, w którą stronę pójść dalej. Biegła jeszcze przez chwilę, a potem padła w ziemię i ukryła się w przewyższających ją łodygach żyta.
Leżała, próbowała uspokoić oddech. Adrenalina dała jej siłę na chwilę, ale teraz czuła, jakim wysiłkiem był dla niej ten szaleńczy sprint. Myślała czy da radę przeżyć jeszcze chwilę i co się stanie kiedy wisielec ją znajdzie – może rozszarpie na strzępy, a może zostawi. Nie znała jego zamiarów i to ją przerażało.
Poruszające się na wietrze łodygi żyta smagały ją po twarzy, jakby próbując pocieszyć w tej chwili stresu i walki o życie.
Bała się wstać, żeby sprawdzić, czy wisielec już odszedł. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi majaczący sznur, tuż przy niej, już czuła odór rozkładającego się ciała, już chciała krzyczeć, ale musiało to być tylko złudzenie, bo wisielec się nie pojawił i nie rozszarpał jej ciała na strzępy.
Leżała jeszcze przez jakiś czas – nie wiedziała jak długo – być może dziesięć minut, a być może godzinę i wreszcie odważyła się kucnąć, aby wyjrzeć i sprawdzić czy wisielec jest gdzieś w okolicy.
Nigdzie go nie było.
Marta przeczekała w polu jeszcze chwilę, aż miała pewność, że w pobliżu nie ma żadnego człowieka z czerwonymi oczyma, długim, sięgającym podróbka językiem i sznurem zawieszonym na szyi.
Gdy upewniła się, że nikogo takiego nie ma przy niej, wróciła do zajazdu.
***
Gdy Marta uciekała przed wisielcem, który najwyraźniej uznał, że wiszenie na drzewie przez całe życie musi być nudne, więc postanowił z niego zleźć, Tomasz brał kąpiel. Ku jego zaskoczeniu w łaźni czekała na niego balia wypełniona po brzegi wodą. Kto ją przygotował? Nie wiedział, chociaż podejrzenia padały na karczmarza. Mężczyzna zastanawiał się czy karczmarz wchodzi do łaźni i sprawdza czy w balii jest świeża woda i jak często to robi. Raz na dzień? Raz na pół dnia? Co godzinę?
Tomasz zostawił Oliwię w pokoju, bo chciał dać odpocząć Marcie. Powiedział do córki, aby stamtąd nie wychodziła. Wyciągnął z głębi walizki jej zabawki i powiedział, że ufa jej, że nie opuści pokoju.
Teraz jednak miał wyrzuty sumienia i zastanawiał się, czy na pewno zachował się odpowiedzialnie. Tym bardziej, że zajazd nie wydawał mu się bezpiecznym miejscem.
Pomimo niewygody, spróbował się odprężyć i zrelaksować. Doświadczyć, przynajmniej przez chwilę, przyjemności.
I wtedy poczuł dotyk palców na głowie i twarzy.
Drgająca, jakby dotknięta artretyzmem ręka wepchnęła go pod wodę, wypychając resztę ciała nie mieszczącą się w balii na wierzch, umiejscawiając Tomasza w niewygodnej pozycji.
Ręka trzymała Tomasza i nie pozwalała mu opuścić balii, aż poczuł, że może się utopić.
Przerażony zaczął się szarpać i wierzgać nogami, aby wydostać się z uścisku. Wreszcie udało mu się odchylić do tyłu i pociągnąć za sobą resztę balii. Woda rozlała się na ziemię, a Tomasz wreszcie zaczerpnął łyk powietrza.
Przed nim stał starszy mężczyzna, przepasany ręcznikiem. Mierzył go nienawistnym wzrokiem.
– Po co mnie stąd wyganialiście? – zapytał z uśmiechem na ustach.
Karłowaty mężczyzna kopnął go w piszczel wytrącając Tomasza z równowagi. Potem kopnął go w twarz, prosto w nos. Następne uderzenie Tomasz spróbował odebrać ręką, ale siła kopnięcia odrzuciła jego dłoń. Bannik uderzył go jeszcze raz w podróbek, zanim udało mu się wstać.
Podciął karłowatego mężczyznę, jednak on sam również upadł po tym, jak poślizgnął się na mokrej podłodze. Obaj leżeli na ziemi.
Bannik dźwignął się na nogi, powoli, kolana uginały się pod nim, odmawiając posłuszeństwa. Tomasz zrobił to szybciej, wstał i pięścią podbił rywalowi oko, a następnie cofnął się na odległość kilku kroków.
Niski mężczyzna podbiegł do jednej z szafek i, ku zdziwieniu Tomasza, zaczął czegoś energicznie szukać. Macał rękoma wnętrze szafki, jakby nie mógł czegoś chwycić. Tomasz podszedł do niego powoli i ostrożnie.
Bannik wyjął z szafki połyskującą w świetle dnia brzytwę z drewnianą rączką i nabiegł na Tomasza. Spróbował ciąć, jednak mężczyzna osłonił twarz rękoma, przez co skończył jedynie z ranami na rękach.
Nie skończył z ranami twarzy, ale i tak czuł okropny ból. Teraz mógł liczyć jedynie na to, że brzytwa nie przecięła mu tętnicy.
Karłowaty mężczyzna ponownie nabiegł na Tomasza, obrywając kopniakiem w piszczel. Który stworzył między nimi dystans. Mimo to, bannik trzymał się na nogach. Ledwo, ale stał, w blasku zachodzącego słońca przebijającego się przez niewielkie okno.
Spróbował jeszcze raz – tym razem rzucił brzytwą, która minęła ucho Tomasza o kilka centymetrów. Bannik wyglądał na rozgoryczonego, po czym uciekł z łaźni, jakby obawiał się, jak może zachować się Tomasz.
Mężczyzna usiadł na ławce, spróbował uspokoić puls ciężkimi oddechami i pojąć, co się właśnie stało. Ten człowiek z łaźni okazał się groźniejszy, niż się spodziewał, rzucił się na niego z brzytwą (być może tą, której użył do obcięcia brody), po czym odszedł, jakby nic się nie stało.
Tomasz spojrzał rany na rękach – brzytwa musiała nie być bardzo ostra, bo rany nie były głębokie, choć obficie ciekła z nich krew.
Miałem się odprężyć, a wyszło coś takiego – pomyślał. Teraz musiał jeszcze sprawdzić co się dzieje z Oliwią. Czy ten psychopata nie wszedł do pokoju, w którym miała być i jej nie zaatakował.
***
Oliwia poszła do kuchni. Nie było tam karczmarza, ale to jej nie przeszkadzało. Prześlizgnęła się pod dziurą w ścianie niewielkiego pomieszczenia i trafiła na drugą stronę zajazdu, być może przeszłą, być może jakąś z innego wymiaru.
W budynku, do którego trafiła, a wyglądał prawie tak samo jak poprzedni, było tłoczno. Ludzie bawili się, tańczyli na małym parkiecie i żywo dyskutowali przy szynkwasie, obalając kolejne kufle piwa.
Tutaj wszyscy byli sobie równi – wojownicy rozmawiali z rolnikami, a członkowie rady królewskiej wymiotowali na podłogę obok najbiedniejszych wędrowców uciekających z opanowanych wojną osad. Nikt za to nie zwracał uwagi na małą dziewczynkę, o blond włosach i niebieskich oczach, która pojawiła się znikąd. Oliwia rozejrzała się zajeździe i udało jej się znaleźć bożątko. Dziewczynka czekała przy jeziorze, moczyła nogi w wodzie i coś podśpiewywała.
– Cześć Oliwia! – przywitała się. – Dawno cię nie wiedziałam.
Oliwia zaśmiała się.
– Rodzice nie pozwalają mi się z tobą spotykać…
– Ale jakoś ci się udało! Chcesz się pobawić?
– Oczywiście! Może w… chowanego!
– Czemu nie!
Dziewczynki bawiły się w chowanego, zapominając o całym świecie. Bawiły się, dopóki niebo nie zalało się ciemnym granatem, a gwiazdy nie stały się widoczne. Oliwia trochę nerwowo odeszła, obawiając się reakcji rodziców. Wiedziała, że spędziła z bożątkiem przynajmniej godzinę, w trakcie której rodzice musieli jej nerwowo szukać przetrząsając każdy zakamarek Słowiańskiego Zajazdu.
Przeczołgała się pod przejściem w ścianie kuchni i wróciła do drugiego (a może pierwszego) zajazdu, w którym czekali jej rodzice.
Znalazła ich na górze, w pokoju.
Byli bardzo zdenerwowani.
***
– Gdzie byłaś? – spytała Marta podniesionym tonem. Wyglądała na zdenerwowaną, jednak starała się opanować głos i nie krzyczeć.
– Mówiłam już… bawiłam się z bożątkiem!
– Gdzie? – spytał Tomasz.
– W zajeździe.
– Więc dlaczego nie mogliśmy cię znaleźć? – spytała Marta.
– Bo to nie było w tym zajeździe.
Na to rodzice Oliwii nie wiedzieli, co powiedzieć. Rozmawiali z córką jeszcze chwilę, tłumacząc jej, że nie może wychodzić bez ich zgody i że to miało się wydarzyć ostatni raz.
– Dobrze – odpowiedziała Oliwia kończąc rozmowę.
***
Wieczorem, gdy Tomasz szykował się do snu, Marta zauważyła rany na rękach męża.
– Co ci się stało w ręce?
– Mi? A… przemyłem to.
– Rozumiem, że przemyłeś, ale co się z tym stało? Kto cię tak zranił?
– Ten mężczyzna z łazienki – powiedział starając się brzmieć, jakby mówił to od niechcenia. – Zaatakował mnie.
– Podrapał ci ręce?
– Nie… rzucił się na mnie z brzytwą do golenia.
Marta uniosła wysoko brwi.
– I mi o tym nie powiedziałeś? Trzeba… Trzeba coś z tym zrobić!
– Co? Zadzwonić na policję? Telefony nam się rozładowały, a poza tym nie ma zasięgu.
– Rozumiem, po prostu…
– Po prostu co?
– Sama nie wiem… – odpowiedziała i przytuliła się do Tomasza.
– Miałam dzisiaj podobnie złą sytuację…
– Ktoś cię napadł?
– Tak. Ale, wiesz? Nic mi nie zrobił. Może mi się tylko przewidziało?
– Może, może – powiedział mężczyzna, chociaż wolałby odpowiedzieć, że to niemożliwe i niedorzeczne.
– Jutro rozejrzę się w okolicy, dobrze?
– Nie jestem pewna czy chcę… To miejsce przeraża mnie. Chcę, abyś był przy mnie.
Tomasz usiadł na łóżku i złożył ręce, a następnie podparł na nich brodę, jakby parodiował profesora szukającego rozwiązania skomplikowanego równania matematycznego.
– Chciałbym wiedzieć co się tutaj dzieje… – powiedział rozmarzonym głosem. Przez chwilę usłyszał dziwny męski głos mówiący „ja mogę ci powiedzieć, tylko mnie posłuchaj”, ale Marta nie zareagowała jakoś szczególnie, więc uznał, że to tylko myśl.
Dzień 4
Niedaleko Tomasza płonęła otoczona murem zrobionym z pali drewna i fosą wioska. Przez główne wejście, otworzoną bramę, wybiegali ludzie. Obdarci z przybytku, prosto ubrani i przerażeni uciekali z miasta, z którego unosił się dym.
Ucieczka z piekła – pomyślał Tomasz, po czym, tuż obok niego przebiegła odziana w długą suknię kobieta trzymająca na rękach niemowlaka.
Jęzory ognia pożarły jedną z części muru. Tomasz zaczął krztusić się dymem znajdującym się w powietrzu. Średniego wzrostu kobieta podbiegła do płonącego muru, kaszląc i krzycząc coś o strawionym przez ogień mężu rzuciła się w czerwoną toń.
Księżyc był tego dnia w pełni, a niebo gwiaździste. Chociaż Tomasza otaczała walka, pomyślał właśnie o tym – nigdy nie widział tak gwieździstego nieba.
Po chwili zauważył, że podeszła do niego kobieta. Patrzyła na niego i chyba jako jedyna zwróciła na niego uwagę.
Ubrana była w czerwoną opończę z kapturem zakrywającym jej głowę, spod którego niewiele było widać.
– Witaj – powiedziała. Jej głos był jednocześnie tajemniczy i niepokojący, ale na swój sposób również kuszący, słodki. – Co tu robisz?
Tomasz miał ochotę się zaśmiać, gdyż sam nie wiedział, co tu robi. Ani jakim cudem się tutaj znalazł.
– Nie wiem – odpowiedział.
Kobieta pokiwała głową, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią Tomasza.
– A wiesz co ja tutaj robię i skąd się znalazłam? – spytała.
– Nie…
– Nie? Więc posłuchaj mnie, opowiem ci pewną historię…
***
Byłam szczęśliwym dzieckiem, pomimo tego, co mnie spotkało. Straciłam matkę, gdy miałam dwa lata, czyli za mało, aby o niej pamiętać. Zamieszkałam u wuja, który kilka lat wcześniej posiadł w spadku średniej wielkości gród. Żyłam w dostatku i nie zaznawałam nieszczęść. Cieszyłam się życiem.
Codziennie dostawałam posiłki, nie musiałam się męczyć ich zdobywaniem wykraczając poza bezpieczne mury grodu, ani harować w polu czy opiekować się dziećmi. Moim jedynym zmartwieniem była nuda, na którą znajdowałam sposoby.
Często słyszałam rozmowy mojego wuja, zaniepokojonego sytuacją na świecie. Mówił, że chce doprowadzić do zjednoczenia całego kraju pod jedną religią. Prowadził otwarte wojny z osobami, które mu się sprzeciwiały, aż w końcu wmieszał w to… mnie.
Pewnego razu zauważył, że go podsłuchuję. Rozmawiał wtedy z kapłanem, który przybył z odległego kraju, aby nawracać pogan i postanowił złożyć hołd mojemu wujkowi. Spodziewałam się, że mnie skarci, ale tak nie zrobił. Spytał się, ile razy go podsłuchiwałam. Powiedziałam, że nie wiem ile dokładnie, ale robiłam to bardzo często.
– Nadawałabyś się na szpiega – powiedział. Patrzyłam na jego hipnotyzującą brodę. Wyglądał na bardzo mądrego człowieka.
– Tak myślisz? – spytałam. Zdziwiłam się jego reakcją. Po tej odpowiedzi zaśmiał się jedynie i powiedział, że przygotuje dla mnie specjalny trening na szpiega.
Jaka była wtedy cholernie z siebie dumna, że mnie docenił.
Przystąpiłam do treningu następnego dnia. Szło mi nad wyraz dobrze, wujek sprowadził najlepszych szpiegów, którzy mogliby mnie szkolić w tym fachu. Nauczyłam się ukrywać przed celami i znajdować dobre miejsca do podsłuchiwania.
Gdy ukończyłam piętnaście lat, podczas jednej z uczt zasugerował mi, że powinnam mu się na coś przydać. Wydawało mi się to naturalne – w końcu nie po to spędziłam lata na treningu, aby nigdy nie korzystać z tej wiedzy w praktyce. Przez te wszystkie lata wyćwiczyłam teorię do perfekcji, ale nigdy nie sprawdziłam się w terenie.
Zadeklarowałam, że mogę zająć się szpiegowaniem. Dostałam od wujka do wykonania prostą pracę – wybrać się do oddalonego o dzień drogi grodu i dowiedzieć się, jak tamtejszy władca zareaguje na wizytę kapłanów.
To było bardzo proste.
Wiesz, nikt nie docenia kobiet. I nikt nie będzie doceniać. Nie wiem dlaczego, tak już jest. Co mi bardzo pasuje.
Ubrana w opończę weszłam do grodu. Strażnicy nie chcieli mnie z początku przepuścić, ale powiedziałam im, że kieruję się na północ, aby odwiedzić rodzinę i potrzebuję miejsca do spoczynku. Przyjęli mnie i ugościli. Widzisz? Nie przejmowali się tym, że mogę być szpiegiem. Mężczyźnie z pewnością nie daliby jedzenia.
W każdym razie, poszczęściło mi się. Podczas pobytu wpadłam w oko władcy. Byłam pewna, że mnie nie skrzywdzi i będzie tylko biegał wokół mnie licząc, że zareaguję. Nie zareagowałam.
Spędziłam w grodzie trzy dni, w trakcie, których dowiedziałam się, że straże mają rozkaz nie wpuszczania chrześcijańskich zakonników i zabijania tych, którzy jednak postanowią wejść. Poza tym, usłyszałam władcę, który mówił do jednego ze swoich podwładnych, aby załatał dziurę w murze otaczającym gród. Uznałam, że jest to informacja warta zapamiętania.
Usatysfakcjonowana tym, czego się dowiedziałam udałam się „na północ”, choć tak naprawdę oddaliłam się od grodu na pewną odległość, aby nie było mnie widać z murów, po czym okrężną drogą wróciłam do domu.
Zadowolony z rezultatów wuj zaczął posyłać mnie na szpiegowanie coraz częściej. Nie miałam z tym problemów, urodą przekonywałam niewzruszonych groszem strażników, a moje umiejętności udawały mi się dostać, jak najbliżej króla. Czasami byłam strudzoną wędrowczynią, innym razem samotną wdową, a jeszcze innym razem poszukującą pracy kobietą. Tak naprawdę byłam nimi wszystkimi, osobą o tysiącu twarz.
Jednak, gdy wszystko układa się wspaniale, wreszcie musi zdarzyć się wpadka. Dostałam od wuja jasne instrukcje: dowiedzieć się z kim współpracuje władca odwiedzanego przeze mnie grodu. Bez problemów dowiedziałam się, że władca lubi wieczorami wpadać do miejscowej karczmy czy tam zajazdu. Uznałam, że jest to odpowiednie miejsce, do zdobycia informacji.
Przyszłam więc do karczmy i kupiłam w niej łóżko na jedną noc. Czekałam na przybycie władcy.
I czekałam i czekałam. Ale on się nie zjawił. Postanowiłam, że pójdę spać i spróbuję szczęścia następnego dnia.
Rano czułam się przytłoczona, jakby na kacu, chociaż wcześniej wypiłam tylko jedno piwo. Nie wiedziałam co się dzieje – chociaż karczma była prosta, z zaledwie jednym korytarzem na górze i prowadzącymi od niego schodami, nie mogłam znaleźć wyjścia.
Błądziłam przez kolejne dni napotykając coraz dziwniejsze rzeczy. Najpierw niewinnego starszego mężczyznę, który mówił, że dba o interesy domostwa. Potem zakrwawione, latające na skrzydłach niemowlę. A potem… nawet nie wiem, jak to opisać. Ten potwór miał umięśnione, ale chude ciało, długie, pozbawione uroku, łamliwe włosy i ręce z ostrymi pazurami. To cholerstwo goniło mnie, a potem rozszarpało.
A następnie widziałam światło.
Myślałam, że umarłam, ale tak się nie stało. Przemówił do mnie ktoś, kogo imienia nie znałam i powiedział, abym spaliła ten zajazd. Powiedziałam, że nigdy w życiu, bo umrę. Rozmówca odpowiedział, że i tak czeka mnie śmierć, jednak mogę mu pomóc zniszczyć to miejsce. Nie wiedziałam dlaczego chciał zniszczyć to miejsce. Ale go usłuchałam. Miałam tego zajazdu dość. Dla mnie mógł spłonąć i pokrywać się ogniem do woli.
Potem wstałam, znowu znajdowałam się w karczmie, na schodach, które wydawały się nie kończyć. Potwór leżał obok mnie, nieżywy. Czułam, że zwariowałam, ale nie obchodziło mnie to. Miałam zniszczyć to miejsce, raz na zawsze.
Adrenalina wypełniła mnie tak mocno, że nie czułam bólu, pomimo, że moja opończa przesiąknięta była krwią, a organy wewnętrzne wydawały się wypływać… Nie, nie mogły wypływać. Nie byłam tak ranna. A może byłam? Zresztą, to nieistotne.
Biegałam z pochodnią po zajeździe jak szalona i podpalałam wszystko, co napotkałam. Potem obserwowałam swoje dzieło, jak czerwień przechodzi z podłogi na ścianę, a drewno zanika wchłaniane przez bezkształtną masę. Jakbym wrzucała do ust mojego największego wroga igły krzycząc: „Masz, udław się kretynie!”. Nie zauważyłam nawet, że sama zaczęłam płonąć. Może byłam wtedy na skraju szaleństwa, a może nie.
A potem znalazłam się w miejscu, którego nawet nie potrafię opisać. Czasami, w dni, takie jak te, do mojej głowy wracają wspomnienia dawnych lat. Podpaliłam zajazd, a wraz z nim wszystko wokół. Miasto zginęło strawione przez płomienie. Jakby karczma nie umiała honorowo umrzeć, tylko musiała przenieść chorobę na wszystkich, na których się dało.
Żałuję, że zajazd dalej istnieje. Nie wiem jakim cudem, przecież umarł na moich oczach. Tomasz, musisz się stąd jak najszybciej wynieść, jeśli tylko dasz radę. Nie wiem, na ile to możliwe, a na ile nie. Uciekaj, po prostu uciekaj, bo nie zorientujesz się, kiedy zajazd cię pożre, a ty zwariujesz. Tomasz, pamiętaj, że cię ostrzegałam…
***
– …Tomasz!
Mężczyzna obudził się zlany potem. Przez chwilę po przebudzeniu wydawało mu się, że dalej słyszy głos kobiety spalonej w zajeździe. Kobiety, która powiedziała mu, że musi uciekać. Nie wiedział czy istniała naprawdę, czy może była to tylko projekcja stworzona przez jego umysł. Był jednak pewien, że powinien jak najszybciej uciec z tego miejsca.
– Tomasz! – Mężczyzna pomyślał, że zasłyszany głos jest tylko snem, ale nie, był to jak najbardziej prawdziwy glos jego żony. – Tomasz, co się dzieje?
– Nic – powiedział. – Co by się miało dziać?
– Zacząłeś coś krzyczeć przez sen. Wystraszyłam się. – Marta ziewnęła i położyła głowę na poduszce. – Zresztą nieważne. To tylko sen, prawda?
– Prawda – powiedział Tomasz. Chociaż nie był pewien, czy mówi prawdę, czy kłamie.
***
Tomasz położył się do łóżka, jednak nie mógł zasnąć. Leżał, opierając głowę o niezbyt wygodną, wypełnioną słomą poduszkę, wsłuchując się w ciszę. Przykrył się kołdrą. Było mu niespodziewanie zimno.
Zastanawiał się nad słowami wypowiedzianymi przez kobietę. Analizowanie snu wydawało mu się skrajnie idiotyczne, ale jednocześnie to, co powiedziała kobieta tak dobrze wpasowywało się w ostatnie wydarzenia, że nie wierzył, iż sen był tylko dziełem przypadku.
Bo nie był – przeszło mu przez myśl – to tylko projekcja mojego umysłu próbującego ogarnąć wszystko, co się ostatnio dzieje.
A nie działo się dobrze.
Najpierw ten stary dziad w łazience, potem bożątko, które co prawda mogło być wytworem wyobraźni Oliwii, ale wydawało się równie niepokojące. No i był jeszcze stukacz, który nie dawał spać. A przynajmniej karczmarz zwalił winę za hałas na rzekome stworzenie o właśnie takiej nazwie.
I coś jeszcze napadło Martę, chociaż nie wiedział co.
Tomasz pomyślał, że rano powie karczmarzowi prosto w twarz, o tym, co się dzieje. Będzie obserwował jego reakcję, unoszące się do góry brwi i lekki uśmiech na twarzy, które powiedzą “tak, wymyśliłem wam takiego psikusa”. Chociaż wątpił, że sprawy potoczą się w ten sposób.
Mężczyzna pomyślał również o tym, co robią w tej chwili jego i jego żony znajomi oraz rodzina. Był pewny, że są zaniepokojeni, ale jak bardzo? Zaniepokojenie mogło przybierać różne formy – nerwowe czekanie z obgryzaniem paznokci i wyglądaniem przez okno, ciche płakanie i pojękiwanie w poduszkę albo czynne poszukiwania czy nawet zgłoszenie sprawy na policję. O tak, Tomasz był ciekawy czy ktoś zgłosił jego zaginięcie na policję. I czy była to rodzina, czy może urząd skarbowy zaniepokojony brakiem płatności.
Mężczyzna usłyszał śmiechy i jakby… krzyki? Nie wiedział co to było, ale brzmiało jak wyjęte z jakiegoś horroru.
Nie brzmiało to na robotę tego stukacza i chyba dobiegało z zewnątrz. Gdyby wszystko było normalnie Tomasz pomyślałby, że to sąsiedzi bawią się na zakrapianej alkoholem imprezie, ale nic nie było normalne.
Wyjrzał przez okno, jednak było zbyt ciemno, aby coś zauważyć. Aż po horyzont rozciągała się czerń. Nie pamiętał kiedy ostatnio przebywał w takich ciemnościach.
Wrócił do łóżka, ale przerażające krzyki i kobiece śpiewy nie dawały mu spać. Wręcz, niepokoiły go.
Nie powinien słyszeć czegoś takiego w głuszy, w której nikogo nie ma. Nie powinien w ogóle znaleźć w Polsce miejsca, w którym nikogo nie ma. Ale znalazł i po serii innych dziwnych wydarzeń, nie zdziwiłoby go, gdyby spotkał kolejnych lokatorów niewielkiego przybytku należącego do osoby, która prosiła, aby zwracać się do niej imieniem “karczmarz”.
Znowu rozległ się śpiew kobiety, tym razem przeciągły i wysoki. Kobieta zawyła, niczym w operze, pięknie i równie niepokojąco.
Tomasz zerwał się na równe nogi.
Założył bluzę, założył buty i zapalił zapalniczką, którą zawsze przezornie przy sobie trzymał (choć nie palił) kaganek. Wyszedł z pokoju i po chwili znalazł się w ogrodzie na tyłach zajazdu.
Kaganek niezbyt pomagał dając światło, które wystarczało, aby nie potknąć się na prostej drodze. Na wyboistej drodze tak niewielkie oświetlenie z pewnością by nie wystarczyło.
Śpiewy się nasilały. Dało się usłyszeć coraz wyższe tony. Tomasz ponownie się zdziwił – mimo, że śpiew ten napawał go niepokojem, było w nim coś kojącego, przyjemnego i podniecającego.
Mężczyzna stawiał kolejne kroki, które wydawał się coraz głośniejsze. Bał się tego, co wywołuje ten śpiew i krzyk, więc nie chciał zwracać na siebie uwagi. Chociaż – trzymając w ręku rozświetlający noc kaganek – prawdopodobnie zwracał na siebie uwagę.
Doszedł do jeziora. Poczuł to, gdy zmoczył swoje buty w wodzie. Nie widział, co znajdowało się przed nim, za jeziorem i w środku niego, jednak usłyszał, że kobiety przestały wydawać odgłosy, ale tylko na krótką chwilę. Ciszę przerwał szept. Lekki, ale wyczuwalny. Jednocześnie bliski, ale odległy na tyle, że go nie rozumiał.
Potem usłyszał, jak ktoś wbiega w krzaki, a inna osoba płynie przez jezioro. Słyszał to dokładnie – świst ciała przedzierającego się przez bujną roślinność i chlupot kogoś płynącego wodą. Przerażony rzucił kaganek w wodę, aby zniknąć okryty ciemnością, po czym zaczął biec na oślep.
Jego wzrok nie zdążył przyzwyczaić się do ciemności, więc kiedy biegł, czuł się tak, jakby nie miał oczu.
Poczuł, jak jego ręce dotykają krzaków, jak długa łodyga zawadza o nogę, po której po chwili spłynęła strużka krwi. Czuł, jak swędzi go skóra, być może ugryziona przez jakiegoś owada, którego przepędziłby w dzień nie taki jak ten.
W normalny dzień.
Biegł tak szybko, jak umiał, tak długo, na ile wystarczyło mu siły. Nie ćwiczył regularnie od dobrych kilku lat, więc siły nie wystarczało mu na długo, ale adrenalina zrobiła swoje powstrzymując ból i zmęczenie, sprawiając, że strużka krwi spadająca ze skaleczonego kolana wydawała się strużką potu.
Wreszcie Tomasz potknął się o korzeń i upadł, brudząc ziemią całą twarz, koszulkę i ręce, przy okazji rozbijając łuk brwiowy, z którego obficiej niż z kolana zaczęła płynąć krew. Tomasz obejrzał kolano, na którym znajdowała się niewielka rana, którą dziecko nazwałoby „kuku”.
Mężczyzna czuł palące go okolice łuku skroniowego, wiedział, że jest tam rana, ale nie dotknął jej w obawie przed wdaniem się zakażania.
A tutaj nie ma lekarza – pomyślał.
W otaczającej go roślinności rozległ się dźwięk, na co Tomasz upadł na ziemię i schował się. Serce waliło mu w klatce piersiowej, niczym młot pneumatyczny, mimo tego starał się kontrolować oddech.
Zrobiło mu się słabo, ale wierzył, że nie zemdleje. Pomodlił się do Boga. Gdy w myślach wymawiał słowa modlitwy wcisnął się do niewielkiej nory, której wcześniej nie zauważył.
Ledwo mieścił się w środku, właściwie utknął w połowie, a wchodził od tyłu, więc jego głowa wystawała na zewnątrz. Czyli akurat tyle, aby hipotetyczny potwór mu ją uciął.
Przed jego oczami pojawiła się naga kobieta. Była odwrócona do niego tyłem, jednak Tomasz nie miał wątpliwości, że była piękna – przez swoją bladą skórę, utrzymane w doskonałości, zdrowe ciało i opadające aż na łopatki, blondwłosy, nie zaplątane w warkocz, a rozpuszczone, nieprzetłuszczone, a czyste i schludne.
Tomasz nie napatrzył się na kobietę długo, bo gdy niczego nie znalazła zawróciła się i pobiegła z powrotem.
Mężczyzna wyczołgał się z nory, ponownie poczuł ból, tym razem nosa, który coraz rzadziej, ale wciąż przypominał o sobie.
Wstał, ale szybko tego pożałował. Zaledwie kilka kroków od niego znajdował się kolejny potwór – mężczyzna przypominający rybę. Miał rybie oczy, nogi zakończone płetwami i czuć było od niego, że mieszka w jeziorze.
Patrzył się chwilę na Tomasza, po czym zaatakował, szpony, którymi kończyły się jego ręce zabłysły.
Człowiek-ryba poruszał się niezręcznie, przynajmniej na lądzie, jednak szybko skrócił dystans i uderzył ostrymi szponami w brzuch. Koszulka zaczerwieniła się i Tomasz z trudem zaczął uciekać, po czym ponownie upadł, a koszulka rozerwała się na pół ukazując okropną ranę. Gdy tylko na nią spojrzał, był przekonany, że wykrwawienie to nie kwestia godzin, a minut.
Głębokie wcięcie na brzuchu, niczym po operacji, wyglądało paskudnie, a krew leciała z niego obficie. Tomasz zaczął się czuć coraz gorzej, ból wydawał się mu coraz bardziej nie do wytrzymania.
Osunął się na ziemię, myśląc, że mdleje, jednak coś takiego się nie stało. Cały czas żył, a było okropne uczucie.
Modlił się do Boga, aby go nie opuścił w chwili takiej, jak ta. Prosił go najładniejszymi słowami, jakimi potrafił.
I wyprosił go.
***
Rana zaczęła maleć, jakby kurczyć się, a Tomasz słyszał w głowie dziwny głos, który słyszał już poprzedniego dnia. Nie był jednak pewien, czy nie są to po prostu halucynacje.
Udało mu się wstać, nie bez problemów, ale jednak się udało. Powolnym krokiem powłóczył się do drogi, a następnie szedł w kierunku, w którym, jak mu się wydawało, trafi do zajazdu.
Zresztą to nie ma znaczenia – pomyślał – droga i tak się zapętla.
Czuł się dziwnie i nieswojo. Nie dowierzał w sytuację z nocy, jednak miał na brzuchu dowód tego wydarzenia w postaci rany. Dużo mniejszej niż na początku (a może takiej samej, tylko o prostu wydawała się mniejsza), ale jednak ona wciąż tam była. I będę musiał wytłumaczyć ją Marcie – przeszło mu przez myśl.
***
Tomasz wszedł do części jadalnianej zajazdu, w której czekała na niego Marta.
– Miałeś mnie nie zostawiać – powiedziała z wyrzutem.
– Przepraszam… – powiedział, chociaż nie powinien przepraszać za to, że prawie umarł. – Prawie umarłem – powiedział, bo uznał, że zabrzmi to przerysowanie i Marta nie będzie się tak martwiła.
– Co się stało? – spytała, na co Tomasz odsunął koszulkę.
– Tomasz… Miałeś wcześniej taką bliznę?
– Nie miałem, a dlaczego pytasz?
– Spójrz.
Tomasz spojrzał, a przez jego tułów przechodziła ogromna blizna, jakby dziesięć lat temu, ktoś rozciął mu brzuch, aby zajrzeć do żołądka.
– Na pewno nie miałem.
– Więc skąd się to wzięło? – zapytała Marta, a jej mina wyrażała równocześnie zdziwienie i smutek.
– Nie wiem. Ale… czuję się lepiej. Nie wiem, kto mnie uratował. To musiał być sam Bóg. – Tomasz zaśmiał się maniakalnie. – Jesteś świadkiem cudu!
Oliwia zeszła ze schodów.
– Co się dzieje?
– Nic takiego córeczko – powiedziała Marta. – Idź jeszcze pospać.
Dziewczynka wróciła na górę.
– Co się stało? Opowiedz mi o tym.
– Ktoś mnie zaatakował. Jakiś człowiek – powiedział Tomasz, ale nie był pewien, czy to faktycznie był człowiek. – Wyszedł z jeziora.
– Nie chcę o tym myśleć – powiedziała kobieta. – To mnie przerasta. Mam dosyć.
– Dobrze. Wróć na górę i spróbuj jeszcze zasnąć. Za chwilę do ciebie przyjdę, wyjaśnię tylko coś z karczmarzem.
Marta pokiwała głową i weszła na górę. Mężczyzna podszedł do szynkwasu, przy którym stał karczmarz.
Co innego mogłem jej powiedzieć? – pomyślał. Atak człowieka-ryby wydawał się dla niego tak odrealniony, aż wierzył, że coś takiego nie mogło stać się naprawdę.
– Tutaj dzieje się coś dziwnego. I ty o tym wiesz – zaczął Tomasz.
– Przepraszam, ale skąd te oskarżenia? – zapytał karczmarz. – Ja daję tobie i twojej rodzinie dach nad głową, bo macie pewne problemy, do tego nie żałuję wam jedzenia, a ty wyskakujesz mi z czymś takim.
Tomasz zdziwił się, jak trafna była odpowiedź karczmarza. Rzeczywiście – karczmarz nie żałował im niczego, a chociaż warunki miał przedpotopowe, nie można mu było odmówić, że starał się, jak tylko mógł. Mężczyzna uznał, że jednak dalej zgrywać będzie twardziela. Chciał wyjaśnić parę spraw.
– Staruch w łaźni…
- Bannik – poprawił go karczmarz.
– …bożątko i stukacz – wymieniał dalej Tomasz. – Dzisiaj w nocy zaatakowała mnie pewna kobieta, a ranił mnie człowiek-ryba, który wyszedł z jeziora.
– Znaczy się rusałka i utopiec.
– Nazywaj to jak chcesz. Nie wiem skąd ty pochodzisz, ale tam, gdzie to żyje, gdybym zaczął mówić ludziom o tym, czego tutaj doświadczyłem, uznaliby mnie za wariata. Poza tym… prawie zginąłem! Nie żartowałem z tym! Ten twój utopiec rozciął mi brzuch!
– I bardzo dobrze! Nie należy zapuszczać się nad jezioro w nocy!
– Tomasz! – rozległ się głos Marty. – Kochanie, bożątko istnieje naprawdę.
Mężczyzna obrócił głowę w lewo spoglądając na schody. Po stromych schodach niebezpiecznie skakała blada dziewczynka, niska i dziewczęca na twarzy, ale z włosami wyglądającymi na tak stare, że nie byłyby niczym dziwnym na głowie babci Oliwii.
– No jasne, że istnieje! – wykrzyknął karczmarz. – A dzięki mnie możecie je obejrzeć z bliska! Uwierzcie w słowiańskie demony!
Tomasz zachwiał się na stołku, o mało z niego nie spadając.
Marta wyglądała na twarzy niemniej blado, niż bożątko. Pobladła jeszcze bardziej chwilę później, gdy nad głową Tomasza pojawił się wisielec. Człowiek wisiał na linie okręconej wokół pali drewna, poruszał nogami i rękoma jakby chciał wykonać swój ostatni taniec.
– Uwierzcie! – wykrzyknął karczmarz.
Powróciły operowe śpiewy.
– To rusałki! – wykrzyknął karczmarz.
Tak, to rusałki – pomyślał Tomasz, jednak nie wiedział, co z tym zrobić. Był bezradny wobec nadprzyrodzonych mocy i potworów.
– Teraz wierzycie?!
– Nie! Możesz w końcu przestać?!
– Nie mogę, dopóki nie uwierzycie!
Tomasz zacisnął pięści i popatrzył się na Martę i Oliwię, a następnie powiedział:
– Uciekamy.
Podbiegł do wyjścia i otworzył drzwi na oścież. Oliwia znalazła się tam, gdzie jej tata, ale Marta nie ruszała się.
– Marta, chodź!
– Nie… nie damy rady stąd uciec…
– Stąd nie ma wyjścia! – wydarł się karczmarz.
- Nie prawda! Zawsze jest wyjście! Ta jezdnia skądś pochodzi i dokądś zmierza!
– Jesteś pewien, że to jezdnia?
– Tak… – powiedział Tomasz, ale dla pewności obrócił się.
Przed zajazdem nie było wylanej asfaltem drogi, a zwykła ziemista dróżka, znajdująca się po środku miasta. Tomasz cofnął się ze zdziwienia, zastanowił się czy to może nie kolejny sen, a może… to miejsce zawsze tak wyglądało.
Dookoła zajazdu rozciągały się długie, drewniane budynki ze słomianymi dachami. Z lewej strony widać było wznoszący się na kilka metrów mur z górującymi nad resztą zabudowania basztami. Z budynku przed nim wyszła kobieta, jednak nie zwróciła na niego szczególnej uwagi. Tomasz przyjrzał się i zauważył, że poza kobietą w mieście jest wiele innych ludzi – dzieci bawiących się przy murze, grupki mężczyzn głośno rozmawiających przy jednym z długich domów po prawo czy wojowników odzianych w grube kaftany nabijane ćwiekami.
– Tomasz! – zawołała Marta. Cały czas była wewnątrz zajazdu.
Mężczyzna wrócił do budynku, który był wypełniony po brzegi ludźmi. Brodaci mężczyźni z długimi, skołtunianymi włosami siedzieli przy szynkwasie pijąc piwo i żywo dyskutując, uśmiechnięte kobiety z zaplecionymi w warkocze włosami tańczyły na parkiecie.
– Co tu się dzieje? – powiedział Tomasz sam do siebie i podszedł do szynkwasu.
Nikt nie zwracał na niego uwagi.
– Powiedz mi, co tu się dzieje? – zapytał karczmarza.
– Nic. Normalny dzień. Mam dużo klientów do obsłużenia, więc mógłbyś mi proszę w tej chwili nie przeszkadzać?
Tomasz uderzył pięścią w stół.
– Nie, nie będę czekać! Mów w tej chwili, co tu się dzieje!
– Jak już mówiłem, nic się nie dzie…
Mężczyzna nie dał dokończyć zdania karczmarzowi i wpadł na niego przyciskając go do ściany.
– Mów co się dzieje!
– Nie wiem…
Tomasz uderzył karczmarza w twarz. Mężczyzna upuścił piwa, ale utrzymał się na nogach, po czym wyjął z pazuchy nóż i przycisnął Tomasza do ściany, a nóż do gardła.
– Jeszcze raz zakłócisz moją pracę – wycedził. – A poderżnę ci te gardło, rozumiesz?
Zaskoczony mężczyzna pokiwał głową, jednak nie odważył się ruszyć. Karczmarz rzucił nożem, który wbił się w ścianę obok Tomasza.
– Zjeżdżaj stąd!
Mężczyzna odszedł zza szynkwasu i podszedł do Marty i Oliwii. Milczał, bo nie wiedział, co powiedzieć.
***
Tomasz postanowił rozejrzeć się w okolicy. Bał się, że spotka kolejnego potwora, ale wyszedł, aby znaleźć rozwiązanie sytuacji. Udał się na prawo, mijał kolejne identyczne domy zbudowane z pali drewna, z których co chwilę wychodzili jacyś ludzie, co wskazywało, że każdy taki budynek musiał mieć masę mieszkańców.
Wszystko to wyglądało jednocześnie tak znajomo i obco. Coś mu przypominało, ale nie wiedział co i był pewien, że nie była to zwyczajna średniowieczna osada.
Po kilku minutach chodu Tomasz doszedł do końca osady zakończonej drewnianym murem, po którym poruszali się lekko odziani wojownicy, dzierżący miecze i topory.
Mężczyzna przeszedł przez most wznoszący się nad fosą i szedł dalej, mijając nieliczne osoby ujeżdżające konie.
Co dziwne, nikt nie pracował w polu, chociaż stopień wyrośnięcia zbóż wskazywał na obfite zbiory.
Tomasz szybko zdał sobie sprawę, dlaczego tak jest. Zauważył poruszające się kłosy i łodygi, uginające się pod czyimś ciężarem. Czyim? Wilka? To byłoby dziwne, jakby wilk podchodził tak blisko ludzi – pomyślał.
Jednak nie był to wilk, ani żadne inne zwierzę. To była kobieta.
Niska, chuda, niczym trup z długimi i z pewnością ostrymi pazurami u rąk. Przede wszystkim była ludzka – pomimo przerażającego wyglądu, bladej cery i trupiej twarzy, wyglądała jak człowiek.
Mijany przez Tomasza mężczyzna spojrzał w pole, po czym poprowadził konia cwałem, z pewnością chciał uciec jak najszybciej od maszkary, która wynurzyła się ze zboża.
Tomasz nie odpuścił spaceru, jednak przezornie minął kobietę w polu. Miał wątpliwości czy to, co widzi dzieje się naprawdę, jednak nie chciał powierzać swojego życia szczęściu.
Wydawało mu się, że słyszy głos. Ciężki, męski głos.
Spal to miejsce – usłyszał jakby w swojej głowie, jednak nie była to jego myśl. Potem głos ucichł i nie pojawił się ponownie.
Przypomniał sobie o śnie z nocy. Czy osada, o której mówiła kobieta ubrana w opończę, to właśnie to miejsce? Tomasz nie mógł tego potwierdzić, jednak nie mógł również zaprzeczyć.
Wrócił do osady i spacerował przez jeszcze jakiś czas, którego ilości nie potrafił określić. Podczas spaceru myślał, co może zrobić. Coraz bardziej bał się zajazdu, więc wpadł na pomysł przenocowania w czyimś domu, tym bardziej że miejscowi zdawali się nie zwracać na niego uwagi.
Zadowolony z tego, co wymyślił wrócił do zajazdu, gdy jeszcze świeciło słońce, a niebo nie okryło się czernią. Powiedział Marcie o tym, co wymyślił, na co zareagowała pozytywnie, nawet lekko się uśmiechnęła, a był to widok, który rzadko gościł na jej twarzy w ostatnich dniach. Było źle, ale Tomasz w tamtej chwili odzyskał nadzieję, że będzie lepiej.
Dał Marcie odpocząć i spakował najważniejsze rzeczy, przeczyścił też ranę, o której przeczyszczeniu zapomniał. I gdy miał już wyjść zdał sobie sprawę, że zajazd nie ma drzwi.
W miejscu, przez które przed chwilą wrócił do żony i córki nie było drzwi. Zapytał się Marty czy ona również nie widzi wyjścia i odpowiedziała, że nie, nie widzi.
Tomasz zdziwił się i obszedł dookoła zajazd z niemniejszym zdziwieniem, że faktycznie, nie ma żadnego wyjścia. Nawet przez okna, które po prostu zniknęły. Próbował być odważny, ale zapłakał z bezsilności i niewiedzy, co ma dalej zrobić. Przez cały ten czas nie uronił ani jednej łzy, ale wreszcie nie wytrzymał. Łzy spłynęły z jego oczu ciurkiem.
Położył się na łóżku, na którym, poza nim, było jeszcze kilka innych osób wydających się być nierealne. Wszystko wydawało się w tej chwili nierealne, ale nie w ten przepiękny, oniryczny sposób, a w przerażający, pozbawiony nadziei, który wskazywał, że nic dobrego go już nie spotka.
Udało mu się zasnąć na zaledwie godzinę, po której wstał i chodził po zajeździe. Przypomniał sobie o podpaleniu zajazdu, jednak był zbyt niezdecydowany, aby to zrobić – poświęcić nie tylko siebie, ale również bliskich, aby pokonać to miejsce. Zamiast tego, wolał walczyć do końca.
Tylko czy tak walka miała jakikolwiek sens?
Dzień 5
Tomasza zbudziły dźwięki dochodzące z korytarza. Najpierw chciał je olać, biorąc je za burdy wyczyniane przez pijanych klientów Słowiańskiego Zajazdu, jednak dźwięk dobiegający z korytarza nie brzmiał jak bójka czy kłótnia.
Oczy Tomasza po pewnym czasie przyzwyczaiły się do ciemności i zauważył, że jego żona stoi przy drzwiach i wygląda przez dziurkę od klucza.
– Marta, co się…
– Cicho – wyszeptała rozkazującym tonem.
Mężczyzna zamilkł i powolnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Najpierw wyszedł z łóżka i postawił jedną nogę, spróchniałe deski zaskrzypiały, jednak Tomasz szedł dalej. Doszedł do Marty i wyjrzał przez dziurkę od klucza. Poruszał się delikatnie, tak, aby nie sprowokować tego, co kryje się za drzwiami.
Pomimo, że wzrok przyzwyczaił się już do ciemności, nie widział żadnego stworzenia na korytarzu. Żadnych obłych kształtów ani oczu.
– Tam niczego nie ma – powiedział.
Marta zajrzała przez dziurkę, a drzwi otworzyły się na oścież. Człekokształtne ciało, rozmiarami nie różniące się od ciała człowieka, z twarzą pozbawioną nosa i ostrymi zębami wystającymi z jamy wychyliło się zza futryny i rzuciło na Tomasza, obejmując rękoma tułów mężczyzny. Potwór ściskał Tomasza, jakby chciał, aby ten wybuchł. Mężczyzna krzyczał.
Duże pazury chwyciły mężczyznę za gardło, a zęby pożarły głowę. Marta stała wpatrzona na pozbawione głowy ciało męża i na oblizującego się ze smakiem potwora. Wiedziała, że musi obudzić Oliwię i uciekać, ale po prostu nie potrafiła. Stała wmurowana w ziemię, a ręce jej się trzęsły.
Gdyby potem ktoś ją zapytał, jak zapamiętała potwora, powiedziałaby, że miał czerwone oczy. Błyszczące, czerwone oczy.
Gdy zrozumiała, że potwór nie naje się jedną ofiarą, chwyciła na ręce Oliwię i wybiegła z pokoju, ledwo omijając potwora spijającego krew z szyi, na której kiedyś znajdowała się głowa Tomasza.
Nie oglądała się za siebie, po prostu zbiegła po schodach i zaczęła szukać wyjścia z zajazdu. Marta postawiła na ziemię Oliwię, gdy zaczynała się budzić i rozumieć, o co chodzi.
– Mamo, jest wyjście w kuchni. Tam gdzie byłam z bożątkiem – powiedziała.
Niewiele myśląc, kobieta pobiegła najszybciej, jak umiała do kuchni. Słyszała głośne stąpanie za sobą, stąpanie potwora, który pozbawił głowy i życia jej męża. Zauważyła, że w jednej ze ścian znajduje się niewielka dziura – z pewnością wystarczająca, aby przecisnęła się przez nią Oliwia. Ale czy ja dam radę? – pomyślał, gdy córka przeczołgiwała się pod przejściem.
Przez drzwi kuchni wyjrzała pozbawiona nosa twarz. Dopiero teraz Marta zdała sobie sprawę, że potwór niezwykle cuchnie zapachem rozkładającego się ciała.
Kobieta spojrzała na dziurę w ścianie i zauważyła, że jej córka już przeszła na drugą stronę, w której może kryć się cokolwiek. Rzuciła się tam i zaczęła czołgać pod przejściem najszybciej, jak umiała. Potwór spróbował ją chwycić, ale udało mu się jedynie przejechać pazurami po plecach Marty rozdzierając koszulkę i głęboko raniąc plecy. Kobieta zawyła z bólu.
Udało jej się przeczołgać i, ku swojemu zdziwieniu, znalazła się w zajeździe. Dalej była noc i dookoła niej panowała nieprzenikniona ciemność, lekko rozświetlona przez rozpalone łuczywa.
Oliwia czekała obok niej.
– To drugi zajazd! – powiedziała dziewczynka. – Gdy bawiłam się z bożątkiem przenosiliśmy się do zajazdu, w którym byliśmy przed chwilą.
– Więc tutaj musi znajdować się zajazd z wyjściem na zewnątrz.
Marta podbiegła do głównych drzwi, po drodze wzięła łuczywo. Znalazła się na dworze, dookoła niej były pola i rozległe łąki, teraz przykryte przez ciemność, a pod stopami czuła i widziała asfalt.
– Jesteś sprytna – powiedziała do Oliwii uginając się z bólu, który częściowo wypierała adrenalina. Niestety, tylko częściowo.
– Jestem bardzo ranna? – spytała Marta.
Oliwia spojrzała na jej plecy i nic nie powiedziała.
– Chyba będę miała po tym blizny – powiedziała. – Jeśli się w ogóle wyjdę z tego cało.
W co wątpiła, ale nie powiedziała o tym córce.
– Mamo?
– Tak, kochanie?
– Co się stało z tatą?
– Tata… – W oczach Marty pojawiły się łzy. – Tata nie żyje.
Kobieta nic nie usłyszała, ale była pewna, że Oliwia płacze, bardzo cicho, jakby nie chciała nikogo obudzić.
Udały się w prawo, wzdłuż (całe szczęście) asfaltowej drogi, mijając kolejne drzewa i pola. Marta starała się utrzymać na nogach, pomimo zniewalającego bólu i lejącej się krwi.
Szły bardzo długo, licząc, że tym razem zajazd się nie zapętli.
***
Tomasz wstał, czuł się nieswojo, jakby znajdował się w innym ciele. Obejrzał się, sprawdzając czy ucierpiał na ataku potwora i zdał sobie sprawę, że sam jest potworem, który wcześniej go zaatakował. Na usta cisnęło mu się słowa „co tu się stało”, jednak nie mógł ich wypowiedzieć.
Przed chwilą czuł, jak umiera, jak niewyobrażalny ból, pobudza jego neurony, ale teraz to wszystko zniknęło. Teraz rozpalało go jedynie wyobcowanie i nie zrozumienie własnego ciała. Nie czuł zmęczenia, niewyspania i bólu.
Jednak Tomasz czuł jedną, bardzo ludzką emocję – tęsknotę. Tęsknotę za jego żoną i córką. Nie wiedział czy przeżyli albo czy coś im się stało. Chciał ich jedynie spotkać i przytulić. Albo po prostu zobaczyć.
Wyszedł na korytarz, na którym tłoczno było od różnorakich stworzeń, których nigdy wcześniej nie widział.
Podszedł do niego mężczyzna, który po bliższym przyjrzeniu okazał się karczmarzem, chociaż zamiast ludzkiej głowy miał byczą głowę.
– Witaj w moim Słowiańskim Zajeździe! Nie mogłem się doczekać, aż dołączysz do stałych lokatorów tego miejsca! Nazywam się Weles, a ty od teraz będziesz mi służył, jako wąpierz. Rozgość się, dostałeś niezwykłą ofertę życia u boku samego Boga! Myślę, że wielu ludzi by ci pozazdrościło.
Gdy Weles skończył mówić, odszedł zostawiając Tomasza z masą pytań. Kim jest ten człowiek? Bogiem? Jakim Bogiem? Tomasz wierzył tylko w jednego Boga, którego Biblia w żadnym wypadku nie opisywała jako człowieka z głową byka. Mężczyzna miał wrażenie, że znajduje się w jakimś dziwnym miejscu pomiędzy świadomością, a podświadomością, gdzie znajdują się jego koszmary i marzenia. Może teraz leżę tam z oderwaną głową i przeżywam swoje ostatnie chwile na tej ziemi, tuż przed śmiercią, po której Bóg mnie osądzi, czy powinienem trafić do nieba, do piekła czy do czyśćca.
Tomasz włóczył się po zajeździe i nie odzywał się, bo nie mógł. Tęsknił za Martą i Oliwią, ale coraz bardziej godził się z tym, że już nigdy ich nie zobaczy.
Nigdy.
***
Marta z Oliwią maszerowały środkiem jezdni, po której nikt nie jechał. Szły długo, może bardzo długo, a może krótko. Same tego nie wiedziały, chciały jedynie dostać się do bezpiecznego miejsca, w którym nie będą musiały się już martwić się o swoje życie. Gdy szły, Marta często się rozglądała, czasami zauważając kontury ciał, które z pewnością należały do potworów. Dookoła zajazdu nie było ludzi.
Szły dalej i gdy droga wydawała się zapętlać, cały czas szły nie trafiając na Słowiański Zajazd, co Marta brała za dobry znak. Może wreszcie wszystko się ustabilizowało – pomyślała.
Nagle Marta chwyciła się za głowę i zaczęła nią spazmatycznie ruszać, jakby chciała z mózgu wyrzucić robaka.
– Mamo co się dzieje?
Kobieta upadła na ziemię i powiedziała:
– Musimy się tu zatrzymać. Tutaj będzie bezpiecznie.
Wydawało się to nie mieć żadnego sensu, ale Oliwia usiadła na asfalcie, obok kucającej, chwytającej się za czoło, jakby bardzo bolała ją głowa Marty. Z nieba powoli zaczynały spoglądać na nich pierwsze promienie słońca, a gwiazdy znikały, czekając na kolejną noc.
– Widzę! – wykrzyknęła Marta. – Widzę! Tak!
Miejsce wokół Marty i Oliwii zmieniło się – pod asfaltową drogą pojawiła się bujna trawa i zataczające krąg kamienie. Obok powstała świątynia – niewielka, przypominająca raczej kapliczkę, wykonana z drewna i prosta, ale również tajemnicza. Na podporach zawieszone były kwiaty i świece. We wnętrzu natomiast, chociaż słabo było to widać, musiał znajdować się jakiś wykuty w drewnie posąg. Miejsce, w którym się znajdowały otaczały drzewa.
Marta wstała, uśmiechając się z ulgą, jakby jej ból ustąpił. Przyjrzała się wszystkiemu, co znajdowało się wokół niej. Nigdzie nie było ludzi. Zauważyła natomiast, jak w pokrytej rosą trawie pełznie wąż. Żółty, z cętkami na górze ciała, całkiem długi, ale nie szeroki. Marta nie znała się na wężach, ale gdyby miała zgadywać jakiego gatunku jest to wąż, obstawiłaby żmiję.
Słońce zgasło.
Martę otuliła czerń, zaczęła nawoływać Oliwię, jednak nie mogła jej zobaczyć. Takiej czerni, jeszcze nigdy nie widziała.
Była przekonana, że słońce zniknęło i z pewnością dalej tkwiłaby w tym przekonaniu, gdyby słońce nie rozświetliło się tak jasno, że nie widziała nic poza białą pustką, a na skórze nie czuła nic poza gorącem.
– Witaj, Marto.
– Kim jesteś? Dlaczego do mnie mówisz? I gdzie jest moja córka? – zapytała Marta.
– Jestem Swarożycem. I mówię do ciebie, bo chcę, abyś wykonała dla mnie zadanie. A twoja córka… Ona wróci do ciebie, gdy wykonasz to zadanie.
– Dlaczego… Dlaczego miałabym je wykonać? I co to znaczy, że jesteś Swarożycem?
– To, że jestem Swarożycem oznacza, że jestem Bogiem .– Głos Swarożyca był bardzo przyjemny i silny.
– Czy ja… Czy ty…
– Tak, jestem Bogiem Słońca.
– Nie… Nie, o to mi chodzi… Zresztą, ja chyba zwariowałam.
– Jesteś bardzo daleka od szaleństwa, Marto – powiedział spokojnie Swarożyc, a Marta poczuła, że dotykające ją ciepło, nie wydaje się już piekielnym ciepłem, które ma ją usmażyć, a przyjemnym ciepłem, podobnym do tego, na plaży. – Trzymaj pochodnie. – Kobieta poczuła, jak jej palce zaciskają się wokół rączki pochodni. – Weź to i spal Słowiański Zajazd.
– Dla… Dlaczego?
– Bo to pułapka zastawiona przez Welesa! Zwabia on tam chrześcijan, a następnie zabija ich i więzi w swoim królestwie nazywanym Nawią. Jeśli ktoś tam wejdzie… Nie ma już dla niego wyjścia. Ty dostałaś taką szansę i wykorzystaj ją. Spal zajazd, aby nikt inny go nie odwiedził.
– Czemu sam tego nie zrobisz?
– Weles nie dopuszcza Bogów do swojego królestwa. Wydaje ci się, że jestem wszechmogący? Niestety, moje działania ograniczają działania innych Bogów.
– A… A co z moim mężem? On tam jest!
– Twoim mężem? On przecież nie żyje. A nawet jeśli żyje, to nie jest już tą istotą co dawniej. Jeśli faktycznie przemienił się w wąpierza… Następne dni będą dla niego ciężkie. Będzie cierpiał i wypierał dawne wspomnienia. Zapomni o tobie. Skróć jego cierpienie i mi pomóż. Poza tym on również chciał spalić to miejsce, ale brakowało mu odwagi.
Marta zaczęła się zastanawiać i analizować, co może zrobić. Widziała, jak ten potwór odrywa Tomaszowi głowę. Teraz ten Swarożyc powiedział jej, że on tam żyje. Tylko co to za życie? – pomyślała.
To była ciężka decyzja, ale wydawała się nie taka trudna, gdy zastanowiła się, ilu osobom oszczędzi piekła, które sama z rodziną przeżyła. Ile osób uratuje niszcząc tę pułapkę.
Poza tym Tomasz również chciał spalić to miejsce.
– Zgoda.
Biała pustka zniknęła, podobnie jak niezwykłe ciepło. Marta znowu znalazła się w szarej rzeczywistości, z zimnem, bólem i tęsknotą.
Rozejrzała się i zdała sobie sprawę, że znajduje się tuż przy głównym wejściu do zajazdu. Patrzy na niego – na niewinny budynek, szyld z wyrytym w nim drewnianym napisie „Słowiański Zajazd”, małymi oknami zakrytymi przez okiennice i słomianym dachem.
Na niebie wschodziło słońce, a ona podjęła już pewną decyzję.
Weszła do środka, w którym znalazła się po raz pierwszy zaledwie pięć dni temu. W zaledwie pięć dni można naprawdę wywrócić życie do góry nogami – pomyślała.
Przy szynkwasie nie było karczmarza. Może załatwia sprawy w innym świecie? – przeszło jej przez myśl. Zaśmiała się, bo wiedziała, że jeszcze niecały tydzień temu, coś takiego nie znalazłoby się w jej głowie. A tutaj proszę, jest. I wydaje się takie oczywiste.
Spróbowała jednak i zapukała w blat, a nuż zjawi się karczmarz. Gdy wchodziła pomyślała, że może wejdzie na górę, aby po raz ostatni zobaczyć męża – po cichu liczyła, że wciąż żyje – jednak nie chciała dawać sobie złudnych nadziei. I oglądać zwłok zmasakrowanego męża.
Z kuchni wyłonił się karczmarz, którego tak dobrze znała – duży wąs, zielone oczy, skołtuniałe włosy, starczy wygląd. Marta znała tego człowieka od zaledwie pięciu dni, ale tak dobrze pamiętała, jak wygląda.
– Coś pani podać?
– Nie, chciałam się tylko zobaczyć z panem ten ostatni raz.
– Ostatni?
– No tak, ostatni. Przecież wszystko się kiedyś kończy, nieprawdaż? – Marta uśmiechnęła się z satysfakcji, czego również wcześniej by z pewnością nie zrobiła.
– Musi pani wiedzieć, że stąd nie ma wyjścia…
– Ale ja się już z tym pogodziłam. Wybieram się po prostu. – Marta upuściła na blat pochodnię myśląc, że jeśli kiedyś znajdowała się na skraju szaleństwa, to właśnie teraz. – Na inną stronę.
Kobieta cały czas siedziała w miejscu.
– Co… co ty zrobiłaś?! – wydarł się karczmarz.
– Ja tylko… – powiedziała Marta jednocześnie płacząc i śmiejąc się. – Ja tylko wypełniam rozkaz. – Mocno kaszlnęła, dusząc się od dymu.
– Dlaczego? Dlaczego, nie uciekasz?
Marta spoważniała.
– Postanowiłam, że wolę połączyć się z mężem na zawsze, niż opuścić go w potrzebie. On tutaj, jest i dobrze o tym wiesz.
Ogień szybko przeniósł się z blatu na resztę drewnianej konstrukcji zajazdu, pożerając go. Wkrótce, cały budynek zajął się ogniem.
Nad płonącym budynkiem górowało słońce.
Nie obraź się, autorze, ale nie dałem rady przeczytać całości tekstu. Próbowałem usilnie, lecz zostałem literacko pokonany – mniej więcej po 80% tekstu, co – jak sądzę – pozwala mi mieć jednak wygłosić jakąś opinię.
Pomysł nie jest zły. Niemniej – liczne powtórzenia, dziwne konstrukcje stylistyczne, jednym słowem – słaba strona techniczna opowiadania – odebrała mi przyjemność lektury. Próba przebrnięcia przez tekst była po prostu męcząca…
Zachęcam by w przyszłości podzielić się utworem w wersji roboczej z kilkoma zaufanymi osobami przed jego ostateczną publikacją.
Historia ma jakiś potencjał, ale nad wykonaniem sugerowałbym jeszcze popracować.
Z drugiej strony – opowiadanie to przede wszystkim interesująca historia. Myślę, że ludzi, którzy potrafią zgrabnie dobierać słowa jest znacznie więcej niż tych, którzy potrafią zachęcić czytelnika intrygującą i misternie skonstruowaną opowieścią.
Sam pomysł na opowiadanie jest dobry i ma potencjał. Podczas czytania, pierwsza połowa była ciekawa, jednak druga zaczęła mi się już nużyć. Odniosłam wrażenie, że była trochę przeciągana. Do tego dochodzą liczne błędy: brakujące słowa, powtórzenia, długie zdania (które są bardzo poplątane), miejscami nienaturalne dialogi i gdzieniegdzie brakujące przecinki.
Udzielił mi się klimat, chciałam poznać losy bohaterów i zakończenie całej historii, ale po wszystkim poczułam się… zmęczona. Zgadzam się z @silver_advent, opowiadanie można by dopracować, choć już teraz wydało mi się interesujące.
Dzięki za komentarze, silver_advent i Darya. Szkoda, że opowiadanie wam się nie spodobało, jednak cieszę się, że je przeczytaliście i zostawiliśmy opinie.
All in all, it was all just bricks in the wall
Bardzo ciekawa historia, ale skrzywdzona wykonaniem.
Fabuła trzymała w napięciu, byłam ciekawa, co stanie się z rodziną, potem – o co w tym wszystkim chodzi. Tekst bardzo długi, ale czytało się go w miarę szybko.
Tylko te liczne błędy. Ortograficzne, czasem coś się w zdaniu sypie, bogowie politeistyczni wielkimi literami, brakuje licznych przecinków…
Już wychodzę, postaram się więcej pani niepokoić.
Coś uciekło.
– Nie ważne.
Łącznie.
Potwór leżał obok mnie, nie żywy.
Nieżywy też.
Ubrał bluzę,
Ubrań się nie ubiera.
którego przepędził by
Łącznie.
Nie dowierzał sytuację z nocy,
Coś się posypało.
Babska logika rządzi!
Dzięki za komentarz, Finklo. Cieszę się, że dobrnęłaś do końca, chociaż opowiadanie pewnie straszy długością. Wypisane przez ciebie błędy już poprawiłem, dzięki za wyłapanie ich.
All in all, it was all just bricks in the wall
No, nie dobrnęłam do końca. Trudno mi było uwierzyć w reakcje bohaterów, od kaganka począwszy. Myślę, że na obcego faceta w mojej wannie nie zareagowałabym tak spokojnie, jak bohaterka. Dziewczynka ma pięć lat, ale zachowuje się jak dziesięciolatka. Poza tym – przegadane i masz tam sporo błędów wszelkiej maści.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Dzięki za komentarz, Irka_Luz, szkoda, że nie dałaś rady dotrzeć do końca.
All in all, it was all just bricks in the wall
Nie będe oryginalny z opinią.
Tu jest naprawdę fajny koncept fabuły. Masz plan, masz też pomysł na sceny i jak powinna być prowadzone sceny. To się fajnie układa.
Tylko wykonanie… Już pominę błędy, literówki czy inne – na koniec dam serię linków, które mogą się przydać – ale jest sowity problem ze sprzedaniem postaci. Czułem nie raz to samo, co Irka_Luz, czyli że bohaterowie zachowali się tak, jak oczekiwała od nich fabuła, a nie jak realne postacie. Tu widzę jeszcze miejsce do poprawy.
Tak więc koncert fajerwerków z pomysłem, ale jeszcze trzeba Ci włożyć, Autorze, sporo pracy.
A na koniec obiecane linki:
Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794
Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112
Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550
Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego
Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:
http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850
Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:
http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133
Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676
Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)
https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782
Opis funkcjonowania portalu i tutejszych obyczajów autorstwa Drakainy:
https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842842
Powodzenia!
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Dzięki za komentarz i sowitą porcję linków, NoWhereMan. Będę miał co czytać ;)
All in all, it was all just bricks in the wall
Witaj. :)
Na razie pochłonęłam tylko część opowiadania. :)
Groza i atmosfera horroru jest doskonała. Świetny pomysł, wiele szokujących wątków, bardzo dobre postacie bohaterów. Zdanie po zdaniu, Twoja opowieść wciąga coraz bardziej w akcję.
Z technicznych dojrzałam:
Tomasz oddał by teraz wszystko za nawet obrzydliwy, obskurny zajazd, tym bardziej, że pęcherz wołał za potrzebą coraz mocniej. Jednak zły los nie chciał zesłać nawet zapuszczonego budynku, który ugościł by Tomasza wraz z rodziną.
złożone ze świerkowych palii drewna ściany
który wilk z bajki o trzech świnkach zdmuchnął by jednym dmuchnięciem.
Wystarczająco, aby pomieścić kila dużych stołów,
po raz kolejny zdziwiła się – tym razem tym, jak szybko jej córka zasnęła
…ale będzie pani musiała pani być nieuprzejma, rozumiem
Już wychodzę, postaram się więcej pani niepokoić.
Trochę wcześniej odmówił piwa, bo nie zamierzał opóźniać jazdy
Te danie nie było już tak bardzo smaczne jak kutia
Nie potrzebnie się martwiłam – pomyślała.
powiedział Tomasz łamliwy głosem,
On będzie tak szurał trzaskał drzwiami, szafkami, oknami
Ale wiem jedno – musimy się z stąd jak najszybciej wynieść.
Spojrzał się na Martę.
Szedł jeszcze przez kolejną godzinę, a wszystko wydawało się takie same
Czuła, że, chociaż wychudzone to jednak silne, ciało wisielca napiera na drzwi
i w ten o to sposób zakończy swój żywot.
Tomasz spojrzał rany na rękach
Spędziłam w grodzie trzy dni, w trakcie, których dowiedziałam się,
moje umiejętności udawały mi się dostać, jak najbliżej króla.
Cały czas żył, a było okropne uczucie.
Rana zaczęła maleć, jakby kurczyć się, a Tomasz słyszał w głowie dziwny głos, który słyszał już poprzedniego dnia.
Nie prawda! Zawsze jest wyjście!
Pozdrawiam. :)
Wracam po lekturze całości. :)
Z technicznych zobaczyłam jeszcze m. in.:
Jeszcze raz zakłócisz moją pracę – wycedził. – A poderżnę ci te gardło, rozumiesz?
Tomasza zbudziły dźwięki dochodzące z korytarza. Najpierw chciał je olać, biorąc je za burdy wyczyniane przez pijanych klientów Słowiańskiego Zajazdu, jednak dźwięk dobiegający z korytarza nie brzmiał jak bójka czy kłótnia.
Przed chwilą czuł, jak umiera, jak niewyobrażalny ból, pobudza jego neurony, ale teraz to wszystko zniknęło.
Podszedł do niego mężczyzna, który po bliższym przyjrzeniu okazał się karczmarzem, chociaż zamiast ludzkiej głowy miał byczą głowę.
Takiej czerni, jeszcze nigdy nie widziała.
Trzymaj pochodnie. – Kobieta poczuła, jak jej palce zaciskają się wokół rączki pochodni.
Wkrótce, cały budynek zajął się ogniem.
Bardzo dużo jest również powtórzeń, np. zdanie po zdaniu pojawia się to samo imię.
Horror naprawdę znakomity, gratuluję. Myślę, że po poprawieniu usterek, tekst mógłby spokojnie sięgać po różne nagrody, czego życzę. :)
Nieco zastanawia mnie, czy rzeczywiście spalenie to jedyne wyjście i czy kobieta ze snu Tomasza nie zdołała definitywnie zniszczyć zajazdu, a także – czemu Marta ostatecznie zdecydowała się pozostać tutaj, choć wcześniej pytała o córkę i zamierzała ją odzyskać po wykonaniu zadania.
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet