Znalazłam go niedaleko domu, za pierwszą linią drzew. Nie ruszał się, tylko skamlał. Ten żałosny dźwięk jakimś cudem przedarł się przez wyjący wiatr, jakby transmitowany prywatnym kanałem, na którego częstotliwość nastrojono moje uszy. Sierść pokrywał splamiony krwią śnieg. Szybko znalazłam jej źródło – coś odgryzło spory kawałek ciała zwierzęcia tuż pod lewą łopatką. Zdawało mi się, że spośród poszarpanych mięśni i fragmentów sierści prześwituje biel żebra. Zatem tak, na pierwszy rzut oka rana była głęboka.
– Pies! – Jasiek spoglądał na zwierzę zza mojego ramienia. Chciałam go zrugać, ponieważ wyraźnie kazałam chłopcu zostać w domu, jednak uprzedził mój wybuch pytaniem:
– Pomożemy mu? Zamarznie tutaj.
Może lepiej, że znów mnie nie posłuchał. Założyliśmy psu kaganiec i wspólnymi siłami zaciągnęliśmy do garażu.
Nie było łatwo. Na początku nogi co chwila wpadały w zaspy, potem ślizgały się na kiepsko odśnieżonym podjeździe. Dłonie drętwiały i piekły mimo podwójnej pary rękawiczek, a nos jakby nie istniał. Prądu nie mieliśmy już od kilku dni, zatem trochę trwało, nim unieśliśmy bramę na tyle, byśmy zgięci wpół przedostali się do środka, ciągnąc za sobą nieruchome – ale wciąż żywe – trzydzieści kilo.
– Przynieś ciepłą wodę, czysty ręcznik i koce – poleciłam chłopcu, ledwie brama ponownie odcięła nas od zawiei oraz mrozu.
***
Jasiek dawno leżał w pościeli, gdy ostatni skrzep krwi rozpuścił się pod wpływem letniej już wody z dodatkiem środka dezynfekcyjnego. Nie chciałam, żeby młody patrzył na tę brzydką ranę, a tym bardziej pchał swe wszędobylskie rączki w płyny ustrojowe obcego zwierzęcia. Oczywiście zrobiłby to, lekkomyślnie i bez zabezpieczenia, nie dbając o własne zdrowie.
Pies leżał bezwładnie na stole, przypięty do blatu dwoma paskami od spodni, najdłuższymi jakie udało nam się znaleźć w rzeczach po ojcu Jaśka. Już nawet nie piszczał. Tylko nierówne ruchy klatki piersiowej świadczyły, że wciąż tliło się w nim życie. Delikatnie pogładziłam czarny łeb. Ranę należało zszyć, nawet dla mnie – internisty, która ostatni raz miała w ręku imadło oraz nici na stażu podyplomowym – było to oczywiste. Spojrzałam na przygotowane na stołku narzędzia. Najpierw lidokaina.
Światło zamigotało niespokojnie, kiedy przysunęłam bliżej lampkę, by lepiej oświetlić pole zabiegu. I wtedy dopadło mnie zwątpienie. Może powinnam zachować zapasy leków na poważniejszy wypadek, może idiotycznie marnowałam właśnie baterie, może…
Z impetem wbiłam igłę w skórę centymetr od brzegu rany. Zużyłam dwie ampułki. Oddech psa zaczął się uspokajać, sierść na jego grzbiecie uniosła się jak naelektryzowana. Odruchowo sięgnęłam, by ją wygładzić, lecz niemal natychmiast cofnęłam dłoń. Na moich oczach spośród czarnego włosia wyłoniła się dziwna, szara wypustka wielkości kciuka. Obok niej następna. I kolejna. Wyrastały na psim grzbiecie jak grzyby.
Nie, nie jak grzyby.
Smukłe pnie długości paliczka, na szczycie mniejsze wypustki obleczone kuleczkami przypominającymi delikatne, majowe pąki róż. Prawdopodobnie w tym momencie zadziałała moja wyobraźnia, ale mogłabym przysiąc, że widziałam wyraźnie odstępy pomiędzy tymi niepokojącymi tworami, tworzące ścieżki, na których spędziłam połowę dzieciństwa.
Las.
Serce zabiło mi mocniej. Ostrożnie zbliżyłam rękę do koron tajemniczych wypustek. Nie wiem, czego się spodziewałam: że zafalują jak trzcina? Zareagują na moją obecność?
Nic takiego się nie wydarzyło. Poczułam jedynie słabe mrowienie, jakby uderzenie ładunku elektrycznego. Nachyliłam się, chcąc zobaczyć więcej, lecz właśnie wtedy baterie zupełnie się wyczerpały.
***
Zima stulecia. Gwałtowne zamiecie śnieżne, przerwy w dostawie prądu, rekordowo niskie temperatury. Synoptycy dzielili się swoimi obawami, alerty pogodowe zalewały telefon. Wszystko z wyprzedzeniem. Szacowano, że najgorsze minie w ciągu tygodnia. Tymczasem minął już trzeci.
***
– Mamo, wzięłaś baterie z mojego auta? – Jasiek wparował do garażu w grubej wełnianej czapce, wymachując pilotem. Na mój widok przystanął gwałtownie, rozdziawiając usta. – Wow, co to?
W okamgnieniu już stał po drugiej stronie stołu.
– Nie dotykaj!
– Wyglądają jak małe mózgi na patykach. Mają podobne bruzdy. Co robisz? – Chłopiec całkowicie zapomniał o bateriach i z zaciekawieniem spoglądał, jak trzymając pęsetą wypustkę, oddzielam ją od ciała skalpelem, tuż przy skórze. Ostrze wchodziło zadziwiająco lekko.
– Przeprowadzę małe badanie. Pożyczyłam twój mikroskop.
***
Sieć neuronalna była niesamowita. Nie udało mi się zbyt wprawnie przygotować preparatu i sporo komórek uległo uszkodzeniu, ale to co ujrzałam pod raczej amatorskim sprzętem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Młody miał rację, to coś przypominało mózg.
Pytanie czy było jedynie narządem, czy osobnym organizmem.
Marzyłam, by móc sfotografować mój las. Niestety korzystaliśmy tylko z aparatów w smartfonach, które już dawno się rozładowały.
Pies ciągle nie odzyskał przytomności. Minął już trzeci dzień. Podawałam mu kroplówki, działając zupełnie po omacku. Glukoza, płyn Ringera – to jedyne co miałam w swoich zapasach. Całkiem przypadkowo kojarzyłam skądś, że u psowatych płyny można podawać podskórnie, z wyjątkiem właśnie glukozy. Szukając odpowiednio dużej żyły, zauważyłam, że jeden szew puścił. Dziwna sprawa, skoro zwierzę leżało nieruchomo w tej samej pozycji. Poświeciłam mocniejszą latarką.
Zebrać myśli, pogodzić to, co rejestrował wzrok z rozumem było trudno. Zwłaszcza w towarzystwie nieprzyjemnego ssania w żołądku, które nie ustępowało od tygodnia. Być może dlatego zadziałałam impulsywnie i głupio. Złapałam skalpel i nacięłam skórę. Nie na centymetr ani dwa, lecz na co najmniej pięć, prosto do najbliżej rosnącego neurodrzewa.
Dobrze mi się wydawało. To był korzeń.
***
Tyle razy powtarzałam Jaśkowi, aby wchodząc do garażu zamykał za sobą drzwi łączące z przedpokojem! Wszystko przez naszego owczarka, Kitsu, który od szczeniaka zachowywał się agresywnie w stosunku do obcych psów. Dlatego kiedy tuż za młodym do pomieszczenia wparował Kitsu, stężałam ze strachu. Od razu natarł na mojego pacjenta. Jasiek został z tyłu, nawet nie próbował interweniować.
Kitsu przywarował przed stołem, warknął ostrzegawczo, po czym stanął na tylnych łapach. Poniuchał, warknął ponownie i nagle, zupełnie niespodziewanie, liznął rannego po nosie.
Jasiek wydawał się równie zaskoczony jak ja. Bez słowa patrzyliśmy na naszego pupila, który zostawił rywala w spokoju i teraz obwąchiwał szafkę.
– Masz szczęście – warknęłam na chłopca. Powinna mnie była zaalarmować jego zacięta mina. Stal w dziecięcym przecież spojrzeniu. Wówczas może nie musiałabym patrzeć, jak zatapia długi, kuchenny nóż w gardle dzikiego psa.
Zwierzę zdechło na naszych oczach, a wraz z nim umierał mój neuronalny las. Drzewa upadały jedno za drugim jak powalone przez wichurę. Kurczyły się, czerniały w tempie daleko przekraczającym czas rozkładu wszystkiego co znałam. Po paru minutach gęstej ciszy i bezruchu pozostał po nich jedynie pył.
– Dawno nie jedliśmy mięsa. – Usłyszałam głos mojego syna.