- Opowiadanie: Tarnina - Tryptyk terapeutyczny, część I: Zły (choć dobry) i tak jakby ostatni tydzień Franciszki Kociokwik

Tryptyk terapeutyczny, część I: Zły (choć dobry) i tak jakby ostatni tydzień Franciszki Kociokwik

Te­ra­pii część pierw­sza, pły­ną­ca z duszy ape­ty­tyw­nej, czyli „goin’ po­stal”. Za­zna­czam, żeby nie było wąt­pli­wo­ści – to nie jest kon­cert. To jest roz­wa­la­nie gi­ta­ry o deski sceny, wzmac­nia­cze i głowę ba­si­sty.

Chcia­ła­bym ni­niej­szym po­dzię­ko­wać Do­ugla­so­wi Adam­so­wi i sto­ikom. Wszel­kie po­do­bień­stwa do osób i in­sty­tu­cji ist­nie­ją­cych w rze­czy­wi­sto­ści są cał­ko­wi­cie przy­pad­ko­we. Żadne zwie­rzę nie ucier­pia­ło pod­czas pi­sa­nia tego tek­stu. Metro Gol­dwas­ser Madej. Wraa.

 

Dal­sze czę­ści:

2 Enso

3 O po­cie­sze­niu, które nie­sie fan­ta­sty­ka

Oceny

Tryptyk terapeutyczny, część I: Zły (choć dobry) i tak jakby ostatni tydzień Franciszki Kociokwik

Po­nie­dzia­łek

 

Nawet w sto­łów­ce Fran­cisz­ka nie miała chwi­li wy­tchnie­nia.

– Wy­ko­nu­jąc te­le­fon – ża­li­ła się pi­skli­wie blon­dy­na o parę miejsc w ko­lej­ce przed nią – przy­szedł ten stary ob­lech! I mówię mu…

Raz, dwa, trzy, li­czy­ła Fran­cisz­ka, ści­ska­jąc w rę­kach tackę. Brzęk sztuć­ców. Gwar roz­mów. Na tym się skup. Nie na sło­wach. Ten okrop­ny hałas…

– By­naj­mniej pan za­pu­kaj!

Trzask ła­ma­ne­go pla­sty­ku za­głu­szył inne dźwię­ki. Fran­cisz­ka spoj­rza­ła na ostre kra­wę­dzie tego, co po­zo­sta­ło z tacki, potem na wi­ją­cą się jak wąż ko­lej­kę. Na po­miesz­cze­nie za­pcha­ne ga­da­ją­cy­mi ludź­mi. Po­ma­sze­ro­wa­ła do wyj­ścia. Stra­ci­ła ape­tyt. Tuż obok jej drzwi stał prze­cież au­to­mat z kawą, i drugi, ze sło­dy­cza­mi. Ceny sta­wia­ły włosy na gło­wie, ale cisza! Cisza była tego warta. Moż­li­wość zje­dze­nia w spo­ko­ju, za wła­snym biur­kiem, z dala od…

– Pani Fran­ko, po­zwo­li pani na chwi­lę.

Nie od szefa, jak widać. Rzu­ci­ła ostat­nie tę­sk­ne spoj­rze­nie na au­to­mat i po­drep­ta­ła za ko­or­dy­na­to­rem.

 

– Pro­szę panią – za­czął, kiedy Fran­cisz­ka usia­dła na krze­śle zwa­nym pe­tenc­kim. Ręce same za­ci­snę­ły jej się na ko­la­nach. Lep­sze to, niż się roz­pła­kać.

– Wy­kru­szył nam się ko­rek­tor.

Tu szef zro­bił pauzę i ob­rzu­cił pra­cow­ni­cę wzro­kiem po­słań­ca w grec­kiej tra­ge­dii. Albo może sier­żan­ta, kiedy ry­su­je linię na pia­sku.

Mil­cza­ła.

– Wszy­scy inni są za­ję­ci.

Nie­praw­da. Cho­le­ra, prze­mknę­ło Fran­cisz­ce przez głowę, już wiem, co bę­dzie dalej. Nie!

– I dla­te­go wła­śnie pani, mo­je­mu so­ko­le­mu oku, po­wie­rzam „Jak osią­gam to, co chcę, co i tobie może się udać” – za­koń­czył ko­or­dy­na­tor. Na­stęp­nie oparł pod­bró­dek na zło­żo­nych dło­niach i wga­pił się w roz­mów­czy­nię, tym razem z miną hol­ly­wo­odz­kie­go aman­ta w ko­lo­ro­wych szkłach kon­tak­to­wych.

Nie. Nie, nie, nie. Nie ma mowy.

– Nie skoń­czy­łam jesz­cze…

– Ta książ­ka musi, ro­zu­mie pani, musi wyjść w ter­mi­nie. Mamy przy­go­to­wa­ną pro­mo­cję.

Tłu­macz wy­lą­do­wał w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym, przy­po­mnia­ła sobie Fran­cisz­ka.

– To bę­dzie be­st­sel­ler! – piał szef. – Wy­nie­sie nasze wy­daw­nic­two na po­ziom świa­to­wy!

 

– Cho­le­ra jasna psia­krew!

Otwar­ty lap­top gapił się na nią bez­czel­nie z ku­chen­ne­go stołu, jak wy­rzut su­mie­nia, jak nie­spła­co­ny kre­dyt, jak cegła, którą nie­zna­ny oso­bi­ście autor uparł się wybić Fran­cisz­ce mózg z głowy. Miała ocho­tę go wrzu­cić pod koła po­cią­gu. Lap­top też.

Przy takim ter­mi­nie mu­sia­ła za­brać ro­bo­tę do domu, ale za­czy­na­ła się za­sta­na­wiać, czy to nie pod­pa­da pod za­kłó­ca­nie spo­ko­ju do­mo­we­go.

Uch. Gdyby miała ja­kieś moc­niej­sze na­po­je… Stuk kub­kiem o blat. Her­ba­ta. Woda do czaj­ni­ka. Otwo­rzyć okno. Zimne po­wie­trze za­szczy­pa­ło zmę­czo­ne oczy.

Woda za­bul­go­ta­ła i Fran­cisz­ka za­la­ła nią her­ba­tę. Zro­bi­ła parę przy­sia­dów, wy­rzu­ci­ła „szczu­ra”, po czym usia­dła przy stole, bo za­bra­kło jej po­my­słów na dal­sze od­wle­ka­nie. W gło­wie prze­le­wał jej się jakby klej do tapet.

„Tfory se­man­to­for­micz­ne są tfo­ra­mi wy­wie­ra­jon­cy­mi in­flu­en­cję na re­alism” prze­czy­ta­ła i za­klę­ła gło­śno, prze­cią­ga­jąc „r”.

Zza okna, z ulicy, do­biegł iry­tu­ją­co dziew­czyń­ski chi­chot. Za­mknę­ła je. W szu­fla­dzie były chyba ta­blet­ki od bólu głowy…

 

Wto­rek

 

W biu­rze nie szło jej ani tro­chę le­piej. Wpa­trzo­na w ekran, Fran­cisz­ka pod­nio­sła do ust kubek kawy z au­to­ma­tu i stwier­dzi­ła, że jest pusty. Już? Nawet nie po­czu­ła smaku… I nie po­su­nę­ła się z pracą ani o mi­li­metr od ostat­niej wy­pra­wy do źró­deł­ka życia. Od­sta­wi­ła sty­ro­pia­no­wy ku­be­czek na blat, ręce wol­niut­ko i z na­masz­cze­niem uło­ży­ła na kla­wia­tu­rze, by su­mien­nie od­czy­tać zda­nie: „For­micz­ność ufor­mia kon­struk­ty re­al­ne.” Przy­glą­da­ła mu się przez chwi­lę.

Potem ode­pchnę­ła się od tego nie­szczę­ścia razem z fo­te­lem na kół­kach, wsta­ła i wy­szła w po­szu­ki­wa­niu zbaw­czej ko­fe­iny.

 

Przy au­to­ma­cie stał, dra­piąc się po gło­wie, Pie­trek Hisz­pan, prze­zwa­ny tak ze wzglę­du na wiel­kie zde­cy­do­wa­nie, fan­ta­zję i ener­gię, jakie dzień w dzień oka­zy­wał. O, rany. W tej chwi­li naj­wy­raź­niej po­chła­nia­ły go stu­dia nad ob­raz­ko­wym menu. Fran­cisz­ka od­chrząk­nę­ła. Gło­śno. Pie­trek stęk­nął. Naj­wy­raź­niej minął się z po­wo­ła­niem. Jako aktor ro­bił­by fu­ro­rę w ro­lach wio­sko­wych idio­tów.

– Piotr?

– Tak, tak. Zaraz.

Stał ple­ca­mi do niej, ale Fran­cisz­ka nie­mal wi­dzia­ła, jak wargi ko­le­gi po­ru­sza­ją się bez­gło­śnie, od­czy­tu­jąc ceny.

– Może się za­sta­no­wisz w spo­ko­ju, a ja szyb­ciut­ko…

Mach­nął ręką mniej wię­cej w jej kie­run­ku. Drugą grze­bał w kie­sze­ni.

– Dobra jest ta fra… coś­tam?

– Pysz­na.

Fran­cisz­ka śle­dzi­ła wzro­kiem rękę Pio­tra, w tem­pie śli­ma­ka z cięż­ki­mi za­ku­pa­mi nio­są­cą zma­to­wia­ły me­ta­lo­wy krą­żek do otwo­ru… i opa­da­ją­cą bez­wład­nie.

– Ale co w tym jest?

To py­ta­nie prze­kra­cza­ło moż­li­wo­ści Fran­cisz­ki, przy obec­nym po­zio­mie krwi w ko­fe­inie, w każ­dym razie. Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Może le­piej wezmę dużą?

– Weź, weź.

– Ale mó­wi­łaś, że tamtą? – Pie­trek spoj­rzał na nią przez ramię. Na czole ma­lo­wał mu się strasz­ny wy­si­łek.

– Uch, weź wresz­cie któ­rąś!

– Dobra, dobra, czego wrzesz­czysz. Duża jest za duża. Ale mała jakaś taka mała…

– Żeby cię cho­le­ra – syk­nę­ła Fran­cisz­ka przez zęby.

– I w ogóle przy­da­ło­by się… – Pie­trek urwał. Jęk­nął. Stęk­nął. Zła­pał się za brzuch.

– O… rany…

I śmi­gnął ko­ry­ta­rzem jak struś pę­dzi­wiatr na wtry­sku azotu. Fran­cisz­ka pa­trzy­ła za nim przez chwi­lę, aż otrzeź­wi­ło ją trza­śnię­cie drzwia­mi. Cie­ka­wost­ka. Zer­k­nę­ła po­dejrz­li­wie na au­to­mat, ale ku­be­czek stał nie­tknię­ty.

Cóż. Trud­no. Wy­bra­ła dużą kawę z do­dat­ko­wym cu­krem i, po­pi­ja­jąc, wró­ci­ła do swo­jej klit­ki.

 

Nie zdo­ła­ła do­je­chać do końca roz­dzia­łu. Praw­dę mó­wiąc, ko­niec roz­dzia­łu wy­da­wał się rów­nie bli­ski jak Szan­ghaj, a „książ­ki” – jak Alfa Cen­tau­ri. Znów wró­ci­ła z tym po­twor­kiem do domu, po dro­dze wstę­pu­jąc jesz­cze do ap­te­ki. Skoń­czy­ły jej się pa­styl­ki na ból głowy i na nad­kwa­so­tę.

„Tfory” prze­czy­ta­ła, opie­ra­jąc po­li­czek na ręku, „se­man­to­idal­ne ge­ne­ru­ją efekt pola.” To zda­nie chyba już było? Pod­je­cha­ła kur­so­rem do góry, ale szyb­ko zre­zy­gno­wa­ła. Nie warto. Na czym to ja skoń­czy­łam…?

 

Dzwo­nek do drzwi. Niech to. Lu­dzie nie mają co robić o tej porze?

– Pani Fra­nu­siu – za­szcze­bio­ta­ła są­siad­ka, pa­ku­jąc się do przed­po­ko­ju.

– Ja prze­pra­szam, że tak długo, ale to ta spod dwu­nast­ki tą pe­ty­cję trzy­ma­ła, za­miast nor­mal­nie pod­pi­sać, jakby to nie było oczy­wi­ste, prze­cież kto chce w ka­mie­ni­cy ja­kieś takie…

Mó­wiąc, wy­cią­ga­ła w stro­nę Fran­cisz­ki roz­ła­żą­cą się pod­kład­kę z pa­pie­ra­mi.

– Ale – bąk­nę­ła Fran­cisz­ka, ze­zu­jąc na druk.

– Gdzie ja za­sia­łam dłu­go­pis, do­praw­dy, no. – Są­siad­ka jedną ręką prze­ko­py­wa­ła za­war­tość to­reb­ki, drugą wy­ma­chi­wa­ła swoją pe­ty­cją, aż li­ter­ki tań­czy­ły kan­ka­na.

– Ale może pani ma, na pewno pani ma swój.

– Ale o co ta pe­ty­cja, do ja­snej cia­snej?!

Sta­rusz­kę za­tka­ło. Ale na krót­ko.

– No, prze­cież pani tłu­ma­czy­łam – za­świer­go­ta­ła z wy­rzu­tem. – Pani Fra­necz­ko, jak pani mogła za­po­mnieć, czy panią nie ob­cho­dzi…

„Czy pani nie ob­cho­dzi” po­pra­wi­ła Fran­cisz­ka w my­ślach.

– I znowu pani nie słu­cha, pani Fra­necz­ko, pani na­praw­dę musi się za­in­te­re­so­wać!

– Nie muszę – po­wie­dzia­ła Fran­cisz­ka, zanim zdała sobie spra­wę, co wła­ści­wie mówi. Tamta zro­bi­ła wiel­kie oczy.

– No, wie pani co? A jak one się roz­le­zą, to do­pie­ro pani bę­dzie ma­ru­dzić, że nikt nic nie zro­bił…

Ale ta żyłka, która we Fran­cisz­ce pękła, nie za­mie­rza­ła się zro­snąć.

– Spa­daj pani.

Tu nasza bo­ha­ter­ka za­mie­rza­ła wy­pchnąć są­siad­kę za drzwi, więc mocno ją za­sko­czy­ły pisk, świst oraz dziu­ra w pod­ło­dze, która zaraz się za­skle­pi­ła nad sto­łem w miesz­ka­niu pię­tro niżej i nad star­szą panią, le­żą­cą na tymże stole jak wy­wró­co­ny na plecy żuk.

Fran­cisz­ka pa­trzy­ła, jak mar­twa na­tu­ra z są­siad­ką znika, za­sło­nię­ta be­to­nem, de­ska­mi i dy­wa­ni­kiem, a potem jesz­cze przez dłuż­szą chwi­lę ga­pi­ła się na wzor­ki tego ostat­nie­go. Wresz­cie nogi się pod nią ugię­ły. Chyba zdo­ła­ła jakoś za­mknąć drzwi, bo pod­pie­ra­ła je ple­ca­mi, sie­dząc na pod­ło­dze.

– Ojeju…

Ode­pchnę­ła się i za­to­czy­ła. Cze­pia­jąc się mebli, do­tar­ła jakoś do ła­zien­ki.

– Ojeju… o, ma­mu­siu…

– Fra­niu? – No­so­wy głos jej matki za­dzwo­nił echem w czasz­ce. – Co ty wy­pra­wiasz?

– Idź sobie stąd! – krzyk­nę­ła Fran­cisz­ka, a kiedy pod­nio­sła głowę, ni­ko­go przy niej nie było. Ży­we­go ani mar­twe­go.

– Nie, nie, nie, ja muszę od­po­cząć, muszę od­po­cząć, je­stem prze­mę­czo­na…

Ziew­nię­cie omal nie urwa­ło jej szczę­ki. Tak, mu­sia­ła od­po­cząć. Była zbyt senna, żeby się dzi­wić tej sen­no­ści. Od­po­cząć… tak…

 

Środa

 

Obu­dził ją dzwo­nek te­le­fo­nu. Cała sztyw­na, zwi­nię­ta na twar­dych, zim­nych ka­fel­kach, z szorst­kim i ciut stę­chle pach­ną­cym dy­wa­ni­kiem przy­ci­śnię­tym do po­licz­ka, Fran­cisz­ka za­ci­snę­ła po­wie­ki i jęk­nę­ła – Cicho bądź…

Me­lo­dyj­ka umil­kła. Za­pa­dła cisza. Jakby czas się za­trzy­mał.

Fran­cisz­ka usia­dła po­wo­li, z tru­dem dźwi­ga­jąc ocię­ża­łą głowę, i spoj­rza­ła na kran nad wanną. Kapał. Bez­gło­śnie. Wsu­nę­ła pod niego rękę. Kro­pla wody padła na skórę, mokra i chłod­na.

– Można… włą­czyć dźwięk?

Cisza wy­da­wa­ła się nie­mal do­ty­kal­na. Fran­cisz­ka po­czu­ła, że ktoś albo coś jest nie w po­rząd­ku.

– Strajk wło­ski, co? – fuk­nę­ła w od­ru­cho­wym pro­te­ście. – Włą­czyć dźwięk!

Woda za­czę­ła po­stu­ki­wać o ema­lię, ze­ga­ry za­czę­ły tykać, te­le­fon dzwo­nić. Fran­cisz­ka prze­wró­ci­ła ocza­mi i wsta­ła, pod­cią­ga­jąc się na wan­nie.

– Tak się ba­wi­my, co? – rzu­ci­ła pod ad­re­sem wszech­świa­ta jako ta­kie­go. Spoj­rza­ła w oczy swo­je­mu od­bi­ciu w lu­strze. Były za­czer­wie­nio­ne i pod­krą­żo­ne. Z roz­czo­chra­ny­mi wło­sa­mi wy­glą­da­ła jak strach na wró­ble ob­sa­dzo­ny w ja­poń­skim hor­ro­rze.

I ani tro­chę jej to nie prze­szka­dza­ło.

– Za­mknij się! – wrza­snę­ła na te­le­fon. Po­ma­sze­ro­wa­ła do kuch­ni i usia­dła przy lap­to­pie.

– Wszyst­kie błędy mają się po­pra­wić! – roz­ka­za­ła. Kom­pu­ter za­zgrzy­tał, za­bzy­czał, pu­ścił bo­ka­mi biały dym.

– Nie? Nie?! Ja tu rzą­dzę, tak? Ja osią­gam to, co chcę! Błędy mają się po­pra­wić! Wszyst­kie błędy! Na­tych­miast!

Plik z tek­stem „Jak osią­gam” otwo­rzył się spon­ta­nicz­nie, ale za­miast słów na ekran wy­pły­nę­ły rzędy skom­pli­ko­wa­nych sym­bo­li.

– Jasne – wark­nę­ła Fran­cisz­ka. Umia­ła je od­czy­tać. Wie­dzia­ła, co zna­czą. Mogła im kazać zmie­nić kształt, sens, układ, a one zro­bią, co Fran­cisz­ka im każe.

– Teraz ro­zu­miem – po­wie­dzia­ła, i to było stwier­dze­nie pro­ste­go faktu. – Ro­zu­miem wszyst­ko.

Ekran lap­to­pa trza­snął jak lód wio­sną, ale nie­zmien­nie wy­świe­tlał kod.

– Te­le­fon – za­żą­da­ła Fran­cisz­ka. Ko­mór­ka po­ja­wi­ła jej się w ręku. Z ko­ry­ta­rza do­biegł od­głos małej im­plo­zji w to­reb­ce.

– Halo, sze­fie? Tak, ko­rek­ta go­to­wa. Nie, nie wy­da­my tej książ­ki. Jest pan ka­ra­lu­chem – za­koń­czy­ła. Usły­sza­ła sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce chrup­nię­cie chi­ty­no­we­go pan­ce­rzy­ka miaż­dżo­ne­go smart­fo­nem naj­now­szej ge­ne­ra­cji.

Jakie to pro­ste! Mó­wisz, masz!

– Wszy­scy, któ­rzy nie po­tra­fią pisać or­to­gra­ficz­nie, gra­ma­tycz­nie i z sen­sem – za­wie­si­ła głos, roz­ko­szu­jąc się po­czu­ciem wła­dzy – są ża­ba­mi!

Ta­necz­nym kro­kiem pod­bie­gła do okna, wyj­rza­ła na ulicę. Było szma­rag­do­wo od rze­ko­tek, brą­zo­wo od żab traw­nych ki­ca­ją­cych po jezd­ni, wy­ska­ku­ją­cych z aut i z bram. Sa­mo­chód, po­zba­wio­ny kie­row­cy, z ło­mo­tem roz­wa­lił ogró­dek ka­wiar­ni na­prze­ciw­ko. Kilka nie­prze­mie­nio­nych w płazy osób przy­glą­da­ło się ze zgro­zą pla­ka­to­wi w ga­blot­ce na ścia­nie. Fran­cisz­ka ka­za­ła mu spło­nąć.

– Mam na no­gach buty – oświad­czy­ła, na­pa­trzyw­szy się za­gła­dzie znie­na­wi­dzo­nej re­kla­my – i stoję na placu przed Pa­ła­cem Kul­tu­ry.

Jakiś za­afe­ro­wa­ny war­sza­wiak omal jej nie wy­wró­cił.

– Żaba! – krzyk­nę­ła, nie oglą­da­jąc się. Zmie­rzy­ła spoj­rze­niem pre­zent od na­szych naj­lep­szych przy­ja­ciół, uko­ro­no­wa­nie ohydy es­te­tycz­nej oraz mo­ral­nej na­sze­go świa­ta. Co by tu z nim zro­bić. Zwró­cić nadaw­cy?

– Sil­ni­ki za­pa­li­ły – zde­cy­do­wa­ła i po­czu­ła pod sto­pa­mi drże­nie, jakby coś ogrom­ne­go nagle się zbu­dzi­ło.

– I Pałac wy­strze­lił w niebo. Zmie­nił się w kulę ognia! Spo­pie­lił wszyst­ko na – zdą­ży­ła po­wie­dzieć Fran­cisz­ka.

 

Ale po­nie­waż nie spre­cy­zo­wa­ła, na czym (albo na co) wy­buch spo­pie­lił, a wszech­świat nie lubi być w pełni ro­zu­mia­ny, nawet jeśli pod­miot ro­zu­mie­ją­cy w wy­ni­ku wła­sne­go braku zdol­no­ści prze­wi­dy­wa­nia zmie­nił się już w ob­ło­czek pary wod­nej, azotu i tlen­ków węgla, ogień usłuż­nie po­chło­nął Wszyst­ko.

 

I na­sta­ła ide­al­na jed­no­rod­ność, która zaraz za­czę­ła się róż­ni­co­wać w cu­dow­nie dzi­wacz­ne twory. Naj­pierw fo­to­ny i ba­rio­ny, potem wodę i krze­mion­kę, gwiaz­dy, a dalej, to już z górki: amo­ni­ty, try­lo­bi­ty, di­no­zau­ry, ma­sto­don­ty i Fry­de­ryk Nie­tz­sche.

 

Więc w sumie nic się nie stało, nie? Bo, żeby tak po­rząd­nie do­mknąć tę hi­sto­rię…

 

Czwar­tek

 

– Pani Fran­ko, po­zwo­li pani na chwil­kę!

Koniec

Komentarze

– Wszy­scy, któ­rzy nie po­tra­fią pisać or­to­gra­ficz­nie, gra­ma­tycz­nie i z sen­sem – za­wie­si­ła głos, roz­ko­szu­jąc się po­czu­ciem wła­dzy – są ża­ba­mi!

Re re kum kum? Kum Kum. Kum Kum.

Droga Tar­ni­noheart,

 

chęt­nie po­by­ła­bym Fran­ką, a tym­cza­sem nie je­stem nawet żabą, a ro­pu­chądevil.

 

Świet­ny tekst, tra­fia do mnie takie po­czu­cie hu­mo­ru. Mnie bar­dzo się po­do­ba i cze­kam na na­stęp­ną część.

 

 

Po­zdra­wiam cie­pło – Goch. 

"bądź do­brej myśli, bo po co być złej" Lem

 

Cor­rin­nie, może w kon­kur­sie znaj­dziesz jakąś księż­nicz­kę? :D

chęt­nie po­by­ła­bym Fran­ką, a tym­cza­sem nie je­stem nawet żabą, a ro­pu­chą

Oj, ro­pu­chy też są fajne. Na pu­sty­ni mogą żyć ^^

Mnie bar­dzo się po­do­ba i cze­kam na na­stęp­ną część.

Dzię­ki! blush Ale na­stęp­na część już o Fran­ce nie bę­dzie. Plan mam bar­dzo ści­śle opra­co­wa­ny :)

heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ożesz­co­to­by­ło?!

Tro­chę jak “Dzień Świra” – tylko za­miast na­uczy­cie­la mamy ko­rek­tor­kę. Za­koń­cze­nie nieco trą­cą­ce “Au­to­sto­pem po ga­lak­ty­ce”. Do tego wszyst­ko okra­szo­ne ogrom­ną dawką ty­po­wo Tar­ni­no­we­go hu­mo­ru.

Iro­nicz­ne, za­ska­ku­ją­ce, sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce – gdy­bym miał opi­sać ten tekst w trzech sło­wach, ta­kich wła­śnie bym użył.

Z ra­do­ścią dał­bym klika – ale uczy­ni­łaś ten tekst frag­men­tem.

 

A skoro już ko­men­tarz mamy za sobą…

 

 

– Cho­le­ra jasna psia­krew!

Nie brak tu cza­sem prze­cin­ka?

 

…którą nie­zna­ny oso­bi­ście autor uparł się wybić Fran­cisz­ce mózg z głowy. Miała ocho­tę go wrzu­cić pod koła po­cią­gu.

Mózg miała ocho­tę wy­rzu­cić? Bo tak może su­ge­ro­wać pod­miot (nie)do­myśl­ny.

 

W szu­fla­dzie były chyba ta­blet­ki od bólu głowy…

Ta­blet­ki chyba były w szu­fla­dzie (czyli może były – a może nie były) czy w szu­fla­dzie były chyba ta­blet­ki (czyli coś tam było, może ta­blet­ki – a może nie ta­blet­ki). Szyk ma zna­cze­nie… od kogo ja to sły­sza­łem? ;)

 

Nie zdo­ła­ła do­je­chać do końca roz­dzia­łu.

Cóż to za ko­lo­kwia­lizm. I to w nar­ra­cji!

 

oraz dziu­ra w pod­ło­dze, która zaraz się za­skle­pi­ła nad sto­łem w miesz­ka­niu pię­tro niżej i star­szą panią, le­żą­cą na tymże stole jak wy­wró­co­ny na plecy żuk.

Do­dał­bym “nad” przed star­sza panią, bo się za­cią­łem na tym zda­niu.

 

Wiem, wiem co może mi teraz gro­zić…

 

Re­re­kum­kum!

Spo­koj­nie. Tak na­praw­dę mnie tu nie ma.

Ożesz­co­to­by­ło?!

O, takie cuś :)

 Z ra­do­ścią dał­bym klika – ale uczy­ni­łaś ten tekst frag­men­tem.

Ce­lo­wo, że­by­ście się nie wy­głu­pia­li i nie kli­ka­li XD

 Nie brak tu cza­sem prze­cin­ka?

Nie, wy­po­wiedź jest w takim bez­prze­cin­ko­wym tonie. Jak to wy­ja­śnić, hmm.

 Mózg miała ocho­tę wy­rzu­cić? Bo tak może su­ge­ro­wać pod­miot (nie)do­myśl­ny.

Ha, ha, masz mnie :) Ale w sumie mózg też pa­su­je.

 Ta­blet­ki chyba były w szu­fla­dzie (czyli może były – a może nie były) czy w szu­fla­dzie były chyba ta­blet­ki (czyli coś tam było, może ta­blet­ki – a może nie ta­blet­ki). Szyk ma zna­cze­nie… od kogo ja to sły­sza­łem? ;)

Tak, ma. I taki szyk jest po­praw­ny. Nie spo­ty­ka­łeś się z tym? Nie mogę teraz robić kwe­ren­dy, ale zdaje mi się, że u Lema się znaj­dzie.

 Cóż to za ko­lo­kwia­lizm. I to w nar­ra­cji!

A za­uwa­ży­łeś może ogól­ny ton tek­stu? :P

 Do­dał­bym “nad” przed star­sza panią, bo się za­cią­łem na tym zda­niu.

Hmm. Może fak­tycz­nie…

 Wiem, wiem co może mi teraz gro­zić…

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Witaj. :)

 

For­micz­ność ufor­mia for­mu­ły form – można by pod­su­mo­wać ca­łość tego tek­stu. :)

Ge­nial­nym by było, gdyby każdy mógł wedle wła­snych upodo­bań, sa­mo­po­czu­cia czy też po­strze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści prze­kształ­cać świat. Fran­cisz­ka po pro­stu wy­szła z sie­bie i sta­nę­ła obok, aby wy­trzy­mać to, czego ostat­nio do­świad­czy­ła. A były to prze­cież za­le­d­wie trzy dni… 

Za­koń­cze­nie o “na­sta­niu ide­al­nej jed­no­rod­no­ści, która zaraz za­czę­ła się róż­ni­co­wać w cu­dow­nie dzi­wacz­ne twory” daje na­dzie­ję/obawę (?), że wkrót­ce wszyst­ko wróci na swoje miej­sce, a naj­lep­si przy­ja­cie­le zwró­cą “uko­ro­no­wa­nie ohydy es­te­tycz­nej oraz mo­ral­nej na­sze­go świa­ta”. W końcu po­ciąg z “King­sajz” musi mieć ja­kieś tło pod­czas prze­jaz­du. :)

 

z tru­dem dźwi­ga­jąc ocię­ża­ła głowę – li­te­rów­ka

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. smileyheart

 

Pe­cu­nia non olet

z tru­dem dźwi­ga­jąc ocię­ża­ła głowę – li­te­rów­ka

 

 

Spo­koj­nie. Tak na­praw­dę mnie tu nie ma.

z tru­dem dźwi­ga­jąc ocię­ża­ła głowę – li­te­rów­ka

 

:)

Fran­cisz­ka po pro­stu wy­szła z sie­bie i sta­nę­ła obok, aby wy­trzy­mać to, czego ostat­nio do­świad­czy­ła. A były to prze­cież za­le­d­wie trzy dni… 

Trzy dni ko­ro­nu­ją­ce trzy ty­sią­ce po­dob­nych dni…

na­dzie­ję/obawę (?), że wkrót­ce wszyst­ko wróci na swoje miej­sce

Bo <se­rio­us mode ON> tak wła­śnie jest. Nic się nie da zmie­nić. Kiedy pró­bu­jesz coś zmie­nić, to w 99% przy­pad­ków nic z tego nie wy­cho­dzi. A w tym jed­nym zmie­nia się na gor­sze. Ka­ta­stro­fal­nie. <se­rio­us mode OFF>

heart Dzię­ki!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

O, tak, zga­dzam się, cza­sem trzy dni mogą być wiecz­no­ścią. 

Co do li­te­rów­ki, prze­pra­szam, naj­wi­docz­niej głowę od­czy­ta­łam jako ocię­ża­łą. blush

Po­zdra­wiam. heart

Pe­cu­nia non olet

Uch, ale żebym mu­sia­ła tłu­ma­czyć żarty… na­praw­dę nie je­stem w for­mie. Ech.

heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

blushheart

Pe­cu­nia non olet

Ale to było żywe!

Mia­łem wra­że­nie że tekst jest pod­pię­ty do prądu. Bar­dzo mi się po­do­ba­ła ga­lo­pu­ją­ca nar­ra­cja, która na­praw­dę nie po­zwa­la­ła prze­rwać. Nie­mal­że nie mo­głem na­dą­żyć z czy­ta­niem. Tekst śmi­gnął nie wia­do­mo kiedy i gdzie.

Fran­cisz­ki nie spo­sób nie lubić, komu nie zda­rzył się taki mo­ment w życiu niech pierw­szy rzuci lap­to­pem. Fa­bu­ła też jest w po­rząd­ku, zo­ba­czy­my co bę­dzie dalej (bo jak ro­zu­miem bę­dzie ciąg dal­szy?). Nie­mniej jed­nak naj­więk­szym atu­tem jest wiel­ka miod­ność tek­stu.

Kli­kał­bym bar­dzo chęt­nie i zde­cy­do­wa­nie ale wia­do­mo, frag­ment.

No i na­pi­sał­bym coś jesz­cze ale za­mie­niam się w żabę tak że #fro­gli­ve­mat­ters :)

 

– By­naj­mniej pan za­pu­kaj!

Kla­syk :)

Czasu mi tro­chę bra­KUM­je, więc przej­dę do KUM­kre­tów.

Wstęp do za­KUM­cze­nia I czę­ści za­sKUM­KUM­ją­cy. Ocze­KUM­wa­łem ra­czej eks­plo­zji wKUM­rze­nia i cze­goś bliż­sze­go KUM­plet­nym roz­wał­KUM ze stro­ny bo­ha­ter­ki. W Two­jej KUM­cep­cji nie­ocze­KUM­wa­nie Fran­cisz­ka staje się nie­mal bo­ha­ter­KUM wszech­moc­ną.

Bar­dzo KUM­se­kwent­nie zrzu­casz na Fran­cisz­kę sy­tu­acje pro­wo­KUM­ją­ce nie tylko do per­ma­nent­ne­go wKUM­rzu, ale wręcz pro­wa­dzą­ce do zo­sta­nia sKUM­czo­ną fru­strat­ką, co jest cie­KUM­wą KUM­cep­cją, jeśli przy­jąć, że opo­wia­da­nie ma być swego ro­dza­ju te­ra­pią li­te­rac­KUM. Bar­dzo mnie cie­ka­wi, w jaki KUM­kret­nie spo­sób takie pi­sa­nie o wKUM­rzu sta­no­wi KUM­ra­cję dla au­to­rów/au­to­rek w pi­sar­skim doł­KUM? I przede wszyst­kim: czy to, KUMde, dzia­ła? ;-)

Jak jesz­cze mógł­bym ten tekst sKU­Men­to­wać?

SKUM­pię się na tym, co K(l)UMczo­we, więc KU­Men­tarz bę­dzie już tro­chę sKUM­den­so­wa­ny. Mamy tu krót­KUM hi­sto­rię (a ra­czej frag­ment) z lek­KUM sty­li­za­cją, sporą daw­KUM iro­nii, ociu­pin­KUM hu­mo­ru, za­sKUM­KUM­ją­cym zwro­tem akcji oraz nieco sKUM­pą i ciut wy­bra­KUM­wa­ną war­stwą fa­bu­lar­ną. Tekst jest dobrą wpraw­KUM li­te­rac­KUM, świet­ną na sKUM­pa­nie tyłka pi­sar­sKUM kry­zy­som, ale przy ko­lej­nych pró­bach moje ocze­KUM­wa­nia wzglę­dem fa­bu­ły sKUM­czą jed­nak nieco wyżej. ;)

Po­zdra­wiam i zni­KUM. ;)

Sa­mo­zwań­czy Lotny Dy­żur­ny-Par­ty­zant; Nie­ofi­cjal­ny czło­nek sto­wa­rzy­sze­nia Mal­kon­ten­tów i Hi­po­chon­dry­ków

CM, żab­ciu…

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Czemu ozna­czy­łaś to jako frag­ment? Taka fajna hi­sto­ryj­ka i nie­źle przy­mknię­ta.

Hej, w ty­tu­le obie­cu­jesz ty­dzień, a koń­czy się na czwart­ku.

Wy­czu­wam nutkę au­to­bio­gra­ficz­ną… :-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ozna­czy­łam jako frag­ment, bo jakiś dow­cip­niś by klik­nął :) a to na­praw­dę nie po­win­no być kli­ka­ne. Hi­sto­ryj­ka jest do­mknię­ta, ale sta­no­wi część pierw­szą tryp­ty­ku te­ra­peu­tycz­ne­go. A dla­cze­go czę­ści będą trzy? Bo Pla­ton :)

Hej, w ty­tu­le obie­cu­jesz ty­dzień, a koń­czy się na czwart­ku.

Koń­czy albo za­czy­na :D

Wy­czu­wam nutkę au­to­bio­gra­ficz­ną… :-)

Mia­łam dzie­sięć lat, gdy słow­ni­ki za­brał brat… XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Było nas trzy,

Każda śniła swe sny…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ozna­czy­łam jako frag­ment, bo jakiś dow­cip­niś by klik­nął :) a to na­praw­dę nie po­win­no być kli­ka­ne

Prze­cie to jes bar­dzo dobry tekst. 

Spo­koj­nie. Tak na­praw­dę mnie tu nie ma.

No. Sama bym chęt­nie kli­kła (błęd­na forma w ra­mach zło­śli­wej ze­msty za frag­ment ;-) ). 

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

… no. Mó­wi­łam. Mó­wi­łam, że jakiś dow­cip­niś by klik­nął? :P

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nie lubię frag­men­tów, ale wie­rzę, że ta hi­sto­ria bę­dzie miała sto­sow­ny ciąg dal­szy i że nie zo­sta­nę z nie­wie­dzą o dal­szych po­czy­na­niach Fran­cisz­ki, bo okrut­nie mi ta pani przy­pa­dła do gustu, a tro­ska o jej przy­szły los za­le­gła na sercu i teraz trawi mnie cie­ka­wość, co dalej…

Mam na­dzie­ję Tar­ni­no, że kon­ty­nu­acja nie­ba­wem. ;D

 

– I w ogóle przy­da­ło­by się … – Pie­trek urwał. → Zbęd­na spa­cja przed wie­lo­krop­kiem.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Zbęd­na spa­cja przed wie­lo­krop­kiem.

blush Po­pra­wio­na.

Mam na­dzie­ję Tar­ni­no, że kon­ty­nu­acja nie­ba­wem. ;D

Nie­ste­ty :) część druga bę­dzie zu­peł­nie o czymś innym XD

Ale serio, miała być dzi­siaj, tylko mi się prze­pi­sy­wa­nie opóź­ni­ło blush

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

…część druga bę­dzie zu­peł­nie o czymś innym XD

Za­cie­ka­wiasz, Tar­ni­no. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Za­po­wia­dam, że nie bę­dzie o Spo­cku :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

To do­brze, bo nawet nie wiem, co to Spock. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

O, ten z usza­mi:

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

No to cie­szę się, że wiem o kim nie bę­dzie. ;D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

By­wa­ją nie­raz takie chwi­le, kiedy do­sta­je się takie za­da­nie, że le­piej by­ło­by sobie oko wy­dłu­bać…ech.

Uba­wi­łaś mnie i skło­ni­łaś do re­flek­sji.

 

 

 

Przy au­to­ma­cie stał, dra­piąc się po gło­wie, Pie­trek Hisz­pan, prze­zwa­ny tak ze wzglę­du na wiel­kie zde­cy­do­wa­nie, fan­ta­zję i ener­gię, jakie dzień w dzień oka­zy­wał.

To zde­cy­do­wa­nie mi tu nie pa­su­je… W kon­tek­ście dal­sze­go ciągu opo­wia­da­nia, to nawet jesz­cze bar­dziej i nie pa­su­je;)

 

No ja też kum, kum…

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Mmm. Miło mi, że Cię za­ba­wi­łam, ale dla­cze­go nie pa­su­je Pio­truś luby i ko­cha­ny, wcale na rze­czy­wi­sto­ści nie wzo­ro­wa­ny? Czy nie pa­su­je jego ksyw­ka?

Nie kumam… ;)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Kum, re re. Idem bo­li­dem do na­stęp­nej czę­ści. Re re, kum. :D 

I tak Miś stał się mi­sio­żab­ką XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Fajne :)

"Wol­ność po­le­ga na tym, że mo­że­my czy­nić wszyst­ko, co nie przy­no­si szko­dy bliź­nie­mu na­sze­mu". Paryż, 1789 r.

Dzię­ki heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka