- Opowiadanie: Pernamentny - Narodziny alchemiczki

Narodziny alchemiczki

Tekst jest raczej formą poezji i prozy. Pisałem go idąc za czuciem. Wydaje mi się, że jest bardziej czytelny od wcześniejszego opowiadania. Być może komuś przyniesie chwile ulotne, zostawi jakieś wrażenie. Jestem tutaj początkującą osobą.

 

Pierwsze komentarze jakie odebrałem do (zabitego już przeze mnie) opowiadania, nie pozostawiły złudzeń. To cenne doświadczenie. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Narodziny alchemiczki

Mroźniejszy przedświt. Pod silnymi wiatrami znad zimnego oceanu, u podnóża klifów zmarznięte urwiska rzeźbiły charakter i cierpliwość. Księżyc głuchym pełnym spojrzeniem zza chmur wyostrzał najdrobniejsze drgania natury. Trącane przez wiatr, drżały w drobne ulatujące ziarenka piasku, złoto czarne i srebrzone strużki, łączące się siłą arii nadciągającego huraganu. Wybrzeże pochylone tak od wieków, podobnie żałobnym lutnikom i harfiarzom z odwagą przyjmowało melodię oceanu dmącą wiatrem o połyskującą czerń rozpiętą wśród wydm.

Jednak ocean jeszcze nie umarł. Piasek plaży szeleścił pod stopami idącej smutno i bez celu Alchemiczki. Można by było ją rozpoznać z daleka po książęcym płaszczu. Nie poczyniła starania, aby przewiązać go wstęgą pasa. Obudzona wraz z błyskiem burzy nadciągającej od strony oceanu, na nocną halkę pospiesznie zarzuciła jedynie ceremonialną szatę. Peleryna z wizerunkiem białego jednorożca trzepocząca dziko na wietrze, wlecze się to znów okrąża ją, niczym niepokorny wierzchowiec mający lada chwila zerwać się i w amoku pogalopować z wiatrem. Plaża połyskiwała niczym lustrzane nieruchome morze. Ona. Czarny kwiat, żywo zakwitający na pustyni lśniącej srebrem mrozu, płakała z głębi duszy. Rozpacz spływała jej z oczu i stygła w słone smugi na policzkach.

Nie czuła się dobrze. Zatruta w swojej komnacie sporządzoną własnoręcznie trucizną, mając jeszcze przy sobie siły żywe, opuściła zamek i zbiegła ze zbocza, by umrzeć tutaj. Wprawnie, lub mając ze sobą fiolkę z antidotum, gdyby odpowiedziała sobie na pytanie. Mogłaby, odtruć się, przeboleć jakoś to życie. Postanowiła.

– Samotna! Samotna! – krzycząc potknęła się zatapiając dłonie w pękającą powierzchnię piasku – Samotna!

Splunęła, opuszczając bezwładnie głowę zapluwając wymiociny.

– Wiecznie!

Próbowała powstać z kolan dławiąc się gęstą śliną i kłującym jak szerszeń przełykiem.

– Z sercem płonącym na marne!

Z trudem, zaledwie uniosła głowę na wiatr, jakby tylko on mógł jej pomóc zetrzeć zgorzkniałą flegmę z ust i szyi. I przeczesać pozlepiane włosy.

– Wiecznie! – zakrzyknęła ostatkiem sił, głośny podmuch wstrząsnął zbyt ciężką dla niej peleryną – Samotna!

Nie mogła poruszyć bezsilnych dłoni i kolan zagłębionych w wilgotnym mokrym piachu. Pogryzła żółć przełykając cenną męczeńską truciznę do palącego żołądka. Zawyła w bólu. Nie dosłyszałby jej nikt stojący w miejscach, gdzie zaczyna się plaża. Nikogo jednak tam nie ma. Jest sama. Życzeniem ostatecznym chciała jeszcze wykrzyczeć, przyznać się głosem którego już nie mogła wydobyć z zatrutej krtani. Odrywając dłoń od ciężącej jej ziemi, przytrzymała trudny do rozwiązania węzeł. Zdziczała szata splątana była u szyi nieprzytomną ręką samobójczyni. Z uporem wpatrując się w ocean, podniosła się na kolano. Ceremonialny deszczowiec szarpał ją mocno do tyłu, jakby obawiał się o swoją panią i chciał zawrócić do zamku.

Wycieńczona ujarzmianiem mitycznego płaszcza nie zwracała uwagi na ściekające z ust i po brodzie pożółkłe wymiociny. Pomyślała, ściągając ku sobie okrycie, iż nie musi być już tak łapczywa w przełykaniu śmierci.

Otuliła nagie ramiona kołnierzem. Uczyniła nieporadne kroki wzdłuż krawędzi podpływających fal. Fiolka antidotum upadła z kieszeni gdy tylko zrobiła te parę kroków przed siebie. Kroków, których nie mogła zatrzymać.

Spacerując powolnie ku śmierci w grząskim piasku, obejrzała się za siebie, niepewna czy upuściła miksturę na pewno.

Przystanęła bezmyślnie.

Stała tak niezręcznie pomiędzy życiem, a śmiercią przełykając zgorzkniało słodką wydzielinę bulgocącą z żołądka. Popatrzyła w górę by zapamiętać widok ciemnych chmur do rychłego końca.

Oddychała, coraz spokojniej i wraz ciężej. Wzrok alchemiczki opadł na horyzont, zapluła ponownie żółć.

Ogrom chmurnych cieni zaszyty jednostajnym naporem wiatru, ścielił pocałunek księżyca zetkniętego z oceanem. Już musiała pamiętać o oddechu, który zapominał się w jej piersi.

W bezruchu wpatrywała się otępiale w stronę ciemnych głębin – To noc, nie przebudziłam się w porę dnia – pomyślała niewyraźnie.

Mroźniejszy poranek nastanie zatem. Nie wiedziała po co miała by żyć. Ono, życie. Było bezpłciowym klonem iluzji i rozczarowań, baśniowym dżinem zsyłającym pobożne życzenia zbyt jasnych dni. Lśniło odbijając fałszywe światło, które należało uśmiercić którejś nocy, ugasić na zawsze. W ten poranek będzie już zimna i nieczuła.

Odnalazła i przeszukała obszerne wnętrze kieszeni okrycia, nagie ostrze nie zawieruszyło się.

Uniosła sztylet kryjąc go pomiędzy dłońmi. Trzy wystające zakończenia rękojeści zdradzały intencje jej haniebnej modlitwy. Myśląc w swojej powolnie poruszanej głowie do której poczęły przenikać zwidy nie z tego świata, modliła do spirali wszelkiego stworzenia na jaką jej świadomość została nawleczona.

– Błagam o nicość. Ja grzeszna – wymamrotała i zapluła oddech – ja Nicość. I przepadnięcie wraz z ciałem.

Wraz z ciałem, którego nigdy nie miała dokąd zawrócić. Nigdy, nikt nie czekał, nie zaznała zrozumienia.

Ponad nią przeleciał czarny ptak. Uniosła wzrok, próbując dogonić trzepoczące czarne skrzydła kamuflujące się w otchłani nocy. Najprawdopodobniej sowa. Alchemiczka poczuła ponowny upadek nagimi kolanami w lodowaty mokry piach. Plaża zasnuła się ciemnością.

 

 

Nie spostrzegła się iż ciemność nie wzięła się tylko z jej wnętrza, ale i gęste chmury zasnuły zmierzchającą tarczę księżyca. Straciła przytomność czynów i woli, która przez wieki pałętała się miotając snami w jej podświadomości.

Tam ciemno.

Tam ciągle coś ją gniotło i przetaczało przez niemożliwe do odczytania zwoje ciężkiej materii. Choć ciągle. Ona pozostawała na klęczkach, ugięta pod naporem odchodzącej od niej tożsamości.

Kropla deszczu upadła na jej dłoń grzebiącą na oślep w piasku.

Widziała ją z bardzo dalekiego snu.

Biały elektryczny kieł wbił się gdzieś pośród wzburzonych dalekich fal. Przekrzywiła głowę by zobaczyć.

Usłyszała stłumiony grzmot, który zapychał się jeszcze ciszej do jej uszu. Na zewnątrz musiał brzmieć powabnie i donośnie w swojej mocy. Ze swej zwierzęco człowieczej postawy uśmiechnęła się odsłaniając białe zęby.

Sztorm zbliżał się tańcząc potężnie do burzy kulejącej o piorunistych światłach. Siwe chmury, i starodawna głębia tej poświaty miały już ją pochłonąć za parę chwil.

Starzec przytuli. On tęskni.

Wtuli swoją biedną dziewczynkę, a ona będzie mogła zapomnieć się w jego strugach deszczu. Przypomnieć sobie czasy. Których nie było.

Stare czasy. Istnienie zwane wspomnieniami. Rozsypało się w korale, już przed wiekami temu. Opadły po nici życia. Teraz nieskończoność spraw, teraz wieczność i ona ciągle parła przed siebie, przedzierała się w gęstniejącą tajemnicę, w jej murach zaklęta.

– Skoro tak wygląda śmierć, życie musiało być tylko jedną ze szczelin nieprzeniknionego monstrum wszelkiego stworzenia. – nie pamiętała już życia.

Widziała jak coś, należące kiedyś do niej, o pulsującej zziębniętej krwi, pozostawiła w fałdach piasku.

Poruszyła. To były dłonie, obce i niezgodne.

Odnalazła niewielką czerwoną rozgwiazdę – Zamiast fiolki? – patrzyła na nią tępo. Błyski niosły się poprzez rzadkie krople deszczu.

Oślepiały ją.

– Tutaj nie chciałam się znaleźć! – krzyczała w myślach, a na zewnątrz zawyła z bólu – Nie z powrotem przebudzić z ciemności tajemnic! – przeklęła bezdźwięcznie, w wieczności i głuszy przepełniających głowę.

Ocean szumiąc nucił daleką pieśń.

Wsłuchiwała się, jednak nie mogła rozpoznać o czym nuci do niej.

Z daleka oddech, by żyła.

– Mów ciszej…

By poderwała swojego wierzchowca i wtuliła się bohatersko w jego grzywę.

– Mów ciszej, stary Oceanie… – mogła szepnąć jeszcze błagalnie.

By odnalazła fiolkę.

– Nie mów do mnie w ten sposób…

Nie wiedziała co oznacza fiolka. Zawyła. Uniosła znalezisko i wsadziła do ust rozgwiazdę, całując ziarna piasku. Nie mając siły gryźć – a tylko zapomnianą pamięcią – klęcząc, lizała zębami.

 

 

Plażę i urwiska zalewał ciężki deszcz. Alchemiczka grzęzła w błotnistych piaskach raz po raz odzyskując świadomość. Oddechem zbliżała się do niechybnej śmierci, z której zimnych progów nie mogła zawrócić bez zagubionej anty trucizny. Nieruchoma plaża szkląca się w odchodzącej pełni księżyca, czy też tej fazie, która teraz dla alchemiczki nie miała już żadnego znaczenia, ożyła w tysiące małych wodnistych kraterów. Nie mogący wyswobodzić się z trucicielskiej śmierci płaszcz, próbował poderwać swój wizerunek z grząskiego podłoża.

– Po co zgubiłam tę fiolkę – rozglądała się majacząc – antidotum moje upadło gdzie nieopodal?

Z trudem przeczesywała kleisty piach pomiędzy palcami w poszukiwaniu zagubionego podczas modlitwy noża. Lustro płynęło i zmieniało kształt, szumiąc samotną przeraźliwą treścią zapomnianego losu.

– Lub fiolki, kwiat gdzie jest? – udało jej się wyszeptać błagalnie samej sobie.

Stała z boku, dziwiąc się ciału plotącemu kłamstwa. Stała i patrzyła na siebie drżącą z zimnego gorąca, w gorączce i słabnącej panice ocalenia zmarzniętego życia.

Żółć zatykała jej oddech i płuca.

Zawyła, gdyż ponownie dar świadomości, rozkwitł jak otrzymany samemu sobie bukiet.

Wyjąc czuła jak trucizna coraz więcej czyni ją bezwładną i kaleką. Bezsilną.

Była na powrót w ciele. Kłócąc oddechy, pokłóciła się z wdechem i ten począł ją dusić. Unosiła przed ślepnący wzrok dłonie które odnalazły jedynie kamyki, wypchane ciężkim twardym błotem śmierdzące muszle i kilka młodych martwych już rozgwiazd wielkości pierścionków, które wyrzucił zeszły odpływ.

Przysiadła stopy, przyglądała się porom w skórze na dłoniach, otwartym jakby w panice piły powietrze z deszczu. Pomiędzy udami poczuła kłującą krawędź ostrza.

Przebiła ostatni raz grzeszne istnieniu spojrzenie, na otaczający ją świat. Uczyni zatem tak jak zamierzała na początku.

Zginie zetknięta z morzem, odda mu swoje ciało. Upuściła muszle i szkielety rozgwiazd.

W tak ostatecznym akcie zawsze można wskrzesić w sobie jeszcze choć tyle siły, aby podnieść się. Wybrać miejsce swojej śmierci jeśli już doszło się tak daleko. Sięgnęła po grot.

Wstała na nogi. Chwiejnie dygocącą dłonią przyłożyła nóż pod wstęgę u szyi. Odcięła ostatnie lejce trzymające w ryzach klęczącą chorągwie białego jednorożca. Rumak wręcz ożył i unosząc przednią nogę, zakopał kopytem w mokrym piasku jakby ukłonił się swojej pani. Uwolniony płaszcz opadł, biały rumak nie pognał z wiatrem, a jedynie zapadł się w fałdach materiału, ubrudzonego ziemią, piaskiem i przemoczony jak blada kość.

Alchemiczka obnażona do przemoczonej koszuli nocnej, czyniąc pierwszy krok w stronę wołającego do niej czułego Oceanu, upuściła nóż. Poczyniła zbratanie się z nadchodzącą śmiercią której nie mogła już odwołać.

Armia zwidów przebiegła po plaży żegnając ją od życia.

Spoglądnęła za siebie, wydawało jej się że woła ją ktoś znajomy, tak bardzo znajomy.

Jej imię.

Tak bardzo znajomy.

– Ale przecież jak? Zapomniałam. – nie potrafiła wypowiedzieć swojego imienia.

Uniosła ciężki wzrok z trudem wpatrując w dal.

Nie to tylko nikt.

Zmusił ją do ostatniego pomyślenia w nadziei. Uśmiechnęła się obcemu znajomemu – Mógł się przecież pomylić – jednak zrozumiała że oszukała samą siebie, tam były tylko one.

Zamknęła oczy. Tylko na chwilę. Okręciła się i nie zdołała zatrzymać w porę oddając te ostatnie tchnienia westchnień, odległego niczym sen bólu konania. Świat przetrącił się pod jej kolanami.

Upadła na plecy. Przez chwilę upadania pamiętała i pragnęła do fal, by to jemu, staremu Oceanowi położyć umierającą pękającą głowę.

Oto puszcza się latawce, a one fruwają coraz wyżej i wyżej pewne swego napinają liny.

Ocean wlał się w jej włosy. Już tylko mogła oddychać i ledwo odnajdując oczami przestrzeń nieba, które rozbryzgiwało się niczym ciemność pod działaniem pryzmatu.

Wstęga kolorowego ogona latawca tańczyła swawolnie niczym rajskiego ptaka.

Czuła delikatnie wiatr i deszcz na twarzy. Zapadała w zapomnienie samej siebie.

Przypływ dotknął ją tak czule w pełnym mroku. Te włosy zwichrzone.

Zimny stary Ocean rozlał się falą po szyi i dekolcie alchemiczki, odsłaniając ramiączka z jej półnagich ramion.

Oddychała już delikatnie, pozwalając mu.

Zgięła ręce w łokciach dotykając swoich piersi, obnażając je dla Oceanu, uśmiechnęła się już nie obecna.

Znajdą ją martwą, odnajdą niewinną. Ucieszyła się. Ocean ją sobie zabierze, a ciało pozostawi na brzegu wraz z wodorostami i przystroi drobnymi ślimakami we włosach, lub weźmie ją ze sobą.

 

 

Śmierć alchemiczki była podniecająca. Mistyczne fale, znad drugiego krańca świata dotarły aż tutaj. Słona cieplejsza piana, śliniła się po jej ciele coraz niżej. Delikatny język fali wpływał zimnym wirem do pępka, rozlewał się po jej brzuchu już całując uda i kolana. Zimny stary Ocean delikatnie ucałował jej stopy. Okrążał muskając twarde sutki i pochłaniając je.

Alchemiczka spięła pośladki i wyprężyła kręgosłup, wyciągając ręce ku górze w napływające fale. Chciała się przybliżyć jeszcze bardziej, ucałować głębiny otworzyć się przed nim cała.

Głębina już ją wzięła sobie, raz po raz pozostawiając na płytkich falach. Miarowo wraz z przypływem Alchemiczka już unosiła się w wodzie, lekko odrywając od miękkiego pod nią dna. Dotknęła się po swoich udach i kroczu, rozchylać nogi i wargi sromowe. Trująca żółć rozpuszczała się w pienistej słonej wodzie. Śmiała się.

Śmiała się z życia i śmierci. Biegnij jednorożcu. Biegnij, jesteś już wolny!

Armia stojąca na brzegu, halucynacje patrzące na jej nagość, oddawały się w zachwycie triumfalnym oklaskom i wrzaskom radości święta. Alchemiczka zapomniała o grubym deszczu, gęsto siekącym wybrzeże i łączącym się z głębinami.

 

 

Mroźniejszy przedświt. Ocean uczynił trzy kroki w tył. Księżyc zawisnął mad odległym, innym już niebem. Nieprzytomna, z otartą do krwi skórą, oddana łasce wiru i kłodzie drewna, krążących w szczelinie pomiędzy skałami alchemiczka unosiła się bezwolnie w wodzie. Bezdech koił. Płytki oddech wnikał w płuca rozgrzewając je cierpieniem. Jej usta mogły poczuć kształt maluteńkiego ślimaka, którego smak i skorupkę z trudem wypluła wraz z tłustą i słono słodką wydzieliną trucizny zalegającej w ustach.

Zadławiła się gorzkim powietrzem, zaniepokoiło ją pragnienie śmierci, spokojne zapadanie się w bezdechu.

Nie obudził jej ból, zaczajony w jej marmurowym sennym demonicznym spojrzeniu gdy próbowała otworzyć swoje brązowe oczy, zakrapiane przez gruby deszcz.

Jeśli mogła poczuć i to zimno, mogła poczuć dłoń, której martwe palce dotykały z oceanu fal, jej czoła i twarzy.

Wplatały delikatnie jak wplątywać można kwiaty, wodorosty w jej włosach.

Mogła i otworzyć szerzej powieki.

Przymrużyła spojrzenie, aby rzęsy ochroniły źrenice przed ciężkimi kroplami spadającymi z nieba. Armia na którą nawet nie musiała patrzeć, odeszła gdzieś i skryła głęboko pod zasłonami zatrucia, a wraz z ich legionowym odejściem, wraz z nią umierającą, niby kochanek śmierci; pojawił się nagim biało szarym, dryfujący nieżywym ciałem.

Nie zrozumiała tego od razu.

Resztkami sił świadomości podczołgała się trzęsąc z zimna na dżdżysty i zamarznięty głaz.

Mokra, dygocąc usiłowała ponownie przyjrzeć się mało realnej halucynacji ciała, w wodnych odmętach szczeliny skalnej.

Rozpoznać je poprzez rzęsistą ulewę.

Drgania jej ciała milkły tylko po to by powrócić potężniejsze i w dłuższe spazmy krojące tkanki mięśni. Łaknęła powietrza.

Wtedy wrócić myśli! Zawrócić je z powrotem do swej samotności, do istnienia!

Dyszała ciężko walcząc z życiem, jako ta śmierć, której pozwoliła przeniknąć do żył. Drżała z zimna szukając oparcia na zjednanym z ulewą śliskim głazem. Zapomniała się ponownie i osunęła z kamienia otwierając kolejne rany w zamarzniętym bladym jak lilia ciele.

W mroźnych głębszych falach przegrzane serce alchemiczki zaczęło bić mocniej.

Zatruty bijący mięsień niczym piec zamykający zbyt duże ciśnienie, nie dodawał mocy potrzebnej do przebudzenia się z dna tonącego okrętu. Zapchane trucizną komory tłoczące ogień w pękające płuca kadziły ospałą bezsilnością. Królestwo w jej piersi zapadało się w same w sobie, posłuszeństwa odmawiały ręce. Niegdyś halka. Zwykła brzoskwiniowa, teraz poszarpana więziła ją, w ciele bawełnianej meduzy z której sieci nie mogła się wyplątać.

Objęła zatopiony w mule korzeń, pień drzewa wystający na powierzchnię i wsparty o skały. Zaklinała stworzenia rąk, dziko wyrastające z uśpionych jadem ramion. Były niechętnie posłuszne w posłudze, wymagające dodatkowych zaklęć ostatnich posiadanych przez alchemiczkę krzesiw woli.

Chwytała wodę zamiast korzenia, jeden z nieposłusznych biesów słabszy w truciźnie pochwycił coś zacisnął niechętnie. Ciągnąc za sobą nogi, zatapiała się. Musiała jednak oddychać, wypływając na powierzchnie. Oddech żądlił.

Niesprawiedliwy rój toksycznych pszczół zlepił jej płuca, za każdym haustem zaczerpniętego powietrza, wypluwała żołądek próbując krzyczeć. Tonęła do czasu, który odszedł z sprzed jej oczu, w czarniejszej posturze niepamięci.

 

 

Alchemiczka warczała samotne sylaby. Toczyła pianę z ust, chyląc głowę ku przyjmującej deszcz ziemi z piasku.

Nie miała sił by umieć wypowiedzieć swoje imię.

Nie pamiętała jak udało jej się nie utonąć. Dojść, aż tak daleko.

Jeszcze z ciemności, na czworakach, pełzła wzdłuż fal. Był w niej pies walki, posługiwała się rękami niczym psimi łapami, dochowały jej wierności gdy była zasnuta mrokiem zmysłów.

Wypatrywała fiolki z anty trucizną, płytkie fale podsuwały ją raz po raz na mokry piasek kilka ważnych kroków dalej.

Deszcz zmywał z jej półnagiego ciała piasek, obmywał zlepione włosy. Wyła i przystanęła w miejscu opuszczając głowę. Nie miała siły pełznąć dalej. Trzymała w zębach brudną halkę, by nie potknąć się znowu, musiała by przemawiać do siebie, błagać samą siebie o podniesienie ponad kolana głowy, o wstanie na kolana i łokcie oderwać od podłoża.

Ból był nie do wytrzymania, szarpał brzuch. Chciała powrócić do swojej ciekawości wśród ostrych skał, jaką pozostawiła, na ciele topielca, którego podsunął jej ocean – Był nie realny gdy na niego patrzyła, a więc i świat który odchodził, ten prawdziwy – zawyła ponownie kaszląc pomiędzy zaciśnięte zęby trzymające halkę – Gdy powróci do świata, płetwiasty nagi anioł powinien tam być nadal.

– Prawda? – płakała i parła palcami ciężkimi jak milowego posągu. Chciała żyć dla niego, dla nieznanego z głębin, choć był bardziej martwy od niej samej.

Zatapiała ponownie dłonie w piasku i płytkich falach, czyniąc kolejne pełznięcia, ciągnąc za sobą poharatane kolana, a za nimi nieczułe już zamarznięte stopy niczym dwa ciążące demonie ogony – W mojej komnacie, mieszka mała mysz. – zawarczała na głos myśli, przypominając sobie w jaki sposób składać dźwięki liter w pełną mowę. Brzmiała metaliczną zardzewiałą melodią warczącej pozytywki fałszującej myśli.

Po powierzchni ciemnego piasku, na granicy cienkich fal, pomiędzy mozaiką śliskich połamanych muszelek, połyskiwało nocą, niewielkie zakorkowane szkło.

Dłonią drżącą i skostniałą z zimna, tą widzianą przez wielki czarny tunel jawy, uścisnęła fiolkę.

Tu w ciemnicy.

Nie widziała deszczu, nie czuła nigdzie indziej, jak tylko tam poniżej, pod soczewką z kryształu polerowanego zmysłu widzenia.

Chciała powrócić do zmysłów. Do pełznącego ciała, rozszarpanego trucizną niczym nic nie warte ciało dziwki.

Do myszki chodzącej teraz po murze ściany i drewnianych regałach, pomiędzy szklanymi karafkami. Nie będzie taka, odda jej którąś z ksiąg o miękkich kartkach, dlaczego tak jej na nich zależało, jak na posłaniu?

– Mogłam przecież, mogłam dużo wcześniej. – pomyślała by nie upuścić miniaturowej karafki. Uklękła i podniosła się ostatkiem sił, ale nie był to zwykły ostatek sił. Był to ten ciężki akt, wyliczony na ostatnią pojawiającą się scenę którą należało odegrać należycie, z godnością umierającego aktora, po którym zasuwają kotary i zapala rozpraszające pamięć światło.

Nie czuła ciała.

– Zrobisz to na stojąco suko! – zawyła warcząc przez zęby.

Z za zasłon ciemnicy teatru, cichej widowni śmierci, przechyliła wypijając zawartość małej butelki. Nie czuła powietrza ni zmysłów, nie wiedziała dokąd wlewa się płyn, jakby tylko był rozpisanym na kartce opisem, który czytała zza grobu.

 

 

Umarła. Deszcz obmywał jej ciało, by oddać piasek oceanowi. Umarła zapadając w sen, jaki można mieć po śmierci.

Stała jednak. W strugach deszczu śniąc, po zaświatach. Mokra koszula nocna przykleiła się do jej skóry, obnażając oddech łaknący życia. Każdy haust powietrza napawał euforią i chwilą jak mokry liść, który przykleił się do policzka. Starła z twarzy ciężkie krople deszczu. Jej ręka była zbyt lekka, by mogła nią trafić. Nie bała się umrzeć, a teraz odkleił się od niej subtelny lęk, i zatracił gdzieś tak szybko jak się pojawił.

Zadrżała z przemarznięcia.

Uczyniła powrót do życia, w ulewę i wiatr siekący wybrzeże. Wiedziała dokąd pójść.

Odzyskiwała czucie, pod stopami. Czuła pod nimi piasek, i choć były przemarznięte triumfowała. Nie była już w ciemni za kurtyną życia.

Musiała wesprzeć się o duże kamienie, zanim się na nie wdrapie.

Ostrożnie przeszła po śliskich pochłaniających gęste strugi deszczu głazach.

 

 

Alchemiczka podchodziła powoli stawiając stopy pomiędzy wystającymi ostrymi wierzchołkami zdradliwej skały odbijającej tańczące krople ulewy. Ciało nagiego stworzenia oceanu dryfowało w niewielkiej zatoczce. Duża sina bez włada płetwa podpływała wraz z falami i pozostawała ciążąc topielcowi na grząskim zbitym w błoto brzegu.

Wraz z tym widokiem, dojrzewał w niej umysł ocalały z spod zwałów halucynacji i wiecznego mroku. Pochyliła się nad zbielałym i sinym ciałem, przebijającym żyły o zastygłej krwi.

– Niczym obnażony anioł – jej głos wydobył się tak słabo, czule, jakim potrafi być głos powracającego z zaświatów.

W wodzie bez trudu obróciła mityczną istotę, którą porzucił ocean, na okrutny brzeg. Alchemiczka delikatnie przesunęła dłonią wzdłuż policzka stworzenia.

Czuła własny puls, który dochodził przez jej maleńkie żyłki, do palców, pod sine paznokcie. Na dnie płuc ginęły zajadłe szerszenie upadając wraz z przełykaną śliną, niczym płonące katusze, skraplające się i odpadające z rozżarzonego serca.

– Dlaczego? Przecież ty nie umiesz pływać – pomyliła się – Nie umiesz chodzić. Mie możesz. Pełzać po ziemi w powietrzu. Aniele, ty miałeś osobowość. – zadziwiła się.

Tracąc siły, przytuliła nieznane nieboszczce stworzenie podciągając je ku sobie na kamienny brzeg.

– Jakie głębie kryjesz w sobie? Jak barwne jest twoje czarne dno duszy, stary Oceanie! – wykrzyknęła rozpaczliwie w stronę szumiących głębin – Skąpyś niczym poeta, który odkrywa swoją skromność, nie Wenę! W tobie są prądy mistyczne! To nie natchnienie.

– Słyszysz! Wiry tobie znane, to nie natchnienie!

– Wcale nie muszą nimi być. – wypowiadała słabnąc w niemożliwej do utrzymania prosto głowy – Oddaj mi swoją skromność – zamruczała trzymając na udach, nie chciała myśleć, że mitycznego wyrzutka, głaskając po głowie jego czułki jakby były włosami – Stary Oceanie!

Chciała myśleć, że zapewne uchodźcę z głębin. Z dna.

Głaskając go zapamiętliwie. Niemożliwą z tajemnic, wiodła czule palcami okrążając jego kości policzkowe i czoło.

Pomimo iż z ciężkich chmur spadała ulewa, a wiatr miotał jakby zbyt przytomny swojej woli, potrafiła rozpoznać swoje łzy opadające na siną skórę stworzenia. Myślała czy chciał popełnić samobójstwo jak ona, sobie znanym, jedynym gwarantowanym sposobem. A przecież jego martwy dotyk ocalił ją. Chyba tak. Pamiętała.

Mówiła do Oceanu, mówiła do niego długo w tych krótkich mroźnych chwilach.

W miarę jak odzyskiwała siły do życia, zmęczona anty trucizną zasnęła z martwym uchodźcą, na posłaniu z mokrego piachu opierając się o zimny kamień.

Potem chmury zawisły na niebie w dziwnej obcej pogodzie, o pomarańczowej poświacie świtającego słońca przypominającego księżyc. Ciągle padało, dopóki tam były, alchemiczka i jej zwycięski umęczony pies woli, śpiący, odpoczywający trupem po wielkiej bitwie.

 

 

Gdyby istniał Elf Zły, czarniejszy od tej nocy. Niczym kleks; od którego można pociągnąć wzdłuż, aby poprowadzić po linii powieści; przypatrywałby się znad chronionych przez ludzkość wydm. Lekki niby wiatr osiadający na suchym patyku; gdyby istniał nastroszyłby swoje przemoknięte jednak pióra – gdyż jest sową która wzleciała ponad plażą ciągle szklącą się na granicy nocy i dnia.

Jeszcze zdążyłby poruszyć w locie swym małym bezzębnym ostro zakończonym dziobem niczym hak. Ale jednak to nie myszka, dyndająca dla nas nie smakowicie, jakby język mało krwisty, włochaty i z ogonkiem jaki posiada jeszcze parę maluteńkich łapek o pazurkach jakie nie powinny utknąć w przełyku. Zahuczy w końcu, zahuka zuchwale narratorskim zaklęciem, dokonując wizjonerskich oględzin wytarganej z ciała istoty z Oceanu, zdobyczy, kawałka mięsa; – Ale jednak mam wenę – Ten rozdział powinien zakończyć się smrodem i ogniskiem! Trudnopalnym wodnistym ciałem, skórą naciągniętą na membranie kości i syczące niezadowolenie rozżarzone węgle.

To blade słońce było by dla niego snem opadającym na powieki.

Wyobraźmy sowę sennie obserwującą watrę, rozpalaną na tle pomarańczowego słońca. Będzie to stary wrak statku również niepalny gdyż nasiąknięty zimą i słonym powietrzem piany i wilgocią – jednak pod nim, suche potajemne drewno wydobyte z chłopskiego tartaku.

Koniec

Komentarze

u pod­nó­ża gli­fów zmar­z­nię­te urwi­ska rzeź­bi­ły… → Czy tu aby nie miało być: …u pod­nó­ża kli­fów zmar­z­nię­te urwi­ska rzeź­bi­ły

Glifklif to nie to samo.

 

Stru­ny dźwię­ku trą­ca­ne przez wiatr, drża­ły w drob­ne ula­tu­ją­ce zia­ren­ka pia­sku, złoto czar­ne i sre­brzo­ne stróż­ki, łą­czą­ce się siłą arii hu­ra­ga­nu. → Wiem że instrumenty maja struny i one, poruszone, wydają dźwięki. Pierwsze słyszę, aby dźwięki miały struny i drżały w drobne ulatujące ziarenka piasku. Zachodzę też w głowę, czego tam pilnowały kobiety łączące się z siłą huraganu…

Sprawdź znaczenie słów stróżkastrużka.

 

Można by było ją roz­po­znać z da­le­ka po En­ram­bow­skim płasz­czu któ­re­go nawet nie wło­ży­ła wy­sił­ku, aby prze­wią­zać wstę­gą pasa. → Co to jest En­ram­bow­ski płasz­cz i co to znaczy, że nie włożyła go wysiłku?

 

na nocną halkę po­spiesz­nie za­rzu­ci­ła… → Czy tu aby nie miało być: …na nocną koszulę po­spiesz­nie za­rzu­ci­ła

Halka to bielizna dzienna noszona pod suknią. Nie ma halek nocnych.

 

Pe­le­ry­na z pro­por­cem o ban­de­rze bia­łe­go jed­no­roż­ca… → Co to znaczy?

Za SJP PWN: bandera 1. «flaga wskazująca na przynależność państwową statku lub na jego funkcję» 2. «statek lub flota jakiegoś państwa»

 

– Sa­mot­na! Sa­mot­na! – krzy­cząc po­tknę­ła się na pod­ła­ma­nych no­gach… → Na czym polega podłamanie nóg?

 

Wyjąc z bólu, nie do­sły­szał­by jej nikt sto­ją­cy w miej­scach, gdzie za­czy­na się plaża. → Dlaczego ktoś, stojący tam gdzie zaczyna się plaża, miałby wyć z bólu?

 

Od­ry­wa­jąc dłoń od cię­żą­cej ziemi… → Co to jest ciężąca ziemia?

 

przy­trzy­ma­ła trud­ny węzeł zdzi­cza­łej szaty… → Na czym polega trudność węzła i zdziczałość szaty?

 

Z upo­rem wpa­tru­jąc się w Ocean… → Dlaczego wielka litera?

 

nie zwra­ca­ła uwagi na ście­ka­ją­ce z ust i po bro­dzie po­żół­kłe upła­wy. → Obawiam się, że upławy nie mogły ściekać ani z ust, ani po brodzie.

 

Spa­ce­ru­jąc po­wol­nie ku śmier­ci w grzą­skim pia­sku, obej­rza­ła się za sie­bie… → Masło maślane – czy mogła obejrzeć się przed siebie. Wystarczy …obejrzała się… lub: …spojrzała za siebie

 

prze­ły­ka­jąc zgorzk­nia­ło słod­ką wy­dzie­li­nę… → …prze­ły­ka­jąc gorzko-słod­ką wy­dzie­li­nę

 

Od­dy­cha­ła, coraz spo­koj­niej i wraz cię­żej. → Nie wydaje mi się, aby można oddychać coraz spokojniej i jednocześnie bardziej ciężko.

 

Wzrok al­che­micz­ki opadł na ho­ry­zont, za­plu­ła po­now­nie żółć. → Czy dobrze rozumiem, że żółć pluła?

 

Ogrom cieni za­szy­ty jed­no­staj­nym wy­de­chem wia­tru ście­lił po­ca­łu­nek księ­ży­ca ze­tknię­te­go z oce­anem. → Nijak nie mogę pojąć, o co tu chodzi.

 

W bez­ru­chu wpa­try­wa­ła się otę­pia­le w stro­nę ciem­nych głę­bin – To noc, nie prze­bu­dzi­łam się w porę dnia – po­my­śla­ła nie­wy­raź­nie. → Raczej:

W bez­ru­chu wpa­try­wa­ła się otę­pia­le w stro­nę ciem­nych głę­bin.

To noc, nie prze­bu­dzi­łam się w porę dnia – po­my­śla­ła nie­wy­raź­nie.

 

Tu znajdziesz wskazówki jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Nie wie­dzia­ła po co miała by żyć.Nie wie­dzia­ła po co miałaby żyć.

 

Unio­sła dło­nie ku mo­dli­twie, po­mię­dzy nie kry­jąc grot noża. → Czy modlitwa była gdzieś wyżej? Obawiam się, że noże nie mają grotów.

 

Wybacz, Pernamentny, że tu skończę, ale dalej nie dam rady. Tekst jest napisany w sposób doskonale utrudniający lekturę i jeśli tak ma wyglądać proza poetycka, to ja zdecydowanie poproszę o prozę napisaną prozą.

Ponieważ wspominasz, że to początki Twojego pisania, sugeruję, abyś tworzył raczej krótkie, proste opowiadania, prostą prozą, bez udziwnień i zdań trącących – wybacz, że nazwę rzecz po imieniu – grafomanią.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będzie można czytać bez bólu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuje za sugestie. 

Bardzo proszę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej :) 

To, czego Twojemu opowiadaniu na pewno nie brakuje, to klimat. Opisy budują atmosferę i działają na wyobraźnię. Tylko… czasem są aż za bardzo poetyckie. W wielu miejscach nie miałem pojęcia, co tak naprawdę się dzieje i co Autor miał na myśli. Musiałem cofać się, a i to nie zawsze przynosiło skutek. Nad tym na pewno warto popracować – wypracować jakiś kompromis. No ale to tylko moja, czytelnicza sugestia. ;)

Myślę też, że tekstowi dobrze zrobiłoby, gdyby był krótszy (sam mam chyba podobny problem). Przyznam szczerze, że troszkę się w trakcie znudziłem, choć mimo wszystko byłem ciekawy, dokąd mnie prowadzisz swoją opowieścią. Krótko mówiąc: historia interesująca, ale nieco przegadana. 

 

Tymczasem uwagi, kontynuując wyliczankę regulatorzy:

 

Fiolka antidotum upadła z kieszeni gdy tylko zrobiła te parę kroków przed siebie. → Raczej wypadła z kieszeni. Ze zdania wynika też, że to fiolka zrobiła parę kroków, a nie bohaterka. 

 

Stała tak niezręcznie pomiędzy życiem, a śmiercią → Zbędny przecinek.

 

Myśląc w swojej powolnie poruszanej głowie do której poczęły przenikać zwidy nie z tego świata → brakuje przecinka przed do której.

 

Nie spostrzegła się iż ciemność nie wzięła się tylko z jej wnętrza, ale i gęste chmury zasnuły zmierzchającą tarczę księżyca. → brakuje przecinka przed .

 

Straciła przytomność czynów i woli, która przez wieki pałętała się miotając snami w jej podświadomości. → brakuje przecinka przed miotając.

 

Choć ciągle. Ona pozostawała na klęczkach, ugięta pod naporem odchodzącej od niej tożsamości. → To chyba powinno być jedno zdanie.

 

Ze swej zwierzęco człowieczej postawy uśmiechnęła się odsłaniając białe zęby. → powinno być zwierzęco-człowieczej.

 

Siwe chmury, i starodawna głębia tej poświaty miały już ją pochłonąć za parę chwil. → zbędny przecinek.

 

Przypomnieć sobie czasy. Których nie było. → To chyba też powinno być jedno zdanie. 

 

Rozsypało się w korale, już przed wiekami temu. → raczej przed wiekami (bez temu) albo wieki temu.

 

nie pamiętała już życia. → Zdanie rozpoczęte małą literą.

 

Wsłuchiwała się, jednak nie mogła rozpoznać o czym nuci do niej. → brakujący przecinek przed o czym.

 

Po co zgubiłam tę fiolkę → czy ona zgubiła tę fiolkę celowo? A jeśli tak, to czy po prostu jej nie wyrzuciła?

 

Unosiła przed ślepnący wzrok dłonie które odnalazły jedynie kamyki, wypchane ciężkim twardym błotem śmierdzące muszle i kilka młodych martwych już rozgwiazd wielkości pierścionków, które wyrzucił zeszły odpływ. → tu kilka brakujących przecinków.

 

Tekst przeczytałem cały, ale wyliczankę uwag zakończę w tym miejscu. Być może kolejna osoba podejmie.

Czuję potencjał i wierzę, że uda Ci się go wykorzystać. Miłego dnia! :)

Nie dosłyszałby jej nikt stojący w miejscach, gdzie zaczyna się plaża. Nikogo jednak tam nie ma. Jest sama.

A czemu nagle zmiana czasu z przeszłego na teraźniejszy?

 

Zdziczała szata splątana była u szyi nieprzytomną ręką samobójczyni.

Szata była ręką samobójczyni? Nieprzytomną ręką?

 

No, trochę przegadane i mocno przepoetyzowane. Takie piętrowe, skomplikowane metafory powodują, że czytelnik zaczyna się gubić i przestaje rozumieć, a do prowadzi do znużenia tekstem. Na dodatek poza opisem próby samobójczej, z której alchemiczka koniec końców zrezygnowała, niewiele się dzieje. Trudno współczuć bohaterce, kiedy się nie rozumie, o co jej chodzi i co doprowadziło ją do takiego stanu.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka