
Moja baźniowa propozycja. Trochę przekroczyłam liczbę znaków, ale podobno nie będzie z tego tragedii, heh. ^^’
Moja baźniowa propozycja. Trochę przekroczyłam liczbę znaków, ale podobno nie będzie z tego tragedii, heh. ^^’
Jako dziecko marzyłem o dalekich podróżach. Marzenie spełniłem, choć nie od razu. Najpierw poszedłem na medycynę.
Całymi latami przyglądałem się bezsilnie cierpieniu umierającej na gruźlicę matki. Tamte doświadczenia uczyniły ze mnie buntownika, który za życiowy cel obrał walkę z chorobą i śmiercią. Wraz z nadejściem dorosłości płacz i złorzeczenia zamieniłem na wiedzę i narzędzia, które w swoich wyobrażeniach dzierżyłem niczym święty Jerzy włócznię. Było w tym coś naiwnego, coś z głębokiej wiary – wiary w naukę i postęp, w potęgę człowieka jako gatunku, który prawa natury nagina do własnej woli. Ale czy można mi się dziwić? Wszak zaledwie kilka lat wcześniej bracia Wright poderwali z ziemi swoją uskrzydloną maszynę; wkrótce potem Peary dotarł na biegun północny. Medycyna również czyniła postępy, choć nigdy dość prędko. Wiedziałem, że wysiłki lekarzy nader często okazują się próżne; cel uważałem jednak za na tyle szczytny, iż warty zachodu.
Łaknienie przygód, brutalnie stłumione, zerwało się z uwięzi, kiedy poznałem profesora Daviesa. Doświadczony lekarz i chirurg, w latach siedemdziesiątych wyruszył do Indii i dalej na wschód, by zgłębiać tajniki azjatyckiej medycyny. Do Anglii powrócił jako człowiek leciwy, lecz na tyle żywotny, by podjąć wykłady na londyńskim King’s College. Jako że najwięcej opowiadał o Chinach, zaszczepił we mnie fascynację tym egzotycznym krajem. Z jego pomocą podjąłem naukę mandaryńskiego i planowałem podróż do tego odległego zakątka świata. Uroki studenckiego życia poświęciłem na rzecz przesiadywania w bibliotece, gdzie pochłaniałem dzieła poświęcone klimatowi i przyrodzie Azji, jak również wszelkim jej chorobom i bolączkom.
Niedługo po wojnie wstąpiłem na pokład statku płynącego na wschód. Oprócz niezbędnych drobiazgów miałem przy sobie torbę pełną lekarstw, ulubiony podręcznik oraz zapisany chińskimi znakami list polecający. Ten ostatni przeznaczony był dla zarządcy pewnej junnańskiej prefektury, który miał podobno u Daviesa dług wdzięczności.
W targanych wojną domową Chinach lekarze byli na wagę złota, pomimo tego nie powitano mnie z entuzjazmem. Speszony prefekt wyjaśnił, że choć docenia moje dobre chęci, to ze względu na przyjaźń z Daviesem za nic nie chce narażać mnie na niebezpieczeństwo; tymczasem obok niepokojów wewnętrznych Chiny toczyła powszechna nienawiść do cudzoziemców. Otwarcie zasugerował, że powinienem wrócić do Anglii, jednak stanowczo odrzuciłem taką możliwość. Po długim namyśle postanowił wysłać mnie do odizolowanej od świata górskiej wioski, z której pochodził jego ojciec; liczył, że tam nie dosięgnie mnie wojna. W swej szczodrości przydzielił mi dwuosobową eskortę, dzięki której bez większych przygód dotarłem do celu.
Osada położona była wysoko w górach, drogę do niej zaś mój organizm wspominał z bólem przez następne trzy dni. I tam nie spotkałem się z ciepłym przyjęciem: wioskowy przywódca, człowiek niestary, lecz ponury i szorstki w obejściu, popatrywał na mnie z wyraźną niechęcią, kiedy wysłannicy prefekta objaśniali, kim jestem i jakiego zadania zamierzam się podjąć. Ostatecznie ugościł mnie jednak we własnym domu.
Niedługo potem otrzymałem własne lokum: skromną chatę z drewnianych bali, nie różniącą się niczym od pozostałych zabudowań Lǜwō, czyli „Zielonego Gniazda”. Pojedyncza izba, o ścianach uszczelnionych gliną, o klepisku wysłanym matami z trawy, służyła mi jednocześnie za sypialnię, jadalnię i gabinet. Ku memu rozczarowaniu, pacjentów miałem jak na lekarstwo; widocznie niechęć do cudzoziemców przeniknęła nawet w najbardziej odludne rejony górzystego Yunnanu. Jakże gorzka była to konstatacja! Ślęcząc nad uczonymi dziełami w przytulnych wnętrzach Maughan Library, wyobrażałem sobie, że gdziekolwiek rzuci mnie los, miejscowi przyjmą moją posługę z wdzięcznością i należnym szacunkiem. Tymczasem w Lǜwō spotkał mnie straszliwy zawód. Byłem tam obcy, co okazywano mi na każdym kroku. Wrogie spojrzenia, szepty i wytykanie palcami towarzyszyły mi przez długie tygodnie. Biała skóra budziła zdumienie i wstręt; spojrzenie niebieskich oczu, pozbawionych charakterystycznej fałdy na powiece, aż się prosiło o magiczny gest dla odczynienia uroku. O pogawędce z sąsiadami nie mogłem nawet marzyć.
Pocieszenie odnajdowałem w bliskim obcowaniu z naturą. Cywilizacja w okolicach Lǜwō ograniczała się do wioskowych zabudowań i wykutych w zboczach tarasów, na których uprawiano ryż; wystarczyło odwrócić od nich wzrok, by znaleźć się sam na sam z czymś tak pierwotnym, tak potężnym i nieokiełznanym, że budziło zachwyt i lęk zarazem. Jakże malałem wobec majestatu owych niebosiężnych szczytów, owych nieprzebytych gęstwin spływających w doliny miękko niczym atłas! Jakież dziwne uczucie przeszywa człowieka, kiedy pośród szeptów dziewiczego lasu posłyszy krzyk egzotycznego ptaka! Jakież koncerty wygrywa na liściach tropikalna ulewa! W Londynie starczyło uważać na dorożki i automobile, w górach Yunnanu czyhały na wędrowca żmije, małpy i wielkie kotowate.
Obok niezapomnianych doznań, jakich dostarczała mi egzotyczna przyroda, jedyną osłodą tego trudnego okresu była sympatia okazywana mi przez młodzieńca imieniem Xiǎoyǔ. Wiedziony ciekawością, zaglądał do mnie tak często, jak pozwalały mu na to obowiązki. Dzięki niemu odnalazłem się w nowych realiach i oswoiłem z prymitywnym miejscowym dialektem. Przede wszystkim zaś ocalił mnie przed samotnością: zabierał na dalekie wyprawy, uczył podstaw polowania, tłumaczył, jak uprawiać ryż i herbatę. Wspomagając się pantomimą i kreślonymi na ziemi rysunkami, opowiadał legendy i historie z życia wioski. Wyjaśnił, że Zielone Gniazdo nie jest całkowicie odcięte od świata: zaglądali do niego handlarze z pobliskich miast, z kolei mieszkańcy sąsiedniej osady dostarczali świeże i suszone ryby ze swojego jeziora.
Pewnego dnia byłem świadkiem takiej właśnie wymiany; zaintrygował mnie sposób, w jaki przebiegała. Wraz z Xiǎoyǔ wyprawiłem się do lasu, by poszukać roślin, którym chińska medycyna przypisywała uzdrowicielską moc. Pochylaliśmy się właśnie nad kępką niepozornych kwiatków, kiedy usłyszeliśmy donośne wołanie. Głos należał do mężczyzny, a dobiegał z drogi wiodącej do wioski od zachodu. Spojrzałem pytająco na Xiǎoyǔ.
– To człowiek z Gāowō – wyjaśnił chłopak, wyraźnie zaniepokojony. – Nawołuje, by ktoś wyszedł po jego ryby.
Okrzyki nie ustawały, a wręcz przybierały na sile, wobec czego spytałem:
– Dlaczego nie podejdzie bliżej?
– Nie wolno mu. – Xiǎoyǔ stanowczo pokręcił głową. – Gāowō jest przeklęte. Nie chcemy, żeby klątwa przeniosła się na nas.
– Przeklęte? – powtórzyłem, nie kryjąc sceptycyzmu. – A w jakiż to sposób?
Twarz Xiǎoyǔ stała się nagle bardzo poważna. Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.
– Wǔshī – wyjaśnił, a dostrzegłszy moją konsternację, zamknął oczy i przechylił głowę, rozwierając usta. – Wǔ – powtórzył, ostentacyjnie machając ręką.
„Pięć”, tyle zrozumiałem. Co do „shī”, nie kojarzyło mi się z niczym.
– Sǐ de rén – podpowiedział chłopak.
Zmarszczyłem brwi. „Martwy człowiek”. Pięciu martwych ludzi?
– Shì shéi? Shì zěnme sǐ de? – Kto umarł i w jaki sposób?
Ale młodzieniec pokręcił tylko głową.
– Shì sānshī zuò de – odparł, chowając dwa palce. – Sānchóng.
– Sān… chóng? – powtórzyłem, odrobinę zażenowany. – Chóng? – I pochyliwszy się, zacząłem przebierać palcami.
– Robaki – potwierdził mój przewodnik, a dostrzegłszy na jakimś liściu tłustą gąsienicę, chwycił ją między palce i podstawił mi pod oczy. – Yī, èr, sān – wyliczył, wolną ręką dotykając kolejno skroni, mostka i brzucha.
Zamrugałem, oszołomiony. Trzy robaki? Niewątpliwie chodziło o jakiś nieznany mi przesąd. Tymczasem Xiǎoyǔ machał dziwnie rękoma, pokazywał to na las, to na własne ciało; raz wyciągał przed siebie trzy palce, raz pięć; dusił się, kaszlał, cierpiał, umierał. Zniecierpliwiony, pokręciłem głową i skierowałem kroki tam, skąd jeszcze przed chwilą dochodziły wołania. Kiedy Xiǎoyǔ próbował mnie powstrzymać, uspokoiłem go gestem dłoni.
– Tylko popatrzę i zaraz wracamy.
Nie od razu dał za wygraną; szeptem nalegał, bym zawrócił, szarpał mnie za koszulę, lecz pozostałem niewzruszony. Zrezygnowany, podążył za mną, nie pozwolił jednak opuścić przydrożnych zarośli.
Daleko po lewej dostrzegłem trzech mężczyzn: jednego starszego, mocno posiwiałego, i dwóch młodszych. Wszyscy garbili się pod ciężarem dźwiganych na plecach koszy. Tymczasem od strony wioski nadchodził jej zarządca, do niedawna mój gospodarz, ponury i małomówny Lǎobào. Za nim kroczyli jego syn i zięć, niosący wespół topornie zbitą skrzynię, zapewne z przeznaczeniem na barter. Minęli naszą kryjówkę i zaraz stanęli, jakby woleli trzymać się na dystans. Krzyknęli coś na przybyszów, a wtedy tamci zrzucili kosze z pleców.
– Jak on się ma?! – zawołał Lǎobào, kiedy i jego skrzynia spoczęła na ziemi.
"On albo ona", poprawiłem się w myślach.
Ten najstarszy momentalnie sposępniał, wysunął zaczepnie brodę i odkrzyknął:
– Całkiem nieźle! Jeszcze będzie żyć.
Wtedy nie wytrzymałem, odtrąciłem ręce Xiǎoyǔ i wypadłem na drogę.
– Słyszałem, że wasi ludzie chorują! Jestem lekarzem! Przyjdźcie do mnie, a wam pomogę!
Na drodze zapanowało powszechne poruszenie. Podczas gdy biedny Xiǎoyǔ kulił się za moimi plecami, tamci wymieniali ponure spojrzenia. Odczuwałem pokusę, by podejść bliżej, pokazać, co sądzę o tych ludowych zabobonach, wiedziałem jednak, że nierozsądnie byłoby łamać lokalne tabu.
– A ten to kto?! – padło wreszcie pytanie.
Lǎobào nie odpowiedział, zamachał gniewnie rękoma i krzyknął:
– Zabierz go stąd!
Zrozumiałem, że kieruje te słowa do Xiǎoyǔ. Chłopak momentalnie uwiesił się na moim ramieniu i począł ciągnąć mnie w kierunku wioski. Widząc, że tamci marszczą groźnie czoła, niechętnie ustąpiłem.
– Mogę im pomóc – powiedziałem, raz po raz oglądając się przez ramię. Mężczyźni długo odprowadzali mnie wzrokiem, widziałem, że rozmawiają, wskazując na mnie głowami. – Ludzie nie muszą umierać.
– Chodźmy – uciął Xiǎoyǔ i pociągnął mnie jeszcze mocniej.
Na widok jego zaciśniętych ust tknęło mnie poczucie winy. Lecz cóż mogłem poradzić na swoją racjonalną naturę? To prawda, że podróżowałem po części z egoistycznych pobudek – lecz zarazem przywoziłem ze sobą oświecenie. Jakże frustrująca była świadomość, że w walce o ludzkie życie odpadałem w przedbiegach, ogrywany przez przesądy i uprzedzenia ciemnego ludu!
Jeszcze kilkakrotnie próbowałem wybadać, jakaż to tajemnicza choroba gnębi sąsiadów z Wysokiego Gniazda, lecz Xiǎoyǔ zbywał moje pytania milczeniem lub machnięciem ręki. Bojąc się, że utracę jedynego przyjaciela, przestałem naciskać. Cierpliwie czekałem, aż miejscowi nabiorą do mnie zaufania i sami poproszą o pomoc.
Nie doczekałem się. Kolejny miesiąc upłynął mi na próżnowaniu, wobec czego zdecydowałem o powrocie do stolicy prefektury. Spakowałem cały dobytek i odwiedziłem Lǎobào, by poinformować, że wyruszam z samego rana. Ku memu zdumieniu, zamiast odetchnąć z ulgą, mężczyzna wymienił zaniepokojone spojrzenia z żoną; potem długo milczał, aż zacząłem tracić cierpliwość. Wreszcie uśmiechnął się wymuszenie, otoczył mnie ramieniem i poklepał po plecach.
Wyjaśnił, że miejscowi z zasady nie ufają obcym, a co dopiero cudzoziemcom; że nie byli zadowoleni z faktu, że muszą mnie utrzymywać, chociaż nikogo do siebie nie zapraszali. Teraz to traktowanie zdało mu się zbyt surowym. Podejrzewałem, że obawia się gniewu prefekta, lecz potem dodał:
– Przyznam, że ostatnio myślałem o panu. – Skrzywił się i pomasował lędźwie. – Coraz bardziej dokuczają mi plecy. Da się coś na to poradzić?
Ach, więc to tak! Przyszła koza do woza. Wahałem się dość długo, jednak ostatecznie skinąłem głową. Przebadałem go dokładnie, po czym wydałem szereg zaleceń i kazałem przyjść po środki przeciwbólowe.
Moment ten okazał się przełomowy. Zachęceni przykładem z góry, nieśmiało zaglądali do mnie coraz to nowi pacjenci. Nagle zaczęto traktować mnie bardzo życzliwie: sąsiedzi zagadywali, kobiety częstowały owocami, chłopcy nosili wodę i drewno. Widać uświadomili sobie, jak absurdalna była ich dotychczasowa postawa. Boczyłem się jeszcze przez tydzień czy dwa, lecz wkrótce przeważyła wdzięczność – za zaufanie, jakim mimo wszystko postanowili mnie obdarzyć.
Dziwnym trafem mniej więcej w tym samym czasie utraciłem przyjaźń Xiǎoyǔ. Unikał mnie, jakbym wyrządził mu jakąś krzywdę; czasem obserwował mnie z daleka, lecz przyłapany odwracał wzrok. Początkowo wymawiał się obowiązkami, później w ogóle przestał ze mną rozmawiać. Miałem wrażenie, że posmutniał, że trzyma się na uboczu. Wytłumaczyłem to sobie dziecięcą zazdrością i uznałem, że najlepiej będzie zaczekać, aż zmądrzeje.
Na wiosnę drzewa w okolicy obrodziły pułapkami w postaci drewnianych klatek z przynętą w środku. Zwabiony ptak, chcąc się pożywić, zwalniał blokadę i tym samym przypieczętowywał swój los. Jako że było tych konstrukcji prawdziwe zatrzęsienie, a wieśniacy nie przestawali budować nowych, postanowiłem zapytać o to dziwne zjawisko Lǎobào.
– Musimy jakoś przetrwać wiosnę – odpowiedział z owym łaskawym uśmiechem, którym obdarzał mnie teraz wcale często. – Ryż ledwie posadzony, zapasy na wykończeniu. Wychodzi – jemy ptaki.
Nie wszystkie. Schwytane czarnowrony utrzymywali przy życiu – ani nie zabijali, ani nie wypuszczali. Kiedy zapytałem, czy to lokalny przysmak – czy może wręcz przeciwnie, lokalne tabu – Lǎobào zaburczał pod nosem coś niezrozumiałego i pokazał mi plecy.
Najdziwniejsze było jednak dopiero przede mną. Otóż przy kolejnej dostawie ryb mieszkańcy Gāowō przekazali przez Lǎobào prośbę, abym odwiedził ich wioskę i pomógł uzdrowić pewną młodą kobietę. Zgodziłem się, i to z wielką radością, widząc w tym szansę na wyplenienie szkodliwego, zabójczego wręcz zabobonu.
Na przygotowanie miałem trzy dni. W wigilię wyprawy, wielce podekscytowany, sprawdzałem, czy na pewno spakowałem wszystkie niezbędne rzeczy. Nagle usłyszałem coś na kształt syknięcia, a następnie dziwny szmer, jakby coś drapało w tylną ścianę domu. Drapanie nie ustawało, zmuszając mnie do przyłożenia ucha do drewna.
– To ja, Xiǎoyǔ – dobiegło mnie po chwili.
– Xiǎoyǔ…?
– Nie idź tam, péngyou. – Wzruszenie ścisnęło mi serce, bo po raz pierwszy nazwał mnie przyjacielem. – Nie idź do Gāowō, tam są wǔshī. Wracaj do siebie, do domu. To nie twoja klątwa.
Rozczuliła mnie jego troska, uznałem jednak za stosowne przyjąć protekcjonalny ton.
– Xiǎoyǔ, nie ma się czego bać. To nie klątwa, to choroba. A ja jestem lekarzem.
– Muszę wracać – rzucił niespodziewanie, z wyraźnym napięciem w głosie. – Proszę, nie idź tam, péngyou. Zaufaj mi. Uciekaj jak najdalej.
Uśmiechnąłem się, słysząc jego pośpieszne kroki. Doceniałem fakt, że przezwyciężył negatywne uczucia, by ostrzec mnie przed czymś, co postrzegał jako niebezpieczeństwo.
Opuściłem Lǜwō bladym świtem. Na drodze czekało na mnie dwóch mężczyzn. Ten starszy, którego znałem już z widzenia, przedstawił się jako Zhéhá, zarządca Gāowō. Skinęliśmy sobie głowami, po czym tamci odwrócili się i bez słowa ruszyli przed siebie.
To był długi i wyczerpujący marsz, lecz przewodnicy zapewnili mnie, że dotrzemy do celu przed zapadnięciem nocy. Tuż po południu zboczyłem ze ścieżki, aby złapać oddech i zwilżyć gardło źródlaną wodą; przy okazji czujnie rozejrzałem się po pobliskich zaroślach. Nagle moją uwagę przykuło coś na tyle dziwnego, że musiałem podejść bliżej, nie wierzyłem bowiem własnym oczom. Na przydrożnym drzewie, na wysokości jakichś siedmiu jardów, wisiała drewniana klatka, podobna do tych, które znałem z Lǜwō. Nie to mnie jednak zdumiało, a jej zawartość: wieniec z wiechliny, na którym rozpięty był martwy czarny ptak.
– Nie ma na co patrzeć! – usłyszałem za sobą Zhéhá. – Chodźmy, długa droga przed nami.
– Co to takiego?
Zhéhá nie odpowiadał, wobec czego posłałem mu pytające spojrzenie.
– To na szczęście – wycedził przez zęby, ze złością, której nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. – Chroni przez złem.
Nie wdając się w dalsze dyskusje, zawrócił na pięcie i podjął wędrówkę. Z ociąganiem poszedłem w jego ślady, lecz jeszcze kilkakrotnie oglądałem się na ów makabryczny amulet. „Jeżeli tak właśnie chronią się przed złem”, pomyślałem, „to chyba rozumiem, skąd te potworne choróbska”.
Ostatni odcinek pokonaliśmy w zupełnych ciemnościach. Sił starczyło mi na tyle, by zaspokoić pragnienie i dobrnąć do siennika. Następnego dnia dobudzono mnie dopiero w porze obiadowej. Kiedy wszedłem do głównej izby, przy stole zasiadała już cała rodzina: Zhéhá, jego żona, trójka dzieci oraz starsza kobieta, którą przedstawił jako swoją matkę. Jedliśmy w krępującym milczeniu. Małżonkowie skupiali się na swoich miskach; dzieci popatrywały na mnie ukradkiem, lecz za nic nie potrafiłem uchwycić ich wzroku. Z kolei staruszka otwarcie mierzyła mnie spojrzeniem, i to z intrygującym wyrazem twarzy: ni to chytrym, ni to zadowolonym, jakby planowała mnie z kimś wyswatać i zastanawiała się, od której strony to ugryźć. Choć odwzajemniła przyjazny uśmiech, jej oczy pozostały chłodne.
– Jest młody i zdrowy – powiedziała nagle do syna. – Będzie długo żył.
Słowa odebrałem jako komplement, toteż podziękowałem skinieniem głowy. Chwilę później aż podskoczyłem z przestrachu, bo Zhéhá rąbnął pięścią w stół i posłał kobiecie gniewne spojrzenie.
– Jedzmy – wycedził i na powrót pochylił się nad miską.
Najwyraźniej miejscowy obyczaj zabraniał rozmowy podczas posiłku. Staruszka opuściła głowę i przełknęła łyżkę kleiku, lecz wystarczyła chwila, by ponownie przewiercała mnie wzrokiem, z tym samym dziwnym, nieprzeniknionym uśmiechem.
Po obiedzie żona Zhéhá odprowadziła mnie do przeznaczonej dla mnie izby, gestem zachęcając do odpoczynku. Ledwo zasunęła zasłonę, gdy dobiegł mnie gniewny szept Zhéhá. Nie zamierzałem nasłuchiwać; wiedziałem, że nigdy nie zdołam tych ludzi w pełni zrozumieć. Nie tylko nasze języki i obyczaje, ale i sposób myślenia były diametralnie różne.
Rzeczywiście uciąłem sobie drzemkę, natomiast pod wieczór wyszedłem przed chatę, aby rozprostować nogi. Natychmiast ściągnąłem na siebie kilka ciekawskich spojrzeń; uniosłem rękę w geście pozdrowienia, który nie został odwzajemniony. Kiedyś byłbym zdeprymowany, teraz, nauczony doświadczeniem, jedynie uśmiechnąłem się w duchu.
– Do środka! – Zza moich pleców wychynęła żona Zhéhá, osobliwie podenerwowana. – Do środka, niedługo jedzenie.
– Chciałbym rozejrzeć się po wiosce – odparłem uprzejmie, acz stanowczo. – Gdzie znajdę tę biedną dziewczynę, której mam pomóc?
Po jej twarzy przemknął grymas bólu; zacisnęła usta i zmarszczyła czoło, jakbym powiedział coś nie tak. Po chwili zreflektowała się, odwróciła wzrok i zamachała ponaglająco ręką.
– Nie dzisiaj. Dzisiaj odpoczynek.
Nie wypadało się kłócić, dlatego posłusznie zawróciłem. Przy okazji uchwyciłem kątem oka pułapkę umieszczoną w koronie pobliskiego drzewa.
– Gdzie przebywa pacjentka? – zapytałem podczas kolacji, kiedy cała rodzina zgromadziła się przy stole. – Chciałbym ją już przebadać.
– Nie ma pośpiechu – odparł sucho Zhéhá.
– Nie ma pośpiechu? – powtórzyłem, nie kryjąc zdumienia. – Podobno ostatnio jej stan uległ pogorszeniu.
Cisza, nie licząc odgłosów siorbania.
– A zatem kiedy? – dodałem z naciskiem.
– Musimy wszystko przygotować.
– Trzy, cztery dni – zamamlała staruszka. – Tyle jeszcze wytrzyma.
Na tym rozmowa się skończyła. Zachowanie gospodarzy zaczęło poważnie mnie irytować; uparte milczenie i odmowa wyjaśnień ostro kłóciły się z moim rozumieniem uprzejmości i gościnności. Zwłaszcza, że byłem lekarzem, którego sami wezwali w konkretnym celu.
Nazajutrz po śniadaniu grzecznie wróciłem do swojego pokoju, lecz w rzeczywistości czekałem jedynie, aż wszyscy rozejdą się do swoich obowiązków. Gdy tylko główna izba opustoszała, wymknąłem się na podwórze i czmychnąłem za najbliższy budynek. Zyskawszy pewność, że moja ucieczka nie została dostrzeżona, wybrałem się na spacer.
Wysokie Gniazdo bardzo przypominało Gniazdo Zielone, z tym że położone było znacznie wyżej, na obrzeżach wypełniającego skalną nieckę jeziora. Na wodzie unosiło się kilka małych łódek, w oddali kobiety robiły pranie. Kto mógł, ten pracował na polu i w lesie, dlatego przechadzając się między domostwami, spotykałem głównie małe dzieci. Przyciągałem spojrzenia, lecz nikt mnie nie zaczepiał.
Wypatrzyłem ścieżkę biegnącą do brzegu jeziora i pomyślałem, że przyjemnie byłoby zanurzyć w nim stopy. Wyszedłem poza otaczający wioskę częstokół i stanąłem jak wryty. Po obu stronach drogi sterczały niewysokie słupy, na których zamocowano drewniane klatki. Domyślając się, co zaraz ujrzę, okrążyłem jeden z nich. Przeczucie mnie nie myliło. Obie konstrukcje dawały schronienie ptasim truchłom wpisanym w plecione okręgi. Tym razem dostrzegłem jednak pewien niepokojący szczegół: ptaszyska miały nie dwie, a trzy nogi.
Podszedłem bliżej, nieomal wtykając nos do klatki. Owa trzecia noga, choć wyglądała na wronią, z pewnością nie była dziełem natury; sterczała pod dziwnym kątem, nie potrafiłem jednak określić, jak dokładnie ją przytwierdzono. Skrzydła były szeroko rozpostarte, nasuwając skojarzenie z ciałem rozpiętym na krzyżu; czym prędzej odrzuciłem tę myśl jako doprawdy nie na miejscu. Truchełko zaczynało już cuchnąć, lecz czarne oczka nadal łypały szkliście w kierunku, z którego nadszedłem przed dwoma dniami. Skrzywiłem się z odrazą i wróciłem na drogę. Nie musiałem wytężać wzroku, by stwierdzić, że tego rodzaju „totemów”, jak ochrzciłem je w myślach, było znacznie więcej. Rozmieszczone w równych odstępach wzdłuż całego ostrokołu, oddzielały wioskę zarówno od jeziora, jak i pobliskich wzniesień. Ruszyłem wyznaczaną przez nie trasą, upewniając się, że w każdej z klatek gnije trzynogi ptasi trup, z oczami skierowanymi na zewnątrz, niczym wyglądający zagrożenia strażnik.
Odeszła mnie ochota na spacer, a nawet pluskanie w jeziorze. Te makabryczne gusła wzbudziły we mnie głęboki niesmak, by nie rzec – niepokój. Pragnąłem jedynie przebadać pacjentkę, a następnie opuścić to dziwne miejsce. Wróciwszy przez inną bramę, przed jedną z chat dostrzegłem siedzącą na stołku kobietę. Między jej stopami stała duża, gliniana miska, ona sama zaś rozwijała szpulkę nici. Na mój widok podskoczyła ze strachu i pochyliła się, jakby usiłowała zasłonić przede mną zawartość miski. Bez trudu dostrzegłem jednak kłębowisko czarnych piór, skrzydeł, ogonów i dziobów, obok zaś – stertę odkrojonych łapek.
– Co to takiego? – zapytałem, mimo że kobieta obracała się już na stołku, wlokąc za sobą miskę. – Dlaczego to robicie?
Burknęła coś niezrozumiałego i rozejrzała się dokoła, jakby wyglądała pomocy. W pobliżu nie było nikogo, wobec czego podjęła przerwaną czynność. Ukucnąłem naprzeciw i zaglądnąłem jej w twarz.
– Co oznaczają te ptaki? Dlaczego mają trzy nogi?
Przez chwilę strzelała oczami na boki; uchwyciwszy moje ponaglające spojrzenie, westchnęła i zacisnęła usta. Czekałem cierpliwie, aż jej zakrwawione palce przewleką nitkę przez wąskie ucho igły.
– Te ptaki to słońce – rzekła wreszcie, nie podnosząc głowy. – Tam, gdzie jest słońce, nie ma ciemności. Chronią przed złem, w dzień i w nocy.
Umilkła, wydobyła z miski wronie udko i ostentacyjnie wraziła w nie igłę. Zamierzałem nalegać na dalsze wyjaśnienia, lecz przeszkodził mi w tym gniewny okrzyk. Od drugiej strony wioski nadchodził Zhéhá, wyraźnie rozdrażniony; za nim truchtała przerażona małżonka.
– Wszędzie cię szukamy – zawarczał. – Tu nie jest bezpiecznie. Wracaj do chaty.
– Gdzie moja pacjentka? – odparłem chłodno, prostując się na pełną wysokość. – Chcę ją zobaczyć. Teraz. Zaprowadźcie mnie do jej domu.
Mężczyzna żachnął się ze złością.
– Dziewczyny nie ma w wiosce. Jest tam, daleko. – Ręką pokazał na las. – Nie chcemy, żeby zaraziła innych.
Było to całkiem zrozumiałe i na tyle racjonalne, że zamrugałem ze zdziwienia.
– Chodźmy tam – powiedziałem twardo. – Teraz. Póki nie jest za późno.
– Teraz nie. Jeszcze nie.
– Więc kiedy?
Zhéhá długo przyglądał mi się zmrużonymi oczami, po czym powoli skinął głową.
– Jutro. Jutro, lǎowài.
“Cudzoziemcze”.
Tego dnia nie dostałem ani obiadu, ani kolacji. Zhéhá, który również nie jadł, wyjaśnił, że post jest konieczny, aby oczyścić ciało przed zetknięciem z klątwą.
Z głodu i nerwów spałem niespokojnie, a obudziło mnie pierwsze światło poranka. Zhéhá i jego matka krzątali się już po izbie. Mężczyzna wskazał na stół, na którym leżał mały płócienny woreczek.
– To dla dziewczyny – zaburczał. – Uśmierzy jej ból.
Wkrótce potem wyruszyliśmy.
Droga była daleka. Dopiero w okolicach południa, kiedy schodziliśmy do płytkiej doliny, dostrzegłem wśród drzew dwuspadowy dach. Zgadywałem, że tam właśnie przetrzymywano chorą.
Ścieżka wyprowadziła nas na niewielką, cienistą polanę, obramowaną zwartą ścianą zieleni. Na jej środku wznosił się pokaźny drewniany budynek na kamiennej podmurówce. Zakląłem pod nosem, bo granicę pomiędzy polaną a lasem wyznaczał pierścień drewnianych słupów. I tutaj nie mogło zabraknąć klatek z martwymi wronami, jednak te miały dzioby skierowane do wewnątrz okręgu. Nietrudno było zrozumieć tę symbolikę: miast wzbraniać wstępu, ptaki pilnowały, by klątwa nie wydostała się na zewnątrz, poza obręb tego poświęconego złu sanktuarium.
Dopiero po chwili spostrzegłem, że tylko ja wszedłem na polanę. Tamci zatrzymali się na drodze, gdzie starucha rozpakowała niesione w rękach zawiniątko. Wzdrygnąłem się, bo to była kolejna czarna wrona, z obowiązkową trzecią nogą, rozciągnięta na plecionym wieńcu niczym na ławie tortur. Z niedowierzaniem obserwowałem, jak kobieta zawiesza ją sobie na piersi, jakby przywlekała magiczną zbroję. Strach, jaki wywołał we mnie ten widok, złożyłem na karb zmęczenia i napiętej atmosfery.
Zhéhá rozpalił ogień i wydobył z sakwy dziwny metalowy przedmiot, który okazał się kadzielnicą. Gdy już ulatywał z niej aromatyczny dym, starucha wyciągnęła ją daleko przed siebie i weszła na polanę, gestem usadzając mnie w miejscu. Choć narastał we mnie niewyjaśniony niepokój, przywołałem na usta drwiący uśmieszek. Jakież to prymitywne, jakież śmieszne i cudaczne – magia, obrzędy, rytuały!
Szamanka wyłoniła się z chaty po kilku minutach, gorliwie wymachując kadzielnicą. Przywołała mnie gestem i wraz ze mną weszła do środka. Za progiem ujrzałem przestronną izbę z zimnym paleniskiem i kilkoma prostymi meblami. Starucha otworzyła zachęcająco drzwi wiodące do izby po lewej. Dolatywał stamtąd nieprzyjemny zaduch, lecz taka dola lekarza. Wziąłem głęboki wdech i wkroczyłem do jaskini zła.
Drzwi natychmiast się za mną zamknęły, huknęła opadająca sztaba.
– Hej, hej! Co, do…?! – Przypadłem do drzwi i zacząłem tłuc w nie pięścią. Jednocześnie nasunąłem koszulę na nos, odór choroby był bowiem trudny do zniesienia.
– To konieczne! – odpowiedziała wstrętna starucha. – To dla bezpieczeństwa. Bez obaw, niczego wam nie zabraknie.
Zmusiłem się, aby się uspokoić. Właściwie nie powinno mnie to dziwić: zapewne był to nieodzowny element rytuału.
Odwróciłem się do swojej pacjentki. W pokoju panował półmrok, toteż dopiero po chwili byłem w stanie rozróżnić szczegóły. Zdjęty grozą, krzyknąłem i przylgnąłem plecami do ściany.
Dziewczyna leżała na grubym materacu, z rozłożonymi nogami i szeroko rozpostartymi ramionami, przykuta do podłogi za pomocą metalowych obręczy na kostkach i nadgarstkach. Krótko ostrzyżone włosy sterczały w nieładzie, wykrzywiona udręką twarz błyszczała od łoju, luźne odzienie kleiło się do wilgotnej piersi. Skóra na wychudzonych kończynach była posiniaczona i poraniona, na nagich stopach dostrzegłem oznaki gangreny. Pośladki spoczywały na wyłożonej materiałem macie; pomiędzy udami wykwitała ogromna, żółta plama. Cały pokój cuchnął wydalinami i gnijącymi ciałem. W panice dopadłem do najbliższego okienka, lecz powietrze na zewnątrz stało w miejscu, upragniony podmuch nie nadchodził.
Z trudem uspokoiłem oddech i rozejrzałem się po izbie. Otworów w ścianach było kilkanaście. W kącie stało kilka wiader; zaryzykowałem sprawdzenie zawartości. Woda, chyba czysta. Obok kawałki miękkiej tkaniny. Naprzeciw drzwi – płachta skóry rozwieszona na ścianie, po jej bokach – łańcuchy i obręcze. Deski poniżej – zapaskudzone, przesiąknięte odorem fekaliów.
Do jakiego piekła trafiłem?! Kim była ta biedna dziewczyna i dlaczego zgotowano jej taki los?! Jakież niepojęte zło zagnieździło się w tych górach, w tej wiosce, w tych ciemnych wieśniaczych umysłach?!
Ale skoro życzyli jej źle, skąd ta woda, to czyste odzienie, ta przestronna izba? Dlaczego wezwali do niej lekarza?! Choć trudno było mi to pojąć, zdołałem przekonać sam siebie, że te potworności wynikają nie z okrucieństwa, a z niewiedzy i zabobonu.
Przebadałem pobieżnie dziewczynę. Nie potrafiłem stwierdzić jednoznacznie, co to za przypadłość; na tym etapie należało raczej mówić o szeregu nawarstwionych chorób i dolegliwości. Nie sądziłem, by dało się ją uratować, musiałem jednak spróbować. Zacząłem od podania leków przeciwbólowych i przeciwgorączkowych; proszku otrzymanego od Zhéhá ani myślałem wypróbowywać.
Pierwsze dawki nie przyniosły widocznych rezultatów: chora dyszała ciężko i pojękiwała, czoło miała rozpalone. Obmyłem delikatnie całe jej ciało, spocone, lecz nie brudne. Pomimo rozlicznych siniaków kości wydawały się całe. Pod wieczór kobieta zaczęła majaczyć, lecz po przyjęciu kolejnej dawki leków zapadła w głęboki sen. I ja, znużony, odpełzłem pod ścianę i opuściłem głowę na pierś.
Rano zbudziło mnie ciche wołanie.
– Bàba? Bàba…?!
Wystarczył jeden świadomy oddech, bym przypomniał sobie, gdzie jestem. Dopadłem do pacjentki i położyłem dłoń na jej czole. Zdało mi się chłodniejsze niż wczoraj, nie mogła jednak być w pełni zmysłów, skoro pomyliła mnie ze swoim ojcem.
– Jestem lekarzem – powiedziałem miękko. – Odpoczywaj i niczym się nie martw. – Przełknąłem ślinę. – Od teraz wszystko będzie dobrze.
Naraz rozwarła szeroko oczy i popatrzyła na mnie zaskakująco przytomnie.
– Lekarzem…?
– Tak. Zhéhá wezwał mnie, żebym wypędził z ciebie chorobę.
Powoli, z ogromnym wysiłkiem, pokręciła głową.
– To on mi to zrobił. Zhéhá, mój ojciec. – Szczęknęło żelazo; dziewczyna wykręciła nadgarstek, by pokazać palcem na odległy kąt izby. – Tam. Moje dziecko. Był wściekły, bo przyniosłam wstyd rodzinie. A to… To jest moja kara.
Dłoń zwisła bezwładnie, a ona zamknęła oczy i odetchnęła, jakby ta krótka przemowa do cna ją wyczerpała. Zerknąłem ukradkiem we wskazywanym kierunku, nie odważyłem się jednak wstać i tam podejść. Przez kołatanie serca i szum w uszach ledwo dosłyszałem jej szept.
– Uciekaj stąd. Uciekaj, lǎowài… To będzie moja zemsta.
– Spokojnie – wykrztusiłem, usiłując otrząsnąć się z szoku. – Spokojnie, razem pokonamy chorobę.
– To nie choroba. – Mógłbym przysiąc, że na jej wargach zamajaczył blady uśmiech. – A ja chcę tylko umrzeć. Umrzeć, lǎowài.
Nagle jęknęła z bólu i rzuciła się na posłaniu, skręcając całe ciało. Jeszcze chwila i z jej gardła dobywał się pełen udręki charkot. Drżącymi rękami sięgnąłem do torby.
– Proszę, to na ból. – Przystawiłem jej do ust tabletkę.
– Nie chcę! – zawyła. – Tylko umrzeć, lǎowài! Umrzeć!
Ciche łkanie wypełniło izbę; twarz kobiety wykrzywiały teraz grymasy tak potworne, że odwróciłem wzrok. W akcie desperacji sięgnąłem po woreczek od Zhéhá.
– A to? – wykrztusiłem. – To od… twojej babki. Podobno pomoże na ból.
Wysypałem na rękę trochę proszku; dziewczyna zerknęła na niego spod półprzymkniętych powiek i na jej twarz wypłynęła autentyczna radość.
– Tak – wycharczała. – Tak.
Wychyliła duszkiem roztwór, który dla niej przyrządziłem. Potem opadła bezwładnie na posłanie i z ulgą przymknęła oczy.
– Przepraszam – szepnęła.
To było jej ostatnie słowo.
Spędziłem przy jej ciele cały dzień i całą noc, kuląc się na nagich deskach i wyjąc z rozpaczy. Następnego ranka wpadłem w histerię. Próbowałem wyważyć drzwi, lecz okazały się niesłychanie mocne; potem dłubałem skalpelem w ścianie, lecz bez większych efektów. Wiadra były puste, a ja coraz bardziej cierpiałem z pragnienia; głód doprowadzał mnie do szału, raz po raz przyłapywałem się na spoglądaniu na gnijącego obok trupa. Chodziłem od kąta do kąta, zanosiłem się płaczem i rąbałem pięściami w ścianę, aż do krwi.
Wieczorem dobiegły mnie dziwne hałasy. Z góry, jakby z dachu. Nie miałem siły wstać, leżałem więc tylko i patrzyłem. Po chwili deska nad moją głową drgnęła i odsunęła się, odsłaniając skrawek gwieździstego nieba.
– Woda – powiedział Zhéhá i zaczął ostrożnie opuszczać do środka wiadro.
Przyssałem się chciwie do zbawczej wilgoci. Piłem i piłem, dopóki nie zwaliłem się bez zmysłów na podłogę.
*
– Sānchóng – mruczy stara wiedźma, obmywając mój tors wilgotną szmatką. – Każdy ma w sobie sānchóng. Ale czasem sānchóng przywołują wǔshī. Wǔshī nie można się pozbyć. Wǔshī nie odchodzą, chyba że same.
Leżę na miękkim posłaniu, z głową złożoną na poduszce i wzrokiem wbitym w sufit. Ostatnio to wszystko, na co mnie stać. A przecież niczego mi nie brakuje: jestem dobrze karmiony, regularnie odwracany na boki, myty i przebierany, a na noc przykrywany kocem. Czasem mężczyźni z wioski przychodzą, by zakuć mnie w utwierdzone w ścianie żelastwo; ma to zapobiegać odleżynom oraz opóźniać zanik mięśni. Nie zapominają przy tym o poduszce za głowę; nie chcą przecież, żebym próbował jakichś sztuczek z przyśpieszaniem własnej śmierci.
Teraz doczekałem się również wyjaśnień.
– Wǔshī są wiecznie głodne – tłumaczy spokojnie starucha. – Zabijają ofiarę i natychmiast szukają nowej. Nigdy nie wiadomo, na kogo trafi ani kiedy. Dlatego lepiej trzymać je w ryzach.
Słucham i rozumiem, lecz mój umysł jest zbyt ociężały, bym zdobył się na jakąkolwiek refleksję. Skąd ta słabość, skąd ta apatia? Sam się sobie dziwię. Czy nie powinienem walczyć? Planować ucieczki?
Starucha wstaje i klęka na brzegu materaca. Nucąc pod nosem jakąś melodię, rozmasowuje moje zdrętwiałe stopy.
– Ale wǔshī trzeba karmić – podejmuje po chwili. – Trzeba dać im to, co inaczej wezmą sobie same. Lepiej wybrać niż zdawać się na los. – Wzdycha głęboko. – Āi, lǎowài, gdybyś rozumiał, ile dla nas zrobiłeś… Patrzę na ciebie i wiem, że będziesz żyć długo, jeszcze dłużej niż moja wnuczka.
Krzywię się, kiedy moje nerki przeszywa niewiadomego pochodzenia ból. Wiedźma sięga szmatą między moje nogi, wyciera resztki kału pozostałe po ostatnim wypróżnieniu.
– Tak, lǎowài. Wszyscy jesteśmy ci wdzięczni. Podarowałeś tej wiosce kilka lat spokoju.
*
Leżę nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w sufit. Czasem przyglądam się cieniom na ścianie albo drobinkom kurzu igrającym w snopach światła. Już dawno przestałem liczyć dni. Już od dawna nie roztrząsam – kto, co, jak i dlaczego. Obecnie moim jedynym zmartwieniem jest ból. Zawdzięczam to swemu rozsądkowi, własnej racjonalnej naturze. Nie torturuję się nadzieją na ratunek, nie wspominam ani nie marzę; wyrzekłem się człowieka, którym byłem, nie jestem nikim ani niczym. Wszystko z czasem znika, zaciera się, traci na znaczeniu; wszystko, tylko nie ból. Bólu się nie pozbędę, dlatego zaciskam zęby i cierpię.
Jest ich pięć, poznałem nawet ich imiona. Przenikają przez skórę, wgryzają się w tkanki i kości, wysysają szpik. Kopią sobie we mnie nory, drążą korytarze. Wiją gniazda. Żądlą, kroją, łaskoczą. Płyną żyłami i arteriami, rozpychają oskrzela, wykręcają stawy. Kąsają nerwy, płuca, wątrobę. Odkrywają, smakują, ucztują.
Czasami krzyczę; na ogół staram się leżeć bez ruchu i nie myśleć o niczym.
Jestem zmęczony. Tak bardzo zmęczony.
Czekam.
Sānshī – “trzy trupy", nazywane również sānchóng – “trzema robakami”. Według chińskich wierzeń są to trzy demoniczne pasożyty, które zamieszkują ciało każdego człowieka, gnieżdżąc się w głowie, piersi i brzuchu. Po śmierci gospodarza stają się wolnymi duchami, dlatego robią wszystko, aby skrócić jego życie: sprowadzają na niego choroby i donoszą pewnemu bóstwu o jego złych uczynkach.
Według pewnego chińskiego podręcznika z IV w. naszej ery, sānshī mogą zaprosić do ludzkiego ciała wǔshī – czyli kolejne pięć trupów, które przysparzają ofierze niewymownego cierpienia.
Sānzúwū – trójnoga wrona – jest bohaterem pewnego chińskiego mitu i od tysiącleci symbolizuje słońce. Nie wyczytałam nigdzie, aby była wykorzystywana jako symbol chroniący przed złem – przyznaję bez bicia, że nastąpiła tutaj adaptacja do potrzeb opowiadania. :)
P.S. Jakby co w Wordzie wychodzi niecałe 35.000 znaków – może to przez te kreski nad chińskimi sylabami, albo twarde spacje…? :(
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Czołem, DHBW!
Bardzo lubię, gdy autor mnie czegoś nauczy, a tutaj pisałaś o rzeczach, o których nie miałam pojęcia – super! Bardzo sprawnie operujesz językiem, podoba mi się też to, jak oddałaś tę bezwstydną arogancję “białego człowieka” z tamtej epoki. Aż nie było mi go tak bardzo żal.
Trochę mi było szkoda, że szybko ogarnęłam, że przeniosą klątwę na niego. Miałam nadzieję, że zmieścisz tam jeszcze jakiś twiścik, a tu poszło raczej liniowo. Niemniej, sama forma klątwy była zaskoczeniem, więc tekst w żadnym razie mnie nie znudził.
Z marudzenia:
Ku memu rozczarowaniu, pacjentów miałem jak na lekarstwo; widocznie niechęć do cudzoziemców przeniknęła nawet w najbardziej odludne rejony górzystego Yunnanu. Jakże gorzka była to konstatacja! Ślęcząc nad uczonymi dziełami w przytulnych wnętrzach Maughan Library, wyobrażałem sobie, że gdziekolwiek rzuci mnie los, miejscowi przyjmą moją posługę z wdzięcznością i należnym szacunkiem. Tymczasem w Lǜwō spotkał mnie straszliwy zawód. Byłem tam obcy, co okazywano mi na każdym kroku.
Jakbyś chciała coś delikatnie skrócić, to wytłuszczone i podkreślone fragmenty właściwie się pokrywają, pewnie dałyby się skleić w jedno.
Zwabiony ptak, chcąc się pożywić, nieuniknienie zwalniał blokadę i tym samym przypieczętowywał swój los.
To “nieuniknienie” jest w sumie zbędne, a uniknęłabyś dwóch karkołomnych słów blisko siebie.
Życzę Ci powodzenia w konkursie :)
„Jak mogła się zamknąć z tym draństwem, a teraz nie chce się otworzyć?! Kto to w ogóle kupił?! Czy ktoś tego używa?!”
O nie, widzę, że przekroczony limit o ponad 5000 znaków. Dyskwalifikacja!
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Błagam, powiedz mi, że to okrutny żart.
Poza tym w Wordzie jest tych znaków o 600 mniej!!!
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Anoia, ślicznie dziękuję za przeczytanie i komentarz. <3 “Nieuniknienie” rzeczywiście usunęłam, natomiast co do tych “powtórzeń bliskoznacznych” ;) na górze – jest to celowa “kwiecistość”. :)
Pozdrawiam! :)
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Przypominam, że 30000 znaków wg licznika portalowego
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Przeczytane. Bardzo ciekawy “folk” sobie wybrałaś, końcówka opowiadania jest bardzo dobra, ale na resztę troszkę pokręcę nosem. Całkowicie rozumiem, że chciałaś powoli budować nastrój, ale pierwsza część wypadła nieco za bardzo jak streszczenie połączone z infodumpem. Nie jestem fetyszystką dynamizmu, lubię powolne narracje i ogólnie to, jak się tu historia rozwija, mi się podoba, ale początek zaczął mnie w pewnym momencie nużyć, bo podawałaś kolejne informacje w sposób monotonny, jakbyś chciała w miarę szybko odwalić opis świata, w którym rzecz się dzieje i przejść do właściwej akcji.
Nie jest tak, że w tym konkretnym przypadku widziałabym rozpoczęcie in medias res i retrospektywne opowiadanie o tym, jak wyglądały początki wyprawy, bo w takim lekko vintage stylu możesz mieć linearną akcję, choć np. rozpoczęcie od tego, że narrator coś wspomina, sugerujesz, że jest znacznie później i czytelnik wyobraża sobie, że on z tych Chin wrócił do domu, a potem dostaje obuchem po głowie, też byłoby niezłe.
Natomiast jest kwestia proporcji. I ten początek, ze szczegółowym opisem, który częściowo mógłby się znaleźć gdzie indziej, podczas akcji, trochę jak dla mnie zachwiało tymi proporcjami.
Potem budowanie nastroju jest dobre, bohater jest wiarygodny w tym poczuciu wyższości, bardzo brytyjskim, to bym nawet podkreśliła. W ogóle nawet ten przydługi początek zyskałby, paradoksalnie, gdybyś go mocniej wystylizowała na taką kolonialną gadkę.
Potem wraz z rozwojem akcji robi się coraz lepiej i ogólna ocena wypada zdecydowanie na plus. Dam klika na zachętę, ale mam nadzieję, że technikalia poprawisz :)
Z uwag co do treści: bohater w końcu zna czy nie zna chiński? Mandaryńskiego chyba nie da się nauczyć w kilka miesięcy siedząc w Europie nawet przy dzisiejszym wspomaganiu nauki, a potem trochę dajesz mu rozumienie tego, co się mówi, albo nierozumienie w zależności od tego, czego potrzebujesz jako autorka. Facet czasem nie rozumie rzeczy prostych, a rozumie skomplikowane wypowiedzi – to jest może największym narracyjnym babolkiem. Jasne, wspominasz, że to inny dialekt (rozumiem, że do tego odnosi się uwaga o “prymitywnym miejscowym dialekcie”), ale tym bardziej powinnaś przemyśleć, co on rozumie, a czego nie. Tam, gdzie nagle rozumie wszystko, fajniej – i straszniej – by było, gdyby dochodziły do niego tylko niepokojące strzępy rozmów.
Jeszcze w kwestii chińszczyzny. Wtrącasz sporo całkowicie niezrozumiałych słów. To jest fajne, buduje nastrój, sama to lubię, mam na portalu opowiadanie z wtrętami korsykańskimi i opowiadanie z elementami baskijskimi, bardzo popieram takie budowanie świata, bo brzmienie języków jest jego elementem. Niemniej w takim przypadku należy czytelnikowi podpowiedzieć znaczenia, zwłaszcza w języku, w którym ma nikłe szanse cokolwiek zrozumieć (zdołałam nawet przemóc poczucie, że jak to, korsykańskiego, który przypomina włoski, nikt nie zrozumie? powtarzając sobie, że nie wiem, ile osób poza mną na portalu zna włoski). Ogrywasz to w scenie, w której bohater nie rozumie, choć jest ona troszkę mało prawdopodobna w kontekście jego znajomości języka. Ale takie słowa jak np. lǎowài nie znajdują nigdzie wyjaśnienia, a nie da się wymyślić z kontekstu, co znaczą: kochany, obcy, lekarzu, głupku? To też da się wpleść, on sobie to może w myślach przetłumaczyć, zastanowić się nad tym, dlaczego tak do niego mówią, cokolwiek. Warto też zebrać potem wszystko w słowniczek i wrzucić w komentarzu, aczkolwiek podstawą jest wyjaśnienie wszystkich obcych słówek w obrębie tekstu. Tak, jak jest, powstaje niepotrzebna bariera między czytelnikiem a tekstem, wyrywa z immersji, zamiast w nią wciągać.
Co do technikaliów:
Po pierwsze tekst cierpi na zaimkozę, aczkolwiek nie jest przypadkiem ciężkim i nieuleczalnym. Sugeruję taką metodę walki: jak tylko klawiatura twoja wystuka zaimek dzierżawczy, a w szczególności dowolną formę zaimka “swój”, skreśl go, a potem zastanów się, czy bez niego zdanie jest zrozumiałe. Jeśli całkowicie nie – przywróć, w pozostałych 99% przypadków nie przywracaj. Podobnie postępuj z innymi zaimkami, aczkolwiek tu proporcje będą nieco mniej radykalne ;)
Interpunkcja bardzo okej, choć nadużywasz średników, które polszczyzna nie bardzo lubi. Czasami są one zresztą niepotrzebne, np. tu, bo nie zmieniasz podmiotu:
Tuż po południu zboczyłem ze ścieżki, aby złapać oddech i zwilżyć gardło źródlaną wodą; przy okazji czujnie rozejrzałem się po pobliskich zaroślach.
Osada położona była wysoko w górach, zaś drogę do niej mój organizm wspominał
Spójnik “zaś” (oraz “bowiem”) poprawnie powinien być “na drugim miejscu w zdaniu”, tzn. nie na początku: drogę do niej zaś mój organizm wspominał / drogę do niej mój organizm wspominał zaś
Na początku może być “a” (i “albowiem”).
Pojedyncza izba, uszczelniona gliną,
Uszczelnione gliną mogą być ściany, np. z trzciny czy desek, nie izba.
że w walce o ludzkie życie odpadałem w przedbiegach, ogrywany
Te przedbiegi imho zbyt nowoczesne.
Wyjaśnił, że miejscowi z zasady nie ufają obcym, a co dopiero cudzoziemcom; że nie byli zadowoleni z faktu, że muszą mnie utrzymywać, chociaż nikogo do siebie nie zapraszali. Teraz jednak rozumie, że traktowali mnie zbyt surowo. Podejrzewałem, że obawia się gniewu prefekta, lecz potem dodał:
– Przyznam, że ostatnio myślałem o panu.
Pierwsze powtórzenie byłoby uzasadnione wyliczanką, pozostałe już nie.
– Ryż ledwie posadzony, zapasy na wykończeniu. Wychodzi – jemy ptaki.
Tu sugerowałabym zastąpienie ostatniej półpauzy np. dwukropkiem, bo powinno się unikać stosowania jej w dialogach w funkcji innej niż oddzielanie wypowiedzi o didaskaliów. Powoduje to chaos.
Wysokie Gniazdo bardzo przypominało Gniazdo Zielone, z tym że położone było znacznie wyżej, na obrzeżach wypełniającego skalną nieckę jeziora.
Raczej: na brzegu, na obrzeżach to miejscowości. Oraz: to jezioro było wyżej niż Zielone Gniazdo? Tu się potknęłam na topografii okolicy, zwłaszcza że nie zapamiętałam, żeby wspinali się wcześniej pod górę.
zaś ona sama rozwijała szpulkę nici.
j.w.
metalowe ustrojstwo
“Ustrojstwo” zdecydowanie nie z tej bajki, późniejsze, kolokwialne, no i żywcem nie pasuje do tego, że narrację masz z punktu widzenia Anglika.
Uwaga czysto techniczna: jak chcesz dodać komentarz zaraz pod swoim własnym, to dodaj go do tego, który napisałaś wcześniej. Jeśli z komórki nie jesteś w stanie edytować poprzedniego w celu dodania czegoś, zaznacz to w tym drugim, a po dopadnięciu komputera połącz oba komentarze.
http://altronapoleone.home.blog
Bardzo mi się dobrze ten tekst czytało. Zgadzam się z częścią uwag Drakainy powyżej – tekst w swojej pierwszej części wydaje się niemal pastiszem bardzo staroświeckich (przełom XIX i XX w.) opowiadań grozy. Ale rozkręca się, horrorem jest niewątpliwie, emocjami w II części grasz bardzo skutecznie. Fabularnie jest udany i ciekawy, wciąga i trzyma w napięciu. Zdecydowanie pozytywnie, klik ode mnie.
ninedin.home.blog
drakaino,
Prześlicznie dziękuję za komentarz i za klika na zachętę <3 Klik się przyda, zachęty zasadniczo nie potrzebuję. Co do uwag, to część beboków wynikała z braku czasu/limitu znaków (i tak przekroczonego
), np.:
Natomiast jest kwestia proporcji. I ten początek, ze szczegółowym opisem, który częściowo mógłby się znaleźć gdzie indziej, podczas akcji, trochę jak dla mnie zachwiało tymi proporcjami.
Sama to zauważyłam, ale nie było już czasu poprawić. :(
bohater jest wiarygodny w tym poczuciu wyższości, bardzo brytyjskim, to bym nawet podkreśliła. W ogóle nawet ten przydługi początek zyskałby, paradoksalnie, gdybyś go mocniej wystylizowała na taką kolonialną gadkę
Było tego więcej, ale musiałam usunąć, bo – limit znaków. :(
to jezioro było wyżej niż Zielone Gniazdo? Tu się potknęłam na topografii okolicy, zwłaszcza że nie zapamiętałam, żeby wspinali się wcześniej pod górę.
Było to opisane, ale musiałam usunąć, bo – limit znaków. :(
ustrojstwo
Też średnio mi się podobało, ale nie było już czasu myśleć. :(
choć nadużywasz średników
Już zwracałaś mi na to uwagę; jakoś tak mam, że muszę dać średnik (jak w tym zdaniu xD). Inaczej nie czuję rytmu zdania. Możliwe, że wynika to z mojej nerwicy natręctw – no muszę, bo inaczej nie czuję. :(
Pojedyncza izba, uszczelniona gliną
To akurat było celowo i z pełnym rozmysłem – chodziło mi o to, że wszystko jest uszczelnione, również dach.
Technikalia poprawię, ale już nie dzisiaj, bo ledwo żyję (zwaliła się na mnie praca i fucha na boku). A jutro muszę wstać o 5.15.
Co do chińskiego – tutaj mogę się wypowiedzieć z pewnym autorytetem , albowiem przez trzy lata studiowałam chiński i nawet byłam w Chinach (może nie w Yunnanie, ale w Sichuanie już tak).
Ale takie słowa jak np. lǎowài nie znajdują nigdzie wyjaśnienia
To oznacza “cudzoziemiec”, ale nie do końca – nie da się tego tak łatwo przetłumaczyć i właśnie dlatego nie tłumaczyłam tego w tekście. Świadomie – bo uznałam, że jak czytelnik jest ciekawy, to sobie sprawdzi (era internetu!). ^^’ Ale dodam notkę w pierwszym komentarzu pod tekstem, to rzeczywiście dobry pomysł.
Na temat laowai polecam np.: https://languagelog.ldc.upenn.edu/nll/?p=11626
Swoją drogą, popatrz, jak się tutaj zmiksowałyśmy: https://www.gildia.pl/komiksy/486618-laowai-wyd-zbiorcze xDDDD
Natomiast co do tego:
Ogrywasz to w scenie, w której bohater nie rozumie, choć jest ona troszkę mało prawdopodobna w kontekście jego znajomości języka.
– wszystko było dobrze przemyślane. Chiński jest językiem tonowym i nie wystarczy znać jakąś sylabę (np. shi), żeby znać jej znaczenie. Znaczenie uzależnione jest od tonu, kolejności, kontekstu. Jeden dźwięk może znaczyć wiele rzeczy, nawet z tym samym tonem (taką samą kreską).
Polecam np. przecudowny wiersz o poecie Shi Shi, który chciał żywić się lwami – nie, nie zmyślam, to autentyk. xD Przytoczę jako ciekawostkę:
Pinyin:
« Shī Shì shí shī shǐ »
Shíshì shīshì Shī Shì, shì shī, shì shí shí shī.
Shì shíshí shì shì shì shī.
Shí shí, shì shí shī shì shì.
Shì shí, shì Shī Shì shì shì.
Shì shì shì shí shī, shì shǐ shì, shǐ shì shí shī shìshì.
Shì shí shì shí shī shī, shì shíshì.
Shíshì shī, Shì shǐ shì shì shíshì.
Shíshì shì, Shì shǐ shì shí shì shí shī.
Shí shí, shǐ shí shì shí shī shī, shí shí shí shī shī.
Shì shì shì shì.
English:
« Lion-Eating Poet in the Stone Den »
In a stone den was a poet called Shi Shi, who was a lion addict, and had resolved to eat ten lions.
He often went to the market to look for lions.
At ten o’clock, ten lions had just arrived at the market.
At that time, Shi had just arrived at the market.
He saw those ten lions, and using his trusty arrows, caused the ten lions to die.
He brought the corpses of the ten lions to the stone den.
The stone den was damp. He asked his servants to wipe it.
After the stone den was wiped, he tried to eat those ten lions.
When he ate, he realized that these ten lions were in fact ten stone lion corpses.
Try to explain this matter.
Tak więc kiedy mój bohater usłyszał “chong”, a słowo to wydało mu się w tym kontekście dość dziwne (bo dlaczego z jakąś liczbą – dlaczego akurat trzy?!), to mógł się upewnić, czy chodzi o “robaka”. Podobnie – shi. Mógł, ale nie musiał znać słowa “trup”, chociaż znał “umrzeć”.
Dialogi specjalnie są proste, taki poziom mandaryńskiego spokojnie mógł opanować w Anglii (miał u boku profesora, który spędził tam dwie dekady). Natomiast po przyjeździe z pewnością nie radził sobie dobrze od razu – i Xiaoyu tłumaczy mu istotę klątwy na stosunkowo wczesnym etapie. Dialogi, które następują kilka miesięcy później są już nieco bardziej “zaawansowane” – bo nie dość, że spędził tam kilka miesięcy + całą zimę + początek wiosny, to jeszcze zaczął rozmawiać ze wszystkimi – a nie tylko jedną osobą.
I tak chyba najtrudniejszym słowem jest “uśmierzy” – ale po chińsku to mogło być jakieś proste słowo, które bohater sobie przetłumaczył w ten sposób. Podobnie: mogło mu się wydawać, że mówi np. “Jestem wykwalifikowanym specjalistą” – a mówił: “Ja być specjalista dobrze dużo umieć”.
Nom. xD
ninedin, bardzo dziękuję! <3 Tak, początek był specjalnie napisany w takim klimacie. ;) Cieszę się, że ostatecznie się podobało.
Pozdrawiam
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Pojedyncza izba, uszczelniona gliną
To akurat było celowo i z pełnym rozmysłem – chodziło mi o to, że wszystko jest uszczelnione, również dach.
Może i było, ale pamiętaj o najważniejszym: jak coś jest niepoprawne, to jest niepoprawne, i to, co Ty miałaś na myśli, dla czytelnika nie ma najmniejszego znaczenia. Tu, na portalu, możesz to wytłumaczyć, a ja mogę przyjąć do wiadomości Twoje wytłumaczenie i co najwyżej się z nim nie zgodzić. Poza portalem nie będziesz miała takiej możliwości.
To oznacza “cudzoziemiec”, ale nie do końca – nie da się tego tak łatwo przetłumaczyć i właśnie dlatego nie tłumaczyłam tego w tekście. Świadomie – bo uznałam, że jak czytelnik jest ciekawy, to sobie sprawdzi (era internetu!).
Znowu: to tak nie działa. Jak się czyta, irytuje. Jasne, mogłam sprawdzić, ale mi się nie chciało. A w tekście nie ma być dosłownego przekładu, bo to mogłoby być w przypisie, a nie ma gorszej rzeczy niż przypisy do literackiego tekstu. Czytelnik nie potrzebuje słownikowej definicji, czytelnik potrzebuje wiedzieć, co to mniej więcej znaczy. Nasz bohater, po kilku miesiącach nauki, też nie zna wszelkich niuansów oraz musi sobie przybliżać. Dopisanie mu myśli w rodzaju “nazywała mnie obcym” tylko wzbogaciłoby tekst. Można dodać wątpliwość: “tak mi się w każdym razie wydawało” albo coś w ten deseń.
A wiersz przecudny, da się tego gdzieś odsłuchać?
http://altronapoleone.home.blog
Przeczytawszy.
O, jaki ładny, a jaki nastrojowy :)
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
drakaino – tutaj można posłuchać:
https://www.youtube.com/watch?v=9jtiw721RAg&ab_channel=chen1923
I nie, nie będę udawać, że bym to zrozumiała, gdyby ktoś mi to wyrecytował. xD
O, i jeszcze przekierowało mnie od razu na kolejny, tym razem o ji:
https://www.youtube.com/watch?v=n6Jaka22qwo&ab_channel=chen1923
^^
Co do izby, to kręciłam swoim ziemniaczanym nochalem, ale sprawdziłam w Google i niech Ci będzie. <kręci nochalem> Poprawione. </kręci nochalem>
Co do przedbiegów, sama miałam wątpliwości, ale pomyślałam, że skoro coś takiego jak olimpiada było organizowane już ze 20 lat wcześniej, to chyba ujdzie (ciężko stwierdzić na pewno, więc zostawię, zwłaszcza że jest to część większej metafory).
metalowe ustrojstwo → dziwny metalowy przedmiot
Kurde, o tym “zaś” to nie wiedziałam, a wygląda na to, że rzeczywiście. Nie obiecuję, że będę się w 100% konsekwentnie stosować w przyszłości, ale na pewno będę mieć to na uwadze.
Najbardziej rażące “że” usunięte”.
I dodałam w tekście tego cudzoziemca:
– Jutro. Jutro, lǎowài.
“Cudzoziemcze”.
Pozdrawiam :)
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Folklor chiński to skomplikowana sprawa, zwłaszcza że miejscem akcji jest Yunnan czyli miejsce pogranicza, raczej mało związane z tym, co uważamy za tradycyjnie chińskie. Wybrnęłaś dobrze, poza legendą kruka, która raczej w tamtych czasach (późna epoka Qing?) nie dotarła tam, podobnie z powszechnym użyciem mandaryńskiego. Chodzi o górską wioskę, więc nawet gdyby nasz bohater znał standardowy język, miałby problem zrozumieć miejscowy dialekt. Ogólnie, gdyby osadzić akcję współcześnie, nie miałabym się tu czego czepić, bo prowincja to jednak trochę inny świat, ale realia nie do końca mi tu grają. Przychylam się też do opinii przedpiśców, że wstawki chińskie na plus, ale cały dialog to ciut dużo.
Co do samej fabuły, to tekst ma bardzo fajne zakończenie. Początek nieco się dłuży, wciąż nie tłumacząc wielu rzeczy o bohaterze i jego drodze na miejsce. Gdyby tę część zagęścić, późniejsza akcja też zyskałaby na podobnym zabiegu, a zakończenia wybrzmiałoby lepiej i siłą rzeczy dostało więcej miejsca. Językowo w porządku, chociaż miejscami drobna zaimkoza.
Dziękuję za udział w konkursie i pozdrawiam.
oidrin, bardzo dziękuję za komentarz, natomiast pewne rzeczy muszę naprostować. ^^’
EDIT: Zajrzałam również do biblioteki – i dziękuję za klika!
No więc, po pierwsze, to jest już po epoce Qing – “niedługo po wojnie”, czyli, powiedzmy, 1920 r.
Po drugie – mandaryński to zasadniczo język ludu Han, który migrował do Yunnanu na długo przed akcją opowiadania:
Indeed, the Qing government did far more to encourage mobility than to discourage it. Millions of Han Chinese migrated to Yunnan and Guizhou in the 18th century, and also to Taiwan.
czy też:
Yunnan was a destination for Han Chinese during Yuan rule.[33] Colonizers moved into the area during Ming and Qing rule.[34] During the Ming dynasty, 3 million Han Chinese mostly from Nanjing (the original Nanjing population was later largely replaced by Wu-speakers), and some from Shanxi and Hebei, settled in Yunnan.
Nie widzę zatem problemu w tym, żeby jakieś górskie wioski były zamieszkane przez przedstawicieli ludu Han. (W tekście była zresztą wzmianka, że miejscowi należą do ludu Han, no, ale – liczba znaków. ;))
Na tym obrazku przedstawiam zaznaczoną prowincję Yunnan oraz dystrybucję mandaryńskiego – co prawda obecnie, ale nie sądzę, żeby to wszystko ustaliło się jakoś gwałtownie, raczej trwało przez całe wieki.
(Dialekt Kunming – przy czym Kunming to stolica Yunnanu – jest dialektem południowo-zachodniego mandaryńskiego).
Polecam również spojrzeć na ten artykuł:
https://en.wikipedia.org/wiki/Southwestern_Mandarin
gdzie jest napisane, że:
Modern Southwestern Mandarin was formed by the waves of immigrants brought to the regions during the Ming[3][4] and Qing Dynasties.[5] Because of the comparatively recent move, such dialects show more similarity to modern Standard Mandarin than to other varieties of Chinese like Cantonese or Hokkien.
– to tak a propos tego, że “nawet gdyby nasz bohater znał standardowy język, miałby problem zrozumieć miejscowy dialekt.”
Chciałabym również zaznaczyć, że bohater miał problemy ze zrozumieniem miejscowego dialektu – stąd – i po to – ten dialog. Napisałaś, że ten dialog to “ciut dużo”, ale właśnie w tym dialogu zaznaczam, że nie do końca na początku wszystko rozumiał i wyjaśniam, jak to się stało, że o klątwie został poinformowany, ale nie wiedział do końca, o co chodzi.
(Wushi zrozumiał jako pięć ofiar, a nie pięciu “sprawców”).
Dialog jest również dość szczegółowo opisany, więc znaczenie poszczególnych słówek (oraz króciutkich zdanek) da się zrozumieć. (A jeśli czytelnik miał z tym problemy – no to cóż, bohater również, taki był zamysł. ;))
Co do kruka, to rzeczywiście mit wywodzi się z okolic rzeki Jangcy, natomiast nie widzę problemu, aby wraz z ludem Han zawędrował w góry Yunnanu (zob. wyżej). Jest to zresztą mit chiński, ale i ogólnoazjatycki – w Japonii motyw ten był powszechnie wykorzystywany w sztuce na początku XIX w., w Korei mógł być znany jeszcze przed naszą erą:
https://en.wikipedia.org/wiki/Three-legged_crow
Tak więc nie wiem, dlaczego miałby “razić” w Yunnanie, gdzie lud Han już dawno dotarł. ;)
Tak jak wspomniałam, przez 3 lata studiowałam chiński, nie jestem BYNAJMNIEJ żadną kulturową specjalistką, ale pewne rzeczy posprawdzałam. ^^
Raz jeszcze dziękuję za komentarz! I ZA KLIKA
Pozdrawiam :)
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Dzięki za obszerną odpowiedź.
A co do reszty, fajnie poznać koleżankę po fachu, bo też jestem sinologiem. :)
Łoooo, no to się chyba często nie zdarza. Aczkolwiek ja absolutnie nie aspiruję do miana “sinologa”, studiowałam trzy lata, pojechałam do Chin i nawet się dogadywałam – i tyle. Życie sprawiło, że ugrzęzłam w Polsce i w angielskim.
;D
Ale do Chin na pewno wrócę, bo jest to kraj po prostu niesamowity. <3
Tylko błagam, nie mów mi, że studiowałaś na Śląskim w latach 2011-2014. Byłam, jestem i będę dziwna, ale wtedy byłam jeszcze dziwniejsza i byłby obciach.
xDD
P.S. Naprawiłam linka pod “Yunnan i mandaryński”, bo zauważyłam, że się wykrzaczył.
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Ni hao,
muszę przyznać, że mam sentyment do Chin i chociaż sinologii nie studiowałam, to miałam okazję być kilkukrotnie w Kantonie i mam nadzieję jeszcze tam wrócić (tam, czyli do Chin, niekoniecznie prowincji Guangdong)
z łapanki:
Wraz z Xiǎoyǔwyprawiłem się do lasu, by poszukać roślin, którym chińska medycyna przypisywała uzdrowicielską moc.
zabrakło spacji
Co do dialogu, dla mnie dobry zabieg. Nie wybijał z rytmu, wprost przeciwnie – pozwolił na większą imersję
Początek faktycznie przydługi względem środka i końcówki, ale nie będę się nad tym znęcać, bo wytłumaczyłaś wyżej, dlaczego tak wyszło.
Całość bardzo dobra, zgłaszam do biblio
Pozdrawiam
Zrobiłaś z bohatera takiego trochę kolonialnego dupka, który przyjeżdża, myśli, że pozjadał wszystkie rozumy i wie, co jest dla innych dobre. Przez to trochę trudno mu kibicować, na końcu trochę z mściwą satysfakcją pomyślałam, że dostał za swoje ;)
Tekst fajny, chińskie wstawki nie przeszkadzają, choć rozpieprzają zapis w przypadku zgrania opka na czytnik i chcąc nie chcąc musiałam przeczytać z komputera. Początek faktycznie nieco przegadany, ale tylko nieco.
Przy okazji lektury dowiedziałam się czegoś nowego, bo wierzeń, które wykorzystałaś kompletnie nie znałam.
Generalnie: podobało mi się :)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Stara Dagmaro. Ni hao.
chociaż sinologii nie studiowałam, to miałam okazję być kilkukrotnie w Kantonie
Boże, ależ ja teraz cierpię ZAZDRO! Cóż to za niesprawiedliwość, cóż za nierówność między Dagmarami! No jak tak można, JAK TAK MOŻNA? Jak do tego w ogóle doszło?! Nie znam nikogo, kto “miałby okazję być kilkukrotnie w Kantonie”.
Tak czy inaczej – bardzo, bardzo brzydko z Twojej strony. Czy powinnaś się wstydzić?! Otóż odpowiem od razu: TAK. xD
A tak na poważniej: spacja poprawiona. Bardzo dziękuję za przeczytanie i za klika do biblio. xD
Irka_Luz,
Zrobiłaś z bohatera takiego trochę kolonialnego dupka, który przyjeżdża, myśli, że pozjadał wszystkie rozumy
Hehe, ano owszem, hehe. :D Myślę, że w tamtych czasach było o takiego łatwo, pewnie nawet teraz o to nietrudno. ^^
rozpieprzają zapis w przypadku zgrania opka na czytnik
Wybacz :(
Przy okazji lektury dowiedziałam się czegoś nowego, bo wierzeń, które wykorzystałaś kompletnie nie znałam.
Hehe, najbardziej w tych sanchong podoba mi się to, że co jakiś czas opuszczają ciało człowieka i donoszą pewnemu bóstwu o jego grzechach:
The Three Corpses are supposed to keep records of their host's misdeeds, ascend to tian "heaven" bimonthly on the night of Chinese sexagenary ''gengshen'' (…) while the host is sleeping, and file reports to the Siming 司命 "Director of Destinies" who deducts a certain number of days from the person's life for each misdeed.
No kurde, jak wrednym można być?! xD Podli donosiciele. xD
Dziękuję za przeczytanie – i za klika.
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
JAK TAK MOŻNA? Jak do tego w ogóle doszło?! Nie znam nikogo, kto “miałby okazję być kilkukrotnie w Kantonie”.
Tak czy inaczej – bardzo, bardzo brzydko z Twojej strony. Czy powinnaś się wstydzić?! Otóż odpowiem od razu: TAK.
xD
Haha xD na pocieszenie dodam, że praktycznie nic nie zwiedziłam, bo od rana do późnego popołudnia siedziałam na targach kantońskich, więc orka, żadnej przyjemności :P
Witaj DHBW!
Spośród trzech Twoich tekstów, które miałem okazję czytać, ten najbardziej mi się podobał. Szczególnie dobrze wyszło Ci snucie opowieści lekko stylizowanym językiem oraz osadzenie jej w klimacie chińskiej prowincji. Zakładam, że to XIX wiek, prawdopodobnie początek. Podobało mi się zestawienie oświeceniowej mentalności z zabobonem. Przyznam jednak, że spodziewałem się podobnego obrotu akcji (facet jest zbyt pewny siebie i wpadnie w pułapkę) i końcówka nie była zaskoczeniem. Nie znaczy to, że nie zadziałała na mnie. Przeciwnie, namalowane przez ciebie obrazy “choroby” były odstręczające, co w połączeniu z klimatem grozy i – ostatecznie – beznadzieją sytuacji bohatera, stworzyło pożądany efekt horroru.
Zgrabnie wkomponowałaś ideę trzech trupów, ptaków z trzema nogami i całą symbolikę do fabuły. Proporcje zachowałaś dobre (może początek trochę zbyt rozciągnięty i wstawki po chińsku nieco zbyt obszerne, ale to drobiazgi). Nie mam się do czego czepiać. Polecam do biblioteki, bo opko jak najbardziej zasługuje.
Między jej stopami stała duża, glinianą miska
Literówka.
Pozdrawiam!
@DHBW hm, ja akurat jestem ze Śląska, ale studiowałam w Warszawie. A potem już nie w Polsce, bo tak wyszło, że najpierw Tajwan, potem Chiny. Ale fajnie spotkać kogoś z sino tak czy inaczej.
kronosie,
Literówka poprawiona, dzięki! Ach, te podstępne ogonki.
Spośród trzech Twoich tekstów, które miałem okazję czytać, ten najbardziej mi się podobał.
Hm. Miło mi to słyszeć, aczkolwiek moim faworytem są Dary niebios. ^^
Przyznam jednak, że spodziewałem się podobnego obrotu akcji (facet jest zbyt pewny siebie i wpadnie w pułapkę) i końcówka nie była zaskoczeniem.
No cóż, byłam świadoma takiego ryzyka, hinty są dosyć wyraźne… Rzeczywiście stawiałam tutaj na samą formę “klątwy” i cieszę się, że przynajmniej tyle mi wyszło. ;)
Polecam do biblioteki
<3 Co prawda, o ile dobrze liczę, to opko ma już pięć klików <3, niemniej dziękuję ślicznie.
I pozdrawiam ^^
oidrin,
tak wyszło, że najpierw Tajwan, potem Chiny
Zazdro, zazdro cierpię! <wije się, jakby pożerały ją wushi>
Ale fajnie spotkać kogoś z sino tak czy inaczej.
No cóż, raz jeszcze podkreślę, że takie ze mnie sino, jak z kury pingwino… Ale fajnie, fajnie. ;D
Pozdrawiam ^^
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Witaj, baźniowa opcjo azjatycka! :)
Podobało mi się bardzo. Od początku miałem skojarzenia z Lovecraftem – przynajmniej w kwestii stylu narracji i klimatu odludzia skrywającego mroczną tajemnicę. Portret bohatera jako białego d*pka pouczającego tubylców – perfekcyjny. Można tu się zastanowić, jak bardzo potrafi zaślepić ,,racjonalny” światopogląd.
I fajnie, że jest tu ta warstwa edukacyjna. Symbol trójnogiej wrony jest mi znany, natomiast nie słyszałem o sanchong i w trakcie lektury stanowiły dla mnie zagadkę (dopiero po końcowym przypisie skojarzyłem je z japońskimi sanshi – już wiem, skąd wzięły się w Nipponie).
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
SNDWLKR – witam serdecznie, bardzo dziękuję za przeczytanie i komentarz <3 Cieszę się ogromnie, że się podobało.
Tak, sanshi to inna nazwa na sanchong, ale miałam już wushi, więc wolałam to jakoś odróżnić. ^^
A, i właśnie – wielki plus za dostrzeżenie lovecraftowych wpływów!!! :3
Swoją drogą, czy Twój nick rozwija się do “Snowden Wielki Rulez”?
Pozdrawiam :)
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Bardzo mi siadł Twój styl i sposób, w jaki prowadzisz fabułę. Lubię ślimacze tempo i pierwszoosobową narrację, więc zwierzenia pyszałkowatego lekarza czytałem z przyjemnością. To starannie wymyślona, zrealizowana bez udziwnień historia grozy. Orientalne, smaczne danie. Dobrze, że zdecydowałaś się na wyjaśnienia w pierwszym komentarzu.
I tylko z trójnogimi wronami mam problem. To świetny symbol – nienaturalny, złowróżbny, straszny. Ale ja, choć nie mam pamięci do dowcipów, oczywiście musiałem zapamiętać następujący, usłyszany dawno temu:
Zatrzymał się facet w gospodarstwie agroturystycznym na noc. Rano patrzy, a po podwórku biegają trójnogie kurczaki. Pyta więc gospodarza, cóż to za cuda, a ten że takie się tutaj rodzą od pokoleń. Dopytuje więc, jak smakuje mięso takich trójnogich kur, a gospodarz na to, że nie wiadomo, bo nikomu jeszcze nie udało się ich dogonić.
I takie coś miałem z tyłu głowy, próbując wczuć się w tekst :((( Mimo wszystko jestem zaadowolony z lektury :)
Pozdrawiam!
Swoją drogą, czy Twój nick rozwija się do “Snowden Wielki Rulez”?
Yyy… Nie.
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
adamie_c4, bardzo się cieszę, że siadło. ^^ Nie jestem pewna, czy wszystkie komplementy odczytałam jako komplement, np.:
Lubię ślimacze tempo
xD, ale ogólnie bardzo mi miło. ^^
Przykro mi natomiast, że dowcip trochę Ci zepsuł opowiadanie – na następne Baźnie zrobię research dowcipów. ;)
A co do tego symbolu, nie mam pojęcia, skąd te trzy nogi… Ogólnie kojarzy mi się to właśnie strasznie, więc dziwne, że jest akurat symbolem słońca. ^^
Dzięki i pozdrawiam! :D
SNDWLKR – mam nadzieję, że nie uraziłam takim odczytaniem Twojego nicka? :( Po prostu co na niego patrzę, to właśnie to w nim widzę.
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
SNDWLKR – mam nadzieję, że nie uraziłam takim odczytaniem Twojego nicka? :( Po prostu co na niego patrzę, to właśnie to w nim widzę.
Skądże znowu! Dużo osób nie jest pewnych, jak go przeczytać. XD
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
A jak go przeczytać? Bo jestem ciekawa.
Sen do Walkirii? xD Snadnie Wilkor?
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
SoundWalker. To nie jest jakiś dziwny akronim, po prostu wyrzuciłem samogłoski. :)
Zazwyczaj, jak ktoś się myli w odczytaniu, to nie poprawiam, ale ty zapytałaś. :)
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
Ładna baźń. Z przewidywalnym zakończeniem, ale za to mocno egzotyczna. I głęboko. No, niezłe straszydła tam mają w tych Chinach. I jeszcze, łajzy jedne, donoszą… Pełen serwis.
Wiersz z komentarzy rządzi. To musi być język niemożliwy do opanowania. Angielskie “whether the wether will weather the weather“ się chowa.
A ja te literki zawsze rozszyfrowywałam jako “sandwalker”. I wolałam kojarzyć z Diuną niż ze skorpionami. Jednak samogłoski mają znaczenie…
Babska logika rządzi!
Finkla, ja przede wszystkim nie rozumiem, jak ten język się wykształcił. xD Po co zmieniać tony, skoro można dodać jakieś sylaby?! Owszem, chiński do opanowania jest trudny, ale nie niemożliwy. Natomiast moim zdaniem trzeba się w nim mocno “zagłębić”, tzn. bez spędzenia jakiegoś czasu w Chinach, słuchania radia, telewizji, rozmawiania na co dzień – ani rusz.
Ale ten język jest też piękny <3 A jaka satysfakcja, jak coś zrozumiesz Czy to w mowie, czy to w piśmie… xD (Z tym pismem to też pojechali… xD)
Tak mnie bawi to donoszenie, że nie wiem Łajzy! <ómiera>
No szkoda, że przewidywalnie, no, ale tak wyszło. Musiałam rzucać jakieś hinty, żeby budować napięcie. Tak jak mówię, zaskoczyć miała głównie forma klątwy. ^^
Dziękuję za przeczytanie i komentarz <3
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
O piśmie to już w ogóle nie ma co mówić. Kurka blaszka, alfabet to genialny wynalazek…
Babska logika rządzi!
To masz jeszcze ten sam wiersz w chińskich znaczkach ^^ Ten “plusik” / “krzyżyk” oznacza “dziesięć” – i widzisz, już coś umiesz. xDD
石室詩士施氏
嗜獅 誓食十獅。
氏時時適市視獅。
十時 適十獅適市。
是時 適施氏適市。
氏視是十獅 恃矢勢
使是十獅勢世。
氏拾是十獅屍 適石室。
石室濕 氏使侍拭石室。
石室拭 氏始試食是十獅屍。
食時 始識是十獅屍
實十石獅屍。
試釋是事.
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
OMG, pismo nijak niepodobne do wymowy…
Babska logika rządzi!
No nie? Ja również po tych znaczkach spodziewałabym się czegoś innego.
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Lubię ślimacze tempo
Piszę to oczywiście z przymrużeniem oka ;) Gdyby tempo faktycznie było ślimacze, to przypuszczam, że męczyłbym się okrutnie, a tak wcale nie było. Ale chciałem zwrócić uwagę na to, że fabuła rozwijała się powolutku. Co ja akurat lubię.
Pozdrawiam!
DHBW!
Opko wywarło na mnie wrażenie. Surowość i obcość zawarte w opowiadaniu nadają mu świetnego klimatu, z początku thrillerowego, a na końcu już jak z rasowego horroru. Jest odraza, jest ból, jest zniszczone ciało – a to wszystko powiązane z demonami, których jedynym zadaniem jest wyniszczanie człowieka, aby pożywić się jego cierpieniem.
Opisy bardzo obrazowe, podobał mi się sposób, w jaki przedstawiłaś rzeczywistość w opowiadaniu. Podobało mi się. ^^
Pozdrawiam!
Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.
Ależ dziękuję, Barbarzyńco. Również pozdrawiam – bulwiaście!
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Przyjemnie się czytało :)
Przynoszę radość :)
Szkoda, bo to miał być horror :( Ale dzięki ;D
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Hmmm… Czyli przy horrorach pisać, że źle się czytało? ;)
Przynoszę radość :)
Nie no, nie że źle, ale może… Okropeczko? Coś o ogladaniu za ramię, o chodzeniu do łazienki w grupach? O ciarkach na plecach? Nie? No dobra, poniosło mnie. :( xD
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.
Podobało się: Motywy chińskie, groza bez sięgania do oklepanych schematów. Jest w tym coś z koszmaru sennego.
Nie podobało się: Praktycznie w połowie wiadomo co się stanie, nie wiadomo tylko jak.
Gratuluję i pozdrawiam!
Olgierd, dziękuję bardzo za odwiedziny i komentarz :) Również pozdrawiam!
She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.