
Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których się filozofom nie śniło.
(William Szekspir)
Widziałem je każdej nocy podczas snu. Widziałem twarze, różne oblicza, w większości męskie, czasami chłopięce, rzadko kobiece, niekiedy zdarzały się fizjonomie postaci dzieciaków. Te jako jedyne zjawy uśmiechały się, niekiedy radośnie machając do mnie rączkami.
Chyba do mnie… Co do tego nie miałem pewności.
Powiem od razu, że twarze początkowo nie budziły we mnie przerażenia, co najwyżej zaciekawienie, niekiedy złość, a potem już tylko zniecierpliwienie. Zacząłem sobie, już na jawie, zadawać pytanie: czemu muszę je oglądać na zakończenie każdego dnia, przeważnie pracowitego, gdy naprawdę mocno zmęczony z rozkoszą układałem się na spoczynek na niedawno przez mnie naprawionym, wygodnym tapczanie?
Pewnie sami o tym wiecie, że prowadzenie domostwa, nawet bardzo skromnego, wymaga jednak wysiłku, a ja naprawdę już nie jestem młodzieniaszkiem… Utrzymanie niewielkiej sadyby w porządku i czystości nie jest jeszcze wcale takie trudne, pod warunkiem, że niczego nie odkłada się na później. Jednakże praca w ogrodzie i na kilku skromnych zagonach, które zapewniały mi pożywienie, niezbędne do życia, pielenie chwastów na warzywnych grządkach, ciągle nędznie plonujących, nawadnianie kilkudziesięciu jardów kwadratowych sąsiadującej z moim schronieniem rędziny kosztowało mnie sporo wysiłku. Często po dniu żmudnej pracy mięśnie drętwiały z wyczerpania.
Byłem i nadal jestem farmerem, więc używanie starych, zapomnianych już narzędzi, takich jak kosa, sierp, motyka, cep, żarna nie było dla mnie trudne. Sam je zmajstrowałem, wykorzystując części urządzeń, często jeszcze nowych, ale już od dawna nieużytecznych. Brak energii elektrycznej, paliw, gazu… Ale dawałem sobie radę.
Nigdy nie zapominałem też zadbać o groby moich najbliższych, położonych w rogu ogrodu: w jednym rzędzie były ich cztery, a spoczywali w nich żona i troje naszych dzieci. Mogiły zwieńczyłem naprawdę porządnymi krzyżami, obramowaniami z kamieni, tabliczkami z nazwiskami. Sam zrobiłem wszystko. Naszego wiernego psa pochowałem przed nimi. Dostał ode mnie dobrze wygładzony złom piaskowca z wyrytym imieniem i datą odejścia. Wszystko wyglądało tak, jak trzeba, ale kosztowało sporo wysiłku.
Często odwiedzam to miejsce i opowiadam duszom bliskich, jak teraz mi idzie. Może mnie słuchają… Nie powinienem też zapomnieć, jak się mówi. Ale o tych twarzach jeszcze im nie wspomniałem.
Czemu? Nie wiedziałem, co oznacza, jeżeli w ogóle cokolwiek oznacza, stałe pojawianie się mnóstwa ludzkich oblicz podczas moich sennych majaków. Starałem się dociec przyczyny takiego stanu rzeczy, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Więc po cóż miałbym martwić zmarłych czymś, czego nie potrafiłem zrozumieć? Gdyby żyła, żona wyśmiałaby mnie, mówiąc, że ja, nadal posiadacz wieluset akrów dobrej ziemi, zajmuję się głupotami… Tak jak to zwykle bywało, pewnie miałaby rację.
Jednak ona zmarła już dawno, dzieciaki tuż po niej, a ludzkie fizjonomie w snach pojawiły się dopiero kilka lat później.
Miewałem różne nocne majaki, niektóre długo pamiętałem, inne zapominałem zaraz po przebudzeniu, ale teraz, podczas spoczynku, widziałem tylko te twarze. To jednak było naprawdę dziwne… W żaden sposób nie mogłem zrozumieć tego zjawiska.
Było tak, jak mówię: nie znajdowałem odpowiedzi na pytanie, czemu one ciągle się pojawiają. W końcu zacząłem się niepokoić stałym, tym znanym mi już aż do znudzenia widokiem ludzkich oblicz, zwłaszcza, gdy otwierały usta, jakby pragnęły mi coś przekazać.
Sny, co noc identyczne, zdawały się rozwijać, sukcesywnie narastać, potęgować tak, jakby żyły w moim mózgu odrębnym życiem. W tym było coś naprawdę dziwnego i niepokojącego.
Twarze zawsze pojawiały się w identyczny sposób: wydawały się wypływać z nieznanej głębi, majestatycznie i powoli, jedno oblicze po drugim, układając się w długi szereg, wydawało się, nieskończony. Na początku snu były niewielkie, jeszcze widziałem zamazaną resztę postaci, ale wraz z upływem czasu rosły, powiększały się, wreszcie olbrzymiały, zajmując całą przestrzeń. W końcu pierwsze, monstrualnie wielkie oblicze znikało. Natychmiast zastępowało je kolejne… Nic mi one nie mówiły, z nikim ich nie kojarzyłem, chociaż dawnymi czasy mieliśmy sporo znajomych i sąsiadów.
Ich ilość każdej nocy systematycznie narastała, aż w końcu oglądałem ich mrowie. Miejsce, z którego się wynurzały, wcale nie wyglądało ponuro: był to obszar niekończącej się, lekko opalizującej, przyjemnej barwy – błękitu, seledynu, łagodnej w tonacji ochry albo jasnej zieleni lub innego stonowanego koloru.
Janet, moja zmarła żona, graficzka internetowa, zajmowała się w wolnych chwilach tradycyjnym malarstwem. Trochę się przy niej poduczyłem rozróżniania kolorów i ich wielu odcieni.
Początkowo myślałem tak: sny jak sny, dziwne, bo takie same, ale tak bywa, rankiem zapominałem o nich, bo zajmowałem się codzienną pracą. Jednakże w końcu zaczęły mnie irytować. Nie rozumiałem, czemu uporczywie powtarzają się od wielu już nocy, niemal błyskawicznie pojawiając się, gdy ułożyłem się w pościeli.
Pewnej nocy nastąpiła zmiana w posągowym wyglądzie tych zwidów: jedna z twarzy, oblicze starego mężczyzny o siwych włosach i policzkach pobrużdżonych zmarszczkami, zaczęła poruszać ustami. Coś chyba próbował mi przekazać, ale słowa zlewały się ze sobą, tworząc niezrozumiałą kakofonię dźwięków.
Miał chrypliwy głos, brzmiący niczym mój pilnik, gdy z trudem oczyszczałem nim zachowane metalowe części, usuwając grubą warstwę rdzy, pyłu i brudu.
Pierwszy raz zaniepokoiłem się. Może nawet przestraszyłem… Po przebudzeniu długo zastanawiałem się, co ta twarz pragnęła mi powiedzieć. I o co w tym wszystkim chodzi.
I nie znajdowałem odpowiedzi.
***
Znana mi już twarz starca pojawiła się szybko, bo następnej nocy.
Tego wiosennego dnia pracowałem jak najdłużej, wysilałem się, żeby ciało ogarnęło znużenie. Sądziłem, że w ten sposób spowoduję kamienny sen, a twarze albo mnie nie odwiedzą, albo szybko znikną. Chciałem jakoś uwolnić się od ciągle tych samych nocnych majaków.
Wymyśliłem proste i przy okazji pożyteczne zajęcie: całe długie popołudnie majstrowałem ławeczkę przed grobami moich najbliższych, naprawdę porządną, wygodną, umożliwiającą spokojną chwilę przywołania wspomnień i uczczenia ich pamięci, przypomnienia sobie dawnego świata, który już od parunastu lat nie istniał.
Nadal dobrze pamiętam zagładę i już przeciwko niej się nie buntuję. Nie warto…
Poszły na to siedzisko wcześniej ucięte konary kilku wyrośniętych buków, wyprofilowane piłą, kwadratowe pale połączyłem rzemieniami, kiedyś znalezionymi w od dawna nieczynnym garażu, obecnie służącym jako magazyn, wyszukałem odpowiednie kamienie i umocniłem nimi podstawy ławeczki. Nożem staranie wyrównałem siedzisko. Poszedł też w ruch tarnik, którym wszystko obrobiłem, uzyskując niezłą gładź. Dodatkowo liczne ścinki drewna porąbałem na opał. Wyszły mi zgrabne szczapki: ucieszyłem się, że ciągle działam tak sprawnie.
Zmęczyłem się setnie, ale o to właśnie mi chodziło.
Tym razem sen przebiegał inaczej… Oblicze przemówiło, i to całkiem wyraźnie. Słowa brzmiały jeszcze chropawo, jakby starzec, formułując poszczególne wyrazy, odzwyczaił się do wypowiadania czegokolwiek, na szczęście zrozumiałe. Często robił przerwy.
– Niebawem dowiesz się… o co nam chodzi… – I poznasz swoją tajemnicę. Człecze, cierpliwie czekaj… Odwiedzę cię znowu… Wiedz jednak, że nic jeszcze nie jest przesądzone… Zadecydujemy… Stale cię obserwujemy…
Nagle na tej twarzy pojawił się dziwny grymas, może cierpienia, jakby mowa sprawiała mu ból. Pomarszczone lico zniknęło, pojawiło się kolejne. Wyglądało rzeczywiście tak, jakby przypatrywało mi się z uwagą. Oceniało, badało, taksowało… Tak samo prezentowały się następne. Niektóre otwierały usta, ale szybko je zamykały.
Nie padło już ani jedno słowo. We śnie widziałem tylko te spojrzenia, dokładnie mnie analizujące: zdawało mi się, że przenikają mą duszę na wskroś.
Chyba wtedy spociłem się ze strachu, bo poduszka i prześcieradło były mokre. Po przebudzeniu byłem po prostu pioruńsko zły, bo niczego z tego, co działo się w moim śnie, nie pojmowałem.
Tylko, czy to naprawdę był sen… Właśnie to najbardziej mnie trwożyło.
***
Następny dzień spędziłem w podłym nastroju. Nie znoszę spraw niezrozumiałych, na które nie mam wpływu.
Podobnie było, kiedy próbowałem zrozumieć, co wydarzyło się na naszym globie, wcale nie tak dawno temu… Rejestrowałem tylko w poczuciu bezsiły skutki i ich wpływ na moje życie, ale dobrze wiedziałem, że inni, a właściwie wszyscy, też przeżywają to samo co ja. Nie pojmowali przyczyn, ograniczali się do tego, że z przerażeniem konotowali skutki. Po czym niebawem szybko konali w mękach, tak jak moja rodzina. Cóż, ja przeżyłem, chociaż nie wiem, dlaczego.
Dobrze pojmowałem, że teraz i później niczego już nie wyjaśnię. Wiedziałem, że dociekanie przyczyn globalnej katastrofy i mojego ocalenia nie ma sensu.
Ale teraz było inaczej, bo wszystko działo się w snach, zdawało mi się, że coraz mocniej żyjących własnym życiem. O ile były to sny, bo nie miałem pewności. Może mój umysł szwankował, może zapadłem na chorobę, określaną jako schizofrenia? Słyszałem o niej… Może w nocy jest nas dwóch, a ten drugi, mój sobowtór albo alter ego, ma wiele twarzy? Nie potrafiłem przyjąć albo odrzucić takiej tezy, a to mnie niezwykle denerwowało.
Dla uspokojenia, jak zwykle, zająłem się powszednimi obowiązkami. Zrobiłem sobie śniadanie, tradycyjnie wodnistą owsiankę i jajecznicę. Potem podjąłem robotę na zagonach.
Praca była potrzebna, bo inaczej skonałbym z głodu w kałuży własnych odchodów, przedtem z konieczności żrąc listowie albo trawsko, ale przede wszystkim posiadała jedną, za to olbrzymią zaletę: dawała ułudę powszedniości… Zwykłego życia, bardzo nędznego, ale spokojnego.
Już na dobre wyrzuciłem z mózgu wspomnienia z tej wielkiej katastrofy. I tego, co było przedtem. Cieszyłem się ze swojej niepamięci: ona pozwalała żyć, a przede wszystkim nie oszaleć. Groby najbliższych odwiedzałem często, znajdowały się pobliżu, jednakże te wizyty traktowałem jako część składową normalnego istnienia. Cóż, długo byliśmy razem, ale oni odeszli…
Znajdowałem sobie proste radości z małych sukcesów: ze sporządzenia cepa, motyki, zrobienia osełki z kawałka drobnoziarnistego piaskowca, zmajstrowania piecyka opalanego drewnem, wytworzenia porządnej hubki, naprawy kołowrotu w starej studni, jeszcze z okresu niewolnictwa, zachowanej jako zabytek, której istnienie błogosławiłem: niespodziewanie okazało się, że zawiera sporo wody, i to całkiem smacznej. Z odnalezienia w szufladzie starej komody paru zapomnianych ołówków i kilkunastu kart pożółkłego papieru, wydawałoby się, nieprzydatnych, na których teraz sporządzam te zapiski.
Nagle w ten mój z trudem zdobyty spokój wkradły się one: twarze ze snów, natrętne, powtarzające się każdej nocy. Miast zajmować się resztkami mojej farmy, odbudowywać to, na co jeszcze miałem siły, dumałem o tych obliczach. Te myśli narastały w moim mózgu.
Lubiłem bycie farmerem. Prowadzenie dużej plantacji wcale nie jest proste: trzeba wiele wiedzieć, dostosować się do zmieniających się warunków: rynkowych, klimatycznych, finansowych i całej masy innych…
Jednak to nie sprawiało mi trudności, dlatego wiedzcie, że czytacie zapiski człowieka, dla którego szczytem możliwości nie była tylko umiejętność obsługiwania traktora, kukurydzianego kombajnu albo zautomatyzowanej maszyny do zbioru bawełny, ale prowadzenie sporego agrarnego biznesu.
Bawełna była wtedy w cenie: ludzie, żyjący przed zagładą, przywiązywali już wielką wagę do surowców naturalnych, więc kupowano ją na pniu, jeszcze przed zbiorem.
Silosy nadal są pełne tego białego puchu, a szczury i myszy mają używanie. Te gryzonie wyrosły przez lata niczym koty albo nawet psy. Lepiej jest omijać je z daleka. Nowe pokolenie drapieżnych zwierząt, stworzonych przez zagładę…
***
Zapytacie może: człowieku, a co z grobami twoich rodziców? Chyba znajdują się blisko? Zapomniałeś o nich?
Nie, dobrze ich pamiętałem…
Jakiś czas temu po raz kolejny wybrałem się do miasteczka, w którym znajduje się nekropolia z mogiłami mamy i taty, a także miejsca pochówku dziadków i pozostałych bliskich krewnych. To niedaleko, ledwie parę mil od mojego domu.
Jakieś osiemset jardów od granicy miasta znowu poczułem ten fetor, straszliwy odór śmierci. Utrzymywał się. Minęło już kilka lat od chwili, gdy wszystko przestało funkcjonować, a ten zapach masowych zgonów nadal zatruwał powietrze. Niepojęte…
I ponownie już z daleka zobaczyłem liczne cienie szkieletów na drzewach, starych słupach trakcyjnych, niedziałających latarniach… To były wyschnięte na wiór zwłoki wisielców, objedzone aż do kości. Wybrali szybką śmierć, nie czekając na męki długiego konania. Wiedziałem, że początkowo wielu po prostu strzelało sobie w głowę albo prosiło krewnych o zabicie, ale było ich tak dużo, że wkrótce zabrakło amunicji. W ruch poszły więc sznury, rzemienie, struny, wszystko, co mogło przydać się do skutecznego zaciśnięcia pętli na szyi.
Była tylko jedna zmiana: zniknęły stada ptasich padlinożerców, łakomie dziobiących trupy. Pewnie w końcu zabrakło im pożywienia i wyemigrowały w inne strony.
Utwierdziłem się wtedy ostatecznie w przekonaniu, że granice mojego istnienia wytycza walące się ogrodzenie mojej farmy. Dalej jest tylko „No Man’s Land”, nadal oddychający jednym zapachem: specyficzną wonią zagłady.
Szybko pogodziłem się z tym stanem, bo nie miałem innego wyjścia. Już nigdy więcej nie wybrałem się do tego miasteczka, zbiorowego cmentarza wszystkich jego mieszkańców.
Ja żyłem… Istniałem, działałem, pracowałem, teraz już bez lęku o los najbliższych. I o siebie.
A teraz twarze ze snów poczynały burzyć ten porządek, dewastować wszystko to, czego się dopracowałem. Po raz pierwszy w życiu właśnie tego wieczoru z niepokojem czekałem na kolejną noc.
***
Starzec pojawił się bardzo szybko, chyba jako piąte albo szóste oblicze. Dziwne było tym razem jedno: pozostałe twarze natychmiast znieruchomiały, jakby czekały na to, co powie mężczyzna.
– Już podjęliśmy decyzję – oznajmił mi prawie normalnym głosem. Prawie, bo miał lekką chrypkę. – Ona była trudna, ale większość z nas była za tobą. Stałeś się teraz wybrańcem… Następcą jednego z nas, może i mnie. Pragnę w końcu odpocząć…
– Co oznacza bycie wybrańcem? – prędko zadałem pytanie.
Niespodziewanie coś mnie olśniło. Ja z nim rozmawiałem! We śnie! Toczyłem dyskurs!
Na twarzy starca odbił się wyraz zastanowienia.
– Nie do końca wszystko jeszcze rozumiemy… – odpowiedział powoli. – Wiesz przecież, co stało się ludźmi. Z nami… – poprawił się natychmiast. – Wyginęliśmy prawie wszyscy. Ci, których twarze teraz oglądasz, także stracili życie. Ale nie jesteśmy duchami.
Wolno pokiwał tą swoją wielką, nadal jedynie widoczną głową, jakby utwierdzał się w tym przekonaniu.
– Widzisz – ciągnął powoli – jesteśmy tworami, które powstały przez zagładę, jej efektem ubocznym. Zabrała nas, potem przemieliła ciała w proch, zmieniła je w nicość, ale umysły niektórych ofiar ocalały. To jedyne racjonalne wytłumaczenie.
Słuchałem starca z uwagą: rozwiewał część moich wątpliwości, a to mi bardzo odpowiadało. Już wspominałem, że nie znoszę, po prostu nie cierpię pytań, na które nie ma odpowiedzi.
Jedna z postaci za tą pomarszczoną twarzą, z która rozmawiałem, niespodziewanie się wychyliła. To było kilkuletnie dziecko. Pomachało mi rączką.
– Jaka jest rola wybrańca? – Nieco inaczej sformułowałem następne pytanie. Ten sen był zupełnie inny od wcześniejszych. W końcu rozmawialiśmy.
– Po śmierci staniesz się jednym z nas – padła równie szybka odpowiedź. – Sądzimy, że niebawem odejdziesz. Umrzesz. – Starzec znowu poprawił się. – Kiedy, jeszcze nie wiemy. Jesteśmy przekonani, że niebawem.
Niespodziewanie kilkakrotnie ochryple kaszlnął.
– Muszę cię opuścić – dodał nieśpiesznie. – Odwiedzanie kogoś w snach jest jednak męczące… Spotkamy się jutro w nocy.
Zniknął. Po tym, tak jak zwykle, pojawiła się kolumna kolejnych postaci, wypływających z przestworu łagodnego błękitu.
W ich wyglądzie nastąpiła jednak różnica: wszystkie twarze uśmiechały się.
***
Chyba już zorientowaliście się, że jestem osobą systematyczną, może nawet pedantyczną.
Dlatego następnego dnia podjąłem się codziennych zajęć. Zawsze miałem ich sporo, jednak wykonywałem swoją pracę machinalnie, bo w myślach układałem pytania do starca. Po raz pierwszy z niecierpliwością czekałem na nadejście wieczoru i zapadnięcie w sen.
Sam się sobie dziwiłem, starałem się jednak nie niecierpliwić, nie zerkać co chwilę na nieboskłon, żeby stwierdzić, jak daleko przesunęło się słońce na firmamencie. Po prostu wykonywałem codzienną robotę.
Stwierdziłem, że spłynęło ze mnie zniecierpliwienie dotychczasowymi snami, odszedł lęk, a nawet przerażenie, a narodziło się silne poczucie zaciekawienia. Szybko zrozumiałem, czemu tak jest: starzec wspominał o odmianie mojego losu, jakiejś misji, o nowym, zupełnie nieznanym mi działaniu. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że to senne wyzwanie naprawdę mnie pociąga. Miałem też poczucie, że dzisiejszy sen zadecyduje o mojej przyszłości. Pracowałem, żeby zabić czas oczekiwania na późny wieczór i nastania głębokiej nocy, bo wtedy spotkam starca we śnie.
I tak się stało.
Tym razem był sam. Tylko on wypłynął z łagodnego przestworu w odcieniu seledynu.
– Pozostali twoi senni goście przenieśli się do innej osoby. Badają ją… Wybrańcze, co chcesz wiedzieć?
Uprzedził moje dwa oczywiste pytania, jakby znał mój umysł na wskroś. Wcale mnie to nie zdziwiło.
– Powiedz: spotykamy się we śnie? – zadałem pierwsze pytanie z długiej listy wcześniej przygotowanych tematów rozmowy. Pragnąłem mieć co do tego pewność.
– Tak. – Odpowiedź była krótka i bardzo konkretna. – Na pewno cię to dziwi, może niepokoi, tak jak i twoich poprzedników… – nieśpiesznie ciągnął dalej. – To nie są senne omamy.
Stwierdziłem, że jednak mój umysł nie stworzył sobie alter ego, może nawet wielokrotnego… Chyba wtedy głośno odetchnąłem z ulgą.
– Jak do tego doszło? – zadałem kolejne pytanie z przygotowanego w ciągu dnia zestawu.
Niespodziewanie starzec ciężko westchnął.
– Niestety, nie wiemy… – odpowiedział po chwili. – Męczy nas ten stan. My też wielu spraw jeszcze nie rozumiemy. Zaledwie przypuszczamy…
Niespodziewanie uśmiechnął się.
– Kiedyś na pewno się wyjaśnią. – Nadal mówił powoli. – Sądzimy, że jesteśmy istotami, możesz nazwać nas bytami, stworzonymi przez proces zagłady. Gdy nadeszła, nikt nie wiedział, czym jest i kiedy się skończy. Dobrze wiesz, że zamknęła się prawie kompletnym unicestwieniem życia i całkowitym zniszczeniem tego, co istniało. Ocalały jednostki… I my.
Zapadło milczenie. Przetrawiałem słowa sennego gościa. Nadal, gdzieś na dnie mojego mózgu, męczyła mnie jedna kwestia: być może, moje alter ego było bardziej inteligentne niż ja sam. Formułowało przekonujące odpowiedzi, ale one były tylko moimi wyobrażeniami albo skrytymi, nigdy wcześniej niewypowiedzianymi marzeniami.
Musiałem jakoś to wyjaśnić, albo teraz, albo następnej nocy.
– Widzisz…
Starzec nie zwracał na mnie uwagi. Podjął wypowiedź po chwili przerwy, może zastanowienia.
– My istniejemy jako umysły, i pewnie z tego powodu możemy komunikować się z garstką nadal żyjących ludzi, ale tylko w snach. Niespodziewany skutek zagłady… Poprzedniej nocy wspominałem już o tym.
Przypomniałem sobie, że rzeczywiście tak było. Umysł starca miał dobrą pamięć.
Trzeba było jednak zadać jak najwięcej pytań i uzyskać odpowiedzi. Twarze szybko się pojawiały i równie szybko znikały. Tej nocy było inaczej, gość snu przybył sam, ale za chwilę mógł rozpłynąć się w nicości, a ja obudzić się z poczuciem niedosytu.
Zadałem więc najważniejsze pytanie:
– Czym będę się u was zajmował, jeżeli, jak twierdzisz, stanę się wybrańcem?
Odpowiedź kompletnie mnie zaskoczyła, a powinienem ją przewidzieć.
– Najpierw musisz umrzeć. Masz już swoje lata, chociaż wcale nie jesteś jeszcze taki stary. Wtedy…
Dłonią potarł nos tak, jakby chciał ukryć nikły uśmiech.
– Wtedy dołączysz do nas i zajmiesz się tym, czym my się zajmujemy: odtwarzaniem życia. Rozszerzaniem ilości ludzi, bytujących tak, jak ty teraz. Następuje to powoli, ale jednak się dzieje… Pomożesz im, w snach przekażesz swoją wiedzę i doświadczenie, nie zdradzając, kim jesteś. Spójrz!
Skierował wzrok w inną stronę.
– Chodzi nam o tę parę z przyszłości – kontynuował. – Właśnie oni cię pochowali, a teraz mieszkają w twoim domu.
Coś w oddali pojawiło się za głową starca.
Obraz przybliżał się i narastał, początkowo zamglony, ale z każdą chwilą stawał się coraz bardziej wyraźny.
Widziałem dwie młode osoby, kobietę i mężczyznę, próbujące rozpalić ogień w moim żeliwnym piecyku, usytuowanym w rogu kuchni. Niestety, bardzo słabo im szło…
To na pewno była moja kuchnia, tak samo jak poprzednio starannie wysprzątana.
Dobiegły mnie ich głosy, taka sytuacja w moich snach zdarzyła się po raz pierwszy.
– Pójdę do ogrodu, trzeba powyrywać chwasty na zagonie – mówiła dziewczyna. – Przy okazji spojrzę na te groby, czy wszystko jest w porządku.
Obraz przeniósł się, jakbym oczyma podążał za krokami tej młodej kobiety.
Rzuciłem okiem na pierwszy rząd mogił w rogu ogrodu. Dobrze je znałem, nastąpiła tylko jedna zmiana.
Było ich pięć.
***
Już kończę.
Poświęciłem sporo czasu na sporządzenie tych zapisków w nadziei, że ktoś kiedyś je odczyta. To tak na wszelki przypadek…
Kto? Moi następcy, ta kobieta albo ten mężczyzna, osoby, które znowu zagospodarują moją skromną sadybę. Może będą mieli dzieci? Niewykluczone, bo starzec wspominał o odtwarzaniu życia. Dobrze byłoby, gdyby poznali moją tajemnicę. Nie będą zaskoczeni, gdy pojawię się w ich snach.
Położę kartki w widocznym miejscu na stole i dla pewności umieszczę na nich jakiś płaski kamień, żeby niespodziewany przeciąg ich nie porwał.
Dodam tylko, że teraz pojmowałem, czemu we snach widziałem twarzyczki dzieci, co prawda nieliczne, ale pojawiały się. Teraz już to zrozumiałem.
Ktoś musi uczyć naszych następców, jak postępować z maluchami, a potem już młodziakami. Ja nie miałem o tym pojęcia, ale senne umysły dzieci na pewno tak.
Żywię nadzieję, że jutrzejszego ranka, a potem kolejnego, znowu się obudzę, i jeszcze nie zasilę szeregu twarzy, ukazujących się innemu człowiekowi we śnie. Chyba jednak polubiłem nowe życie po zagładzie. W końcu o tym nieskończonym obszarze śmierci zapomniałem, a nowe istnienie było takie spokojne… Ale perspektywa odejścia na zawsze wcale mnie nie przeraziła: widziałem już tyle śmierci, że nie przejąłem się nadchodzącym zgonem – moim zgonem.
Może moi bliscy też zasilili twarze, pojawiające się we snach? Wtedy się spotkamy. Kusząca perspektywa… Niebawem o tym się dowiem.
Nie znam jeszcze nowej pracy, ale jedno jest pewne: postaram się dobrze ją wykonać.
Do moich następców: cierpliwie czekajcie na moje przybycie. Wzniecania ognia krzesiwem przy użyciu hubki trzeba się nauczyć, szybko to idzie, cała reszta jest potem prosta: w piecyku stale trzeba utrzymywać żar.
I nigdy nie lękajcie się żadnych snów oraz osób, które w nich zagoszczą, niekiedy na stałe.
Żebyście wiedzieli, kto sporządził to przesłanie, podpiszę je, chociaż pewnie moje nazwisko nie będzie już miało znaczenia, gdy stanę się tylko jedną z twarzy…
John David Smith
20 sierpnia 2022 r. Roger Redeye