- Opowiadanie: krzkot1988 - Szczurołapka

Szczurołapka

Nie przepadam za narracją pierwszoosobową, więc udział w konkursie Wcielenie potraktowałem jak wyzwanie. Jednak wcielić się w Aleksandra było zaskakująco łatwo. Na tyle łatwo, że skończyło się na dwukrotnym przekroczeniu konkursowego limitu :-) Jest więc długo, ale mam nadzieję, że wciągnie kogoś na tyle, by doczytać do końca. Tag Wcieleniowy pozostawiam, gdyby ktoś był zainteresowany, jak potraktowałem konkursowe zadanie :-)

 

I oczywiście gorące dzięki za betowanie lecą do ANDO i Adory :-)

 

18. Aleksander jest samotnie wychowującym ojcem dwunastoletniego Cypriana. Czuje się zaniepokojony opowieściami syna, iż w małej zamieszkiwanej przez nich wiosce, chłopcy mówią o obecności przeurodziwej kobiety. Jednak żaden mieszkaniec tak naprawdę jej nie zna.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy

Oceny

Szczurołapka

Z cichym stęknięciem wyjąłem z samochodu kolejne pudło. Słońce powoli chowało się za ośnieżone wciąż tatrzańskie szczyty. Mrok stopniowo otulał dolinę, do spółki ze schodzącą z gór mgłą.

– Cyprian, pomożesz mi z tym? – zawołałem syna, z umiarkowanym zainteresowaniem oglądającego otaczający krajobraz. Podszedł do mnie i złapał pudło z drugiej strony. – Ciężkie jakieś. Coś ty tu napakował?

– Nic takiego – odparł niepewnie głos po drugiej stronie masywnego kartonu. – Jakieś graty.

Zatrzymałem się i cicho westchnąłem. Wyjrzałem zza pudła, by spojrzeć synowi w oczy.

– To rzeczy mamy, prawda?

Nie odpowiedział, spuścił jedynie wzrok. Nie musiał nic mówić. Znałem go dostatecznie dobrze.

– Rozumiem cię – powiedziałem łagodnym głosem. – Ja też za nią tęsknię. Ale ona nie wróci. Wiesz, że kiedy mama podejmie jakąś decyzję, to trzyma się jej do końca. Jeśli postanowiła nas zostawić, to na pewno miała swoje powody. Nie zmieni zdania. 

Spojrzałem smutnym wzrokiem na pudło, w którym znajdowało się piętnaście lat naszego wspólnego życia.

– A ubrania i pamiątki będą tylko rozdrapywać ranę. – Oparłem ciężar o biodro i wyciągnąłem rękę, kładąc ją na ramieniu chłopaka. – Damy sobie radę sami. Jesteśmy silnymi mężczyznami, prawda? – Dodałem, starając się, by mój entuzjazm nie zabrzmiał sztucznie. – Świeże górskie powietrze dobrze nam zrobi. 

Chłopak odpowiedział mi wymuszonym uśmiechem i pociągnął za pudło, dając znak, że rozmowa skończona. Cyprian źle znosił porzucenie przez matkę, ale starał się tego nie pokazywać. Cholera, pewnie robił to lepiej niż ja. Nie bez powodu komendant wysłał mnie na tę “emerycką” posadę, na końcu niczego. Byłem w kompletnej rozsypce i gdyby nie Stefan… Nawet nie chcę myśleć, co by było. Błagałem więc o przenosiny w jakieś spokojne miejsce, z dala od cuchnącego śmiercią Krakowa. Pora zacząć nowe życie. Bez smutku, bez alkoholu i na pewno bez ciebie, Klaro. 

Położyłem pudło na ziemi, uśmiechając się pod nosem do myśli o wielkim ognisku, podsycanym co chwilę zgromadzonymi w kartonie rzeczami Klary.

– "Dzisiaj puszczamy z dymem całą naszą pieprzoną przeszłość” – wyszeptałem.

– Co mówiłeś, tato?

– Nic, nic. Biegnij po następny karton, bo się ściemnia. Tylko nie bierz sam nic ciężkiego!

Chłopak wyszedł, a ja przysiadłem na chwilę na prostym, drewnianym krześle. Mimo wielu godzin jazdy w rozgrzanym upalnym słońcem samochodzie, czułem w sobie więcej energii, niż kiedykolwiek, w ostatnich kilku miesiącach. Odcięcie się od pustego domu i codziennej, ponurej policyjnej rzeczywistości było zdecydowanie dobrą decyzją. Tutejszy komisariat w ostatnich pięćdziesięciu latach nie odnotował poważniejszego przestępstwa niż bójka pomiędzy krewkimi góralami. Tu nareszcie odpocznę i ja, i Cyprian. Tak, jutro zaczynamy wszystko od nowa.

***

Nie mogłem spać. Mimo że ekipa przeprowadzkowa już wcześniej przewiozła większość mebli, w tym moje stare łóżko z wygodnym materacem, coś nie dawało mi spokoju. Mogła być to pustka, ziejąca po lewej stronie małżeńskiego łoża. Zszedłem na dół, do kuchni. Nalałem sobie szklankę wody i oparłem się o blat, podziwiając nasz nowy dom. Była to piękna chata z drewnianych bali, o jakiej zawsze marzyłem. Oczywiście rustykalny charakter kończył się na estetyce. Dom miał zaledwie pięć lat i był zaopatrzony we wszystkie zdobycze współczesnej technologii – ocieplane ściany, ogrzewanie podłogowe, wydajną kanalizację… Cyprian będzie wspaniale wspominał nastoletni okres życia spędzony w tym domu.

Gdy rozglądałem się po salonie, mój wzrok, mimo że desperacko próbowałem go powstrzymać, padł w końcu na ostatni nierozpakowany karton. Rzeczy Klary. Wcześniej postanowiłem odłożyć ten problem do jutra, ale może właśnie to nie dawało mi zasnąć. Wziąłem nóż kuchenny i podszedłem do pudła. Rozciąłem taśmę klejącą i z wahaniem rozchyliłem tekturowe skrzydła. Od razu uderzył mnie znajomy zapach. Może to tylko moja wyobraźnia, w końcu minęło już wiele miesięcy. Wyciągnąłem jej sweter i wtuliłem w niego twarz. Gdzie teraz jesteś, Klaro? Odłożyłem wełniany kardigan i poszperałem głębiej w pudle. Nasze ślubne zdjęcie. Delikatnym ruchem pogładziłem jej radosną twarz. W ostatnich latach rzadko widywałem ten uśmiech… Otworzyłem górną szufladę komody, by schować oprawioną w ramkę fotografię. Następnie zamknąłem pudło i wyszedłem z nim w noc.

Za domem znajdowało się osłonięte stanowisko do grillowania oraz rozpalania ogniska. Zdjąłem wiszący nad nim ruszt, a karton umieściłem w kręgu kamieni. Szczodrze nasączyłem pudło rozpałką i wyciągnąłem z kieszeni zapałki. Wśród pohukiwania nocnych ptaków, próbujących przekrzyczeć donośne kumkanie żab, rozległ się dźwięk siarkowej główki pocierającej o draskę. Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko. Żegnaj Klaro. Dzięki za nasze wspólne lata. Byliśmy szczęśliwi… Prawda? Kiedyś na pewno.

Rzucona zapałka zetknęła się z kartonem i pudło natychmiast stanęło w płomieniach. Patrzyłem na ogień, aż z dawnego życia pozostały jedynie popiół i resztki. Wtedy, między kolejnymi nawoływaniami sowy, dał się słyszeć jakiś obcy dźwięk. Kroki? Może jakieś duże zwierzę? Potem rozległo się dziwne chrobotanie. Ognisko wygasło, więc nie sposób było dojrzeć czegokolwiek w ciemności. Od dziecka byłem mieszczuchem. Trzeba się będzie przyzwyczaić do codziennego obcowania z przyrodą. Wrzuciłem kolejny niedopałek do paleniska i wróciłem do domu. Resztę nocy przespałem jak dziecko.

***

– A kanapki? – zawołałem za Cyprianem, który zarzucił plecak na ramię i naciskał już na klamkę.

– Ale tato, wiesz że to straszny obciach!

– Obciach to mógł być w Krakowie, a tutaj, to konieczność. Nie pójdziesz z kolegami na przerwie do makusia czy na pizzę. Musisz przeżyć jakoś do obiadu.

– No tak. Zapomniałem. – Westchnął i wyciągnął rękę po drugie śniadanie.

– Trzymaj. I pamiętaj, bądź miły dla kolegów. Może zostaniemy tu na stałe, więc nie narób sobie wrogów pierwszego dnia. Pamiętasz drogę do szkoły?

– Tak, tato.

Zmierzwiłem Cyprianowi włosy i dałem lekkiego kopniaka na szczęście. Odwrócił się jeszcze raz i machnął mi ręką, po czym potruchtał w kierunku centrum wsi. Dopiłem kawę, podziwiając majestat gór, a następnie sam ruszyłem w drogę.

Komisariat okazał się być niewielką przybudówką obok szkoły, do której zapisałem Cypriana. Z zewnątrz bardziej przypominał jakiś warsztat, niż policyjną placówkę. Policjant, który dotychczas był tu szefem, zbliżał się już do sześćdziesiątki i chciał przejść na emeryturę. Niestety, nie doczekał przekazania mi obowiązków. Zmarł kilka tygodni wcześniej. W spadku pozostawił mi zapewne jedynie bajzel w dokumentach. 

Przekręciłem klucz i wszedłem do środka. Wygląd biura mnie jednak zaskoczył. Żadnych walających się papierów, porozrzucanych notatek czy przepełnionych tablic korkowych. Pojedyncza szafa pancerna, regał z kolorystycznie ułożonymi segregatorami, biurko, na którym stał zaskakująco nowocześnie wyglądający płaski monitor, oraz dwa krzesła dla petentów. Prawą część pomieszczenia zajmowały zaś trzy równolegle ustawione stanowiska, przy których pracowali moi nowi podwładni. Widać dbają tu o porządki.

– Czołem, panie komisarzu! – zerwał się jeden z młodych policjantów i zasalutował. Zrobił to tak szybko, że jego obrotowy fotel kręcił się sam jeszcze dobrych kilka sekund. Za przykładem kolegi poszli pozostali – sympatyczna dziewczyna z rudymi, kręconymi włosami oraz chłopak z charakterystycznym nosem, skrzywionym najprawdopodobniej od jakiegoś potężnego czasu.

– Spocznij – odparłem, gestem nakazując im usiąść. Zamknąłem za sobą drzwi, a następnie stanąłem na środku pomieszczenia. – Poznajmy się. Ja nazywam się Aleksander Dettlaff. Jak już wiecie, mam stopień komisarza i wcześniej pracowałem w Krakowie. Przyznaję, że nie wiele wiem o tej okolicy, dlatego mam nadzieję, że zaopiekujecie się mną w tych pierwszych dniach. 

Nowi koledzy podchodzili do mnie po kolei i z uśmiechami na twarzy życzyli powodzenia. Wydawali się w porządku. Darek, Marta, Andrzej… Musiałem powtórzyć sobie w myślach ich imiona, bowiem zapamiętywanie takich informacji nigdy nie szło mi łatwo. Opowiedzieli mi nieco o naszym rewirze i dotychczas przydzielonych obowiązkach. Kiedy wrócili do swoich bieżących zajęć, postanowiłem się nieco rozejrzeć.

Za moim biurkiem znajdowało się wejście do kolejnego pomieszczenia. Tam znalazłem więcej regałów na akta oraz niewielką celę. Ciekawe, czy była kiedykolwiek używana? Pewnie zamykali tu awanturujących się pijaków, żeby nieco ochłonęli. Wszedłem do środka. Prycza, sanitariat, przygotowana pościel i koce. Tu też posprzątane. Wyjrzałem przez niewielkie zakratowane okienko. Wychodziło na szkolne boisko. Dzieciaki akurat wykonywały rozgrzewkę, ze znudzonymi twarzami czekając, aż nauczyciel rzuci im w końcu piłkę.

Odwróciłem się, z zamiarem wyjścia z celi, jednak coś przykuło moją uwagę. Na sprężynach pozbawionej w tym momencie materaca pryczy, zauważyłem dobrze znane mi przebarwienia. Przejechałem po jednym z nich palcami i roztarłem pobraną substancję. Zaschnięta krew. Taki widok na komisariacie nie jest niczym dziwnym, jednak w tej mieścinie, wedle raportów, bardzo rzadko dochodziło do aktów przemocy. Być może nie będzie tu aż tak nudno. Zamknąłem celę i wróciłem do części biurowej. Za kilka minut miałem umówione spotkanie z sołtysem, który powinien wdrożyć mnie w lokalne porządki.

 

***

 

Zjawił się punktualnie. Oprószony siwizną mężczyzna, z wąsem na rumianej twarzy, uśmiechnął się pogodnie i wyciągnął dłoń na powitanie.

– Witam naszego nowego aspiranta! Witam, witam!

– Dziękuję panie sołtysie, proszę sobie usiąść. – Wskazałem gościowi jedno z krzeseł przed biurkiem. A sam zasiadłem w fotelu naprzeciwko. – I tak czysto dla formalności, to mam stopień komisarza. 

– Ooo to zaszedł pan zdecydowanie dalej niż nasz drogi Mikuła! Miło ze strony Krakowa, że przysłał nam taką znamienitość. Komisarz Aleksander. Komisarz Aleks… Jak ten pies z serialu! – Sołtys pstryknął palcami z taką radością, jakby właśnie odkrył sposób na zakończenie głodu na świecie.

– Tak… Zgadza się. – Przytaknąłem ze sztucznym uśmiechem.

– Pewnie często pan to słyszy.

– Za często.

– Tak… Ale żarty na bok. – Na twarzy sołtysa, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się wyraz smutku i troski. Obie emocje, w jego wykonaniu, trąciły mi fałszem. – Pewnie chce pan komisarz porozmawiać o dzieciakach i biednej Stefci, Panie świeć nad jej duszą.

– Zgadza się – odparłem, prostując się w krześle i przyjmując bardziej formalny ton. – Czytałem raport aspiranta Mikuły, ale, prawdę mówiąc, niewiele z niego wynika.

– No a o czym tu pisać? – Sołtys machnął lekceważąco dłonią. – Biedaczka poślizgnęła się na mokrym i runęła w przepaść. A chłopcy, Bogu niech będą dzięki, odnaleźli drogę do domu.

– Ale czemu nauczycielka, w taką pogodę, ciągnęła trzech uczniów na trudną, górską trasę? Z tego co wiem, przez cały ten dzień zbierało się na burzę.

– Powiem panu prawdę – odparł sołtys przybliżając się do mnie nad stołem i zniżając głos do szeptu. – Nasza Stefcia, to złota kobieta była. Serce miała na dłoni. Gdy kogoś w wiosce tragedia spotykała, i jakiś dzieciak sam zostawał na świecie, to ona zaraz do siebie go brała, na wychowanie. O nic nikogo w zamian nie prosiła.

– Prowadziła rodzinę zastępczą? Rzeczywiście, złota kobieta – potwierdziłem, choć policyjna wyobraźnia podsuwała mi także inne, mniej przyjemne scenariusze.

– Tak, przecież mówię. No i ostatnio u Stefci żył mały Damianek. Rodzice zginęli w pożarze, jakieś dziesięć lat już będzie. Damian wtedy dwa miał chyba… – Sołtys z namysłem pogładził wąsa i wpatrzył się w sufit, jakby tam właśnie zapisana była odpowiedź. Ostatecznie jednak machnął ręką i ponownie skupił się na mnie. – No, nie ważne. W każdym bądź razie, Stefcia miała małe stadko owiec. Chłopak kochał te owieczki, jak własnych braci i siostry. A w tamten dzień, jedna ze stada zagubiła się w górach. Damianek oczywiście w płacz, więc chcąc nie chcąc, nauczycielka poszła z nim szukać owieczki w niepogodę. 

– No dobrze – przerwałem mu – ale skąd się wzięli dwaj pozostali chłopcy?

– Maciek i Janek? Najlepsi koledzy Damiana, ze szkoły. Mieszkają tuż obok i uparli się, że pomogą w poszukiwaniach.

– Rozumiem, panie sołtysie. W takim razie, pozostaje mi tylko porozmawiać bezpośrednio z chłopcami – oznajmiłem, zamykając teatralnym gestem swój notes.

Oczy mojego rozmówcy zwęziły się lekko. Spoglądał tak na mnie przez moment, zaraz jednak jego twarz ponownie rozjaśnił uśmiech.

– Proszę mi mówić Marian, panie komisarzu, Marian Gąsienica. A z dziećmi oczywiście może pan porozmawiać, ale obawiam się, że nie usłyszy pan nic konkretnego. Jak to dzieci, przestraszyły się, niewiele pamiętają, a luki wypełniają jakimiś niestworzonymi historiami. Ale proszę bardzo. Tylko dziś mają lekcje do późna. Może pan iść do szkoły i zwolnić chłopców na kilka godzin. Pewnie się ucieszą.

– Może w takim razie jutro rano, co? – zaproponowałem po chwili zastanowienia. – Nigdzie przecież nie uciekną.

– Oczywiście, panie komisarzu – odparł ochoczo sołtys. Dopilnujemy, żeby nie sprawiali więcej kłopotów.

Ostatnie zdanie wypowiedział z taką dobitnością, że po plecach przebiegł mi dreszcz.

– W takim układzie, dziś chciałbym obejrzeć miejsce wypadku.

– Od razu rzucamy się w wir roboty, co? – zapytał retorycznie sołtys, puszczając do mnie oko. – Już panu tłumaczę, jak tam dojść…

***

Góra, którą wskazał sołtys, była niewielka, w porównaniu do piętrzących się za nią turni tatrzańskich gigantów. Choć przewyższenie, licząc od poziomu wioski, wynosiło może ze dwieście metrów, Marian wymówił się bolącymi kolanami i nie towarzyszył mi we wspinaczce. Wziąłem więc ze sobą posterunkową Martę. Po drugiej stronie wzniesienie gwałtownie przechodziło w żleb o stromych, granitowych ścianach. 

– To tu doszło do wypadku. – Marta przerwała ciszę i skinieniem wskazała urwisko. – Ponoć biedna Stefcia weszła na skalny występ, by spojrzeć, czy owca nie spadła gdzieś w dół żlebu. Sama jednak poślizgnęła się na mokrym kamieniu i runęła, gdzieś po drodze łamiąc sobie kark. Dzieci wpadły w panikę, zeszły ze ścieżki i błąkały się pół dnia po lesie, aż udało im się zejść do doliny, gdzie leży wioska. Dopiero po dwóch dniach Andrzejowi udało się odnaleźć ciało w wąwozie.

Zbocze rzeczywiście było dość strome, a dno parowu znajdowało się wystarczająco daleko, by szanse na przeżycie zjazdu po ścianie ograniczyć niemal do zera. Coś tu się jednak nie zgadzało. Skalny występ był wychylony w górę, więc poślizgnięcie się w stronę przepaści oznaczało sporego pecha. Co więcej, skała nosiła wyraźne znaki erozji, pozostawiając mnóstwo szczelin i uchwytów, za które można by złapać, walcząc o życie. Oczywiście nie wykluczało to wersji z wypadkiem, zamieszczonej w policyjnym raporcie, ale do tych poszlak bardziej pasowałaby teza, że Stefcia popełniła samobójstwo. Albo, że ktoś jej w tym pomógł.

Wróciliśmy na ścieżkę. Szedłem zastanawiając się, czy naprawdę jest coś na rzeczy, czy to policyjna rutyna nakazuje mi szukać kryminalnej sprawy tam, gdzie jej nie ma. Deszcz zmył wszelkie ślady obecności dzieci na leśnej dróżce. W trawie, obok wydeptanego szlaku, leżał papierek po batoniku, ale zostawić go mógł każdy. Niestety, śmiecenie w lesie jest w tym kraju niezależne od płci, wieku czy wykształcenia. Schyliłem się, by podnieść opakowanie, lecz nagle, mój wzrok przykuł leżący pod skalnym nawisem kamień. Wsadziłem śmiecia do kieszeni i z ciekawością podniosłem odłamek. Wzrok mnie nie oszukał, na kamieniu widoczne były ślady krwi. Nie było jej wiele. Na pewno ten kawałek skały nie pozbawił nikogo życia. Miałem jednak przeczucie, że nie leżał tu przypadkiem.

***

Gdy zszedłem z góry, już się ściemniało. Cyprian na pewno wrócił już ze szkoły, więc poszedłem prosto do domu, przygotować kolację. Zaserwowałem typowo męski obiad, w postaci smażonego boczku z cebulką, w gotowym sosie pomidorowym, podanego z makaronem.

Cyprian w zamyśleniu stukał widelcem po talerzu. 

– Ziemia do Cypriana! Halo! – Wyrwałem go z zadumy. Z jakiegoś powodu nagle spalił buraka i utkwił wzrok w jedzeniu, jakby stało się najbardziej fascynującym widokiem na świecie. – Jak w szkole?

Podobnie jak wszystkie pokolenia przede mną, nienawidziłem tego pytania jako dzieciak, jednak i tak, w roli rodzica, nie mogłem się od niego uwolnić.

– Normalnie – odparł wymijająco. – Koledzy są fajni, ale nauczyciele beznadziejni.

– Czemu beznadziejni? – zapytałem. – Pewnie za dużo wymagają?

– No właśnie nie! – Ożywił się Cyprian. – To kompletne głąby! Chyba korzystają z podręczników z XIX wieku. Musiałem ich poprawiać. Nie spodobało im się to. Szczególnie facetce od matmy.

Nagle przestał jeść, jakby dopiero sobie coś przypomniał.

– A, zapomniałem, masz do niej jutro iść, posłuchać o mojej “bezczelnej i grubiańskiej postawie oraz braku szacunku dla starszych”.

Słysząc to, ja również przerwałem posiłek.

– Coś znowu nawywijał? – zapytałem z rezygnacją.

– Powiedziałem tylko prawdę! – Uniósł ręce w obronnym geście. – Nie wiedziała, co to fraktal, więc zaproponowałem, że skoro przed wojną tego nie uczyli, to powinna się dokształcić.

Przez chwilę siedziałem bez ruchu, z rozdziawionymi ustami, z których zwisała swobodnie nitka makaronu spaghetti. Widok musiał być na tyle komiczny, że Cypriana opanował niekontrolowany atak śmiechu.

– To nie jest zabawne! – zganiłem go, wciągając jednocześnie makaron, po czym, nie mogąc się powstrzymać, dołączyłem do wspólnej wesołości.

Gdy po śmiechu pozostały już tylko bolące brzuchy, podszedłem do syna i łagodnym gestem położyłem mu dłoń na głowie.

– Cypi, nie można tak mówić do nauczyciela. – Widziałem, że chciał coś wtrącić, ale nie dałem mu dojść do słowa. – Nawet, jeśli to prawda! Tym bardziej, że to twój pierwszy dzień. Musisz się przystosować, dasz radę.

Usiadłem ponownie na swoim miejscu i wróciłem do jedzenia.

– To opowiedz mi o tych kolegach. – Skierowałem rozmowę na inne tory.

– Najlepiej gadało mi się z takimi trzema – odpowiedział. – Janek to syn tej zoł… matematyczki – poprawił się szybko pod moim piorunującym spojrzeniem, po czym dodał, jakby się usprawiedliwiając: – Jemu się spodobał mój tekst!

– Poszliście gdzieś po szkole? Masz buty całe w błocie.

Cyprian zawahał się na moment, a na twarz wrócił mu tajemniczy rumieniec.

– Poszliśmy na wzgórze – wydukał wreszcie, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Jakie wzgórze?

– To, gdzie gra flecistka.

– Jaka znowu flecistka? Możesz, z łaski swojej, opowiedzieć całą historię? – zirytowałem się.

Chłopak westchnął głęboko, jakby musiał wytłumaczyć coś oczywistego małemu dziecku.

– Dzieciaki ze szkoły chodzą czasem na to wzgórze za kościołem. Na szczycie jest całkiem płaskie, dlatego to dobre miejsce do zabawy. I czasami przychodzi tam dziewczyna, siada pod drzewem i gra na flecie, a wszyscy słuchają.

– Co to za jedna? – zaciekawiłem się.

– Jest bardzo piękna… Ma takie jasne włosy, prawie białe – rozmarzył się Cyprian, wchodząc w tryb zadurzonego nastolatka. – I twarz jak ta… dziewczyna starego Spidermana!

– Toby’ego Maguire’a?

– Nie, dinozaurze – odparł, spoglądając na mnie z politowaniem – Garfielda.

– Emma Stone! – klasnąłem w dłonie, gdy odpowiedź wpadła mi do głowy.

– Tak! Siedzi tam i gra. Jest rewelacyjna. – Oczy Cypriana ponownie zamieniły się w roztopione masło.

– No dobra, ale wiesz kim jest? Gdzie mieszka? W jakim jest wieku?

– Może od razu ją aresztuj! – oburzył się. – Jest starsza. Jakoś mniej więcej, jak kuzynka Ola. Pojawia się tam od niedawna. Rzadko się odzywa i nikt jej tak naprawdę nie zna. Inne dzieciaki wolą o niej nie mówić rodzicom, nie wiem dlaczego. Ale na pewno nie jest zła, to ona sprowadziła chłopaków z góry!

Odłożyłem sztućce na prawie pusty już talerz i otarłem usta serwetką.

– Rozmawiałeś z chłopcami, którzy zgubili się na górze? – spytałem poważnym tonem.

– No, tak. To właśnie Maciek, Janek i Damian.

– I oni ci powiedzieli, że to ta dziewczyna sprowadziła ich bezpiecznie na dół?

– Tak, była bardzo miła i uspokajała ich całą drogę, po tym wypadku. Nawet zaproponowała sołtysowi, że zaopiekuje się Damianem. To ten, którego wychowywała pani Stefania. Ale kazali jej oddać dzieci i zmiatać stąd. Słuchasz mnie w ogóle, tato?

Mój wzrok wędrował po pokoju, ale słuchałem Cypriana bardzo uważnie. Sołtys Marian ewidentnie wiedział więcej, niż zdecydował się mi przekazać. Będę musiał odbyć z nim pogawędkę.

– W każdym razie, dobrze, że ich znalazła. – Wstałem od stołu, by zebrać talerze. – Brzmi jak miła dziewczyna. Ale za stara dla ciebie. – Rzuciłem synowi szeroki uśmiech, a barwa jego twarzy znowu powędrowała w kierunku czerwieni.

– Idę pod prysznic – oznajmił i również wstał z krzesła. 

– Aha. Tylko posprzątaj po sobie.

– Tato!

 

***

Rano, zgodnie z obietnicą sołtysa, na komisariacie pojawili się nowi koledzy Cypriana. Pozwoliłem młodszym kolegom zająć się przesłuchaniem, a sam obserwowałem dzieciaki z boku. Oczywiście cała trójka, niemal słowo w słowo, powtórzyła wersję, którą poprzedniego dnia opowiedział mi w tym samym miejscu Marian. Nie trzeba było detektywa, żeby stwierdzić, że nie mówią prawdy. Kiedy włączyłem się do rozmowy i wprost zapytałem, czemu kłamią, tylko skulili się i zamknęli usta na kłódkę. Puściłem więc dzieciaki z powrotem na lekcje i poszedłem na wzgórze, o którym wspomniał mój syn. Podkomendnym powiedziałem jedynie, że wybieram się na patrol.

Wspinaczka na wzniesienie zajęła mi ledwie pięć minut. Dzieciaki bywały tu ponoć nawet na długiej przerwie. Teraz jednak, nie było nikogo. Na części płaskiego szczytu wzgórza trawa była wydeptana praktycznie do gołej ziemi. Pewnie grają tu w piłkę. Poczułem ukłucie współczucia wobec tego, kto wykopie ją na tyle daleko, by stoczyła się na dół.

Znacznie mniej oczywiste i bardziej świeże ślady znalazłem wokół samotnego drzewa, po południowej stronie górki. Darń również była tu wygnieciona i zdeptana, ale nie na tyle, by odsłonić glebę. Tu pewnie zbierały się dzieciaki, by posłuchać koncertu pięknej nieznajomej. Obszedłem drzewo, jednak nie odnalazłem niczego ciekawego. Kiedy jednak spojrzałem w górę, na jednej z gałęzi dostrzegłem parę tenisówek, związanych za sznurówki i przewieszonych przez konar. Nie było to jakoś szczególnie niecodzienne znalezisko, ale z braku innych śladów postanowiłem przyjrzeć im się bliżej. Buty wisiały zbyt wysoko, bym mógł je po prostu ściągnąć. Czasy chodzenia po drzewach również miałem już dawno za sobą, wobec czego zdjąłem własnego buta i próbowałem wcelować w tenisówki. Na policyjnej strzelnicy zawsze byłem w czołówce, jednak moje dwie pierwsze próby jako miotacza były nieudane. Wziąłem więc mocniejszy zamach i rzuciłem prosto w gałąź, licząc, że uda się strząsnąć z niej sportowe obuwie. Włożyłem w rzut na tyle dużo siły, że potknąłem się i poleciałem na twarz. Tuż przed moimi oczami na ziemię spadły jednak trzy buty. Wydawało mi się, że usłyszałem cichy śmiech, ale równie dobrze mógł to być mój wewnętrzny szyderca, oceniający każdy mój ruch.

Podniosłem się i przyjrzałem bliżej butom. Typowe, raczej męskie, tenisówki, w rozmiarze takim, jaki nosi Cyprian. Nic nadzwyczajnego. Rozwiązałem obuwie i zajrzałem do środka lewego egzemplarza. Biała niegdyś wkładka, była cała pokryta brunatnymi plamami krwi.

– Co tu się wyprawia? – zastanowiłem się głośno. Znajdowałem coraz to nowe elementy układanki, ale wciąż nie wiedziałem, co jest na gotowym obrazku, ani nawet, czy puzzle pochodzą z jednego zestawu. – Pora iść po radę do sołtysa.

 

***

Głowę miejscowego sołectwa spotkałem szybciej, niż się spodziewałem. Oto stał przed bramą kościoła, za którym znajdowało się wzgórze, i gawędził z dwójką nieznanych mi ludzi. Ręce Mariana Gąsienicy tańczyły w powietrzu, gdy tłumaczył coś z emfazą swoim rozmówcom. Podszedłem bliżej.

– Trzeba ją znaleźć i pozbyć się jej. Jak najszybciej! – mówił właśnie sołtys, gdy usłyszał moje chrząknięcie.

– A, pan komisarz, proszę do nas dołączyć! – uśmiech wykwitł na jego fizjonomii tak błyskawicznie, że człowiek nabierał wątpliwości, czy nie było go tam od początku. – Pozwoli pan sobie przedstawić, Marysia Kolenda, nauczycielka matematyki i Józio Pękała, właściciel restauracji.

– Miło mi – powiedziałem, choć wcale nie było mi miło. Pomarszczona ponad wiek, obdarzona ptasimi rysami twarz matematyczki wyrażała głębokie rozczarowanie moją osobą, chociaż widziała mnie po raz pierwszy w życiu. Ze świstem wciągający powietrze Pan Józef zaś, zerknął na mnie jak rzeźnik na byka. Jakby oceniał, która część mnie nada się na dobrą kiełbasę, a co trzeba będzie rzucić psom. 

– Nam również miło pana poznać, komisarzu – odparła matematyczka, choć było oczywiste, że kłamie jeszcze bezczelniej ode mnie. Gastronom tylko otarł chusteczką obficie pocące się czoło. To cud, że jeszcze nie zemdlał, biorąc pod uwagę upalną, letnią pogodę oraz fakt, że Pękała ważył więcej niż Pudzianowski w najlepszych czasach, lecz w znacznie mniej kompaktowej formie. – Cóż, Marian, my już chyba pójdziemy. Szczęść Boże. Do zobaczenia, komisarzu.

Zostaliśmy sami. Sołtys ponownie uśmiechnął się szeroko i gestem wskazał jedną z ławek pod kościelnym murem.

– Ma pan do mnie sprawę, komisarzu? Proszę siadać. Pogrzejemy się trochę w słoneczku.

– Nie chcę być wścibski, ale, pan wybaczy, taka praca. Kogo trzeba znaleźć i pozbyć się jak najszybciej? 

Gąsienica roześmiał się tubalnie i klepnął dłonią w udo, jakby usłyszał najlepszy dowcip w tym miesiącu.

– Nie kogo, tylko co, komisarzu. Dziurę w dachu naszego pięknego kościoła. Właśnie rozmawiałem z proboszczem. Po tamtej burzy, tej co Stefcia zginęła, daj jej Panie wieczny odpoczynek, zalało pół zakrystii. Marysia i Józio to członkowie naszej rady parafialnej, dlatego przekazałem im, że trzeba coś z tym zrobić. Czy to pana uspokoiło? – zapytał, świdrując mnie wzrokiem.

– Tak – odrzekłem – istotnie, to by wszystko wyjaśniało. Odniosłem jednak wrażenie, że nie wywarłem na pani Kolendzie zbyt dobrego wrażenia.

– Pannie Kolendzie – poprawił mnie sołtys. – Biedaczka nigdy nie wyszła za mąż. Ojcem jej Janka jest jakiś turysta, który zmył się następnego dnia rankiem, po upojnej nocy. A cięta była właśnie przez syna. Ponoć nie przyszedł dziś do szkoły. Wagaruje gdzieś z kolegami pewnie. A przecież dopiero wrzesień się zaczął! – Pokręcił głową z rozczarowaniem. – Ale nie przyszedł pan tu pytać mnie o matematyczkę, panie Aleksandrze kochany. W czym rzecz?

– Chciałem zapytać o jedną dziewczynę. Jasne włosy, około dwudziestoletnia, przychodzi na wzgórze i gra dzieciakom na flecie. Zna ją pan?

Marian wyraźnie spochmurniał, po raz pierwszy, od kiedy się poznaliśmy, zrzucając całkowicie maskę poczciwego staruszka.

– Nie wiem, kim jest. Nikt ze wsi nie wie. Niedawno się pojawiła w okolicy. – Sołtys rozsiadł się wygodniej na ławce, wyciągnął z kieszeni paczkę winstonów i zapalił. Poczęstował mnie, lecz odmówiłem. Dopiero wtedy kontynuował: – Kiedy dzieciaki o niej wspomniały, oczywiście poszliśmy z nią porozmawiać. Kręci się wokół dzieci, więc kto wie, co jej chodzi po głowie, nawet jeśli to kobieta. Proponowaliśmy jej pomoc, nocleg, lekarza, albo chociaż telefon do kogoś bliskiego. Niczego nie chciała, aż w końcu uciekła. Chyba pomylona jakaś, ale niegroźna. Może z miasta uciekła, od rodziców, i coś jej się w głowie przestawiło. Od tamtej pory pokazuje się tylko dzieciom. Póki nie jest agresywna, dajemy jej spokój. – Gąsienica zaciągnął się ponownie, po czym uniósł palec wskazujący, jakby nagle wpadł na genialny pomysł. – A może pan spróbuje? W końcu ma pan komisarz za sobą autorytet władzy!

– Tak właśnie zamierzam zrobić – potwierdziłem. – O ile uda mi się ją odnaleźć. Naprawdę nie wiecie, gdzie powinienem szukać? Przecież musi gdzieś żyć. Może jakiś szałas, opuszczony dom?

– Nic mi o tym nie wiadomo – oznajmił sołtys, przepraszająco rozkładając ręce.

– A o tym, że to ona sprowadziła dzieci z góry, po wypadku Stefanii, też panu nic nie wiadomo?

Gąsienica zawahał się, na tyle długo, że popiół z trzymanego w ustach papierosa poddał się grawitacji i spadł na ziemię.

– Któryś z dzieciaków tak powiedział? – zapytał, a oczy zamieniły mu się w wąskie szparki. – Mówiłem, przestraszyli się i teraz bzdury wygadują. Byłem tam i widziałem. Zeszli do doliny sami.

– No jasne. Dzieci rzeczywiście lubią ubarwiać historie – powiedziałem, wstając. – Wiem po swoim synu. W takim razie to wszystko. Życzę miłego dnia, panie Marianie.

Sołtys uścisnął moją wyciągniętą dłoń, jednak gdy odwróciłem się i odszedłem, wciąż czułem na sobie jego palący wzrok. Wiedziałem, że kłamie. Wciąż nie byłem jednak w stanie rozdzielić, co jest prawdą, a co nie.

***

Kolejnych kilka godzin spędziłem błądząc jak głupek po lesie za wzgórzem, w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów tajemniczej sobowtórki Emmy Stone. Brzmiało to absurdalnie i nie przyniosło żadnych rezultatów. Nie natknąłem się na nic, poza komarami. Po południu wróciłem na komisariat z niczym. Zaskoczył mnie widok stojącej przed drzwiami panny Kolendy, pogrążonej w cichej rozmowie z Andrzejem.

– Gdzie pan był? – syknęła od progu, wskazując na zegarek. – Czekam tu już od godziny!

– Na patrolu, pani Mario – odparłem chłodno, przekręcając klucz w zamku. – Zapraszam do środka. W czym mogę pomóc?

Matematyczka weszła pierwsza i, nie czekając na mnie, z kwaśną miną rozsiadła się na krześle. Niechętnie musiałem przyznać Cyprianowi rację. To naprawdę była zołza. Opadłem na fotel po swojej stronie biurka i spojrzałem na nią pytająco.

– Mój syn zaginął – oznajmiła, składając dłonie na leżącej na kolanach torebce. – Proszę natychmiast rozpocząć poszukiwania, bo ten tłumok – wskazała na Andrzeja – nie chce nic zrobić bez pańskiej zgody. Wie pan, że uczyłam go w szkole? Już wtedy wiedziałam, że nic z niego nie będzie.

– Spokojnie. Proszę opowiadać po kolei. Kiedy po raz ostatni widziała pani dziecko?

– Dziś rano wyszedł do szkoły. Ja rozpoczynałam lekcje później. Gdy dotarłam do pokoju nauczycielskiego, przekazano mi, że Jan nie pojawił się w klasie. 

– Rozumiem. Ale mamy dopiero szesnastą. Może poszedł na wagary z kolegami i stracił poczucie czasu?

– Mój syn nie wagaruje! – oburzyła się, z trudem tłumiąc krzyk. Z drżącymi ustami dodała: – Nie tak go wychowałam. Nie będzie jakimś łobuzem, jak jego, pożal się Boże, ojciec!

– Dobrze. Ma pani jakieś przypuszczenia, gdzie może przebywać? Ulubione miejsca, do których chodzi? Co z jego kolegami, Damianem i Maćkiem?

– To ta ladacznica! – wybuchła wreszcie Maria. – Wiedźma ze wzgórza! Musi ją pan aresztować!

– Spokojnie – powtórzyłem, tym razem z większym naciskiem. – Skąd pomysł, że dziewczyna ma z tym coś wspólnego?

– Byłam u tych jego “kolegów”. Podobno Jan podszedł wczoraj do tej dziwki i poprosił, żeby nauczyła go grać. Mieli się spotkać dziś rano. 

– Mam jeszcze tylko jedno pytanie – powiedziałem, otwierając szufladę z materiałem dowodowym. – Czy te tenisówki należą do pani syna?

– Pokazałem jej buty w taki sposób, żeby zobaczyła ślady krwi na wewnętrznej wkładce. Maria skinęła jedynie ponuro głową. Kobieta bardziej gotowała się z wściekłości, niż rozpaczała. Uznałem, że nie wyciągnę z niej już nic pożytecznego. Wstałem i otworzyłem pancerną szafę. Wyciągnąłem z niej kaburę z pistoletem służbowym i przytroczyłem do pasa. 

– Chodźmy do sołtysa – rzuciłem do kolegów, kierując się do wyjścia. – Zbierzemy grupę poszukiwawczą.

 

***

Przeczesywaliśmy las wraz z mieszkańcami do późnych godzin nocnych. Jednocześnie martwiłem się o Cypriana, który na tak długo został sam w domu. Ale to mądry chłopak, da sobie radę. Wcześniej dałem mu znać, że nie wrócę szybko.

Około drugiej przekazaliśmy ludziom sygnał, żeby wrócili do domów i odpoczęli. Zasugerowałem sołtysowi, że zadzwonię po wsparcie profesjonalnej grupy z Krakowa, albo chociaż po kilku ludzi z Zakopanego. Uparł się jednak, żeby zaczekać z tym do rana. Nawet matematyczka zmieniła nagle front, twierdząc, że “może gdzieś nocują, a rano wróci do domu”. 

Skoro więc nie było formalnego zgłoszenia zaginięcia, ostatecznie zgodziłem się zaczekać i sam poszedłem złapać kilka cennych godzin snu. Zajrzałem jeszcze do pokoju Cypriana, który jednak spał już głęboko. Oczywiście obok niego leżała w łóżku opróżniona paczka czipsów i wciąż włączona przenośna konsola. Poszedłem do siebie, zdjąłem spodnie i bez zbędnych ceremoniałów rzuciłem się na łóżko. Zasnąłem niemal natychmiast.

Obudziło mnie głośne szuranie. Podniosłem głowę z poduszki, wciąż niewiele widząc przez zaspane oczy. W otwartych drzwiach pokoju dojrzałem nieruchomą sylwetkę.

– To ty, Cyprian? – wymamrotałem. – Już wróciłem, wszystko w porządku. Idź spać.

Skryta w ciemności postać nie poruszyła się, ani nie odpowiedziała. Zaniepokojony, zacząłem się podnosić, gdy pokój wypełniła piękna, choć prosta melodia, grana na flecie. Zamarłem. W tej słodkiej muzyce było wszystko: smutek i radość, miłość i nienawiść. Głównym motywem było jednak uczucie dojmującej samotności. Moja głowa opadła, podobnie jak powieki. Na twarzy poczułem delikatne dotknięcie czyjejś dłoni, a melodia wypełniła cały mój umysł. Potem nie było już niczego.

 

***

 

Alarm w telefonie zadzwonił tuż przed siódmą. Przebudziłem się wypoczęty jak nigdy, mimo niecałych czterech godzin snu. Cyprian miał lekcje od dziewiątej, więc wziąłem jeszcze prysznic, ubrałem się i przygotowałem śniadanie, nim zastukałem do drzwi, by go obudzić. Nikt nie odpowiedział. Nie chciałem naruszać jego prywatności, ale wiedziałem, że jeśli nim nie potrząsnę, to może spać i do jutra.

Nacisnąłem na klamkę i lekko pchnąłem drzwi. Od razu uderzył mnie powiew wiatru z szeroko otwartego okna.

– Wstawaj Cyprian, pora do szkoły – powiedziałem głośno, podchodząc do łóżka. Dopiero wtedy dostrzegłem, że w łóżku było mnóstwo okruchów. Nie było natomiast mojego syna.

Od razu chwyciłem za telefon i wybrałem numer jego komórki. Dzwonek odezwał się jednak spod stolika tuż obok. Odkąd dostał pierwszego smartfona, na dziesiąte urodziny, ani razu nie wyszedł bez niego z domu. Podbiegłem do okna i obejrzałem je dokładnie, szukając jakichś śladów włamania. Niczego jednak nie dostrzegłem. Cyprian musiał sam je otworzyć. Wyjrzałem na zewnątrz. Na parapecie widoczny był odcisk nagiej stopy. Niewielki rozmiar. Ślad mógł zostawić szybko rosnący dwunastolatek, lub też drobnej budowy kobieta… Zerknąłem w dół. Na trawniku pod oknem źdźbła trawy zostały wyraźnie przygniecione. Od spodu parapetu, do ziemi ciągnęła się zaś gęsta pajęcza sieć, kołysana wiatrem. 

Nie traciłem więcej czasu i wybiegłem z domu, w stronę kościoła, gdzie o dziewiątej ponownie miała się zebrać grupa poszukiwawcza. Po drodze zadzwoniłem na komendę wojewódzką i poprosiłem o wsparcie oddziału z psami. Dotarłszy przed świątynię, zatrzymałem się osłupiały, wpatrując się w zgromadzony tłum. Obrazek wyglądał niczym kadr z filmu o powstaniu styczniowym. Mieszkańcy uzbrojeni byli w kosy, widły, pałki, sztachety i wszelkie inne przedmioty mogące wyrządzić krzywdę. Sołtys i kilku innych mieli także strzelby. Wśród tłoczącej się zgrai dostrzegłem także Martę, Andrzeja i Darka z komisariatu. Mieli ponure miny, a ich dłonie spoczywały na rękojeściach pistoletów.

– Szykujecie się na poszukiwania, czy na ustawkę Cracovii i Wisły? – spytałem ostrożnie.

– Wiemy już, gdzie ta wiedźma urządziła sobie burdel! – wykrzyknęła Maria Kolenda. – Idziemy odzyskać nasze dzieci i wymierzyć sprawiedliwość!

– Dzieci? – zdziwiłem się. – Było więcej porwań?

– Dziś w nocy zniknęło kilkoro innych – wyjaśniła Marta, patrząc mi prosto w oczy.

– Proszę nam nie przeszkadzać, komisarzu – dodał sołtys – bo pana stanowisko znowu się zwolni. Niech pan będzie mądrzejszy od poprzednika. – Mówiąc to uniósł i odbezpieczył myśliwską strzelbę.

– Spokojnie, panie Marianie – powiedziałem, powoli podnosząc ręce. – Niech pan nie robi czegoś, czego później będzie pan żałował. Mój syn też został porwany. Wezwałem właśnie specjalną grupę z Krakowa. Uratujemy ich.

– Ech, Olek, Olek… – sołtys westchnął i pokręcił głową. – Szkoda życia, synu, polubiłem cię. Więc jeśli chcesz doczekać jutra i zobaczyć swoje dziecko, powoli wyjmiesz telefon i odwołasz akcję.

Widząc determinację w jego oczach, spokojnym ruchem wyjąłem komórkę i ponowiłem numer do wojewódzkiej.

– Cześć, to znowu ja. Dzieciaki się znalazły, zgubili się w lesie, wszystko dobrze. Tak, możesz odwołać chłopaków. No, dzięki za pomoc. Na razie. – Zakończyłem połączenie i przeniosłem wzrok na gotowy do samosądu tłum. – Zadowoleni?

Matematyczka wyrwała mi telefon z ręki i sprawdziła ostatnie połączenie, po czym upewniła się, że numer należał do krakowskiej komendy. Jednak nie była całkiem na bakier z powojennymi wynalazkami. Gdy skończyła, skinęła Marianowi głową. 

– To, co zamierzacie zrobić, to poważne przestępstwo! – wykrzyknąłem w stronę zgromadzonych, gdy opasły Józio Pękała, sapiąc doniośle, zaczął wiązać mi ręce powrozem.

– Tutaj – odparł Gąsienica, wciskając mi do ust jakąś szmatę – mamy własne prawo. Prawo naszego Pana Czernoboga!

Na odchodne poklepał mnie po policzku, odebrał pistolet i ruszył wraz z tłumem w stronę wzgórza. Olbrzymi restaurator tymczasem pociągnął za sznur i w milczeniu powiódł mnie do swojego lokalu. Asystowała mu Marta, z wyciągniętą bronią.

– Proszę się nie sprzeciwiać, komisarzu – wyszeptała mi do ucha. – Tata… jest dość porywczy. – Spojrzała na idącego przodem olbrzyma, a na jej twarzy rozgrywał się konflikt emocji, takich jak strach, ból, wstyd i wściekłość.

Zaciągnęli mnie do spiżarki i zamknęli na klucz, nie zapalając nawet światła. Słyszałem ich kroki, gdy odchodzili. Wydawało się, że nie zamierzał mnie pilnować. Amatorzy!

Włącznik światła znajdował się wewnątrz komórki i już po chwili wymacałem go czołem na ścianie. Pomieszczenie pękało w szwach od słojów z kiszonkami i innymi przetworami. Bezceremonialnie zrzuciłem jeden z nich na ziemię i zacząłem cierpliwą pracę nad przecięciem sznura o szklany odłamek. Zajęło to nieco czasu, ale wreszcie moje ręce odzyskały wolność. Pozbyłem się knebla i zbadałem drzwi. Dziecko by je otworzyło. Zdjąłem z jednego z weków metalową klamrę i po kilkunastu sekundach, drzwi stanęły otworem. Tak jak się spodziewałem, restauracja była pusta. Obróciłem jedno z krzeseł i sapiąc z wysiłku oderwałem drewnianą nogę. Zważyłem w dłoni prowizoryczną maczugę i pognałem do lasu.

 

***

 

Zwolniłem tempo dopiero, gdy usłyszałem przed sobą głośną sprzeczkę mieszkańców wsi.

– Przysięgam, na Czeronoboga, że to było tu – zarzekał się jakiś obcy głos. – Wielkie drzewo, całe czarne, a pośrodku wejście, jak do jaskini. Przecież bym tego nie wymyślił, Marian…

Nie podsłuchiwałem dłużej, lecz odbiłem w bok i obszedłem zgromadzenie. Od jakiegoś czasu podążałem bowiem za wyraźnie rozbrzmiewającym w powietrzu dźwiękiem fletu. Melodia była piękna i dziwnie znajoma… Czy tylko ja ją słyszałem?

Coś było nie w porządku. Nagle wypadłem prosto na leśną polanę, choć mógłbym przysiąc, że przed chwilą miałem przed sobą tylko gęsty las. Cała otwarta przestrzeń porośnięta była dużymi, gęstymi paprociami. Między nimi wiła się pojedyncza, wąska ścieżka, prowadząca wprost do wysokiej na ponad dwadzieścia metrów czarnej brzozy, z której gałęzi, zamiast liści, zwisały gęste woale, utkane z delikatnej pajęczyny. Wydeptane przejście zaczynało się dokładnie w miejscu, w którym wszedłem na polanę.

Ostrożnie stąpałem naprzód, w kierunku wnęki, utworzonej przez rozszczepiony pień drzewa. Z wnętrza sączyło się ciepłe, zachęcające światło oraz ta przeklęta, wspaniała muzyka. Gdy zbliżyłem się do brzozy na odległość kilku metrów, muzyka bez ostrzeżenia zmieniła się. Pojawiły się w niej ostre, dysharmonijne tony, a moje nogi chciały czym prędzej odejść z tego miejsca. Tylko myśl o Cyprianie, i o tym że może być w śmiertelnym niebezpieczeństwie, powstrzymywała mnie przed ucieczką. Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej kręciło mi się w głowie, a wnętrzności wywracały się do góry nogami.

Nie wiem nawet, kiedy znalazłem się w środku. Chociaż “w środku” może nie być najlepszym określeniem. Po drugiej stronie drzewnego portalu ponownie znalazłem się na polanie, tym razem znacznie obszerniejszej, nad którą świeciło piękne, wiosenne słońce – ciepłe, ale nie upalne. Nad kwietną łąką powiewał delikatny wietrzyk. Krótko mówiąc, rajski ogród w pełnej krasie. Arkadyjską atmosferę obrazka, który miałem przed sobą, uzupełniała gromadka dzieci, radośnie biegających wokół młodej kobiety z czarną chustą na oczach. Roześmiana dziewczyna potykała się co chwilę i niezdarnie próbowała złapać któreś z dzieci wyciągniętymi rękoma. Musiałem przyznać, że takiego scenariusza porwania nie było w żadnym z policyjnych podręczników. Wtedy jednak zobaczyłem syna i bez dalszego zastanowienia podbiegłem w stronę grupy.

– Cyprian! – krzyknąłem.

– Tato! – odparł radośnie chłopak, jednak coś zdążyło się już diametralnie zmienić w panującej atmosferze. Dziewczyna z przepaską gwałtownie się zatrzymała, a wypełniająca powietrze muzyka nagle ucichła. Nawet błękitne dotychczas niebo, powoli zaczęło zaciągać się chmurami.

– Witaj, Aleksandrze – powiedziała spokojnie jasnowłosa, rozwiązując chustę i pozwalając jej opaść na ziemię. – Nie spodziewałam się ciebie tutaj.

Jej głos był ciepły i melodyjny. Każde wypowiedziane przez nią słowo brzmiało niczym bajka na dobranoc, opowiadana przez kochającą matkę skrytym pod pierzyną dzieciom, podczas zimnej, grudniowej nocy. Cyprian nie kłamał. Rzeczywiście była piękna. Włosy koloru białego złota zaplecione miała w pojedynczy warkocz, a dwa opadające z przodu kosmki okalały atrakcyjną twarz o mocno zarysowanych rysach. Jej dziewczęca figura doskonale współgrała ze skromną, białą sukienką w kwiaty.

– Dołącz do nas – poprosiła. – Właśnie zaczęliśmy zabawę.

W jej wielkich zielonych oczach można było utonąć bez reszty. Gdyby nie Cyprian, który w tym momencie podbiegł i uścisnął mnie mocno, mógłbym skorzystać z jej oferty.

– Cypi, nic ci nie jest? – zapytałem, potrząsając lekko głową, by pozbyć się uczucia skołowania. 

– Nie, tato – odparł. – Tu jest fantastycznie! Samboja jest świetną opiekunką. Możemy zostać jeszcze trochę?

– Jak się tu znalazłeś, synu?

– Nie pamiętam dokładnie… – zmarszczył czoło Cyprian, podobnie jak to robił przy odrabianiu lekcji z matematyki. – Chyba przyszedłem z Jankiem.

– Idź proszę do innych dzieci. Ja zamienię z Samboją kilka słów, dobrze?

Skinął mi głową i pobiegł do chłopców i dziewcząt, które nie wiadomo skąd wytrzasnęły wielki latawiec. Podszedłem do wciąż przyjaźnie uśmiechającej się dziewczyny, mocniej ściskając w dłoni swoją prowizoryczną broń.

– Więc tak – powiedziałem szeptem – nie wiem kim jesteś, ani o co tu chodzi, ale nie ma potrzeby robić sceny. Pójdziesz ze mną i razem odprowadzimy dzieci do wioski. Potem wezmę cię na komisariat i tam wszystko sobie wyjaśnimy. Czy to jasne?

– Obawiam się, że nie mogę tego zrobić, panie komisarzu – odparła, a na jej twarzy malował się autentyczny żal. – Dzieci nie mogą wrócić do wioski, póki jest opanowana przez te szczury.

– Jakie szczury? O czym ty mówisz, dziewczyno?

– Naprawdę, bardzo mi przykro – dodała łamiącym się głosem, jakby zaraz miała się rozpłakać.

Miałem właśnie spróbować ją pocieszyć, mówiąc, że to na pewno tylko nieporozumienie, gdy czarne źrenice Samboi nagle zaczęły się rozszerzać, aż pochłonęły także białka i całe oko. Jej drobna sylwetka uniosła się, jakbym to ja się skurczył. Mój chłodno kalkulujący umysł potrzebował chwili, by przetworzyć widok pajęczych odnóży i olbrzymiego, włochatego odwłoka wyrastających spod dołu sukienki, który dotychczas skrywał jej zgrabne nogi od kolan wzwyż. Połączenie piękna i pokracznej brzydoty było tak absurdalne, że kompletnie zastygłem w miejscu. Nie czekając, aż moje oszołomienie minie, Samboja rzuciła się na mnie, zaciekle kłując ostro zakończonymi przednimi kończynami, niczym włóczniami. Jedno z odnóży bez wątpienia przebiło by mnie na wylot, gdybym w porę nie odtrącił go nogą od stołka. Dzieci w tym czasie bawiły się dalej, najwyraźniej zupełnie nieświadome tego, co się dzieje. 

Lubiłem myśleć o sobie, że jestem w dobrej formie. Jednak już po kilku chwilach odpierania padających z wielu stron ataków, zdyszałem się i zacząłem tracić szybkość. Nagle poczułem, że lecę w dół. Potknąłem się o niewielki kamień, zagrzebany w ziemi. Mało spektakularny koniec. Centralnie nad moją klatką piersiową znalazło się zakończone ostrym pazurem odnóże. Spojrzałem jeszcze w kierunku Cypriana, lecz ten wciąż pogrążony był w zabawie, śmiejąc się radośnie. Dawno nie widziałem go tak szczęśliwego. Przymknąłem oczy, czekając na morderczy cios, który jednak nie nadchodził. Uniosłem powieki. Piękna twarz Samboi wpatrywała się we mnie idealnie czarnymi oczyma. Widząc jej wahanie, postanowiłem wykorzystać szansę, bowiem druga mogła nigdy nie nadejść. Wszystkie siły, jakie mi jeszcze zostały, włożyłem w pojedynczy cios w bok głowy dziewczyny. Uszy przeszył mi potwornie bolesny pisk, a chimera odskoczyła do tyłu.

Kiedy doszedłem do siebie i uniosłem głowę, zobaczyłem Samboję w ludzkiej postaci, otoczoną gromadką dzieci. Pomiędzy nimi, a mną, stał Cyprian.

– Co ty wyprawiasz, tato? – krzyknął z wyrzutem. – Uderzyłeś Samboję?

– Odsuńcie się od niej – rozkazałem, ignorując pytanie. – Ona nie jest tym, kim się wydaje!

– Samboja nie zrobiła nic złego – odparła dziewczynka w wieku około sześciu lat, trzymając nieprzytomną kobietę za rękę i z trudem powstrzymując łzy. – Kocham ją!

– Nie rozumiecie! – warknąłem. – Ona namieszała wam w głowach. Nie widzicie, kim jest naprawdę!

– Mylisz się, tato. – Cyprian podszedł do mnie i ze śmiertelną powagą spojrzał mi w oczy. – Doskonale wiedzą kim jest i kochają ją taką, jaka jest. 

– Te dzieci zostały porwane, Cyprian! Zabrane siłą od rodziców, w środku nocy. A ty jej bronisz?

Kątem oka zauważyłem poruszenie wśród dzieci. Samboja otworzyła oczy i powoli uniosła się do siadu, przy akompaniamencie zatroskanych pytań.

– Spokojnie, skarby, nic mi nie jest – zapewniła. – Bawiliśmy się z tatą Cypriana i potknęłam się. Już wszystko dobrze. Wracajcie do zabawy.

Gromadka wciąż obserwowała ją z troską, niepewna co zrobić, ale ostatecznie posłuchali polecenia. Widząc zbliżającą się do nas Samboję, stanąłem przed Cyprianem i mocniej złapałem zabarwioną kroplami krwi pałkę.

– Bez obaw, komisarzu – powiedziała dziewczyna. – Już wiem, że naprawdę zależy panu na chłopcu. Nie będę z panem walczyć.

Cyprian wysunął się zza moich pleców i wyszarpał mi z dłoni pałkę, po czym odrzucił ją w trawę. 

– Mamy większy problem – kontynuowała. – Moja bariera była nieaktywna, gdy straciłam przytomność. Teraz szczury wiedzą, gdzie nas znaleźć.

– Jakie znowu szczury? Co ty pleciesz?

Przez stoicko spokojną twarz Samboi przemknął grymas irytacji. Odwróciła się bokiem i wykonała krótki gest dłonią.

– Szczury – powiedziała tylko, wskazując skinieniem głowy przed siebie.

Ujrzeliśmy mieszkańców wsi, jakby przez mgłę, zmierzających w stronę brzozy. Kilkoro z nich obejmowało rękoma głowy, padając na kolana. Inni w panice zawracali. Najbardziej zdeterminowani jednak, wciąż parli naprzód. Na ich czele szedł sołtys, z wyciągniętym pistoletem. Moim pistoletem. 

– Co ty im robisz? – zażądałem odpowiedzi. – Przyszli tu tylko ratować swoje dzieci.

– Ratować… – odbarła Samboja beznamiętnym głosem. – Przyjrzyj się bliżej!

 

Dziewczyna nagle odwróciła się i, nim zdążyłem zareagować, przyłożyła mi dłoń do czoła. Ogarnęła mnie ciemność. Nie mogłem się ruszać, ani mówić. Po chwili jednak, świat rozjaśnił się i zobaczyłem przed sobą opasłego Józia Pękałę. Wchodził właśnie do sypialni i zamykał drzwi na klucz. W dużym łóżku, przykryta kołdrą po szyję, leżała mała dziewczynka. Płakała, niemal dławiąc się łzami.

– Nie rycz! – zagrzmiał Józio. – Twoja siostra jakoś to przeżyła, to i ty dasz radę. Tata jest samotny, od kiedy nie ma z nami mamy – dodał, łagodząc nieco ton. – Zobaczysz, spodoba ci się. Marta też na początku krzyczała, ale potem błagała mnie o więcej. 

Pękała rozpiął klamrę paska i zdjął spodnie.

– Niestety, ten parchaty gnojek postanowił się ożenić z twoją siostrą. Suka myśli, że jak założyła mundur, to jest teraz ważna – westchnął. – Będę tęsknić za jej jędrnymi cycuszkami. Ale spokojnie, tobie też niedługo urosną. 

Tłuścioch jednym ruchem zerwał z łóżka kołdrę, a pokój wypełnił dziecięcy krzyk.

 

Obraz litościwie znowu wypełnił się ciemnością. To jednak nie był koniec. Tym razem ujrzałem celę na komisariacie. Kobieta, którą rozpoznałem jako Stefcię, zdejmowała pościel z pryczy. W tle, stary aspirant Mikuła przytrzymywał wijącego się i krzyczącego Damiana. Stefcia podeszła do niego i zaczęła rozbierać go do naga. Policjant odwrócił wzrok, jednak nie puścił chłopaka. Wraz ze Stefcią, wspólnie przywiązali go do stelaża łóżka.

– To cię nauczy słuchać się matki i przestrzegać naszych zasad! – warknęła ze złośliwym uśmieszkiem, po czym zaczęła go smagać z całych sił pasem po plecach. 

Damian wrzeszczał, ale to zdawało się tylko zachęcać jego oprawczynię. Wyjaśniało to ślady krwi na łóżku. Mikuła po prostu wyszedł, jakby widział to już dziesiątki razy. 

 

Znowu nastąpiło cięcie i przeskok do kolejnej sceny.

– Wiesz ile kosztował ten wazon, pokrako? – wrzeszczała panna Maria do swego syna, Janka, którego wzrok wbity był w podłogę. Drewniane deski pokryte były dziesiątkami odłamków cienkiego szkła. – Jesteś taki sam, jak ten twój ojciec! Powinnam cię utopić, kiedy miałam okazję. Będziesz chodził po tym szkle, aż uznam, że wystarczy, zrozumiano?

Po twarzy Janka pociekły łzy, ale posłusznie wszedł bosymi stopami na odłamki i zaciskając zęby z bólu zaczął krążyć w tę i z powrotem.

 

Ponownie zmiana. Tym razem znalazłem się na zewnątrz. Ciemną noc rozświetlały pochodnie, trzymane przez mieszkańców wsi. Naprzeciw nich, na skraju stromego zbocza stała roztrzęsiona kobieta, tuląca do piersi zawiniątko. Na przód wystąpił sołtys Marian.

– Hanka! – zawołał. – Daj już spokój z tą histerią. Wszyscy chcą spać i wrócić do domów.

– To niech spierdalają – odparła kobieta i splunęła w stronę Gąsienicy. 

– Łamiesz zasady Czernoboga – ostrzegł. – On nas chroni przed zepsuciem tego świata, a zły los tyka tylko niewiernych. Dziecko należy do niego, nie do ciebie.

Sołtys skinął na dwóch rosłych mężczyzn za swoim plecami, a ci ruszyli w stronę kobiety.

– Proszę – błagała – po prostu dajcie nam odejść.

– Wiesz, że nie mogę tego zrobić. Tak jak ja to widzę, wciąż masz wybór. Albo idziesz do przodu, albo do tyłu. – Marian wskazał na przepaść i dał znak dwóm osiłkom, by zatrzymali się.

Przez dobre pół minuty, wszyscy stali bez ruchu. W końcu, kobieta z wahaniem postąpiła krok naprzód, a potem kolejny. Sołtys wyszedł jej naprzeciw i przytrzymał za ramiona. 

– Słuszny wybór, Haniu – powiedział. – Jesteśmy z ciebie dumni. Mogę potrzymać małego?

Nie czekając na odpowiedź, Marian Gąsienica wyjął noworodka z objęć matki i wpatrywał się w niego intensywnie. Jego oczy zalała nieskończona ciemność, a głos obniżył się o dobre dwie oktawy.

– Ale z drugiej strony… Złamałaś moje zasady! – Sołtys zrobił krótki wymach ramionami i wyrzucił śpiącego, nieświadomego niczego noworodka poza krawędź skalnego występu.

Towarzyszący mu mężczyźni chwycili kobietę, która wrzeszczała jak opętana, próbując rzucić się w otchłań za swoim dzieckiem. Marian odwrócił się i spokojnym krokiem ruszył w kierunku wsi. Odezwał się swoim normalnym głosem:

– To nauczka dla ciebie Haniu, przy następnym nie będą ci już głupoty przychodziły do głowy. Nie rozpaczaj, dusza małego na pewno ucztuje już z Czernobogiem. W każdym razie on na pewno ucztuje.

 

Znowu objęła mnie ciemność, jednak tym razem wyłoniły się z niej moje własne dłonie, a zaraz potem zatroskana twarz Cypriana.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

Odwróciłem się do tyłu i zwymiotowałem. Wziąłem kilka głębokich oddechów i wydusiłem z siebie:

– Nic mi nie będzie. Kim ty jesteś? – zwróciłem się do Samboi, gdy mogłem się już wyprostować.

– Ja? Ja też jestem szczurem – odparła spuszczając wzrok. – A przynajmniej byłam…

Przez chwilę nie powiedziała nic więcej, jednak, gdy już chciałem się wtrącić, podjęła opowieść:

– Dawno, dawno temu, żyła sobie młoda dziewczyna. Plemię, z którego pochodziła, było nieliczne, a ziemie wokół ich wioski często najeżdżane przez obcych. Po jednym z takich ataków, w którym zginęło większość naszych mężczyzn, zgwałcona przez oprawców dziewczyna znalazła się przy nadziei. Mimo że to małe życie powołano w ten sposób, kochała dziecko bardzo mocno. 

Samboja postąpiła dwa kroki w kierunku bawiących się dzieci i przysiadła na soczyście zielonej trawie.

– Latem przyszła susza, a jesienią ulewy. Zbiorów praktycznie nie było, a wśród niedożywionych zwierząt szerzył się pomór. Mroźna zima dokończyła dzieła. Kto jeszcze był żyw, wyruszył w straceńczą wędrówkę po pomoc, do grodu Wiślan. Po drodze, w najczarniejszą noc, przyszła na świat moja córeczka. Była taka drobna… A ja nie miałam czym jej nakarmić. Widziałam, jak inni na nią patrzyli. Oblizywali się.

Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach, a gwałtowny szloch wstrząsnął jej ramionami. 

– Tak bardzo płakała – powiedziała cicho, ocierając nos. – A ja nie mogłam nic zrobić. Nie chciałam, żeby się męczyła. Wyszłam w noc i dotarłam do jeziora. Przytuliłam moją dziecinę do piersi i razem weszłyśmy do lodowatej wody. A potem… zasnęłyśmy. Weles jednak nie zechciał przyjąć mojej zbrukanej duszy, lecz oddał ją na służbę Pani Ziemi, Mokosz. To ona zaklęła mnie w tej odrażającej formie. Od tej pory, a minęło już wiele wieków, pokutuję za swą przewinę, niosąc pomoc dzieciom, takim jak te. To jedyne dzieci, jakie dane mi będzie posiadać w tym życiu. 

Wstała i ponownie podeszła do mnie i Cypriana.

– Tak, komisarzu – powiedziała unosząc podbródek, a w jej głosie pojawiła się nuta dumy – porwałam te dzieci. Uprowadziłam je, aby uratować je od losu gorszego niż śmierć. Sam pan widział, że po świecie chodzą prawdziwe potwory. – Palcem wskazała kierunek, w którym niedawno ukazała nam nadchodzących mieszkańców wsi. – Oddają cześć Czernobogu, ale to nie on jest źródłem ich zła. Musieli długo i krwawo ubiegać się o zainteresowanie pana z Czarnego Zamku. Teraz chroni ich tajemnice, aby mogli w spokoju czynić zło, które było w nich od zawsze.

Współczułem Samboi, ale wciąż nie potrafiłem jej zaufać. Mój umysł nie był w stanie pogodzić tego co widziałem, z rzeczywistością, jaką do tej pory znałem.

– Co się później dzieje z dziećmi? – zapytałem ostrożnie.

– Opiekuję się nimi. Uczę. Obdarzam miłością. Daje im wszystko to, na co nie mogli liczyć w prawdziwym świecie. A gdy dorosną, oddaję ich rzeczywistości, wraz ze wspomnieniami o szczęśliwym dzieciństwie. Za każdym razem gdy odchodzą, moje serce ponownie rozrywa się na kawałki. Jak tej nocy przy jeziorze.

Ból i tęsknota, jaką emanowała Samboja, były wręcz namacalne. Kątem oka ujrzałem, jak milczący Cyprian ociera łzę z oka.

– A co z nauczycielką Stefanią? – spytałem, nie chcąc dać za wygraną. – Zabiłaś ją, prawda?

– To naprawdę był wypadek – wyszeptała. – Gdy zobaczyłam, jak rzuca w dziecko kamieniem za to, że otworzyło batonik bez pozwolenia, musiałam coś zrobić. Kiedy dotarli na szczyt, pokazałam się jej w mojej prawdziwej postaci. Cofając się, potknęła się i spadła. I nie żałuję tego, jeśli o to panu chodzi, komisarzu.

– Mam jeszcze jedno pytanie. – Nagle olśniło mnie i wiedziałem już, co nie pasowało mi w tej szalonej historii. – Skoro ratujesz maltretowane dzieci, czemu zabrałaś też Cypriana? Kocham go, nigdy go nie skrzywdziłem i nigdy bym tego nie zrobił. Może nie jestem idealnym ojcem, ale odkąd jego matka nas porzuciła, staram się jak mogę.

Samboja wpatrywała się we mnie z ciekawością przez długie sekundy. 

– Ty naprawdę nie pamiętasz, prawda? – spytała ze współczuciem. – Zobaczyłam to, gdy dotknęłam cię tamtej nocy, ale ty wciąż to blokujesz, jakby nigdy się nie wydarzyło.

– Co? Czego nie pamiętam? – domagałem się odpowiedzi.

– Jesteś pewien, że chcesz zobaczyć? To całkowicie zmieni twoją ścieżkę, ale jest też konieczne, byś odnalazł spokój duszy.

– Pokaż mi – zażądałem, głośno przełykając ślinę. Cyprian spojrzał na mnie z niepokojem. Samboja, tym razem bardzo delikatnie, położyła palec na moim czole. I znowu ogarnął mnie mrok.

 

***

 

– Mówiłam ci już tysiąc razy, żebyś nie opowiadał ludziom tej historii! – krzyczała Klara, intensywnie przy tym gestykulując. – Naprawdę postawiłeś sobie za życiowy cel upokarzanie mnie na każdym kroku? Aż tak mnie nienawidzisz?

Klara siedziała na fotelu pasażera naszego rodzinnego volvo. Łokciem opierała się o otwartą szybę, wpuszczając do środka orzeźwiające, nocne powietrze. Ubrana była w chabrową, plisowaną spódnicę do łydek i białą bluzkę bez rękawów. Włosy miała zaplecione w pojedynczy warkocz, a przód fryzury podtrzymywała opaska pod kolor spódnicy. Wyglądała pięknie. Już zapomniałem, jaka potrafiła być cudowna.

– Opowiedziałem ją, bo jest zabawna. O co ci tym razem chodzi? – zapytałem, a właściwie usłyszałem, jak z moich ust pada pytanie.

– To było wesele mojego najbliższego przyjaciela. Idealna okazja, żeby mnie zgnoić, prawda?

– Jakbyś nie wodziła maślanym wzrokiem za tym kutasem przez całą imprezę, to może byłbym w innym nastroju – odwarknąłem.

– To pan młody, do jasnej cholery, w którą niby stronę miałam patrzeć? – Kątem oka zobaczyłem, że jej ręce trzęsą się z wściekłości. – A myślisz, że mi było przyjemnie patrzeć, jak tańczysz z każdą lafiryndą i macasz ją jak celnik na lotnisku?

Rozpłakała się. Głośno i bezbronnie. Nie powstrzymywała już łez, gromadzących się od miesięcy. Chciałem ją pocieszyć, objąć. Ale ten drań na siedzeniu kierowcy tylko parsknął śmiechem.

– Skończ tę komedię! Już mi się znudziła. Oboje dobrze wiemy, że jesteśmy ze sobą tylko ze względu na Cypriana, więc nie udawaj, że obchodzi cię, co robię.

Zamilkła. Jechaliśmy w kompletnej ciszy przez dobrych kilka minut. Moja ręka wędrowała właśnie do radia, gdy Klara odezwała się cicho:

– Nie dam rady tak dłużej. Skończmy z tym. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

Brzmiała śmiertelnie poważnie. Nawet zatwardziałe serce mojego alter ego zmiękło nieco na te słowa. Głośno wypuściłem z płuc powietrze i odparłem:

– Oboje jesteśmy pijani, porozmawiajmy rano, na spokojnie. Zgoda?

– Zgoda – odpowiedziała, nie odwracając się w moją stronę, po czym znowu milczała przez dłuższą chwilę, nim podjęła: – Wiesz, naprawdę cię kochałam. Jesteś kurewsko dobrym gliną. I wspaniałym ojcem. Tylko mąż z ciebie do dupy. A może to ja jestem do niczego jako żona, sama już nie wiem…

Zamknęła oczy i okryła się kurtką. Ledwie kilka sekund później, zaczęła oddychać głęboko i miarowo, pogrążona we śnie. 

– Też cię kochałem Klaro – wyszeptałem. – Może nadal kocham. Wiem, że drugiej takiej jak ty nigdy już nie znajdę. Ale gdzieś po drodze strasznie się zgubiliśmy. A ja jestem już zbyt zmęczony, by szukać wyjścia. Tak bardzo zmęczony…

Potem był już tylko nagły błysk zwierzęcych ślepi w ciemności, gwałtowny skręt kierownicy, wyłaniający się z mroku pień drzewa, potworny zgrzyt metalu i uderzenie poduszki powietrznej.

 

Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Pierwsze co ujrzałem, to kłęby gęstego, czarnego dymu, wydobywające się spod zgniecionej jak harmonijka maski. Potwornie bolała mnie głowa, ale kończyny miałem sprawne. Od razu odwróciłem się, by zobaczyć co z Klarą. Nie było jej na siedzeniu pasażera. Z fotela również nie zostało wiele. Prawa strona auta musiała przyjąć na siebie większość uderzenia. Auto było praktycznie owinięte wokół pnia.

Trzęsącymi się rękoma odpiąłem pas. Po kilku mocnych pchnięciach wgniecione drzwi poddały się i wydostałem się z samochodu. Okrążyłem auto od tyłu. Tak bardzo bałem się tego, co zaraz zobaczę.

Klara leżała tuż obok drzewa. Musiała wypaść przez okno pasażera i uderzyć w solidną topolę. Jej głowa była zmiażdżona i wykręcona pod nienaturalnym kątem. Litościwie, jej częściowo odarta ze skóry twarz była skierowana większą częścią ku ziemi. Usiadłem tuż obok i patrzyłem na nią, tak jak kiedyś, gdy z takim upodobaniem patrzyłem jak śpi. Nie zwracałem uwagi na płomienie, które buchnęły z auta, ani na własny ból pulsujący od żeber. Przez kilkanaście, może kilkadziesiąt minut praktycznie nie mrugałem, pomimo gryzącego dymu palącego oczy. Dopiero jakiś przelatujący wysoko samolot wyrwał mnie z otępienia. Z niemałym trudem wyciągnąłem z kieszeni telefon. Zesztywniałym palcem wpisałem na klawiaturze cyfry jeden–jeden–dwa. Zawahałem się jednak, nim nacisnąłem zieloną słuchawkę. Piłem i spowodowałem wypadek. To w najlepszym razie nieumyślne spowodowanie śmierci. Co z Cyprianem, kto się teraz nim zaopiekuje? Wszedłem w listę kontaktów i odnalazłem Stefana, starszego kolegę z komendy wojewódzkiej.

– Czego chcesz, do cholery, o tej porze? – odezwał się w słuchawce zirytowany głos. – Jak cię naszło na pijackie rozmowy, to sobie zadzwoń do jakiejś byłej, a nie mi dupę zawracasz.

– Stefan… – zacząłem, ale słowa utkwiły mi w gardle.

– Coś się stało? – Stary śledczy od razu wyczuł, że to nie głupi żart.

– Miałem wypadek, wpadłem na drzewo – wydusiłem z siebie.

– Po tym weselu, o którym mówiłeś? – upewnił się Stefan. – Wsiadłeś za kółko po wódzie i skasowałeś auto? – Policjant westchnął ciężko, nim kontynuował: – Dobra, przedzwonię do lokalnych chłopaków i wyjaśnię im, co i jak. Na alkomacie wyjdzie zero, a ty będziesz czysty jak łza. Żaden ubezpieczyciel się nie przypierdoli. Zostań gdzie jesteś i czekaj na drogówkę.

– Stefan… Ona nie żyje – wyszeptałem, z ogromnym trudem wyrzucając z siebie każde słowo. – Klara, nie żyje…

– Kurwa mać – zaklął posępnie Stefan. – Mów gdzie jesteś, już jadę.

Nadinspektor Stefan Grabarczyk zjawił się jakieś trzydzieści minut później. Policjant wysiadł z prywatnego land rovera żony, ubrany jedynie w kurtkę narzuconą na piżamę. 

– Ja pierdolę, kurwa… – przywitał się, podchodząc do mnie i pochylając się nad ciałem Klary. – To żeś się synek wpierdolił dokumentnie.

– Pomóż mi, Stefan. – Spojrzałem mu błagalnie w oczy. – Cyprian… Nie mogę stracić też jego.

Oficer zamyślił się, po czym zapytał rzeczowym tonem:

– Wychodziliście razem z imprezy?

– Nie, czekałem już w samochodzie, a Klara żegnała się z parą młodą. Pokłóciliśmy się wcześniej, więc siedziałem tam dosyć długo.

– Dobrze. Ale czy ktoś mógł widzieć was, jak razem wsiadacie do auta?

– Przyjechaliśmy późno i nie było już miejsc, zaparkowaliśmy daleko. Więc raczej nie.

Stefan skinął głową i podszedł do bagażnika swojego auta. Wyciągnął z niego foliowe worki, dużą walizkę i szpadel.

– No to teraz, z łaski swojej, odrąb swojej żonie głowę i inne wystające części, a potem zapakuj ją do worków i wsadź do tej walizki. Jak skończysz, idziesz pięćset kroków w tamtą stronę i zakopujesz walizkę. Autem zajmę się ja. Jakieś pytania?

– Co ty, kurwa, pierdolisz, Stefan? – wykrzyknąłem, zrywając się na równe nogi. – To jest moja żona, a ty mi każesz zakopać ją w ogródku, jak pieprzonego chomika?

– Twoja żona, synku, to już tam, fru, fru, ucztuje z aniołkami. – Oficer wskazał palcem na niebo. – A to, mój drogi, to jest dowód w sprawie o zabójstwo z zamiarem ewentualnym. I nie wrzeszcz tak, bo zaraz zwali nam się tutaj prokurator i jebana Elżbieta Jaworowicz. Do roboty – dodał, podając mi szpadel.

 

***

 

 Osunąłem się na kolana i zapłakałem. Mój umysł dopiero przyswajał to, co przed chwilą zobaczyłem, ale moje oczy nie mogły już powstrzymać potoku łez.

– Tato, co ci się stało? – zawołał Cyprian, klękając obok mnie. Gdy nie zareagowałem w żaden sposób, wbił oskarżycielskie spojrzenie w Samboję i wykrzyknął: – Co mu zrobiłaś?

– Pokazałam mu prawdę – odparła, a po jej policzku również spłynęła łza. – Prawda często boli, ale nie możemy żyć bez niej. Szczególnie, jeśli okłamujemy samych siebie.

– Piękne słowa – odpowiedział jej płynący zza moich pleców głos, który mógł należeć jedynie do sołtysa Gąsienicy. Pozwolisz, że wyryję je na twoim nagrobku? Chociaż nie, nie będzie ci potrzebny. Pająki najlepiej wyplenić ogniem. 

Nie czekając na reakcję, uniósł moją służbową broń i wycelował w Samboję. 

– Nie! – Cyprian poderwał się z ziemi i stanął pomiędzy sołtysem i dziewczyną. – To wy jesteście potworami, nie ona!

– Odsuń się, chłopcze – odparł lekceważąco Marian, a za nim pojawiło się jeszcze dwóch drabów, w tym Józio Pękała. – Należysz teraz do wspólnoty. Wkrótce znajdziemy ci nową rodzinę, która… zajmie się tobą.

Słysząc to, wpadłem w szał. Było mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. Zaszarżowałem na sołtysa i obaliłem na ziemię, przygniatając go całym ciężarem swojego ciała. Zacisnąłem dłoń na jego ręce, dzierżącej pistolet, i próbowałem mu go wytrącić. Kątem oka zobaczyłem, że za Cyprianem, zamiast Samboi, pojawił się wielki czarny pająk, bez śladu ludzkich cech. Stwór wyskoczył w górę i popędził po suficie, który nagle zmaterializował się nad łąką, unikając kolejnych pocisków wypluwanych przez strzelby pozostałych mężczyzn.

W końcu udało mi się rozluźnić chwyt Mariana. Wypuszczona z palców broń upadła jakiś metr od nas, zaczęliśmy szamotać się wręcz. Sołtys wyglądał na sporo starszego ode mnie, ale dysponował imponującą siłą. Gdzieś rozległ się ludzki krzyk, ale nie mogłem się rozpraszać, choćby na ułamek sekundy. Ponownie udało mi się przygwoździć sołtysa w parterze. Kilka sierpowych na szczękę sprawiło, że stracił werwę, a po następnym ostatecznie zwiotczał. Właśnie podnosiłem się, by pomóc Samboi, którą Pękała próbował zmiażdżyć kolbą swojej strzelby, gdy poczułem nagłe ukłucie chłodu. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak sołtys Gąsienica wyszarpuje z mojego brzucha długi nóż myśliwski.

– Idioto – zaśmiał się – pistolet był twój. Myślisz, że przyszedłem bez własnej broni? – Zrzucił mnie z siebie i uklęknął obok, mierząc ostrzem w klatkę piersiową. – Oddaję twoją duszę we władanie Czernoboga…

Chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak ostatecznie z jego ust wydobył się jedynie ostry kolec, wieńczący jedno z odnóży Samboi w pajęczej formie. Odrzuciła truchło sołtysa i rozejrzała wokół, upewniając się, że nie pojawili się nowi przeciwnicy.

– Tato! – Podbiegł do mnie szlochający Cyprian. – Wszystko będzie dobrze, prawda? Nie zostawisz mnie, jak mama?

Spotkałem wzrokiem Samboję, która zdążyła powrócić do ludzkiej postaci.

– Mama nas nie zostawiła, synku – odparłem, a każde słowo sprawiało mi ból. Nie tylko fizyczny. – Mamy już z nami nie ma. Okłamałem cię, bo myślałem, że tak będzie lepiej, ale teraz widzę, że zrobiłem to wyłącznie dla siebie. Przepraszam cię, synu. Mama kochała cię ponad wszystko i nigdy by cię nie zostawiła. 

Widziałem, jak na jego twarzy mieszają się przeróżne emocje: strach, żal, smutek, wściekłość. Ostatecznie spojrzał na dziewczynę i powiedział:

– Nie możesz czegoś zrobić? Proszę! – Cyprian złapał ją obiema rękami za dłoń i mocno ścisnął. – Pomóż mu!

Samboja nie namyślała się długo.

– Cyprianie… – zaczęła niepewnie – mogę pomóc twojemu tacie, ale moja moc będzie działać wyłącznie tutaj. Nigdy nie będzie mógł opuścić tego miejsca.

– Zgoda! – wykrzyknął chłopak.

– Niestety, skarbie, ta decyzja nie należy do ciebie – oznajmiła smutno i przeniosła wzrok na mnie. – Aleksandrze, moja propozycja ma swoją cenę. Będziesz dzielił ze mną moją klątwę. Nie umrzesz, póki nie odkupisz swoich win przed bogami. Razem ze mną będziesz pomagał dzieciom, wychowywał je, a one co chwilę będą od ciebie odchodzić. I tak przez wieki, może tysiąclecia. Zaczynając od twojego własnego syna.

Spojrzałem na Cypriana. Czy on mnie jeszcze potrzebuje? To już prawie mężczyzna, poradzi sobie. Pomyślałem też o Klarze. Nie zasługiwałem by żyć, po tym, co jej zrobiłem. Samboja pochwyciła moje spojrzenie.

– Mamy coś wspólnego, komisarzu. Oboje dopuściliśmy się zła, które musi zostać ukarane. Nie zabiłeś żony, ale nie jesteś też niewinny. Ja też nie. Niewinność to cecha dzieci. Pomóżmy im zachować ją jak najdłużej.

Ponownie zerknąłem na Cypriana, który milcząco skinął głową. 

– Co muszę zrobić? – zapytałem, czując, że z każdą chwilą coraz trudniej mi o oddech.

– Zajmę się tym – odparła Samboja. Odeszła kilka kroków w tył, zamknęła oczy i rozłożyła dłonie po obu stronach ciała, wierzchem ku górze. Bijące od niej światło stawało się coraz jaskrawsze, aż cały świat przesłoniła mi biała płachta.

Zmrużyłem oczy kilkakrotnie, aż odzyskałem ostrość widzenia. Nad łąką ponownie rozciągało się błękitne, bezchmurne niebo. Cyprian odbiegał już, by dołączyć do zabawy z innymi dziećmi. Samboja podała mi swoją ciepłą dłoń i pomogła wstać. Rozejrzałem się. Coś się zmieniło w tym sielskim obrazku. Niedaleko pojawiło się wzgórze, podobne do tego z wioski. Na jego szczycie rosło drzewo, a tuż obok stała sporych rozmiarów chata, odpowiednia dla dwójki dorosłych i kilkorga dzieci.

– Oprowadzę cię – powiedziała dziewczyna i ruszyła w stronę domu. Po kilku krokach odwróciła się i z promiennym uśmiechem zapytała: – A więc, komisarz Aleks, tak?

Pokręciłem głową, lecz nie zdołałem powstrzymać własnego uśmiechu. 

– Wystarczy po prostu Aleks.

Koniec

Komentarze

Przekręciłem klucz i wszedłem do środka. (…)

Czołem, panie komisarzu! – zerwał się jeden z młodych policjantów i zasalutował.

Czy oni byli zamknięci na klucz od zewnątrz? Tak odebrałam ten fragment. Nie mówiąc już o tym, że komisariaty powinny być ogólnodostępne dla osób coś zgłaszających.

 

Dlaczego sołtys oprowadza komendanta, skoro ma miejscowych podwładnych? Trochę mi to nie leży. Dobrze byłoby, gdyby zaproponował mu, że coś więcej wie, albo dobrze zna góry… W obecnej formie mnie nie przekonuje. Poza tym to jest wieś z posterunkiem policji? Może warto wtrącić, że komisariat obsługuje więcej niż tą jedną wioskę albo zmienić wieś na miasteczko?

 

Podobno Jan podszedł wczoraj do tej dziwki i poprosił, żeby nauczyła go grać. Mieli się spotkać dziś rano.

Gryzie mi się to trochę z faktem, że chłopcy mają 12 lat. Rozumiem o co chodziło (później się to wyjaśnia), ale od razu dziwka? Trochę uszczypnęło mnie to w oko…

 

To nauczka dla ciebie Haniu, przy następnym nie będą ci już głupoty przychodziły do głowy.

Nie wiem skąd nagle ta Hania… Może coś więcej o niej albo połączyć ją jakoś, z którąś z osób z wioski? Jest trochę od czapy…

 

Czuję też pewien zgrzyt w przeskoku akcji. Rozwijasz temat powoli i nagle uderzasz w samosąd i skrzywionych mieszkańców. Mało wcześniej jest przesłanek o tym świadczących lub czegoś brakuje pomiędzy. Wyczuć można po prostu ten nagły przeskok z sielanki do spisku opętanych mieszkańców.

Nie wiemy, co stało się z poprzednim komendantem. Wiemy, że miał jakiś udział w tych zdarzeniach i że może mu się nie podobało, ale w nich uczestniczył. Wiemy, że nie żyje i że sołtys radzi nowemu komendantowi, żeby był mądrzejszy niż stary. Może warto wspomnieć, że już nie wytrzymał i … coś tam.

Wiem, że Marta nie znała innego życia, ale w końcu udało jej się wyrwać od ojca, więc skoro wiemy, że się wyrwała (co już sugeruje zerwanie z czymś złym) to, dlaczego zostaje w tej społeczności i jest obojętna na krzywdę innych (w tym siostry)? Może lepiej napisać, że była już dla ojca za stara? Znudziła mu się? Więc, mimo że podobała jej się relacja z ojcem (prosiła o więcej), znalazła sobie męża.

 

To wszystko są drobnostki, ale zastanowiły mnie podczas lektury, więc je zgłaszam. Ogólnie tekst mi się podobał. Pomysł był całkiem niezły, choć początkowo przypominał mi Zmierzch XD. W każdym razie nie żałuję poświęconego czasu. Podobało mi się!

Wszystko subiektywnie :D

 

Interesująca historia.

Trochę wolno się rozwija. Ekspozycja, ekspozycja, ekspozycja… Dopiero w połowie ginie chłopak i coś się zaczyna dziać. Ale mogę się mylić.

Zakończenie raczej cukierkowe, ale niech Ci będzie.

Mam nadzieję, że śmierć drugiego z kolei komendanta doprowadzi do śledztwa.

Babska logika rządzi!

No, mnie nie kupiłeś :( Nie wiem, skąd pomysł, że horror to epatowanie okrucieństwem. IMO jest dokładnie odwrotnie. Chcesz mnie kupić krzywdą zadawaną dzieciom, a u mnie tymczasem, w odruchu odbronnym, budzi się logik i zaczyna wrzeszczeć do ucha, że każde z tych dzieci potrzebowałoby pomocy medycznej po torturach, które im zaserwowano, a tymczasem to wiocha, więc szpitala tam raczej nie będzie. Mało tego, po samych dzieciakach nie widać tego, jak są traktowane. Nie widać ich przerażenia, nie widać psychicznych i fizycznych urazów.

Przekonał byś mnie bardziej, gdyby Aleksander spotkał zgwałconą dziewczynkę, próbował ją pogłaskać, a ta skuliłyby się ze strachu, albo gdybym zobaczyła kulejącego chłopca, któremu gliniarz chce pomóc i widzi poranione stopy. Ale w ogóle zło najczęściej nie jest tak spektakularne, nie w takim natężeniu, pilsuje podskórnie, wyrządzając krzywdę powoli.

Nie rozumiem też Samboi, bo czemu nie zabrała dziewczynki, zanim zdażył się gwałt, przecież już jej siostra była krzywdzona, więc wiedziała, że w tym domu dzieje się coś niedobrego. Z jednej strony wie o rzeczach, które dzieją się za zamkniętymi drzwiami, a z drugiej reaguje po fakcie.

Sam początek przeciągnięty, właściwie to tam powinieneś budować nastrój niepokoju, tymczasem w ogóle go nie czułam.

Na plus pomysł z winą samego Aleksandra. Tyle po po tych wszystkich krzywdach zadanych dzieciakom, on już nie wybrzmiał.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki wszystkim za komentarze, zarówno te pozytywne, jak i nie do końca ;-)

 

M.G. Zanadra

Czy oni byli zamknięci na klucz od zewnątrz? Tak odebrałam ten fragment. Nie mówiąc już o tym, że komisariaty powinny być ogólnodostępne dla osób coś zgłaszających.

Dobre oko! To zdanie pozostało z wersji, w której na komisariacie nikogo innego nie było. Oczywiście tu nie powinno być żadnego klucza :-)

 

Dlaczego sołtys oprowadza komendanta, skoro ma miejscowych podwładnych? Trochę mi to nie leży. Dobrze byłoby, gdyby zaproponował mu, że coś więcej wie, albo dobrze zna góry… W obecnej formie mnie nie przekonuje. Poza tym to jest wieś z posterunkiem policji? Może warto wtrącić, że komisariat obsługuje więcej niż tą jedną wioskę albo zmienić wieś na miasteczko?

To niestety również pokłosie wprowadzonych późno zmian w tekście. Pierwotnie komisariat był niewielką placówką, w której bohater pracować miał całkiem sam. Zostało mi jednak wskazane, i słusznie, że w polskiej policji takie miejsca nie funkcjonują. Chociaż oczywiście fabularnie dawało to więcej możliwości.

Gryzie mi się to trochę z faktem, że chłopcy mają 12 lat. Rozumiem o co chodziło (później się to wyjaśnia), ale od razu dziwka? Trochę uszczypnęło mnie to w oko…

Ludzie w gniewie mówią różne rzeczy. Użycie tego konkretnego epitetu nie ma żadnego umocowania fabularnego ;-)

Nie wiem skąd nagle ta Hania… Może coś więcej o niej albo połączyć ją jakoś, z którąś z osób z wioski? Jest trochę od czapy…

Fakt, że inne postaci z retrospekcji są nam znane, choćby z drugiej ręki. Tylko Hania pojawia się jak królik z kapelusza. Poprawiając tekst wspomnę o niej w którymś miejscu.

 

Co do wolnego, przegadanego tempa akcji i nagłego wystrzału w końcówce, to taki był zamysł. Miało być spokojnie, tajemniczo, nastrojowo, a na koniec wszystkie szkielety wyłażą z szafy. Możliwe, że nie do końca się to udało.

Dzięki za przeczytanie i cieszę się, że nie był to stracony czas! Aczkolwiek nie widzę podobieństwa do Zmierzchu :-P

 

Finklo

Serdeczne dzięki za przeczytanie opasłego tekstu oraz klika :-) Jest to taki slow-burner z bombą na końcu, ale może rzeczywiście więcej w tym powinno być budowania nastroju grozy i tajemniczości, a mniej gadania i wprowadzania postaci. Czy zakończenie cukierkowe? Owszem, ale co zrobić, lubię szczęśliwe zakończenia :-P

 

Irko

No, mnie nie kupiłeś :(

Kurczę, trzeba przygotować grubszą kopertę :-P

 

Nie wiem, skąd pomysł, że horror to epatowanie okrucieństwem. IMO jest dokładnie odwrotnie.

Horror jest bardzo elastycznym gatunkiem, oferującym wiele narzędzi do osiągnięcia celu. Może to być wrzucanie kolejnych brutalnych scen, niczym dobijanie gwoździa młotkiem, a można to zrobić znacznie subtelniej. I oczywiście masz pełne prawo nie przepadać za metodą młotkową

Sam początek przeciągnięty, właściwie to tam powinieneś budować nastrój niepokoju, tymczasem w ogóle go nie czułam.

Miało być tak jak mówisz, ale widzę w komentarzach raczej zgodność co do tego, że nie do końca to wyszło :-)

Wielkie dzięki za przeczytanie, poświęcenie czasu i konstruktywną krytykę!

Dzięki za przeczytanie i cieszę się, że nie był to stracony czas! Aczkolwiek nie widzę podobieństwa do Zmierzchu :-P

Czytałam tylko jedną lub dwie części, więc ekspertem nie jestem (aczkolwiek uważam, że z racji popularności trzeba było, choć spróbować). Skojarzyło mi się, bo ojciec policjant po odejściu żony razem z córką wyjechał w jakieś ustronne miejsce, gdzie działy się różne rzeczy…

Z tego powodu wspomniałam, że początek skojarzył mi się ze Zmierzchem ;)

 

*edit: (I z tego, co pamiętam to klucz pojawia się w dwóch miejscach…)

Zacznę od odpowiedzi na zdanie z bety:

Bo gdyby trzymać się tak ściśle policyjnych realiów, to większość książkowych kryminałów, nie wspominając już o serialach telewizyjnych, trzeba by wyrzucić do kosza :-P

Dokładnie tak. Gdybyśmy zaczęli czepiać się drobiazgowo realiów w opowiadaniach, okazałoby się, że każdemu tekstowi nieco brakuje do prawdy.

 

Opowiadanie wcale nie skojarzyło mi się ze Zmierzchem. Postaci policjantów bardzo często występują w literaturze.

Opowieść jest długa, na początku Aleks rozpoczyna śledztwo, poszukiwanie dowodów. Dopiero po dotarciu do kluczowych informacji okazje się, że nic nie jest takie, jak wydawało się na początku. Tajemnicze szczury zmieniają wymowę tej historii.

Podobał mi się twist na koniec i niejednoznaczna postać opiekunki dzieci (więcej o niej nie napiszę, żeby nie spojlerować). Dla mnie kluczowy moment tego opowiadania stanowi scena, w której Aleks dowiaduje się, co spotkało jego żonę. Podobała mi się też postać Cypriana, drugoplanowa, ale wyrazista.

ANDO

ojciec policjant po odejściu żony razem z córką wyjechał w jakieś ustronne miejsce, gdzie działy się różne rzeczy…

Postaci policjantów

W tych wypowiedziach jest spora różnica, a skojarzenia mogę mieć dowolne!

MGZ

W “Zmierzchu” ojciec Belli cały czas mieszkał w tym samym miejscu. Dziewczyna wyprowadziła się z matką, a później wróciła do ojca.

Jako offtop – wiele książek zaczyna się od przyjazdu kogoś do jakiegoś miejsca, bo w ten sposób łatwiej zawiązać akcję i od nowa tłumaczyć świat.

ANDO

W “Zmierzchu” ojciec Belli cały czas mieszkał w tym samym miejscu. Dziewczyna wyprowadziła się z matką, a później wróciła do ojca.

 

Nawet jeśli, to nie był to zarzut, a MOJE skojarzenie, które wolno mi mieć, a często nie ma się na to wpływu, więc nie rozumiem usilnej próby postawienia na swoim w tym względzie… Co to zmieni? Po twoim komentarzu mój mózg przestanie łączyć ze sobą dotyczące mnie fakty z przeszłości?

Za duży chciałabyś mieć wpływ na ludzi.

Wyraziłam swoją opinię, nie napisałam ani słowa o Tobie i Twoich skojarzeniach. Dodatkowo podałam fakty dotyczące “Zmierzchu”. 

 

Za duży chciałabyś mieć wpływ na ludzi.

Nie chciałoby mi się. Niech każdy stara się we własnym imieniu, ja mam wystarczająco dużo obowiązków. :-)

Dobra. Zgoda.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Sympatyczne :)

Anet, może nie do końca taką reakcję miałem nadzieję wywołać, ale dzięki serdeczne za przeczytanie :-)

Ej, to jest bardzo dobra reakcja przecież!

Przynoszę radość :)

To jest bardzo dobra reakcja! I bardzo Ci za nią dziękuję :-) Ale mimo wszystko “sympatyczny horror” trochę mi się gryzie… Coś jak “uroczy thriller psychologiczny” albo “prześmieszny melodramat” :-P

Hmmm… To może: przyjemne? ;)

Przynoszę radość :)

Zdecydowanie lepiej :-) Od “sympatyczny” to już tylko krok do “pocieszny” xd

Nowa Fantastyka