Trwam zawieszona w zimnej przestrzeni, a włosy falują wokół mojej twarzy, niczym wodorosty. Muszę się wydostać, ale nie potrafię. Wiem, którędy prowadzi droga na zewnątrz, coś we mnie wyczuwa to instynktownie, lecz umysł wciąż walczy, bojąc się pustki. Czarnej, lodowatej i bezkresnej.

Budzi mnie chrobotanie. Przez chwilę zdaje się czymś z pogranicza, bardziej ze snu, niż z rzeczywistości. Leżę i nasłuchuję, jak podczas wielu wypełnionych niepokojem nocy. Stary dom zawodzi cichą melodię syczących rur, kapania wiecznie niedokręconych kranów, potrzaskującego drewna i wiatru przenikającego przez nieszczelne okna.
Wychowałam się na tym poddaszu o skrzypiącej podłodze i widokiem na zieleń. W chłodnej porze roku kładłam koc na parapecie, żeby nie czuć oddechu zimy.
Drażniący uszy dźwięk dochodzi znad głowy. “Kuna”, myślę. “Albo myszy”. Wzdycham, wiedząc jak trudna to będzie walka, i że to ja będę musiała ją stoczyć. Próbuję ignorować skrobanie i natarczywe: tup, tup, tup, lecz już się rozbudziłam i trudno mi zanurzyć się z powrotem w sen.
Noc nigdy nie jest idealnie cicha. Słychać w niej wszystko to, co zagłuszają odgłosy dnia. Odległy stukot pociągu, szum przejeżdżającego samochodu, westchnienia wiatru, trzepot skrzydeł nocnych owadów. Oddech. I myśli, które zwykle pozostają zepchnięte w cień. Nocą wyłażą, jak myszy na żer. Mogę niemal poczuć ich zapach, dotyk kosmatego futra i usłyszeć tupanie.
Coś przebiega tuż pode mną. Sięgam po komórkę i włączam latarkę, zbierając się, by opuścić bezpieczną przystań. Ostrożnie stawiam stopę, jak najdalej od ciemnej otchłani i pospiesznie przemykam do włącznika światła. Jakby coś miało złapać mnie za kostkę.
Ciepły blask dodaje odwagi i sprawia, że ogony strachów wpełzają głębiej pod łóżko. Zaglądam pod nie i znajduję malutkie, podłużne kształty. Przeklinam w duchu i siadam do komputera, wpisując do przeglądarki hasło: “Pułapka na myszy”. Po chwili zastanowienia poprawiam na: “Żywołapka”.
*
– Coś ty taka nieprzytomna? – zagaduje matka, gdy schodzę do kuchni.
Podłoga jest zimna, z kranu kapie, w zlewie piętrzą się naczynia, a kwiatki na oknie wyglądają jak ofiary długiej suszy.
– Blada jak ściana. Tak zamierzasz wyjść do ludzi? – pyta, przyglądając mi się krytycznie.
– Nigdzie się nie wybieram – odpowiadam, nalewając wodę do czajnika.
– No tak. Z kim niby – zauważa, jak zwykle mało subtelnie. – Powinnaś się trochę ogarnąć. I tutaj też, przy okazji. – Wiedzie spojrzeniem po zapuszczonej kuchni.
Próbuję się od tego odciąć, koncentrując na uderzających o zlew kroplach. Ich regularny rytm najczęściej mi pomaga. Dziś jednak głos matki przebija się przez wszystko.
– Chyba czas wziąć się wreszcie za naukę, co? Odwlekasz, odwlekasz, a potem znowu będzie za późno.
Gdy mam wrażenie, że już skończyła swoją codzienną litanię, dodaje:
– Zakupy trzeba zrobić. Tylko nie za dużo słodyczy i chrupek. Wiesz, jak to się kończy.
Wychodzi, a ja czuję, jakby na moich barkach rozsiadł się słoń. Zawsze tak jest. Matka nie waha się wbijać szpil w najbardziej czułe punkty. Nie potrzebuje nawet mapy tych miejsc, zna teren na pamięć. “Głupia”, “egoistka”, “mazgaj”, “no, niby nieźle, ale mogłabyś postarać się bardziej”.
Słychać szum wody. Zaraz się zagotuje. Sięgam po papierosa, zapalam, zaciągam się dymem i zamykam oczy. Dźwięki stają się odległe i nieistotne. Czas zwalnia, a jedynym, co przypomina mi o rzeczywistości jest rytmiczne: kap, kap, kap-kap.
Dopiero gdy płuca zaczynają pulsować bólem, wypuszczam szarą chmurę, tańczącą w snopie wpadającego przez okno światła. Staram się nie patrzeć na zlew i na rząd pustych butelek po alkoholu. Nie mam siły wrzucać sobie na barki jeszcze tego syfu. Siedzę więc i wypełniam przestrzeń dymem, jakbym wierzyła, że mogę w nim zniknąć.
Biorę telefon, a kciuk automatycznie odnajduje ikonę Instagrama. Scrolluję uśmiechniętych ludzi, piękne wnętrza, rękodzieło i zabawne obrazki. Jest pies liżący uszy kotu ubranemu w sweter, mydełka glicerynowe, droga mleczna nad drewnianym domkiem, zasypanym śniegiem. Rzeczy, których nie będę mieć, miejsca, w które nie pojadę, ludzie, których nie spotkam. Zatrzymuję się na zdjęciu Lady Vampire, szczerzącej zęby. Jej twarz wyłania się z mroku, miękko oświetlona. Ładna. Wesoła. Czytam podpis i uśmiecham się do siebie.
Sucharki Lady Vampire #256: Znalazłam dziś znakomitą apkę dla wampirów z żarciem z dostawą do domu! Nazywa się Tinder.
Wchodzę w profil i przewijam kilka zdjęć. Nawet potargana, w zwykłej czarnej bluzie z kapturem, Lady Vampire wygląda ślicznie. Unosi brew i zasłania usta, jakby właśnie powiedziała coś niestosownego.
Sucharki Lady Vampire #268: Co faceci lubią w wampirzycach? To, że najpierw jest seks, a potem kolacja.
Zdjęcia są proste, zwykle we wnętrzach, zawsze z ciekawą grą światła i cienia. Lady Vampire stroi miny i pisze głupstewka ze świata fantasy. Najczęściej o tym, jak by było, gdyby wampiry żyły w naszych czasach. O tym, że kiedyś ludzie nosili przy sobie złoto, a dziś plastik, że jedzą niezdrowo, przez co ich krew jest niesmaczna, o błogosławieństwie kremów z filtrem i wielu innych rzeczach. Społeczność lajkuje to jak szalona. Profil ma już piętnaście tysięcy followersów. Aż trudno uwierzyć, że zwariowali na punkcie czegoś tak banalnego.
Przewijam dalej i tym razem trafiam na skwaszoną minę blond piękności.
Sucharki Lady Vampire #272: Jeśli myślisz, że masz przerąbane, bo cierpisz na nietolerancję laktozy, to coś Ci powiem. Wyobraź sobie, że jesteś wampirem w XXI wieku. Na ulicy się nie pożywisz, bo wszędzie kamery, chcesz wziąć na wynos, to się okaże, że typ właśnie zżarł kebab z sosem czosnkowym. A ostatnia deska ratunku – zbłąkany w lesie biegacz, okazuje się po zęby uzbrojony w ciuchy z jonami srebra.
Pod tekstem jest zatrzęsienie komentarzy. Nawet nie chce mi się ich czytać. Mnóstwo serduszek, silenia się, żeby odpowiedzieć w podobnym tonie lub dodać drętwą historyjkę. Kilka złośliwych tekstów bardzo nieszczęśliwych osób, które też chciałyby zostać zauważone.
Skrzywiona twarz Lady Vampire też wygląda czarująco. Zadarty nosek, oliwkowe oczy i ładnie zarysowane kości policzkowe. Patrzę na nią i myślę, że jest wszystkim tym, czym chciałabym być. Zabawna, błyskotliwa. Sprawia wrażenie, jakby miała wokół siebie uwielbiających ją ludzi, dobre życie, jakby nie opychała się czekoladą, a z jej oczu nigdy nie ciekły łzy. Domyślam się, że wielu facetów, którzy lajkują te zdjęcia, chciałoby wsunąć się do jej łóżka. A ona wygląda na taką, której sprawiłoby to przyjemność.
Wyłączam telefon, gdy obraz znika za kurtyną łez. Ludzie z Instagrama nie mają krytykujących i wymagających rodziców, pustych domów, zlewów pełnych brudnych naczyń, myszy pożerających ocieplenie dachu i nie doskwiera im poczucie pustki.
Myślę, że gdyby wampiry naprawdę żyły w dzisiejszych czasach, byłyby strasznie samotne. Wszyscy, na których ci zależy odchodzą, a kolejni ludzie mają już inne zwyczaje, mentalność i pojmowanie. W końcu masz więcej doświadczeń od wszystkich, których spotykasz i brakuje ci kogoś, kto zrozumiałby cię bez słów.
Samotność jest domem, w którym słychać tylko kapanie i wiatr. Nikt, jak dotąd, nie znalazł na to leku. Ból emocjonalny jest nie do ukojenia.
Wycieram oczy, biorę wino i wracam do siebie.
*
Stoję przemoczona na brzegu rzeki. Nie mam pewności, czy to moje kolana tak drżą, czy trzęsie się ziemia. Czarna woda szczerzy kły, targana wiatrem. Nie chcę do niej wchodzić, ale coś mnie przyciąga.
Nogi same stawiają pierwsze kroki. Przełykam nerwowo ślinę i zanurzam się coraz głębiej. Ze wszystkich sił próbuję nie myśleć o tym, co kryje się pod czarnymi falami. Kolejny krok… I jeszcze jeden.
*
– Pani Angelika? – Kurier zagląda niepewnie przez szparę w drzwiach.
Uchylam je szerzej i światło boleśnie razi mnie w oczy. Obudziłam się ze straszliwym bólem głowy, a do tego – jak zwykle – to ja musiałam zejść i otworzyć. Przytakuję.
– Paczuszkę mam dla pani.
Zerkam na sąsiedni dom i dostrzegam kołysanie firanki. Sąsiadka znowu się gapiła, jestem pewna. Nie wchodzę w kurtuazyjną rozmowę. Odbieram przesyłkę i szybko zamykam drzwi. Przyszły żywołapki. Dobrze, bo myszy stały się bezczelne i chrobotu jest coraz więcej.
Rozstawiam pułapki na poddaszu i przenoszę się do pokoju mojej siostry, Alicji. Wszystko zostało po niej tak, jakby zaraz miała wrócić. Książki do biologii, pędzel do nakładania różu, kubek po herbacie z zaschniętą cytryną, przypominającą egzotyczne nasionko. Żadna z tych rzeczy już się na nią nie doczeka.
Rozstawiam laptop i obiecuję sobie, że dziś już na pewno się pouczę. Wiem, że odsuwanie tylko pogarsza sytuację, bo muszę zdać egzaminy. Jednak nie potrafię przestać. “Mistrzyni prokrastynacji. Powinnaś mieć tak na drugie imię”, zwykła mawiać matka.
Idę do łazienki, żeby trochę się ogarnąć. Obmywam twarz zimną wodą i przyglądam się oczom w trudnym do określenia kolorze. Przekrwione i zmęczone tkwią w szarym obliczu. Słyszę szmer gdzieś bardzo blisko. Czyżby myszy były też tutaj? Skrobanie dochodzi z szafki pod umywalką. Otwieram drzwiczki i odskakuję. Dźwięk dobiega z metalowego kosza na śmieci. Bardzo niechętnie zaglądam do środka. Coś porusza się wśród zużytych wacików, kartoników po papierze toaletowym i zawiniętych w chusteczki podpasek. Żołądek kurczy się boleśnie, gdy odkrywam prezerwatywy, nabrzmiałe od białego, mętnego płynu. Przypominają zdechłe meduzy.
Wpadam jak burza do pokoju Żelki.
– Mogłabyś, do cholery, sprzątać po sobie?! – Atakuję ją.
Nie reaguje. Leży z nogami opartymi o ścianę i wielkimi słuchawkami na uszach. Zniekształcone dźwięki muzyki słyszę nawet przy drzwiach. W pokoju panuje syf. Okropny. Kubki, miski po chrupkach duszkach i lodach. Na ścianie nad łóżkiem wisi plakat w stylu dawnych produkcji Alfonsa Muchy, z dziewczyną pochłoniętą grą. Na kolanach ma torebkę chipsów, a u jej stóp leżą klawiatura, oldschoolowy joystick oraz konsola na kartridże starego typu. Wykapana Dżela. Odłączona samoukoicielka. Faszeruje się podłym żarciem, grami, telewizją i związkami jak z baru szybkiej obsługi.
Podchodzę i zrywam słuchawki. Odkłada telefon i spogląda na mnie ze zblazowaną miną.
– Nie dbam o to, że złapiesz od tego jakiegoś syfa – mówię, wskazując na śmietnik. – Ale nie mam ochoty potykać się o świadectwa twoich uniesień, kumasz? Wywal to – dodaję z naciskiem.
– Wyluzuj tę spiętą dupcię – odpowiada.
– Zalęgły się w tym myszy! – Złoszczę się.
– Wywalę. Ale potem. Jestem zajęta.
– Zajęta? Swipe’owaniem typów czy jakąś durną gierką?
– Zazdrościsz?
– Jesteś śmieszna.
– A ty żałosna.
Wysypuję na łóżko zawartość kosza. Teraz będzie musiała się tym zająć.
*
Następnego dnia orientuję się, że zginął mój pamiętnik. Nie ma go w skrytce. Przeszukałam wszystkie zakamarki strychu, pokój Ali oraz sypialnię mamy. Wpadłam w panikę, a potem w furię. Żelka twierdzi, że nie wie gdzie on jest i że go nie ruszała. Nie wierzę jej. Myślę, że zabrała go w odwecie za te kondomy na łóżku.
Zakładam buty i wybiegam na ulicę, do kubłów na śmieci. Otwieram jeden za drugim i przeglądam ich śmierdzącą zawartość. Zaczynam od papierów i plastików, ale wątpię, aby Żelka była tak wspaniałomyślna. Przeszukuję zmieszane i zaczyna się robić obrzydliwie. Z trudem powstrzymuję odruch wymiotny. Najgorzej jest, gdy otwieram bio. W resztkach jedzenia wiją się robaki. Odór i świdrujące uszy brzęczenie much, są poza wszelkimi granicami. Czuję, jakby oblazły mnie samą i wwiercały się w skórę, wkręcały we włosy. Przez ułamek sekundy wśród gnijących obierków, wstęg makaronu, pożółkłych ziaren ryżu i skręcających się robaków, widzę twarz Ali. Nie wytrzymuję. Odskakuję na bok i rzygam. Żółcią i chipsami.
– Angeliko?
Odwracam się gwałtownie i widzę zatroskaną twarz wścibskiej sąsiadki.
– Potrzebujesz pomocy, dziecko?
– Nie, nie. Dziękuję. – Wycieram usta rękawem i wracam do domu.
Sąsiadka coś jeszcze krzyczy, ale nie słucham. Zamykam drzwi, próbując odgrodzić się od myśli, które rozbudziły jej słowa.
*
Chłodny powiew jesiennego powietrza wpada do samochodu przez uchyloną szybę. Gapię się na rzekę. Świat wokół wygląda ponuro i niepokojąco. Telefon wibruje, wyrywając mnie z zamyślenia. Powiadomienie z Instagrama. Zanurzam się w swój wirtualny świat.
– Zamknij to okno! Zimno leci! – złości się Ala. Ignoruję ją. – Halo! – krzyczy i macha mi ręką przed oczami. Nic. – Mamo, powiedz jej coś!
– Jak zawsze, pod kieckę do mamy – mówię bardziej do siebie.
– Jesteś okropna!
– Ty za to wzorowa! Jak zawsze! Doskonalicja!
– Przestańcie natychmiast! Obie! – krzyczy mama.
Ala wypina się z pasów i próbuje wyrwać mi komórkę.
– Weź, głupia!
Telefon wypada mi z rąk i teraz też się wkurzam. Szamoczemy się jak dwa wściekłe kocury. Mama próbuje nas rozdzielać. Łapię Alę za włosy, a sama obrywam pazurami. Kątem oka dostrzegam za przednią szybą coś, czego nie powinno tam być.
Wrzask, pisk i przeciągłe: szszszszszsz, gdy samochód sunie wśród iskier ku krawędzi mostu. Ostre szarpnięcie wytłacza mi z płuc powietrze. Fala zimna rozlewa się po ciele, a świat tonie w mroku. Woda wdzierająca się przez okno wciska mnie w siedzenie. Nie mogę się ruszyć.
*
Budzę się mokra od łez i zalękniona. Nasłuchuję. Żadnego chrobotu, skrobania, skrzypienia, ani szepczącego w szparach wiatru. Wstaję i próbuję zapalić światło, ale nic się nie dzieje. Nie ma prądu? Wywaliło korki? Włączam latarkę i świecę po pokoju, chcąc dodać sobie odwagi. Trzeba iść do sieni. Sprawdzić.
Gdy wychodzę w mrok korytarza, do moich uszu dociera szloch. To od Żelki? Zbliżam ucho do drzwi. Nie. Tu jest cicho. Schodzę na dół i przeglądam wszystkie korki, ale są na miejscu. Zegar na kuchence gazowej jest wygaszony. Wyłączyli prąd. Sprawdzam czy drzwi wejściowe i te do piwnicy są zamknięte. Mogę to robić dziesiątki razy przed pójściem spać, a i tak nigdy nie potrafię się poczuć naprawdę bezpieczna. Trzęsą mi się ręce, więc otwieram lodówkę, która straszy pustką i sięgam po resztkę wina. Nie kupiłam nowego, w przypływie głupiej nadziei, że nie będzie mi potrzebne. Że jakoś wreszcie się pozbieram. Pociągam długi łyk i trwam w niebieskawej łunie latarki, czekając aż alkohol zacznie działać choć odrobinę.
Im bardziej chcesz coś w sobie tłumić, zamknąć w najgłębszej piwniczce swojego umysłu, tym bardziej się to rozrasta. W końcu próbuje się wydostać, krusząc mury twierdzy, jaką wokół zbudowałeś. Wyłazi wszystkimi zakamarkami, jak szczury i robactwo. “Myszy”, przypominam sobie i naraz dociera do mnie, że zapomniałam o żywołapkach. Zostawiłam je na górze i zapomniałam. A gryzonie potrzebują żarcia i ruchu. Problem spychany poza świadomość nie znika, lecz zyskuje na sile.
Sięgam do szafki po diazepam. Połykam jeden, a resztę wsuwam do kieszeni bluzy. Cierpki smak wina szczypie w język. Znowu słyszę ten płacz. “Lisia”, myślę. To Lisia płacze… Chciałabym, żeby zniknęła, raz na zawsze.
Dźwięk dochodzi z poddasza. Schody skrzypią, gdy wspinam się po nich z ociąganiem, a w niebieskawym, bladym świetle połyskuje ich złuszczona farba. Szloch jest coraz głośniejszy i boję się, co tam zastanę.
Drżącą dłonią otwieram drzwi i uderza mnie odór mysich siusiek i czegoś jeszcze, czego bardzo nie chciałabym czuć. Świecę przed siebie i pytam cicho:
– Lisia?
Odpowiada mi łkanie. Zaglądam głębiej. Wokół pułapek, które rzucają cienie od światła latarki, widzę porozrzucane wióry. Wszystkie żywołapki są zamknięte i każdą spowija teraz przerażający bezruch. Skazałam te stworzenia na upiorną śmierć. Szamotały się w zamknięciu, walcząc o życie, wśród pisku swoich towarzyszek. Uwięzione, bezsilne…
Dostrzegam Lisię zwiniętą w kłębek, w kącie, który niezliczoną liczbę razy był dla mnie schronieniem. Płacze i ściska coś w rękach, jakby chciała to ochronić. Przełamuję obrzydzenie i lęk, przemykając wśród małych komnat tortur. Dopadam Lisi i biorę ją w ramiona. Tulę ją i kołyszę. Tym, co ściska w rękach, jest mój pamiętnik. Zapisałam w nim wspomnienia, które najbardziej pragnęłam wyrzucić i nigdy do nich nie wracać.
Zostawiłam je.
Wydostałam się przez otwarte okno samochodu. To samo, o które toczyłyśmy z Alą ten głupi bój. Powinnam była utonąć razem z nimi, jednak los oszczędził właśnie mnie. Byłam jedyną myszą, która wydostała się z pułapki i przez długi czas sądziłam, że to niesprawiedliwe i strasznie przewrotne. Teraz rozumiem, że wcale nie. Przeżyłam, aby dręczyć się świadomością, że to wszystko stało się przeze mnie.
Chciałam móc iść naprzód bez bagażu pełnego kamieni. Łudziłam się, że to będzie możliwe, jeśli wystarczająco mocno się odetnę. Alkoholem, seksem, grami. Dymem. Doznaniem podziwu. Że jeśli pokażę innym siebie taką, jaką pragnęłabym być, będę umiała się taka stać.
Gdy tabletka wzmocniona alkoholem zaczyna działać, uspokajam się i dopada mnie obojętność. Podchodzę do okna i otwieram je szeroko. Tafla czarnej wody jest gładka i bije od niej chłód. Muskam ją palcami i patrzę na kręgi, rozchodzące się po powierzchni. W ciemności nie byłam w stanie dostrzec ich ciał, ale w snach widzę je doskonale. Białe, wśród falujących włosów. Bezwładne i puste, jak skafandry w próżni. Czekają, aż wrócę na swoje miejsce. Obok nich.
Ściskam pudełko z tabletkami, będącymi przepustką do tamtego świata. Próbowałam przejść przez jego wrota wiele razy, tkwiąc na pograniczu, nie potrafiąc ani wrócić do żywych, ani opuścić ponurego domu mojej duszy. Przepełniały mnie lęk, poczucie winy i nienawiść do samej siebie.
Już wystarczy.
Wysypuję pigułki na dłoń.
Ten dom długo mi służył. Doznałam w nim radości i smutku, rozkoszy i bólu. Tęsknoty i samotności. Pozwalam płynąć falom wspomnień. Tych najdawniejszych, gdy był z nami jeszcze tata i tych najbliższych. Czuję zapach jabłecznika, który piekła babcia, ciepło słońca na skórze, gdy przesiadywałyśmy w ogrodzie i jadłyśmy czereśnie, widzę czerwień sukienki, w której mama wyglądała na szczęśliwą i słyszę śmiech Ali, gdy obrzucałyśmy się śnieżkami.
Podnoszę pigułki do ust, lecz zatrzymuje mnie czyjaś dłoń. Otwieram oczy i napotykam wzrok matki.
– Jak zwykle po linii najmniejszego oporu? – pyta z dezaprobatą.
– Nie mam na to siły – mówię zniechęcona. – Musisz to robić, nawet teraz?
– Co robić?
Jej kamienna twarz nie zdradza żadnych emocji.
– Czepiać się.
– Jak myślisz, po jakim czasie nasza ulubiona sąsiadka znajdzie zwłoki? – słyszę za sobą głos Żelki.
– Będzie nam już wszystko jedno.
– Ja nie chcę tam iść – wtrąca się Lisia ze swojego kąta.
– Żadna z nas nie chce, Lisiu – mówi Żelka. – Ona też.
Rzucam jej gniewne spojrzenie.
– To dlaczego znowu tu jesteśmy? – drąży najmniejsza z nas.
– Bo Ange zżerają robale wyrzutów sumienia – odpowiada Dżela i zabiera mi butelkę, osuszając ją do końca. – Trudno żyć z takim towarzystwem.
– Ale przecież ma nas! – woła z niedowierzaniem Lisia.
– Ona nas nie lubi. Samej siebie też. Z tym jeszcze trudniej sobie radzić.
– Mam was szczerze dość! – przerywam tę dyskusję.
– Witaj w klubie. Myślisz, że fajnie jest wiecznie się z wami użerać? Z matką, zwyciężczynią konkursu na to, kto połknie dłuższy kij? Płaczliwą i strachliwą Lisią i tobą, wielkim naczyniem wypełnionym żalem? Byłoby mi bez was po stokroć łatwiej.
– Święta się znalazła! Jak możesz być tak bezczelna? – oburza się matka.
– Gdybyś tylko przestała się pławić w swoim bólu i poczuciu niesprawiedliwości, byłoby lżej nam wszystkim! – złości się Dżela, ignorując naszego krytyka.
Spoglądam na taflę wody i dostrzegam w niej swoje odbicie. Smutna, szara twarz osoby, która nie ma już nikogo, na kim by jej zależało.
– Mogłybyśmy chociaż przygarnąć kotka – przerywa nam Lisia, pociągając mnie za rękaw.
– O tak, jak stare panny! – parska matka, a Dżela kwituje:
– Przynajmniej znowu byłby w tym domu ktoś żywy.
Na odbijającym się w czarnej tafli obliczu, które wpatruje się we mnie uważnie, rozkwita uśmiech. Z początku nieznaczny, po chwili nabiera pełniejszych kształtów.
Odskakuję wystraszona, gdy na parapet po drugiej stronie okna, wskakuje czarny kot. Patrzę w osłupieniu, jak moje własne odbicie bierze go na ręce i zamyka okno. A potem odchodzi niespiesznie, nie oglądając się za siebie.
*
Promienie porannego słońca wpadają przez okno, oświetlając drobiny kurzu wirujące w powietrzu. Nakładam róż na policzki i wycieram smugę rozmazanego tuszu. Matka stoi obok i patrzy na mnie, ale nic nie mówi. Żelka siedzi na łóżku i pochłania kolejne opakowanie chrupek duszków.
– Mogłabyś opuścić jedno ramiączko. To będzie pasowało do treści posta.
– Będą gadać, że jest puszczalska – mówi matka.
– Jest puszczalska! – docina mi Żelka.
– Ładnie wyglądasz – zauważa Lisia, nie zwracając uwagi na przekomarzanki tych dwóch.
Zaciągam grube zasłony, które zbierały kurz od grubo ponad roku, włączam lampę i zdejmuję bluzę. Mam tylko jeden strzał, potem będzie nadymione. Ustawiam telefon na selfie-sticku i sprawdzam kadr jeszcze raz. Ciemna postać w kontrze. Lajki będą się sypać jak jesienne liście. Zapalam papierosa, zaciągam się i wydmuchuję dym w stronę lampy. Zdjęcie wygląda oszałamiająco.
Przychodzi wiadomość z Messengera.
“Pani Angeliko, o której będzie pani po kocurka?”.
“Mogę być za godzinę”, odpowiadam.
“Super. W takim razie czekamy!”.
Gaszę papierosa i zbieram się, żeby nie musieć już słuchać krytycznych przytyków, że jak zwykle się spóźnię i będę śmierdziała fajkami. Zakładam czarną bluzę i ponaglam Żelkę.
Czekam cierpliwie, aż wszystkie stopy wsuną się w moje buty. Matka zawsze jest pierwsza. Trudno dorównać jej standardom. Żelka ma to w nosie, ale wie, że nam zależy. Lisia potrzebuje najwięcej czasu. Gdy wszystkie jesteśmy na miejscu, zawiązuję sznurówki i wstaję. Biorę plecak, trochę ciężki, bo każda z nas chciała coś do niego dorzucić.
Przed wyjściem jeszcze raz spoglądam w lustro, oczyma w trudnym do określenia kolorze, który moja społeczność nazwała oliwkowym.
– Mogłabyś jeszcze trochę przeczesać włosy – mówi matka.
– Możemy już iść? – pyta zniechęcona Żelka.
– Po kotka! – piszczy z radością Lisia.
Istne wariatkowo.
Na ulicy dopada nas sąsiadka. Żelka wzdycha ciężko, matka zaczyna się stresować, że coś pójdzie nie tak, a Lisia chowa się za nami wszystkimi.
– Andżelisiu, przepraszam, że tak się narzucam. Domyślam się, jak musi być ci ciężko… Wiem jak to jest, choć… ja straciłam tylko męża – papla.
Chyba jest zdenerwowana.
– Chciałam ci tylko przypomnieć, że jeśli potrzebujesz pomocy z domem, zakupami, to naprawdę możesz na nas liczyć. Adaś podwiezie cię na cmentarz. Szkoda się tłuc autobusami taki kawał drogi…
– Dziękuję, pani Joanno. – Uśmiecham się. – To bardzo miłe, że się pani troszczy. Naprawdę. Ale poradzimy sobie. – Zapewniam ją.
– My? – dopytuje wyraźnie zbita z tropu.
– Tak. Jadę właśnie po kota – odpowiadam najładniejszym z uśmiechów.
– Zapytaj, czy nie potrzebuje czegoś z miasta, bądź miła – podpowiada mi matka.
– Do widzenia, pani Joasiu – rzucam na odchodne. – Muszę lecieć, bo ucieknie mi autobus!
Odwracam się i przyspieszam kroku, zostawiając sąsiadkę na środku drogi. Zakładam słuchawki i puszczam muzykę, żeby zagłuszyć krytyczne słowa matki, znaczące westchnienia Dżeli i prośby Lisi, abym szła tylko po całych płytkach chodnika. Wszystkie myśli rozbiegane po zakamarkach domu mojej duszy, do którego dziś, po raz pierwszy od dawna, wpadło więcej światła.