Teodorowi Hornicowi i Jamesowi Holdenowi
poświęcam
(że o ASE nie wspomnę)
;-)
Przycisnął ostrze do przedramienia. Leciutko przeciągnął z prawa na lewo. Ze szkarłatnej rany powoli wytoczyła się rubinowa kropla krwi.
Potem następna.
I następna…
W końcu miał nad czymś kontrolę. Ulga niemal wcisnęła go w fotel z przeciążeniem równym przelotowemu. Nakazał sobie: „a teraz myśl, no myśl, głąbie. Bo inaczej świat się zawali. Bo inaczej twój świat się skończy”.
***
Że nie wszystko jest rutynowe i normalne, okazało się już przed odprawą, która miała go wprowadzić w szczegóły zadania. Skąd te pytania o rodzinę? Wszak to misja wojskowa, o najwyższej klasie tajności. „Nawet gdybyśmy zdobyli wrak UFO, nie byłaby taka tajna”, ironizował w duchu, choć wewnętrzny niepokój go nie opuszczał.
Siedział sam, w sali mogącej pomieścić kilkadziesiąt osób. Samotny, wielki, czarny jak bezgwiezdna noc stół, mrowie standardowych, biurowych krzeseł w nijakim szarym kolorze, martwe ekrany na ścianach.
Pustka.
Pustka i oczekiwanie.
Miał wrażenie, że obserwują go niewidzialne oczy, więc starał się siedzieć bez ruchu, choć aż go korciło, by coś zrobić. Coś, co rozładowałoby męczące, złowrogie napięcie. Nie czekał jednak długo. Przez drzwi w rogu sali zamaszystym i dziarskim krokiem wszedł, trzymając dosyć cienką aktówkę w ręku, nieznany mu pułkownik.
– Spocznij, kapitanie! I proszę usiąść – rzucił wyprostowanemu na baczność i salutującemu kapitanowi.
Pułkownik, postawny mężczyzna w średnim wieku, z lekko zaokrąglonym brzuszkiem, o siwiejących skroniach, podszedł do pulpitu, górującego nad stołem i krzesłami.
– Co pan wie na temat badań na Aeon Secundus? – zaczął bez ceregieli wyższy stopniem wojskowy.
– Nic! Nawet nie wiem, że prowadzimy tam badania – odpowiedział skonfundowany kapitan.
– Prowadzimy. A właściwie to prowadziliśmy.
Leciutki grymas przebiegł przez twarz pułkownika. Niezadowolenia? Niepokoju? A może nawet strachu?
Ale odprawa trwała dalej:
– Wyprawa badawcza poszukująca nowych światów do zasiedlenia zaginęła tam dwa lata temu. Wyprawa ratunkowa: sześć miesięcy temu. Oddział marines, wyspecjalizowanych w ekstrakcji obiektów z lokacji pozaziemskich: miesiąc temu.
„Ekstrakcji obiektów?”, pomyślał. „A nie – ratowaniu ludzi? Coś tu zaczyna śmierdzieć!”.
– Co ciekawe, sondy bezzałogowe cały czas latają do układu i wracają z niego bezproblemowo. Wysłaliśmy ekipę naukowców. Tym się udało. Znaczy – prawie się udało.
Pułkownik lekko zająknął się przy ostatnim zdaniu i uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
„Oho, prawie się udało. Pewnie zostali obiektami”.
– Okazało się, że w układzie Aeon Secundus odkryto pewną niezwykle dla nas ciekawą, ale też i groźną molekułę – ciągnął pułkownik. – Jajogłowi nazwali ją cząsteczką zero. Bo sprowadza wszystkie atomy w komórkach ciała, żywego ciała, do stanu o najniższej energii. Jakby je zamrażając. Jakby czas przestawał dla nich płynąć. Natury tego fenomenu jeszcze nie znamy: dlaczego tak? Dlaczego tam? Dlaczego tylko życie? Pytania ważne, ale na potem. Na razie najważniejsze jest sprowadzenie próbki do dalszych badań. Przygotowaliśmy już specjalne laboratorium za orbitą Plutona.
Oficer odchrząknął i tłumaczył dalej:
– Pana zadaniem będzie skoczyć w nadprzestrzeni do układu Aeon Secundus, przejąć od naszych naukowców pobraną wcześniej próbkę – a jest właściwie zabezpieczona, zapewniam – i wskoczyć z powrotem do naszego układu. Celem pana misji jest dostarczenie molekuły do naszego laboratorium. Tylko tyle i aż tyle! Tu uwaga: proszę nie manipulować ładunkiem. Molekuła jest praktycznie niezniszczalna. Nie udało nam się jej rozbić za pomocą promieniowania czy bombardowania innymi cząsteczkami. Jedynie kombinacja silnego pola magnetycznego i wysokiej temperatury jest w stanie ją zdekomponować. Ale gdyby przyszły panu do głowy jakieś pacyfistyczne myśli – takie warunki można spotkać tylko w kilku laboratoriach na Ziemi, dwóch na Marsie i jednym na Księżycu. I na jednym statku, który zresztą już straciliśmy. Oraz pewnie w jądrach gwiazd.
Ten ostatni dowcip jakoś marnie wyszedł mówiącemu.
– Brzmi jak rutyna i sztampa, panie pułkowniku! – w odpowiedzi próbował zażartować także kapitan.
– I takie powinno być. Natomiast…
Szpakowaty mężczyzna znowu się zająknął. I znowu patrzył gdzieś w ścianę, zamiast na podkomendnego.
– …natomiast postanowiono na najwyższym szczeblu, że poleci pan z córką!
– Z Różyczką? A po co? – Słuchacz zaniepokoił się nie na żarty.
– Nasi specjaliści uznali, że choć wybrano pana z uwagi na dotychczasowy nienaganny przebieg kariery i pewne predyspozycje psychofizyczne, to dysponując potencjalnie najgroźniejszą bronią w Układzie Słonecznym, mógłby pan…
– Mogłoby mi odbić? – skrzywił się lekko.
– Nie przekazano mi tego w tych słowach, ale chyba tak. Chyba tak to można ująć.
Ulga na twarzy pułkownika stała się aż nadto wyraźna.
– Zgadza się pan?
„Tyle dni z Różą? Z jego Księżniczką? Może w końcu się uda? Może w końcu nadrobią stracony czas, przez chwilę choć będą ojcem i córką nie na odległość?”
– Zgadzam się! – powiedział, dziwiąc się słowom, które przed chwilą wyszły z jego ust.
– Wobec tego start jutro o tej samej porze. Proszę pojawić się z córką. Jej przedszkole i internat zostały właśnie powiadomione. Nie będzie przeszkód. Sprawa najwyższej wagi państwowej. A, i jeszcze jedna rzecz – do pana należy przywilej wybrania nazwy statku na tę jedną, wyjątkową podróż. Jak go pan nazwie?
Nie wahał się.
– „Księżniczka”!
***
Walnął pięściami w swoje odbicie w lustrze: „myśl, durniu, myśl”.
Ale trudno myśleć, racjonalnie myśleć, kiedy zależy od tego życie. Własne. Ukochanej córki. Całej ludzkości.
Przekazanie ładunku na Aeon poszło jak po maśle, szybko i bezproblemowo. Pstryk i już byli w drodze do domu. Ale kiedy wyszli z nadprzestrzeni, wiedział, że coś jest nie tak. Trudno zresztą było się nie zorientować. Panikujący klakson, drżące, mrugające czerwone światła, napełniające trzewia lodowatym strachem…
Chwilę trwało, zanim ogarnął i powyłączał te cholerne alarmy. Do tego Różyczka łapiąca go za nogawkę i niemal piszcząca ze strachu:
– Tatusiu, co się dzieje?
A żeby to, do cholery, wiedział.
– Mój skarbie, ufasz mi? Wszystko będzie dobrze, zapewniam!
Sam chciałby w to wierzyć!
Dłuższą chwilę trwało, zanim się zorientował. Co wcale a wcale nie poprawiło jego nastroju. Wręcz przeciwnie – ktoś zawiązał mu jelita na supeł i złośliwie dźgał w nie jakimś szpikulcem.
Bo…
Bo właśnie minęli Księżyc i lecieli w stronę Ziemi.
Pierwsze, co sprawdził, to systemy podtrzymujące życie. Sprawne!
Silniki manewrowe? Sprawne!
Silniki skokowe? Energia wyczerpana, silniki nie nadają się do ponownego użytku!
Komunikacja? Nie działa!
Pozycja? To sprawdzał najdłużej. Szlag, zamiast niedaleko Plutona, znaleźli się niedaleko Ziemi. I cholernie, cholernie mu się to nie podobało.
„Jakoś wyjątkowa wybiórcza ta awaria”, przemknęło mu przez myśl.
Ale w tej właśnie chwili zatrzeszczał głośnik, odzywając się przyjemnym barytonem:
– Jak minęła podróż? Nie musi pan odpowiadać, skoro pan tego słucha, to wiemy, że zakończyła się pomyślnie. Pomyślnie dla nas. Zeromolekułę dostarczył pan tam, gdzie chcieliśmy my, a nie jacyś przypadkowi naukowcy z oenzetokołchozu. Wiemy, co z nią zrobić. Pana sprawą jest tylko dostarczyć ją do stacji Salut-XXVII. Koordynaty jej położenia i parametry kursu ma pan w dołączonych danych. Niestety, tych zmian można dokonać tylko z wnętrza pojazdu, dlatego musieliśmy pana fatygować. A żeby nie zrobił pan nic głupiego, musieliśmy fatygować pana córkę. Trudno, nie dało się tego załatwić inaczej. Do zobaczenia na Salucie! Ma pan dwadzieścia cztery godziny! A gdyby chciał się pan wybrać gdzie indziej, wtedy cóż… „Księżniczka” nie doleci nigdzie. To znaczy – nigdzie w całości. Ale wtedy przecież zeromolekuła trafi w końcu na Ziemię. Chce pan mieć na sumieniu miliardy istnień?
Szczęka opadła mu do podłogi. Jeszcze jej nie podniósł, gdy Róża objęła go ramionami i wyszeptała do ucha:
– Tato, o czym ten pan mówił?
***
Nie da się jednocześnie uspokajać córki, wymyślać planu uratowania życia ich obojga i roić o zbawieniu całej ludzkości.
Właściwie opcji nie zostało mu wiele. Na statku nie było żadnych kapsuł, tratew ratunkowych czy nawet skafandrów, niczego, co umożliwiłoby przeżycie w przestrzeni. Sprawdził to dokładnie. Nic!
Zostawała sama „Księżniczka”. Ale jej słabiutkie, jak na pojazd wojskowy, silniczki manewrowe pozwalały obracać statek, ewentualnie nadać mu jakieś nędzne przyspieszenie rzędu jednej dziesiątej „g”. Takie przynajmniej narzucono maszynerii ograniczenia.
Jedno go tylko pocieszało – po gruntownej inspekcji statku doszedł do wniosku, że albo tajemniczy rozmówca blefował, albo jego plan zniszczenia „Księżniczki” opierał się tylko na zdalnym spowodowaniu wybuchu paliwa do silników manewrowych. Żadnych materiałów zdolnych zniszczyć cały statek nie znalazł, a miał w tym duże doświadczenie. Znaczy: miał doświadczenie w zakładaniu takich ładunków, ale przecież to na jedno wychodzi, prawda?
Odkrył jednak, że paliwo można, po zerwaniu wszystkich bezpieczników i obejściu założonych blokad, wypalić w jednym, potężnym impulsie. Który uniemożliwiłby plan wysadzenia pojazdu, ale za to rozpędziłby „Księżniczkę” do stu „g” i rozsmarowałby Różę i jego na krwisty dżemik wewnątrz pojazdu.
Był znowu w punkcie wyjścia. Beż żadnych opcji ratunku dla nich obojga.
Rozważał wszystkie możliwości: lądowanie na Księżycu (prawie pewne samobójstwo, do tego „oni” dostaliby molekułę jak na tacy), wejście w atmosferę Ziemi w rozpaczliwej próbie lądowania (pewne spłonięcie w atmosferze plus wyrok śmierci na całą ludzkość, brr!). Zniszczenie molekuły też nie wchodziło w grę: temperatura gazów wylotowych silników była zbyt niska, a supersilnego pola magnetycznego nie można było uzyskać na statku.
Cholera, czyżby naprawdę nie było rozwiązania tej kabały?
Wszystkie możliwe scenariusze, jakie przychodziły mu do głowy, kończyły się śmiercią Księżniczki oraz jego własną, z zagładą życia na Ziemi w bonusie. Nie wierzył, że uwolnioną molekułę uda się poskromić. W końcu dotrze kiedyś na Ziemię, a wtedy… Wtedy czas się po prostu zatrzyma. Dla wszystkich!
Musiał coś zrobić. Jedyne coś, co pozwalało mu ukoić rozedrgane nerwy.
Poczekał, aż córka znowu zniknie w toalecie.
„Zostaną kolejne blizny” pomyślał i roześmiał się chrapliwie do swoich myśli.
„Taaa, zostaną, akurat”.
Nie łudził się przecież. Nawet jeśli dostarczy ładunek na miejsce, nie ma szans, aby on i Róża przeżyli. Świadków takiej operacji nie można zostawić przy życiu. Więc blizny były jego najmniejszym zmartwieniem.
– Tato, pobaw się ze mną!
Różyczka wyraźnie się nudziła. Nie było się czemu dziwić. Kiedy on gryzł palce w bezsilności, ciął przedramiona, ona zwiedziła już cały statek (no, Bogiem a prawdą dużo zwiedzania nie było), wypytała o sens każdego odczytu, jaki pojawiał się na monitorach, a teraz potrzebowała po prostu towarzystwa swego ojca. Czynnego towarzystwa, zabawy, obecności. Czego ten nie mógł jej dać. Nie teraz!
– Pobaw się na razie sama, Księżniczko! Tata ma ważne sprawy na głowie!
– Boisz się, że umrzemy?
Łagodne spojrzenie szarych oczu prześwietlało go niemal na wylot.
– Co… – niemal się zakrztusił. – Co ty mówisz?
– No przecież nie jestem matołkiem, za jakiego mnie masz. Widzę, że się martwisz, widzę, że w ogóle statkiem nie sterujesz, a na monitorach pełno czerwono mrugających światełek. Nie jestem już mała, nie jestem też głupia, wiesz?
– Tata ma trochę… Trochę problemów.
Przytuliła się do niego.
– Chciałabym już wrócić do domu. Do siebie. Ale, tatusiu – spojrzała mu głęboko w oczy – choćby nie wiem co, pamiętaj, że cię kocham!
Łzy zakręciły mu się w oczach, niemal oślepiły. „No tak, niska grawitacja” – kompletnie bez sensu przemknęło mu przez głowę.
– Różyczko, tata też cię kocha. Ponad wszystko na świecie!
***
Jednego był pewien – nie odda molekuły nikomu. NIKOMU!
Choćby prosili go o to Chrystus, Budda i Gandhi w komitecie. Nie miał złudzeń. Każda broń w końcu zostaje wykorzystana. Każda!
A po tym, czego dowiedział się o Aeon Secundus, nie było takiej opcji. Musiał ją zniszczyć. I musiał uratować Księżniczkę. A na razie nie wymyślił, jak dokonać ani pierwszego, ani drugiego.
Mózg mu się chyba przeładował. Zdrzemnął się na chwilę. I przyśniło mu się coś dziwnego.
Spacerował po mieście. Pomiędzy nieruchomymi, zastygłymi jakby w stopklatce postaciami. Tu chłopczyk potknął się o krawężnik i jego kolano zbliżało się do chodnika, którego nigdy nie dotknie. Tam para zakochanych chciała zetknąć się ustami, ale pocałunek nigdy nie nastąpi. I tak dalej, i tak dalej… Świat bez czasu.
Szedł przed siebie. Za miastem rozciągało się bezkresne pole, na którym nieruchomo stały dziewczynki. Podlotki, młode kobiety, nastolatki, dziewczynki ledwo z pieluch wyrosłe. O białym, czarnym, czerwonym, żółtym kolorze skóry. Nagle zamieniły się w róże: krwistoczerwone, herbaciane, białe czarne, niebieskie. I wszystkie szeptały: “ratuj, ratuj, ratuj”. Szedł dalej, minął jakieś dziwne postacie – gościa w brudnym chałacie, pochylającego się z nożem nad chłopcem leżącym na kamieniu przypominającym ołtarz, oficera StarTrekowej Gwiezdnej Floty, mówiącego: „ktoś musi podjąć tę decyzję”, Odyseusza i Menelaosa proszących o coś Agamemnona, Małego Księcia ze szklanym kloszem w ręku…
A wszyscy oni mieli twarz Róży. Jego Różyczki.
Spojrzał do góry. Wielka białożółta kula wisiała nad jego głową. Słońce grzało niemiłosiernie, bombardując go swymi promieniami.
Gwałtownie się przebudził i ze świstem wciągnął powietrze do płuc.
Szlag! Myśl.
Kolejne sznyty! Kolejne krople krwi!
Nic nie pomaga!
I zamiast myśleć, jak się wyrwać z tej pułapki, w głowie miał tylko Różyczkę.
Maluszka bekającego na ramieniu, dziewczynkę potykającą się o własne nogi w niezdarnych pierwszych próbach chodzenia, wypowiedziane przez nią słowo „tata”, które napełniło go taką radością i dumą…
Czy dzieci to szczęście? Tego nie wiedział. Wiedział za to, że własne dziecko to coś najpiękniejszego na świecie. Tak, tak, czytał te wszystkie mądrości o ekspansji genów, dbających o własne kopie. Że miłość rodzicielska to proste chemiczne sztuczki, broń genów rozgrywających swoje mikrowojenki z innymi genomami. Co z tego? Wiedzieć a czuć – to zupełnie inne sprawy.
Dla Księżniczki mógł zrobić wszystko. I zrobi!
***
Już wiedział. Nie chciał sam przed sobą tego przyznać, dopiero sen wszystko uporządkował. Wiedział, jak uratować ludzkość. Wiedział, jak uratować to nieuchwytne coś, co było między nim a córką.
– Różyczko, chodź, tata ci poczyta!
– No wreszcie. Co tak długo? Już wszystko wiesz? I przestaniesz sobie w końcu robić krzywdę?
– Przestanę, obiecuję. I… Wiem. Wszystko już wiem. Jeszcze tylko jedna rzecz. Połknij tę tabletkę. Musisz zasnąć, bo tata będzie wyprawiał trochę dzikich manewrów i nie chciałby, żebyś sobie nabiła jakiegoś siniaka. Dobrze?
– Dobrze, tatusiu.
Wzięła tabletkę, popiła wodą ze szczelnego kubka i umościła mu się na kolanach.
Zaczął czytać.
– Ja też dzisiaj wrócę do siebie.
A po chwili rzucił ze smutkiem: – To znacznie dalej… i droga znacznie trudniejsza…
Czułem, że dzieje się coś niezwykłego. Ściskałem go w ramionach jak małe dziecko, a mimo to miałem wrażenie, że on jakby spada pionowo w przepaść i że nie mogę zrobić nic, aby go utrzymać…
Tu gardło czytającego zacisnęło się tak mocno, że nie mógł już wydusić ani jednego słowa. Łzy ciurkiem kapały na czoło śpiącej dziewczynki.
Położył ją łagodnie w sąsiednim, rozłożonym wcześniej fotelu, otulił delikatnie kocykiem i sięgnął po przygotowaną tabletkę, którą połknął bez popijania.
Jako że wszystkie blokady zerwał już wcześniej, teraz wybrał jedynie obliczony wcześniej kurs, zaprogramował czas startu rakiety i położył się obok dziewczynki.
– Przepraszam cię, córeczko! – wyszeptał i zamknął oczy.
***
Po dłuższej chwili „Księżniczka” odpaliła silniki i ruszyła prosto w Słońce.