Jeszcze na schodach usłyszał, że ktoś jest w domu. Przeszedł powoli przez korytarz i dostrzegł mokre ślady drobnych stóp. Prowadziły do salonu. Dalszą drogę znaczył bandaż wijący się po podłodze niczym wąż.
.jpg)
W szarawym świetle gasnącego dnia dom wyglądał tak, jak Robert go sobie wyobraził. Ponura, porośnięta bluszczem posiadłość, odbijająca się w spokojnej tafli jeziora, była idealną scenerią dla twórczego umysłu pisarza. Podjechał bliżej i zgasił silnik. Mgła w oddali sunęła powoli to odsłaniając, to zasnuwając bielą kolejne fragmenty lasu, a na przedniej szybie osadzały się maleńkie kropelki. Z zamyślenia wyrwało go światło, które rozbłysło nad drzwiami wejściowymi. Spodziewał się zobaczyć w nich gospodarza, gdy nagle coś mignęło w lusterku wstecznym. Obrócił się gwałtownie i podskoczył, gdy rozległo się stukanie tuż obok jego ucha.
– Pan Sanders? – zapytał mężczyzna, którego twarz pojawiła się za szybą. – Och! Wystraszyłem pana. – Zaśmiał się przepraszająco, gdy Robert otworzył drzwi.
– Rowan Stone. – Wyciągnął dłoń na powitanie.
– Zapaliło się światło – wyjaśnił Robert. – Myślałem, że zobaczę pana w drzwiach.
– Ach! Musieli wreszcie włączyć prąd. Zapraszam.
Wewnątrz było ciemno, ponuro i chłodno, a na domiar złego już od progu uszu dobiegała irytująca pieśń niedokręconego kranu.
– Światło w sieni trzeba naprawić, myślałem, że to żarówka, ale widać większy problem – rzekł mężczyzna, zapraszając Roberta i znikając we wnętrzu domostwa. – Tu jest kuchnia kaflowa, węgiel, wody można nagrzać, herbatę ugotować. Jest i zwykła, gazowa.
Robert postąpił za nadzorcą. W kominku płonął ogień, wypełniając salon pomarańczową poświatą. Sięgające ziemi okna wychodziły na łąki, a sofa wyglądała na taką, w której można wybornie się zanurzyć na popołudniową drzemkę.
– Drewno jest w szopie za domem, a tam jest duży zapas świeczek. – Wskazał gestem w stronę szafek. Jego twarz poorana była zmarszczkami, a włosy znaczyła siwizna. Wyglądał jednak na silne chłopisko. – Ostatnio mieszkał tu himalaista, a przed nim taki dziwak i jedna stara aktorka. Wszyscy tacy, co to nie szukają towarzystwa. – Spojrzał znacząco.
– Wszyscy uciekli przez “duchy”? – zapytał Robert, starając się by ostatnie słowo brzmiało zabawnie.
– Ach, czyli nagadali panu w miasteczku, że tu straszy. Ale tylko trochę! – zaśmiał się. – Lokatorzy narzekali na hałasy. Najmniej to przeszkadzało starej aktorce, bo i tak głucha – zarechotał. – Dożyła tu swoich dni.
– To znaczy, że tu umarła? – zdumiał się Robert, a stary wzruszył ramionami.
– Na ganku ducha wyzionęła. W bujanym fotelu. Jakby tam ktoś łobuzował, to musi ona. – Mrugnął porozumiewawczo.
– Pan ją znalazł?
– Ano ja. Właściciele siedzą w Londynie, a moja rodzina opiekuje się tą posiadłością od pokoleń. Pokażę panu piwnicę. – Skinął głową i poprowadził gościa korytarzem. – Mówił pan, że książkę pisze? Co to będzie?
– Powieść grozy – odrzekł Robert, uśmiechając się nerwowo, gdy Rowan otworzył paskudnie skrzypiące drzwi.
– Fiu, fiu! – Stary pokręcił głową i zapalił liche światło.
Przypominające watę cukrową pajęczyny w kątach sugerowały, że dawno nikt nie zapuszczał się tutaj z miotłą.
– Tu jest pompa – wskazał gestem, gdy zeszli na dół – ale jest też studnia, za domem. A tam piec. – Zaprosił go do drugiego pomieszczenia, w którym panował zaduch.
Obok zardzewiałego ustrojstwa piętrzył się stos czarnych kamieni. Rowan otworzył drzwiczki i dorzucił węgla, po czym otrzepał dłonie.
– No! Napaliłem już jakiś czas temu, woda powinna być ciepła. Wygód nie ma, ale za tę cenę, to jak darmo. Pytania?
– Dziękuję, Rowanie. Jak cię znaleźć?
– Mój numer i adres. – Wsunął mu w dłoń karteczkę. – Tu telefonu nie ma, ale we wsi jest budka. No i zaglądam, czy czego nie potrzeba. Nie za często, bo żonę mam na opiece. Rak.
– Och, przykro mi.
Robert odprowadził mężczyznę do drzwi.
– Szybko się pan nauczy mieć przy sobie zapałki. – Mrugnął do niego. – Weny życzę! – Zarzucił na głowę kaptur i wyszedł w mrok. – To tylko dom, panie Sanders – krzyknął wsiadając do samochodu. – To ludzie świrują, jak zostają sami.
*
Pierwsza noc wymęczyła Roberta, jakby rozładował pociąg węgla. Przewalał się z boku na bok, co chwilę budził i nasłuchiwał. Stary dom zadręczał go szeptami, cichymi trzaskami i posykiwaniem rur. Mężczyzna mógłby przysiąc, że wśród tych wszystkich dźwięków był też tupot myszy. Tylko czym się żywiły, gdy nikt tu nie mieszkał? Żałował, że nie wypytał Rowana o poprzednich lokatorów.
Obudził się skostniały na sofie, przed wygasłym kominkiem. Ból pleców przypomniał, że jego młodość się przeterminowała, a pulsująca tępo głowa dodawała od siebie, że przedobrzył z whisky. Dzień okazał się tak samo ponury i mglisty jak wieczór, a jedynym, na co Robert miał chęć, było porządnie się wyspać.
Rozpakował walizki i urządził gabinet w pokoju z ciężkim dębowym biurkiem i dużym oknem, wychodzącym na jezioro. Rozstawił maszynę i zaśmiał się na myśl, że tak kiedyś wyobrażał sobie pisanie książek. Miał wtedy o dwadzieścia lat mniej, a jego głowę wypełniały marzenia, które nie przeżyły jeszcze brutalnego zderzenia z rzeczywistością.
Opowiadania, które pisał, wygrywały w konkursach literackich, lecz pies z kulawą nogą nie zainteresował się żadną z jego ambitnych powieści. I pewnie darowałby sobie to głupie marzycielstwo, gdyby nie Marta – miłość jego życia, która rzuciła go dla rozchwytywanego autora żenujących romansideł o wampirach. Najpierw nie mógł w to uwierzyć, potem targował się z losem i zawziął, żeby zyskać sławę znacznie większą niż “Pan Drakula”. Siedział w małym, dusznym mieszkanku i stukał po nocach. Zmarnował mnóstwo czasu i papieru rozsyłając maszynopisy po wydawnictwach. Na darmo. Lata mijały, a jemu odpowiadała głucha cisza.
A potem poznał Dolores. Pracowała w wydawnictwie “Mroczne” i nie owijała w bawełnę.
– Napisz coś dla kur domowych, które jako dziewczynki chciały umrzeć z miłości albo powieść o seryjnej morderczyni, tropionej przez przystojnego detektywa po czterdziestce. Potem możesz wyjąć z szuflady swoje wynurzenia.
Nadal pamiętał skręt żołądka, jakiego doznał, gdy za przykład dała mu powieść “Pana Drakuli”. Zagotowało się w nim. Teraz to była sprawa honoru. Zdecydował, że jeśli marzenie o utarciu nosa temu dupkowi od zębatych nastolatków ma umrzeć, niech będzie to chociaż piękna śmierć. Postawił wszystko na jedną kartę. Zrezygnował z pracy i wynajął ruderę na dalekiej północy. Na kilka miesięcy, może rok.
W fantazjach Roberta okno zawsze było otwarte i wpadał zza niego śpiew słowików, a nie przeszywający do kości wiatr. Ale dobre było i to. Zrobił kawę i zasiadł do pracy. Jednak maszyna z widokiem na jezioro nie chciała pisać sama, a noc pełna lęku okazała się raczej sposobem na nabawienie nerwicy, niż biletem na spotkanie z weną. Gdy podłoga wokół biurka wypełniła się bielą pogniecionych kartek, dał za wygraną. Zaczął pisać list.
Droga Marto!
Przeprowadziłem się na północ, do domu, o jakim kiedyś marzyliśmy. Spodobałaby Ci się weranda i widoki. To niezłe odludzie, a w miasteczku mieszkają sami dziwacy. Znakomita sceneria do pisania powieści.
Mam nadzieję, że jesteś w dobrym zdrowiu i
Wyrwał kartkę z maszyny i dorzucił do kolekcji, zdobiącej podłogę. “Cholerny desperat”, pomyślał.
Kolejne dni spędzał na rąbaniu i noszeniu drewna. Wybierał się również na krótkie spacery po okolicy i rozglądał za śladami myszy. Na próżno. Wieczorami padał przed kominkiem po paru łykach whisky. Wypożyczył magnetowid i kasety, żeby zabić czas. Zniósł maszynę do salonu, a gdy budził się w nocy, zapalał świece i próbował wydusić z siebie choć kilka linijek.
Czasem budziło go zawodzenie wiatru w szparach okien, innym razem miał wrażenie, że słyszy szelest i nucenie niosące się po murach domostwa. Ograniczył się do przebywania w salonie, kuchni i łazience, lecz każdego wieczoru robił obchód domu. Nie zapuszczał się tylko do piwnicy.
Pewnej nocy ze snu wyrwał go deszcz, dudniący o ganek. Miał wrażenie, że ktoś kręci się po domu. Leżał przez chwilę wstrzymując oddech, a gdy skrzypnęły drzwi, zerwał się na równe nogi. Złapał latarkę i przez chwilę walczył z nią, jakby próbowała uciec. W końcu odnalazł włącznik. Świecąc po kątach, wyszedł na korytarz. Snop światła padł na drzwi do piwnicy. Zmartwiał. Pamiętał ten dźwięk, ale piwniczka była ostatnim miejscem, w które miał chęć zapuszczać się po nocy. Wrócił do salonu i dorzucił do kominka. Uzbrojony w latarkę i ostry nóż, leżał i czekał aż wstanie dzień.
*
Po ulewnej nocy nadszedł cudny poranek. Pierwszy słoneczny, odkąd Robert zamieszkał w tej ponurej posiadłości. Wypił kawę, obserwując tańczący na łąkach opar, a potem zszedł do piwnicy. W pomieszczeniu z węglem panował zaduch, a piec był ciepły. Ktoś musiał go rozpalić wczoraj. I tym kimś nie był Robert.
Mężczyzna poświecił latarką po podłodze i zamarł, gdy dostrzegł ślad drobnej stopy. Rozejrzał się i potknął o drewniany stołek, który z pewnością nie stał poprzednio w tym miejscu. Wśród narzędzi znalazł łom i zachowując ostrożność, zajrzał w każdą najmniejszą szparę. Nic nie znalazł.
Miał chęć wybrać się do miasteczka i zadzwonić do Rowana, lecz gdy przypomniał sobie: “ludzie świrują, jak zostają sami” – zrezygnował.
Kilka kolejnych nocy zeszło mu na nasłuchiwaniu, a nie doczekawszy się sensacji, nad ranem zapadał w sen. Stary zarządca w końcu go odwiedził, lecz Robert nie podjął tematu pieca ani śladu stopy.
A gdy zaczynało mu się już zdawać, że wszystko to sobie uroił, drzwi znowu zaskrzypiały. Wyskoczył spod kołdry jak oparzony i pomknął do piwnicy. Drogę po schodach pokonał w ciemności, a gdy znalazł się na dole, dostrzegł łagodne pomarańczowe światło. Wszedł do kotłowni ściskając łom, lecz jedynym co słyszał, było jego własne dudniące serce i szum dobiegający z pieca. Wokół stołka było nakruszone.
– Kto tu jest? Wyłaź! – krzyknął, starając się udawać pewnego siebie.
Zaciśnięta na łomie dłoń zbielała, a ciało mężczyzny było naprężone niczym struna. Poświecił latarką po podłodze i dostrzegł ślady. Kończyły się przy przeciwległej ścianie, we wnęce, która wyglądała teraz inaczej, niż gdy sprawdzał ją poprzednio. Podszedł i w bezbrzeżnym zdumieniu spostrzegł, że ściana jest krzywa. Pchnął ją i usłyszał szczęk zębatek mechanizmu, gdy tajemne przejście wpuściło go do tonącej w mroku komnaty. Pospiesznie przeczesał światłem latarki i przełknął ślinę. Wyglądała na kryptę.
Na półkach w głębi piętrzyły się słoje z podejrzaną zawartością, a na kamiennym stole leżały narzędzia. Po obu stronach we wnękach umieszczono sarkofagi. Jednak uwagę Roberta przykuł ten znajdujący się pośrodku pomieszczenia. Mienił się od złota i kamieni szlachetnych. Mężczyzna zastawił drzwi stołkiem, na wypadek, gdyby chciały zamknąć się za nim same. Ostrożnie podszedł bliżej i przyjrzał się zdobieniom. Zatopione w ciemnym drewnie złoto układało się w znajome kształty. Ptaki, piórka, otwarte oczy, dzbany i zygzaki, które pamiętał jak przez mgłę z lekcji historii.
Nigdy nie pasjonował go starożytny Egipt, a filmy o faraonach i mumiach działały na niego lepiej niż porządna dawka melatoniny. Za to w tym starym dworze musiał kiedyś żyć prawdziwy amator podobnych klimatów. Pierwszą myślą, która wybrzmiała w głowie Roberta było: “A teraz grzecznie na górę i do samochodziku, zanim coś obudzisz, Bob”.
Odwrócił się w stronę wejścia, ale stołek stał tam, gdzie go zostawił. I choć mężczyźnie trzęsły się kolana i wiedział, że to najgłupsza rzecz, jaką można zrobić, odchylił pokrywę sarkofagu.
Był pusty.
W tej samej chwili poczuł na karku dotyk.
– A! Aaa! Aaaaaa! – wrzasnął, odskakując gwałtownie.
– Aaa! A! Aaaa! – zawtórowała mu postać, która pojawiła się w świetle latarki.
– Aaaaaaaaa! – Robert rozwrzeszczał się na dobre i w panice, jaka zawładnęła jego ciałem, potknął się o sarkofag, z pełnym impetem rąbnął o ziemię i upuścił latarkę, pogrążając pomieszczenie w egipskich ciemnościach.
Przez chwilę nie działo się nic. A gdy światło znowu rozbłysło, zobaczył w nim upiorną twarz spoglądającą prosto na niego. Wpełzł w kąt i dyszał ciężko, czekając na najgorsze.
– Mm… mmm… mmmuuu… Jesteś muuu…. Muummią! Prawdziwą mummią! – wyjąkał szczękając zębami.
Postać zmrużyła oczy i posłała mu gniewny grymas.
– Och… A pan jesteś doprawdy nieuprzejmy – wyrzekła i wyszła z krypty, zabierając stołek.
*
Uświadomienie sobie, że wciąż żyje i ów stan rzeczy najwyraźniej nie zmieni się w ciągu najbliższych chwil, zajęło Robertowi sporo czasu. Upiorna postać nie zamknęła go w krypcie, czego się spodziewał, a gdy wychynął ze swojego kąta, nie wyglądała nawet na taką, która chciałaby się na niego rzucić. Siedziała na stołeczku przy otwartych drzwiczkach pieca z brodą opartą na splecionych dłoniach i wyglądała na urażoną.
Mężczyzna okrążył ją powoli łukiem, ściskając w ręce odnaleziony łom i przyjrzał się mumii uważnie. Kościste obojczyki i po części pozbawione skóry ręce przyprawiały o skręt kiszek. Mumia była chuda jak młoda brzózka, ale figurę miała niczego sobie. Szeroki, pożółkły bandaż ładnie opinał talię i zarysowywał linię bioder. To zasuszone ciało z całą pewnością należało kiedyś do pięknej kobiety. Zdradzały to także rysy jej twarzy. Wydatne kości policzkowe, przyjemna linia żuchwy i drobny nosek. Gdyby nie pożółkłe zęby wystające przez sporą dziurę w policzku, można by nawet powiedzieć, że nadal prezentuje się nieźle. Choć niewątpliwie nie z tą naburmuszoną miną, ściągniętymi brwiami i ustami w dzióbek. Robert chciałby móc zrzucić to, co widział na whisky, ale tej nocy nie wypił ani kropelki. “Oszalałem”, pomyślał z przekonaniem. “Doszczętnie”.
– Gapi się pan.
Drgnął, gdy głos mumii wyrwał go z zamyślenia. Była tam. Namacalna i gadatliwa. No, może nie bardzo, ale i tak mówiła znacznie więcej, niż spodziewał się po mocno zleżałym trupie.
– Przepraszam. Pierwszy raz widzę mumię.
“I pierwszy raz rozmawiam z kimś, kto powinien leżeć spokojnie w grobie”, dodała jakaś część jego umysłu.
“No pięknie, zaczynam gadać sam ze sobą”.
“Wariat!”, zapiszczało coś jeszcze. Bardzo cienko.
– W komnacie obok ma pan jeszcze sześć. Może raczy się pan pogapić na tamte?
– Och! One też wyłażą? – Robert struchlał i spojrzał nerwowo w kierunku krypty.
– Nie, zachowują się raczej jak suszone śliwki – prychnęła i dorzuciła kilka węgielków do pieca.
Zapanowała długa, niezręczna cisza. Mumia poprawiła chustę owiniętą wokół głowy i szyi. Materiał niewiele miał już wspólnego z bielą, ale współgrał z kolorem skóry.
– Późno już – zauważył w końcu. – Proszę o wybaczenie, że zakłóciłem pani spokój – dodał, siląc się na grzeczność i wycofując ostrożnie.
– Och, jasne! Niechże pan sobie idzie! Tylko się pan na schodach nie zabije, jak będzie wiał! – wybuchła. Wstała i wycelowała w niego kościsty palec. – Spokoju to ja mam po dziurki w nosie, drogi panie!
Była wyższa niż się wcześniej wydawała, a gdy się poruszała, słyszał cichuteńkie trzaski i skrzypienie. Cofał się, aż plecy oparły się o ścianę. Próbował powstrzymać szczękanie zębów, ale pewnie było je słychać w trzech okolicznych miasteczkach.
– Spokój. Jest. Śmiertelnie. Nudny. – Dźgnęła go paliczkiem.
– Mmm ma swoje plusy! – wydusił cienkim głosem, a oczy kobiety się zwęziły.
Myślał gorączkowo jak wydostać się z tej patowej sytuacji. Kluczyki… Gdzie je zostawił? W kurtce, a może na blacie w kuchni? Czy jeśli ją teraz odepchnie, zdoła wydostać się na górę?
– Jeśli się nnnudzisz, pani, może chciałabyś, żebym opowiedział ci hhhistoryjkę? – wypalił, a kobieta przekręciła głowę, jak dziwiące się zwierzę. – Może być… o wampirach?
*
Siedział w samochodzie obserwując krople deszczu spływające po szybie. Miasteczko dopiero budziło się ze snu, on nie zmrużył oka. Musiał wrócić po swoje rzeczy, ale nie miał ochoty robić tego samotnie. Może powinien zadzwonić po Rowana? Możliwości były tylko dwie – zwariował, albo mumia naprawdę tam była.
Sparodiował powieść “Pana Drakuli”, spodziewając się, że przypadnie jej do gustu, a mumia rzeczywiście słuchała jak urzeczona. Śmiała się, dopytywała, chciała wiedzieć wszystko o bohaterach. Niczym Szeherezada wplątywał kolejne wątki i obiecał, że wróci następnej nocy, choć wcale tego nie planował. Chciał tylko wyjść z piwnicy żywy.
Ale teraz był nawet trochę zły, że te głupoty tak jej się spodobały.
W końcu wrócił i gdy zobaczył wystukane na wkręconej w maszynę kartce: Dziękuję, coś w nim pękło. “Zachowują się jak suszone śliwki”, przypomniał sobie. Czy to oznaczało, że jest tam sama jak palec? Samotna na wieczność? “Pewnie wszystkie żywe stworzenia, z którymi się spotkała, reagują wrzaskiem i jąkaniem się, po czym wieją, gdzie pieprz rośnie”, pomyślał. Było mu jej żal.
Guzdrał się i zwlekał do wieczora. Na wszelki wypadek, gdyby należało uciekać, nawet nie zwilżył ust w alkoholu. A gdy zrobiło się ciemno, wziął krzesło i zszedł do piwnicy.
To, że jego osobliwa towarzyszka już czeka, zdradzało całkiem donośne chrupanie.
– Witaj, pani. – Odchrząknął i przystawił sobie krzesło. W bezpiecznej odległości.
– Dobry wieczór. Dlaczego ma pan takie wielkie oczy? – zapytała, przerywając konsumpcję.
– Ten chleb… On jest całkiem… yyy… czerstwy – wypowiedział ostatnie słowo z dużym trudem.
– Lubię czerstwy chleb.
– Ale ten jest tak twardy, że można by było nim zabić – powiedział i natychmiast ugryzł się w język. – Skąd go pani wzięła?
– Zachomikowałam. Przy poprzednich mieszkańcach lepiej szło się wyżywić. Przy panu można uschnąć z głodu.
– Potrzebuje pani jeść? – zdumiał się.
– Nie. Ale lubię. Ostatni jegomość zostawił dużo zmumifikowanego jedzenia.
– Ma pani na myśli… to liofilizowane dla himalaistów? – zaśmiał się.
– Nie wiem co to znaczy liofifizowane i limalaistów.
– Dolewa się zagotowaną wodę i daje suchej marchewce drugie życie!
Kobieta obdarzyła go długim spojrzeniem i zrozumiał, że znowu palnął.
– Woda to zło – rzekła w końcu. – Jaką ma pan dziś dla mnie historyjkę?
– Może najpierw pani mi coś opowie? Na przykład, jak pani na imię i dlaczego siedzi tu pani w towarzystwie czerstwego chleba i suszonych śliwek?
– Małgorzata – westchnęła. – A to jest naprawdę długa historia.

*
Gdy wrócił na górę, dniało już, on jednak jeszcze długo leżał na sofie, nim zasnął. Historia mumii była lepszym scenariuszem niż cokolwiek, co sam by wymyślił. To była opowieść o pragnieniu nieśmiertelności i miłości, która miała przezwyciężyć śmierć. Nie obyło się w niej bez intryg i szaleństwa, które sprawiło, że na wieczny odpoczynek trafiło znacznie więcej ciał, niż planowała zabrać kostucha. I oczywiście, jak w porywającej powieści, wszystko musiało skończyć się dramatem.
Opowieść sięgała czasów, gdy angielscy podróżnicy zaczęli zwozić na wyspy odkryte w Egipcie mumie.
– Wszyscy poszaleli na ich punkcie! – zakrzyknęła Małgorzata. – Każda licząca się rodzina pragnęła mieć takie starożytne truchło na własność, żeby zabawiać gości. Czego to ludzie nie robili! Mężczyźni dla uciechy wkładali palce w różne nieprzyzwoite miejsca, a kobiety piszczały jak nietoperze, gdy kolejne warstwy bandaży padały na ziemię. Wieczory umilały historyjki o klątwach faraonów i mumiach szukających zemsty na ludziach, zakłócających im spoczynek – prychnęła. – Ale było coś jeszcze, co rozpaliło wyobraźnię wielu arystokratów. Idea nieśmiertelności – rzekła i zapatrzyła się w ogień. – Jak grzyby po deszczu wyrosły pracownie oferujące balsamowanie zwłok. A niektórzy, jak mój szlachetny małżonek, próbowali na własną rękę… – Zamyśliła się. – Eksperymentował na ciałach, które wykupywał z kostnicy. Tak przynajmniej twierdził. – Uśmiechnęła się, a dziura w policzku, nadała jej twarzy upiorny wygląd. – Ja byłam tu w krypcie pierwsza.
– Na co zmarłaś? – wszedł jej w słowo.
– Suchoty – odrzekła i zapatrzyła się w ogień. – Po mnie pojawiły się kolejne żony. Ale – wzruszyła kościstymi ramionami – żadna nie miała szczęścia. Pogniły albo uschły i pomarszczały, ale wyłazić z sarkofagu nie zaczęły. Czekałam na niego. Długo.
Nie doczekała się. Choć zabalsamowane zwłoki hrabiego wyglądały na znacznie bardziej profesjonalną robotę, dusza do nich nie powróciła. Śmierć rozdzieliła ich na zawsze. Robert miał na końcu języka stwierdzenie, że może dlatego, że był złym człowiekiem i zwyczajnie poszedł do piekła, jednak nie podzielił się tą myślą z pogrążoną w nostalgii kobietą.
Leżąc na sofie dumał o tym, że z hrabiego musiało być niezłe ziółko, skoro naszykował sobie cały harem. Ciekawość, że żadnej z jego żon nie udało się dożyć starości. “Sinobrody”, pomyślał. Może tę baśń powinien jej opowiedzieć następnym razem. Choć z drugiej strony, może nie było sensu jej wkurzać? Może lepiej, że ma swoją romantyczną opowieść. Bo co innego jej zostało? Zresztą wolał towarzystwo mumii w tęsknym nastroju, niż kipiącej gniewem i pragnieniem zemsty.
Nad ranem zdradził jej swój najlepszy pomysł na powieść. Małgorzata jednak nie tylko nie zachwyciła się, lecz wyglądała, jakby zjadła coś nieświeżego.
– Nie wydajesz się ukontentowana dzisiejszą historyjką – zauważył.
– Nie za bardzo – przyznała. – Smętna.
– Może nie jest to typowa powieść grozy tylko horror psychologiczny. – Próbował bronić swojej idei. – Widzisz, ten dom jest tak naprawdę…
– To, co mi opowiedziałeś wczoraj! – weszła mu w słowo. – To było dobre!
Z Roberta uszło powietrze.
– Nie ja to wymyśliłem – przyznał kwaśno.
– Szkoda…
Zapanowało milczenie.
– Pasjonująca historyjka musi być o miłości i intrygach – rzekła w końcu, a on sapnął i przewrócił oczami.
– Wyglądasz jakbyś trochę już żył na tym świecie, a zdajesz się nic nie rozumieć. Jutro poproszę coś bardziej ekscytującego!
– Niech będzie – westchnął. – Ale spotkamy się na górze. Na wypadek, gdyby twój małżonek postanowił jednak poczuć się lepiej. Jeśli coś ma mnie zaskoczyć, wolę żeby była to pleśń wyłażąca ze słoika z dżemem.
Małgorzata zaśmiała się uroczo, zakrywając dłonią pożółkłe zęby.
*
Przez cały dzień nie zdążył nawet zrobić sobie kawy. Obudził się wczesnym popołudniem z głową pękającą od pomysłów. Co jakiś czas przerywał opętańczy stukot, by skreślić kilka pospiesznych słów na kartce i śmiał się do swoich pomysłów. Wena nie tylko nadeszła, lecz wparowała do jego życia rydwanem zaprzężonym w stado bizonów.
– Puk, puk!
– Daaaaa! Małgorzato! Śmiertelnie mnie wystraszyłaś! – wydyszał trzymając się za serce.
– A wyglądasz całkiem żywo – zaśmiała się. – I chyba dobrze ci idzie. – Skinęła na maszynę. – O czym to?
– O myszach, nawiedzonym domu i młodej damie, która nie potrafi spokojnie uleżeć na cmentarzu!
– Hm… Brzmi znajomo. Skończyłeś już?
– Dopiero się rozkręcam – przyznał z nieukrywaną ekscytacją.
Resztę nocy spędzili na sofie. Małgorzata słuchała, wygrzewając kościste stopy przed kominkiem i bawiła się kawałkiem bandaża opadającym z ramienia. Zadawała intrygujące pytania o szczegóły, co zmuszało Roberta do lepszego wyklarowania pewnych spraw.
– To naprawdę ciekawa historyjka – zdecydowała w końcu. – Ale ten jej kochaś śmierdzi na odległość. Ślepa gęś domyśli się, że to on stoi za śmiercią Victorii. Mógłbyś trochę to zakamuflować.
Ziewnęła i przeciągnęła się.
– Jutro o tej samej porze?
Kolejne dni pędziły niczym buchająca parą lokomotywa. Dopiero po tygodniu, gdy lodówka i szafki kuchenne zaświeciły pustką, a żołądek przypomniał Robertowi bolesnym skurczem, że do czegoś służy, wybrał się do miasteczka. Zrobił solidne zapasy i podjechał do Rowana, zapłacić mu za dwa miesiące z góry i zapewnić, że wszystko jest w porządku.
Przez pierwsze dni po odkryciu obecności Małgorzaty był jak ofiara wojny podskakująca za każdym razem, gdy przeciąg trzaśnie drzwiami. Zrywał się i kręcił w kółko, gdy zaswędział go kark i oglądał się nerwowo, nawet pochłonięty pisaniem. Gdy jednak siadywali wieczorami przed kominkiem i czytał swojej towarzyszce to, co napisał w ciągu dnia, jego dusza śpiewała. Nie spodziewał się takiej muzy.
Szybko polubił dziewczynę. Zadawał jej wiele pytań o przeszłość, tęsknoty, moment, gdy zrozumiała, że jej ukochany nigdy się nie przebudzi i samotność, która przyszła potem. To wszystko stanowiło dla niego źródło inspiracji i pomagało lepiej budować bohaterów. A Małgorzata opowiadała chętnie. Gestykulowała przy tym żywo, wściekała się, lamentowała, łkała i popadała w zadumę, przyglądając się drobniutkim palcom. Uznał, że pocieszna z niej istotka, choć charakterna.
Robert starał się na różne sposoby umilać dziewczynie czas, bo gdy była wesoła, robiła się gadatliwa, a pomysły na kolejne sceny kwitły jak maki na łące. Pewnego razu przyniósł spiratowaną kasetę z filmem “Sok z żuka”, którego premierę widział rok wcześniej w kinie. Początkowy sceptycyzm Małgorzaty rozpłynął się niczym mgła, gdy opętani przez duchy goście jęli tańczyć wokół stołu śpiewając “Banana boat song” Harry’ego Belafonte. Śmiała się do rozpuku, ocierając suche łzy.
Mumia okazała się również znakomitą towarzyszką do gry w kości, której nauczyła ją stara aktorka. Lady Trenton nie była wcale taka głucha, jak twierdził Rowan, a dla kobiety o artystycznej duszy, stojącej już jedną nogą w grobie, mumia w piwnicy była prawdziwą atrakcją. Dyskutowały o życiu, oglądały stare filmy i grały o pieniądze. Lecz pewnego dnia Lady Trenton usiadła na ganku z filiżanką herbaty i już nie wstała. Zostawiła kolekcję peruk i strojów, kilka ciekawych książek i pudełko kaset. Resztę zabrał daleki kuzyn, który ponoć wyjątkowo ucieszył się z takiego obrotu spraw. A Małgorzata została znowu sama, choć gdy już przypomniała sobie jak to jest mieć kogoś u boku, było jej z tym ciężej.
– Ty też znikniesz. Napiszesz swoją książkę i odejdziesz – powiedziała pewnej nocy, bawiąc się puklem włosów.
Robert nie wiedział co odpowiedzieć, siedzieli więc w milczeniu.
– Na razie nigdzie się nie wybieram – rzekł w końcu. – Poza tym, przyjdzie przecież ktoś nowy. Może nawet będzie umiał tańczyć – zażartował, lecz wyraz twarzy Małgorzaty nie zmienił się. Pierwszy raz od dawna pisarz poczuł się nieswojo.
*
Po tamtej nocy coś się zmieniło. Małgorzata stała się bardziej markotna i przychodziła na górę rzadziej. Również stukanie maszyny nie było już tak intensywne, jak wcześniej. Czasem zamierało na długo, a wkręcona w nią kartka bielała pustką.
W końcu, gdy mumia nie pojawiała się przez kilka dni, z duszą na ramieniu i żołądkiem zawiązanym w supeł, zdecydował się zejść na dół. Odnalazł ją tam, gdzie najbardziej nie chciał – w sarkofagu. Leżała z rękami założonymi na piersi i gapiła się w sufit.
– Małgosiu, dobrze się czujesz? – zapytał nieśmiało, przyklęknąwszy obok.
Mumia milczała, a Robertowi zdawało się, że robi to znacząco.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – Ujął delikatnie jej suchą dłoń, a gdy palce się poruszyły, drgnął.
– Myślałam o tym, co powiedziałeś – odrzekła, siadając gwałtownie.
Nie odskoczył jak oparzony, tylko dlatego, że trzymała go za rękę.
– Ja naprawdę potrzebuję kogoś… kogoś takiego jak ja! Pełnego życia! – zakrzyknęła, a Robert przełknął ślinę. – Kogoś z temperamentem! Młodzieńca do tańca i różańca, śmiechu, gier i… z którym mogłabym wszystko! Kogoś, kto zostałby tu ze mną na zawsze… – urwała. – Rozumiesz, co mam na myśli, Robercie? – zapytała z dziwną mieszaniną udręki i nadziei, a on zmartwiał.
– Na zawsze – powtórzył cicho.
– Zrobisz to dla mnie? – zapytała przymilnie, a od jej spojrzenia można było nabawić się cukrzycy.
Zaniemówił.
– Prosisz, żebym… Ale skąd… Ja nawet nie wiem jak…
– Małżonek mój zostawił sporo notatek. Poćwiczymy na kotkach – uśmiechnęła się upiornie. – Prześpij się z tym – dodała i ułożyła się wygodnie w swoim sarkofagu, zamykając klapę i zostawiając Roberta w oszołomieniu.
*
Podjęcie decyzji zajęło mu cały tydzień. Małgorzata nie przyszła przez ten czas na górę ani razu. Nawet wtedy, gdy udawał, że śpi. Żadnych skrzypiących drzwi, tupania. Nic. Stwierdził, że właściwie powinien się z tego cieszyć. Miał spokój, którego pragnął, żadna zmora nie grasowała po salonie. To jednak okazało się najgorsze. Bez mumii dworzyszcze było tylko starą chałupą, a Rowan ani trochę nie był mroczny i inspirujący.
Nadeszła odpowiedź od wydawcy.
Robercie!
To, co mi przysłałeś, jest naprawdę znakomite! Chrupiące karaluchy, gnijąca narzeczona i gra w kości! Jesteś niemożliwy. Północ Ci służy! Bardzo podobała mi się scena danse macabre na cmentarzu. Wykreowałeś cudowną postać Śmierci. Nie mogę doczekać się kolejnej części. Ma zadatki na bestseller! Nie zepsuj tego!
Dolores
Sądził, że list nim potrząśnie, lecz wywołał tylko więcej obaw i wyrzutów sumienia. Zdecydował, że musi się zgodzić na warunki Małgorzaty. A raczej sprawić, by sądziła, że się zgodził.
I od kiedy powiedział: “tak”, wszystko wkroczyło na zupełnie nową ścieżkę.
*
– Wyglądają jak kurczęta na świąteczny rosół. Może zostawiłbyś następnemu futerko? – zapytała spoglądając Robertowi przez ramię.
– Małżonek twój, moja droga, nie zostawił wskazówek, jak obchodzić się z sierścią. Poza tym nie zależy ci chyba na tym, żeby twój przyszły towarzysz był wilkołakiem, nieprawdaż?
Małgorzata zaśmiała się czarująco i rozsiadła na kamiennym blacie obok kociego truchełka.
– Dobrze ci idzie, Robercie – zauważyła.
– Ja bym rzekł, że jest jeszcze wielce daleko od dobrze. Ale przynajmniej nauczyłem się już sprawniej je patroszyć. Wpadłem wczoraj na to, że serce można by wysuszyć w piekarniku, jak grzyby. Swoją drogą, obserwowałaś już ten proces, prawda? – zgadywał. – Jak pan mąż balsamował twoje następczynie.
Twarz Małgorzaty stężała.
– Obserwowałam tych, na których ćwiczył, ale nie żadną z nich. Przebudziłam się później. Przemiana zajmuje sporo czasu.
– Wyobrażam sobie, że musiałaś być zawiedziona. Wiesz, że nie jesteś jedyna.
– Natarłeś już wnętrze solą? – Zmieniła temat.
– Tak. Jeszcze soda i do leżakowania – westchnął. – Jego też można by trochę podsuszyć w piekarniku… Ale jakby Rowan to zobaczył…
– Nie ma co kombinować. Dorosłego chłopa i tak nie podsuszysz – przypomniała mu. – Myślisz, że pierwszy kiciuś nadaje się już do nasmarowania oliwą i woskiem? – uniosła figlarnie brew.
– Dałbym mu jeszcze parę dni. Ale możemy sprawdzić czy trociny w brzuchu nie nabrały wilgoci.
Zgromadzenie niezbędnych ingrediencji nie było tak problematyczne jak sądził Robert. Natryt, którego używano niegdyś do balsamowania zwłok, wciąż miał zastosowanie w przemyśle. Do samego procesu dało się przyzwyczaić, choć w początkowej fazie był dosyć obrzydliwy, zwłaszcza gdy przychodziło do usuwania mózgu.
Najbardziej kłopotliwe okazało się pozyskiwanie materiału, jak wolał o tym myśleć. Bezpańskich kotów w miasteczku nie brakowało, a ich odławianie na wątróbkę było dosyć łatwe, choć w niektórych przypadkach wyjęcie kota z kartonu musiało się odbywać z pomocą bardzo grubych rękawic. Robert próbował rzecz jasna nęcić koty zatrutą wątróbką i mieć ten problem z głowy, ale futrzaki nie były głupie. Dlatego przywoził je do domu i sprawę “ułożenia do snu” zostawiał Małgorzacie. Podobnie jak dziwaczne rytuały i przygotowanie medalionów z wizerunkiem Bastet – bogini miłości, tańca, domowego ogniska i uciechy kotów. Robert nie miał pojęcia, że w Egipcie istniało specjalne bóstwo od takich rzeczy.
Gdy zakonserwowany żywicą i zabandażowany materiał na pierwszą kocią mumię spoczywał już w mroku krypty, Małgorzata zaczęła na powrót przebąkiwać o celu ich eksperymentów. A krótko potem jęła nawet stukać paliczkami o blat, gdy Robert próbował się skupić na pisaniu, albo siedziała i gapiła się na każdy jego ruch.
– Och, Małgorzato! – Nie wytrzymał w końcu. – Bezpańscy młodzieńcy nie włóczą się po miasteczku łasi na podroby!
Mumia zmrużyła oczy, a w salonie powiało chłodem.
– Obiecałeś – przypomniała.
– Tak, ale… – zawahał się. – Nie znam nawet twojego gustu! Co jak wybiorę jakiegoś, który ci nie podpasuje? Wspólna wieczność to ważna sprawa!
– Jeśli kogoś tu przyprowadzisz, to ci powiem. Na razie nie dałeś mi nawet szansy!
– Czyli mam się jeszcze bawić w swata? – Zbulwersował się, a ona założyła ręce na piersi i ściągnęła usta w dzióbek. – Gosiu, ja nie jestem szczególnie towarzyski. Mieszkam na odludziu i jedynymi osobami, które spotykam są Rowan, stary Marvin ze sklepu i fryzjer Bob!
– Czyli kłamałeś! – wybuchła i rąbnęła dłonią o biurko tak mocno, że cudem tylko nie posypały się kości. – Wcale nie zamierzałeś mi pomóc! Myślałeś, że zadowolę się kotami, jak jakaś stara panna! – wrzasnęła.
Porwała ze stołu równiutko ułożone kartki maszynopisu i rozrzuciła je po pokoju, a potem pobiegła do swojej piwnicy trzaskając drzwiami tak, że z sufitu posypała się farba.
Zbieranie powieści po całym salonie pomogło się Robertowi uspokoić, ale i tak był na Małgorzatę zły. Nadchodził czas, by kończyć całą tę zabawę i znikać. Kolejne kilka dni spędził na pospiesznym pisaniu zakończenia. Nie był z niego dumny, choć było przyzwoite. Tyle że odstawało poziomem od reszty. Postanowił też zrobić sobie wakacje od tego przeklętego odludzia i zawieźć Dolores maszynopis.
Podróż dobrze mu zrobiła. Posłuchał muzyki, przewietrzył głowę, poszedł na porządny obiad, a wydawczyni wyrwała mu kopertę z rąk. Jednak gdy spotkali się po kilku dniach, nie zdziwiła go jej skwaszona mina.
– Robercie, z całą pewnością twoja powieść trafi na pierwsze strony gazet. Jako genialne dzieło z piekielnie rozczarowującym zakończeniem, napisanym na kolanie – podkreśliła ostatnie słowa i położyła przed nim grubą kopertę zatytułowaną: “Póki śmierć nas nie rozłączy”. – Wykreowałeś niesamowitą postać. Niech zrobi coś, po czym czytelnik będzie się bał zostać sam w domu.
*
– Małgorzato! Otwórz! – Dudnił pięścią w ścianę.
Była zamknięta na głucho i gdyby nie widział jej otwartej tak wiele razy, nie uwierzyłby, że kryje się tu jakieś tajemne przejście.
– Proszę! Załatwiłem to! Będziesz mogła pooglądać swoich młodzieńców! Spędzą tu cały weekend! – zaskomlał. Ściana wciąż trwała niewzruszona.
Gdy poznał tę dziewuchę bliżej, nie potrafił zrozumieć jak jej mąż wyobrażał sobie spędzenie z nią wieczności. “Głupia, kapryśna mumia”, pomyślał i ściana drgnęła.
Małgorzata nadal była nadąsana.
– Moja wydawczyni organizuje spotkania dla ludzi, którym wydaje się, że nauczą się w ten sposób pisać. Siedzą razem przez dwa dni, prześcigają się w co dziwniejszych porównaniach opisując zmywanie naczyń albo parowanie skarpetek i kłócą się, jak zapisywać dialogi. A potem wracają do wiecznego wyczekiwania przy skrzynce na listy – paplał.
– Nie idzie ci beze mnie, co?
– Nie idzie – przyznał bardzo niechętnie po upływie pomniejszej wieczności.
– Zbyt miła ta twoja umarlaczka – rzekła w końcu. – Wiesz czego jeszcze potrzebuje dobra historyjka? Mrocznej tajemnicy – wyszeptała mu prosto do ucha, a potem zniknęła, zamykając przejście.
Tej nocy, gdy siedział na sofie tuż obok niej, przyglądając się jak wpatrzona w ekran telewizora nawija kosmyk peruki na chudy palec, zrozumiał, że to nie przypadek, że żadne z pozostałych nie zbudziło się z wiecznego snu.
Ta myśl nie dawała mu spokoju już od dłuższego czasu. Drążyła głowę niczym korniki. Za nic nie wierzył w suchoty. Ten łajdak, hrabia, dobrze wiedział co robi i Małgorzata musiała to odkryć krótko po przebudzeniu. Nie była zakochaną dziewuszką z siankiem w głowie. Wyobrażał sobie żal kobiety, której ktoś kiedyś powtarzał, że jest jedyna i wyjątkowa, a potem napakował sobie piwniczkę całą zgrają atrakcyjnych młódek. Ale teraz, gdy Robert poznał tę hultajkę bliżej, pojął, że jej zemsta dosięgła również samego oblubieńca. Nie była naiwna, ale impulsywna – owszem. Ciekawiło go, czy żałuje. Zaśmiał się na myśl, że los całkiem łaskawie obszedł się z małżonkiem.
Odkąd Małgorzata wróciła na górę, po salonie znowu niósł się stukot maszyny. Robert czuł tremę, gdy łapała w palce kolejne, świeżo zapisane kartki i czytała w milczeniu, zajadając oranżadkę w proszku. Opisywał właśnie wszystko to, co wywnioskował o historii swojej towarzyszki. A ona tylko się uśmiechała.
*
Nadszedł weekend i Robert przypomniał sobie, dlaczego nie lubił spotkań “młodych literatów”. Jedni wcale nie byli młodzi, za to sfrustrowani, drudzy próbowali udawać znacznie bardziej doświadczonych. Ci irytowali go bardziej. O pisaniu zdawali się wiedzieć wszystko. W teorii. Bo gdy zapytał ich o wydane książki, obdarzali go urażonym spojrzeniem, wzmiankowali coś o wygranych konkursach, bąkali o prościutkich gustach czytelników i zmieniali temat.
Nawiedzony dom na pustkowiu zrobił wrażenie na wszystkich. A gdy Robert opowiedział im o starej aktorce, zdobył uwagę nawet tych, którzy wyglądali na najbardziej mądralińskich.
Większość dnia spędzili na tworzeniu efekciarskich wypocin na zadane tematy, a wieczorem zasiedli do czegoś, na co wszyscy zdawali się najbardziej czekać – upajania się niskoprocentowym alkoholem, w pomarańczowym świetle świec. Było na tyle ciemno i głośno, że nikt nie zauważył mumii przemykającej na granicy światła. Tylko Robert wiedział, że czai się w mroku.
– Gość po prostu zapadł się pod ziemię! – Słowa mężczyzny, którego kosmata broda przypominała mech, przebiły się przez zgiełk.
– Pojmujesz, Nerdalu? Można szukać śmierci po kangczendzongach i sziszapangmach, a potknąć się o jej kosę gdzieś na zapyziałej północy Anglii.
– O czym mówicie? – zapytał Robert z zaciekawieniem.
– Dragorin był na spotkaniu literatów w Glasgow i opowiada właśnie o temacie, który mu się trafił – odrzekł ten, którego nazwano Nerdalem.
– To było spotkanie fantastów i miłośników horrorów – wyjaśnił Dragorin. – Zwykle biorą na tapet prawdziwe historie. Zaginięcia, nierozwiązane zagadki kryminalne. Wychodzą z tego znakomite rzeczy! Teksty, rzecz jasna, trzeba będzie trochę doszlifować, ale…
– I co stało się z tym gościem od Kangczeng… deng? – Robert wszedł mu w słowo.
– A sam czort raczy wiedzieć! – Dragorin wzruszył ramionami. – Dziwak to był i samotnik. Wrócił z Himalajów i ponoć trudno mu się było odnaleźć. Przyjechał tu, na północ i słuch po nim zaginął.
– Zaginął – powtórzył Robert.
– Przepadł jak kamień w wodę. Ponad rok już będzie, jak się stracił.
– Pewnie samobójstwo. Oni z tych gór normalni nie wracają. – Zauważył blady patykowaty chłopak z długimi włosami, związanymi w lichą kitkę.
– To by ciało gdzieś naszli! – dodała grubsza kobieta, która zabrała ze sobą robótkę i klekotała zawzięcie drutami.
– Może go coś zeżarło? – zapiszczała chuda okularnica, która rzadko się odzywała ale, jak zauważył Robert, pisała najlepiej z nich wszystkich.
– Albo zmienił się w wąpierza i odleciał ku wschodzącemu księżycowi – zarechotał Nerdal.
Dalej Robert już nie słuchał. Myśli pędziły niczym lawina. Być może tajemnicą było coś innego, niż się spodziewał. Bo skąd pewność, że zabalsamowane zwłoki na dole, naprawdę należały do żon hrabiego?
Przez resztę weekendu układał sobie to wszystko w głowie. Mógłby wyjść razem z gośćmi, zadzwonić na policję, pokazać im ścianę z przejściem, przecież w końcu znajdą sposób, by je otworzyć. Albo… zablokować drzwi do piwnicy, zalać dom benzyną i cieszyć oczy strzelającymi pod niebo płomieniami. Nie, wtedy ścigaliby go za podpalenie. Mógłby też po prostu stąd wyjść. Miał pomysł na zakończenie, które sprawi, że Dolores spadną majtki. Nie potrzebował już tego miejsca.
Spakował się i sięgnął po ostatnią część powieści do szuflady biurka.
Była pusta.
*
Z ciężkim sercem przyglądał się, jak młodzi literaci zanoszą rzeczy do samochodów. Mógłby chrzanić ten maszynopis i odjechać. Teraz, gdy był jeszcze czas. Przecież miał tę powieść w głowie. Zdołałby ją odtworzyć, choć z pewnością nie tak, jak za pierwszym razem.
Trzasnęły drzwi i jedno za drugim, auta wygramoliły się z podjazdu. Odprowadzał je wzrokiem, czując coraz większy ciężar na barkach. A w końcu poczuł także muśnięcie kościstej dłoni. Odwrócił się powoli i ich spojrzenia się spotkały.
Złapał mumię za wychudzoną szyję i pchnął na ścianę pogrążonej w mroku sieni. Wydało mu się teraz całkiem śmieszne, że tak się jej bał. Co niby mogło mu zrobić to stare próchno? Dlaczego spodziewał się, że będzie silna lub obdarzona mocą? Naoglądał się za dużo VHS-ów.
– Czy któryś z młodzieńców przypadł ci do gustu, Małgorzato? – wycedził.
– O tak – uśmiechnęła się szelmowsko i z pełnym impetem dźgnęła go w oko, wywijając się z uścisku. Zdezorientowany złapał za bandaż, a ona zdzieliła go po twarzy i kopnęła boleśnie w piszczel, uciekając do salonu. Dopadł dziewczyny i z całej siły pchnął ją na stół, po którym się przetoczyła i upadła z trzaskiem po drugiej stronie, wzbijając w powietrze całą ryzę papieru.
– Himalaista ci nie wystarczył? Czy zgnił, biedaczek? – krzyknął.
Doskoczył nim zdążyła się podnieść i szamotali się jak dwa wściekłe kocury, ale to on miał przewagę. Złapał za upiornie kościste nadgarstki i unieruchomił ją.
– Od jego melancholii można było dostać niestrawności – wysapała Małgorzata.
– No tak, potrzebujesz więcej wrażeń! – zaśmiał się obłąkańczo i poderwał ją z podłogi. Szarpała się i próbowała gryźć, ale był bardzo zdeterminowany. Pociągnął ją w stronę drzwi i przeniósł przez próg. Wierzgała nogami, gdy niósł ją w stronę jeziora, a zęby odnalazły w końcu kawałek skóry i Robert zawył z bólu, ale nie puścił.
– Zróbmy coś szalonego! Orzeźwiającego!
Deski pomostu zadudniły pod stopami mężczyzny, a w głosie Małgorzaty pojawiła się panika.
– Natychmiast mnie puść!
– Ależ proszę!
Postawił dziewczynę na pomoście, a gdy zamachnęła się by rąbnąć go pięścią, zrobił unik i pchnął ją do jeziora.
– Nie! – zdążyła krzyknąć krótko, nim woda zamknęła się nad zasuszonym ciałem.
Robert przez chwilę sycił oczy widokiem bąbelków wypływających na powierzchnię, po czym popędził do domu. Zamknął drzwi na zasuwę i pognał do piwnicy. Serce szamotało się w piersi, jak spanikowane zwierzę. Przeszukał wszystkie kąty i sarkofag Małgorzaty. A potem, z trwogą zajrzał do pozostałych. Trzy były puste – musiała pozbyć się konkurentek na amen; w dwóch znalazł zdeformowane, szczątki, a w ostatnim, owinięte w bandaże spoczywało dosyć świeże ciało. Na tyle duże, że musiało należeć do mężczyzny. Gardło Roberta spięło się boleśnie i poczuł duszność. Sprawdził wszystko jeszcze raz, lecz nie znalazł maszynopisu. Cholerna umarlaczka postanowiła najwyraźniej zabawić się z nim w kotka i myszkę. Wziął łom i bardzo wkurzony, wrócił na górę.
Jeszcze na schodach usłyszał, że ktoś jest w domu. Zaklął w duchu. Przeszedł powoli przez korytarz i dostrzegł mokre ślady drobnych stóp. Prowadziły do salonu. Dalszą drogę znaczył bandaż wijący się po podłodze niczym wąż. Kończył się na oparciu sofy. Robert zacisnął mocniej dłoń na metalu i zrobił jeszcze kilka kroków. A potem drgnął, gdy usłyszał chrząknięcie z drugiej strony salonu. Owinięta w koc, zanurzona w fotelu Małgorzata przyjrzała się swojej wilgotnej, chudej nóżce, po czym posłała pisarzowi przeciągłe spojrzenie.
– To było nieuprzejme – rzekła mrużąc oczy. – Ale muszę przyznać, że trudno się z tobą nudzić, Robercie.
Posłała mu czarujący uśmiech, a zaraz potem usłyszał za sobą skrzypnięcie podłogi, poczuł tępe uderzenie i wszystko zgasło.
*
Zamek ustąpił z głośnym kląśnięciem i Rowan wszedł do ponurej sieni. Stukot maszyny do pisania urwał się nagle, a w ciszy wybrzmiał dźwięk łap lądujących na ziemi. Mężczyzna wszedł do salonu, odstawił torby i pogłaskał zwierzątko, które jęło węszyć co przyniósł.
– Witaj, sierściuszku – zagadnął.
– To chyba niezbyt fortunne określenie w ich przypadku – zaśmiała się Małgorzata, przeciągając się na krześle.
– Witaj, pani. Przywiozłem chlebek. – Uśmiechnął się.
– Dziękuję. Obudził się przedwczoraj. – Skinęła na ciekawskiego kocura. – Nazwałam go “Muminek”.
– Uroczy – przyznał Rowan. – Następnym razem przywiozę suszone szprotki – obiecał zwierzątku. – Zamówiłem węgiel, a pojutrze przywiozą drewno. Oranżadki w proszku nie było. Za to mam niespodziankę – zamachał kopertą, po czym wsunął ją w kościstą dłoń.
– Z wydawnictwa. – Małgorzata zmrużyła oczy z satysfakcją. Rozdarła kopertę i przeskanowała treść listu. – Dolores pyta, czy może przekazać adres niejakiej Marcie Stevens. – Ściągnęła brwi. – Pisze też, że na drugą część dostali jeszcze większe zamówienie. A krytycy mówią, że jest bardziej “równa”, trzyma w napięciu od samego początku i ma znacznie mniej słabszych momentów – zaśmiała się.
– Gratulacje, pani. – Rowan skłonił się lekko. – Żal wyobrażać sobie minę pana Sandersa, gdy się o tym dowie.
– Och, tak… – zaśmiała się uroczo, spoglądając na nieskoordynowany kłębek bandaży, który przeturlał się przez salon. A potem spojrzała w dal i dodała: – Już nie mogę się doczekać!
