- Opowiadanie: aTucholka2 - Mały lis

Mały lis

I miej­sce w IX Ogól­no­pol­skim kon­kur­sie li­te­rac­kim im. Sta­ni­sła­wa Gro­cho­wia­ka pod pa­tro­na­tem Pre­zy­den­ta Mia­sta Lesz­na ogło­szo­ny zo­stał przez Miej­ską Bi­blio­te­kę Pu­blicz­ną im. Sta­ni­sła­wa Gro­cho­wia­ka w Lesz­nie w rocz­ni­cę uro­dzin pi­sa­rza 24 stycz­nia 2010 roku.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

zygfryd89, Finkla

Oceny

Mały lis

 

Była to nora bar­dzo ma­łe­go lisa, a to był na­praw­dę ma­leń­ki lis przez małe m – gdy biegł, jego rudy ogon uwa­ża­no za jeden z drob­niej­szych pło­mie­ni błęd­ne­go ogni­ka, któ­rym w rze­czy samej miał być on sam. Wy­star­czy­ło, by sta­nął przy czy­imś su­szą­cym się pra­niu, by jego wła­ści­ciel wy­biegł z domu jak sza­lo­ny i wylał na niego kubeł wody lub opry­skał go bia­łym prosz­kiem ga­śni­cy. Mały lis nie miał ła­twe­go życia, lecz zda­wać by się mogło, że on sam tego nie do­strze­gał. Po­sia­dał całą wiel­ką norę tylko dla sie­bie, a nie znał żad­ne­go in­ne­go lisa, który cie­szył­by się takim far­tem. Było to całe sześć pię­ter, jakie po­zo­sta­wi­ła po sobie pewna bar­dzo licz­na ro­dzi­na lisów z po­łu­dnia, która zmu­szo­na zo­sta­ła w bar­dzo szyb­kim tem­pie do opusz­cze­nia domu. Mały lis za­sły­szał, że za­ku­pi­li za rzeką frag­ment Nory Ma­mu­ciej, ponoć osiem pię­ter, li­cząc ze spi­żar­nią. Tę norę, w któ­rej miesz­kał, sprze­da­li niedź­wie­dzio­wi, czego mały lis do­wie­dział się oso­bi­ście, po­nie­waż tego niedź­wie­dzia spo­tkał. Szedł wtedy do miej­sca, w któ­rym po­si­lał się każ­de­go wtor­ku – pod tylne drzwi willi pań­stwa To­kar­skich, kiedy po­da­wa­no tam na obiad dania rybne. Po­nie­waż ich córka, Ga­briel­ka, nie lu­bi­ła ogo­nów ryb, wy­rzu­ca­no je koło tyl­nych drzwi, a więc do­sta­wa­ły się ma­łe­mu li­so­wi. Nie ro­zu­miał on Ga­briel­ki, ale bar­dzo ją lubił w każdy wto­rek. Kie­dyś ją zo­ba­czył. Za­ja­dał się ogo­na­mi ło­so­si, gdy coś upa­dło tuż obok niego, w kępę wy­so­kiej, so­czy­stej trawy. To była mała, brą­zo­wa kulka, pach­ną­ca czymś słod­kim. Tak też sma­ko­wa­ła, i szyb­ko roz­pły­wa­ła się w jego war­gach. Le­d­wie mały lis zdą­żył na­dzi­wić się czymś tak dziw­nym i nie­spo­ty­ka­nym, a gdzieś wy­so­ko nad jego głową usły­szał prze­raź­li­wy krzyk, a tuż po nim wy­krzy­cza­ne imię Ga­briel­ki. Za­darł głowę – w ułam­ku se­kun­dy spo­strzegł wy­chy­lo­ną cie­ka­wie przez pa­ra­pet głowę dziew­czy­ny: miała czer­wo­ne, roz­pa­lo­ne po­licz­ki, wiel­kie, pod­krą­żo­ne nie­bie­skie oczy i gąszcz buj­nych, czar­nych loków na gło­wie. Spły­wa­ły ca­ły­mi ka­ska­da­mi po chu­dych ra­mio­nach i fal­ban­kach bia­łej ko­szu­li. Nie­wie­lu ludzi wi­dział w życiu, toteż widok tak nie­sa­mo­wi­tej czu­pry­ny nie zdzi­wił go zbyt­nio. Pa­trzy­li na sie­bie za­le­d­wie przez krót­ką chwi­lę, bo ktoś z wnę­trza domu szarp­nął ją gwał­tow­nie za ko­szu­lę, wcią­gnął do po­ko­ju i za­trza­snął gło­śno okno. Był je­dy­ną isto­tą w całym lesie, która ją wi­dzia­ła, nie­raz prze­to był za­py­ty­wa­ny o to, jak ta dziew­czy­na wy­glą­da­ła oraz jak prze­bie­gła ta krót­ka chwi­la ich spo­tka­nia. Z cza­sem za­po­mniał szcze­gó­ły tej hi­sto­rii – w tej chwi­li nie pa­mię­tał już, jakie miała dło­nie, jakie usta, ani co kon­kret­nie wtedy wy­krzy­cza­no. Bar­dziej ża­ło­wał jed­nak, że nie za­pa­mię­tał smaku tej kulki, którą mu rzu­ci­ła, i że nie po­wstrzy­mał ła­kom­stwa i nie zo­sta­wił choć ka­wał­ka dla sta­re­go bor­su­ka. Ten to znał się na rze­czy – a nawet na wielu rze­czach. Mógł­by po­wie­dzieć mu, co to ta­kie­go było. ,,A, nie" – po­my­ślał mały lis. ,,Jak mo­głem za­po­mnieć o tym, że stary bor­suk już nie żyje…"

W dniu, gdy po­znał niedź­wie­dzia, szedł, jak w każdy wto­rek, pod tylne drzwi tam­te­go domu na po­si­łek. Nigdy nie zba­czał z udep­ta­nej, bez­piecz­nej ścież­ki, co, będąc małym lisem bra­nym po­wszech­nie za coś tak nie­po­zor­ne­go jak błęd­ny ognik, wy­da­je się roz­sąd­nym roz­wią­za­niem. Tam­te­go dnia jed­nak po­sta­no­wił się zbun­to­wać, po czym, nic ni­ko­mu nie mó­wiąc, skrę­cił z co­dzien­nej trasy pro­sto w las. Nie mi­nę­ło wiele czasu, a do­szedł do wnio­sku, że do­brze robi, idąc przez las pełen wiel­kich, sil­nych dębów, gdyż w razie za­gro­że­nia do­brze jest mieć dęby po swo­jej stro­nie. Kro­czył po­przez buj­nie za­ro­śnię­te kre­to­wi­ska, raz po raz po­ty­ka­jąc się o kopce, a nie­rzad­ko lą­du­jąc z py­skiem w my­siej norze, wy­ki­chu­jąc z nosa pia­sek tak długo, aż wpadł do na­stęp­nej. Po­mi­mo tego ogro­mu nie­przy­chyl­nych zda­rzeń udało mu się jed­nak od­na­leźć coś po­zy­tyw­ne­go – za­uwa­żył bo­wiem, że oko­li­ca, w któ­rej się zna­lazł, nada­wa­ła­by się w sam raz do za­miesz­ka­nia. Było to ważne spo­strze­że­nie, bo dzia­ło się to w cza­sach, gdy mały lis miesz­kał jesz­cze w sta­rym sza­ła­sie, po­zo­sta­wio­nym przez pew­ne­go bo­cia­na, który zbu­do­wał go, szu­ka­jąc no­wych wra­żeń, a na­stęp­nie wy­le­ciał na stałe do cie­płych kra­jów. Mały lis od dawna my­ślał nad zmia­ną lo­ka­lu na więk­szy, bar­dziej kom­for­to­wy, bio­rąc pod uwagę jego wciąż, mimo wszyst­ko, ro­sną­ce ciało.

Mijał aku­rat za­nie­dba­ną plan­ta­cję po­zio­mek, gdy zo­ba­czył, jak jakiś niedź­wiedź stoi w cie­niu drze­wa. Scho­wał się szyb­ko za pień dębu i z ukry­cia przyj­rzał mu się uważ­nie – był wy­raź­nie przy­gnę­bio­ny, ciem­no­brą­zo­wa sierść w cie­niu wy­da­wa­ła się czar­na jak heban. Pod prawą łapą stała gruba, skó­rza­na wa­liz­ka. Lekko zgar­bio­ny niedź­wiedź wzdy­chał cięż­ko, pa­trząc na coś, co za­sła­niał swo­imi sze­ro­ki­mi bar­ka­mi przed wzro­kiem ma­łe­go lisa. Ten, jak do­tych­czas, zde­cy­do­wa­nie uni­kał to­wa­rzy­stwa niedź­wie­dzi więk­szych od sa­me­go sie­bie (czyli wszyst­kich), lecz tego dnia po­sta­no­wił pójść na ca­łość i zbun­to­wać się jesz­cze raz. Na prze­kór zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi ru­szył więc żwawo w stro­nę bez­bron­ne­go, po­grą­żo­ne­go w roz­pa­czy niedź­wie­dzia. Gdy ten spo­strzegł skra­da­ją­ce­go się ku niemu ma­łe­go lisa, rzu­cił mu smut­ne, obo­jęt­ne spoj­rze­nie, po czym po­wró­cił do uża­la­nia się nad sobą w sa­mot­no­ści. Lis, ośmie­lo­ny fak­tem, że nie­wie­le niedź­wie­dzia ob­cho­dzi, pod­szedł i za­py­tał, czy mógł­by mu w czymś pomóc. A wtedy niedź­wiedź wes­tchnął głę­bo­ko jesz­cze raz i opo­wie­dział mu hi­sto­rię swo­je­go życia.

Oka­za­ło się, że jest uczo­nym astro­no­mem, o co mały lis zu­peł­nie go nie po­dej­rze­wał – wi­dząc jego po­tęż­nie umię­śnio­ną syl­wet­kę wziął go za jed­ne­go z dra­bów sie­ją­cych po­strach na obrze­żach lasu. Po­wie­dział, że chce od­se­pa­ro­wać się od in­nych niedź­wie­dzi, po­nie­waż czuje się przez nich lek­ce­wa­żo­ny. Nie wie­rzą mu i śmie­ją się z niego za każ­dym razem, gdy mówi, że na nie­bie znaj­du­je się gwiaz­do­zbiór wiel­kiej i małej niedź­wie­dzi­cy. Nie udało mu się zna­leźć wśród nich brat­niej duszy, pew­nie dla­te­go, że jest on je­dy­nym niedź­wie­dziem – astro­no­mem w oko­li­cy, a może i na świe­cie, kto to wie. Dla­te­go wła­śnie dobił targu z ro­dzi­ną lisów z po­łu­dnia, która, co się oka­za­ło do­pie­ro teraz, oszu­ka­ła go. Dużo mu opo­wia­da­li o swoim domu – że jest prze­stron­ny, wy­god­ny, że w sam raz dla niedź­wie­dzi. A gdy pytał, czy pa­ra­me­try owego lokum przy­sto­so­wa­ne są do po­trzeb za­wo­do­we­go astro­no­ma, twier­dzi­li, że jak naj­bar­dziej. Tym­cza­sem nie dość, że było to wie­rut­ne kłam­stwo, to jesz­cze ukry­to przed nim jej fa­tal­ne usy­tu­owa­nie – ota­cza­ją­ce ją ze­wsząd wiel­kie dęby za­sła­nia­ły swo­imi roz­ło­ży­sty­mi ko­na­ra­mi całe niebo.

Wy­rzu­cił to wszyst­ko z sie­bie, usiadł zre­zy­gno­wa­ny na ziemi i wes­tchnął tak głę­bo­ko, że aż za­sze­le­ści­ły li­ście po­bli­skie­go krza­ka. Mały lis, so­li­dar­nie, rów­nież usiadł, i ob­da­rzył niedź­wie­dzia – astro­no­ma naj­bar­dziej bo­le­snym spoj­rze­niem, na jakie tylko stać ma­łe­go, nie­po­zor­ne­go lisa pa­trzą­ce­go na ol­brzy­mie­go, sil­ne­go, i jesz­cze pew­nie do tego bo­ga­te­go, niedź­wie­dzia. Nagle uświa­do­mił sobie, że może za­ra­dzić jego pro­ble­mom – prze­cież sza­łas, w któ­rym miesz­kał, leży o rzut be­re­tem od skar­py, z któ­rej roz­cią­ga się do­sko­na­ły widok na niebo. Czym prę­dzej po­wie­dział o tym niedź­wie­dzio­wi. Ten aż zje­żył się ze szczę­ścia i, cały roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny, jął do­py­ty­wać o szcze­gó­ły ar­chi­tek­to­nicz­ne tego do­mo­stwa. Tym razem nie po­mi­nął w swych py­ta­niach żad­ne­go istot­ne­go szcze­gó­łu, ła­piąc ma­łe­go lisa nawet za naj­drob­niej­sze słów­ka. A ten od­po­wia­dał uczci­wie: jest to po­miesz­cze­nie o cha­rak­te­rze oraz roz­mia­rze uni­wer­sal­nym, gdyż war­stwy ścian wy­su­wa­ją się te­le­sko­po­wo, a przez spe­cjal­ne otwo­ry w dachu nocą widać gwiaz­dy. Niedź­wiedź bez chwi­li wa­ha­nia za­pro­po­no­wał za­mia­nę. Mały lis rów­nież bez chwi­li wa­ha­nia zgo­dził się i, przy­biw­szy łapę, podał mu adres swo­je­go sza­ła­su. Potem przy­jął wy­lew­ne wy­ra­zy wdzięcz­no­ści ze stro­ny na­byw­cy i pa­trzył, jak ten bie­gnie w pod­sko­kach przed sie­bie, śmie­jąc się ze szczę­ścia jak wa­riat.

I tak mały lis za­miesz­kał w norze po li­sach z po­łu­dnia. Oka­za­ła się o wiele lep­sza, niż niedź­wiedź my­ślał, chyba że zwy­czaj­nie lisi punkt wi­dze­nia wy­glą­dał ina­czej. Była bar­dzo roz­le­gła, miała mnó­stwo ko­ry­ta­rzy z licz­ny­mi roz­ga­łę­zie­nia­mi – mały lis po­rów­nał­by ją z pi­ra­mi­dą egip­ską, gdyby tylko kie­dy­kol­wiek jakąś wi­dział. Naj­bar­dziej spodo­bał mu się schron prze­ciw­po­wo­dzio­wy. Wy­star­czy­ło, by wie­czo­rem za­uwa­żył ja­ką­kol­wiek nie­po­ko­ją­cą chmu­rę prze­mie­rza­ją­cą niebo, by kładł się do snu wła­śnie tam, nie chcąc kusić nie­po­trzeb­nie losu. To po­miesz­cze­nie było po­ło­żo­ne naj­wy­żej ze wszyst­kich, a wio­dła tam dra­bi­na o po­przecz­nych dę­bo­wych ko­rze­niach. Sufit miał kształt ko­pu­ły, a znaj­do­wał się bar­dzo wy­so­ko nad ide­al­nie równą pod­ło­gą. Było to bar­dzo spryt­ne roz­wią­za­nie – miało na celu zgro­ma­dze­nie we­wnątrz jak naj­więk­szej ilo­ści po­wie­trza, tak by po­wo­dzia­nin miał czym od­dy­chać pod­czas klę­ski – mały lis sam do tego do­szedł. Za­sta­na­wia­ło go jed­nak, jak udało się tam prze­trwać tak licz­nej ro­dzi­nie lisów z po­łu­dnia, która mu­sia­ła prze­cież po­trze­bo­wać nie­wy­obra­żal­nych mas po­wie­trza. ,,Jakoś mu­sie­li sobie ra­dzić" – tłu­ma­czył sobie mały lis, jed­nak na wszel­ki wy­pa­dek po­sta­no­wił, że za żadne skar­by świa­ta nie po­zwo­li za­miesz­kać ze sobą ni­ko­mu, kto zu­ży­wa za dużo po­wie­trza. Jak po­my­ślał, tak też zro­bił. Za­miesz­kał z sę­dzi­wej daty myszą ba­dy­lar­ką, któ­rej po­zwo­lił ukry­wać się w swo­jej norze przed gra­su­ją­cym w oko­li­cy ty­gry­sem sza­bla­sto­zęb­nym tak długo, jak tylko ze­chce. Sta­rusz­ka do­wie­dzia­ła się o tym nie­bez­pie­czeń­stwie od wie­wiór­ki z Fran­cji, o któ­rej mały lis nie raz sły­szał, że jest strasz­ną plot­ka­rą i nie wia­do­mo nawet, czy jej fran­cu­skie ko­rze­nie miały ja­kieś po­twier­dze­nie w rze­czy­wi­sto­ści. Ba­dy­lar­ka mimo wszyst­ko nie chcia­ła ry­zy­ko­wać. Opu­ści­ła jego norę do­pie­ro, gdy do jej uszu do­szła wia­do­mość, że ty­grys znik­nął, a na jego miej­scu po­ja­wił się sza­kal. Sza­ka­li się już nie bała, więc wró­ci­ła do swo­je­go domu, po­zo­sta­wia­jąc ma­łe­mu li­so­wi w po­dzię­ce sie­dem­na­ście zia­ren róż­ne­go ro­dza­ju zbóż (które wy­kieł­ko­wa­ły nie tam, gdzie trze­ba).

Mały lis nigdy nie skar­żył się na swoje miesz­ka­nie, po­do­bał mu się ab­so­lut­nie każdy jego pokój i każdy ko­ry­tarz, a jed­nak czuł, że coś jest nie tak. Nora była bez za­rzu­tu, a on czuł się nie­szczę­śli­wy. Pew­ne­go wie­czo­ra, leżąc na zwit­ku słomy w swoim schro­nie i pa­trząc smut­no na wy­so­ki strop, zro­zu­miał, co jest nie tak. Była za duża. Była sta­now­czo za dużą norą dla ta­kie­go lisa, jak on. Wy­da­wa­ło mu się, że prze­stał ro­snąć – miesz­ka­jąc w cia­snym sza­ła­sie co dzień rano stwier­dzał, że jego stopy dziś wy­sta­ją odro­bi­nę dalej poza próg, niż jesz­cze wczo­raj. W wiel­kiej norze, która z dnia na dzień była tak samo ogrom­na, on z dnia na dzień czuł się tak samo mały. Ale ta jedna wada nie była w sta­nie przy­sło­nić mu ogro­mu zalet jego nory – ukry­ta głę­bo­ko w ziemi sta­no­wi­ła o wiele lep­sze schro­nie­nie przed licz­ny­mi nie­bez­pie­czeń­stwa­mi niż lichy sza­łas. Od kiedy w niej za­miesz­kał, za­gro­że­nie ze stro­ny dra­bów z obrze­ży lasu znik­nę­ło dla niego na dobre.

Niedź­wie­dzia nie spo­tkał już nigdy wię­cej. Po­dob­no czę­sto można było go zo­ba­czyć sie­dzą­ce­go z te­le­sko­pem na skar­pie nie­opo­dal jego sza­ła­su, ale mały lis z sobie tylko zna­nych po­wo­dów nigdy do niego nie po­szedł. Sły­szał na­to­miast od wie­wiór­ki – Fran­cuz­ki o tym, że ten skar­żył się do sza­ka­la, że znów go oszu­ka­no.

Była noc. Mały lis prze­mie­rzał mrocz­ny, zimny las, roz­my­śla­jąc o tych wszyst­kich wy­da­rze­niach pod­czas wę­drów­ki do domu pań­stwa To­kar­skich. Po raz pierw­szy w życiu wy­pu­ścił się tam w nocy, i wła­ści­wie po raz pierw­szy w ogóle wy­pu­ścił się nocą z domu. Szedł bar­dzo szyb­ko, małe, cien­kie łapy za­pa­da­ły się w zimny, mokry mech i w gęste ka­łu­że, gło­śno chla­piąc. Nie sły­szał nic oprócz swo­je­go cięż­kie­go od­de­chu i nic nie wi­dział prócz ma­łe­go ob­łocz­ka pary wod­nej, jaki wy­dy­chał ze zzia­ja­ne­go pyska. Sta­rał się uda­wać, że nie sły­szy żad­ne­go z noc­nych sze­le­stów roz­le­ga­ją­cych się wokół niego, od kiedy opu­ścił norę. Że nie czuje, jak szorst­ka gałąź prze­jeż­dża mu wzdłuż ple­ców już nie pierw­szy raz. Wszy­scy nie­raz po­wta­rza­li mu, by broń Boże nigdy nie wy­cho­dził nocą sam z domu, ale nikt nigdy nie po­wie­dział mu, dla­cze­go. Dla­te­go świa­do­mość, że nie wie nic o tym, czego wszy­scy sie boją, spra­wia­ła, że bał się tego i on.

Z liści drzew spa­da­ły kro­ple desz­czu, które osa­dzi­ły się tam po wie­czor­nym desz­czu, czyli dawno temu. Wy­star­czy­ło, by jedna z nich wy­lą­do­wa­ła na na­stro­szo­nym grzbie­cie ma­łe­go lisa, a ten zry­wał się do szyb­sze­go pędu jakby sma­gnię­to go koń­skim batem. Na pewno nie za­błą­dzi, tego był pe­wien. Drogę do domu pań­stwa To­kar­skich znał jak wła­sną kie­szeń. Skoro w ciągu dnia tra­fił­by tam z za­mknię­ty­mi ocza­mi, to nocą po­wi­nien bez pro­ble­mu tra­fić z otwar­ty­mi. Już dawno by za­wró­cił i dzi­kim pędem po­mknął ku naj­głęb­sze­mu za­ka­mar­ko­wi swo­je­go domu, ale tego nie robił, co tylko utwier­dzać mogło w prze­ko­na­niu, że cel, do któ­re­go zmie­rza, to nie byle co.

By za­po­mnieć o pa­ni­ce, usil­nie my­ślał o wspo­mnie­niach ze swo­je­go życia. A wspo­mi­nał wszyst­ko – biz­nes z niedź­wie­dziem, miesz­ka­nie z ba­dy­lar­ką, zo­ba­cze­nie Ga­briel­ki, a zwłasz­cza spa­nie w schro­nie prze­ciw­po­wo­dzio­wym, gdy wtem ude­rzył się w nos. Krzyk­nął prze­raź­li­wie. Padł na zie­mię jak mar­twy i cały w drgaw­kach cze­kał na naj­gor­sze. Po­wo­li i bez­sze­lest­nie wy­pusz­czał z ust po­wie­trze, wi­dząc ocza­mi wy­obraź­ni, jak ob­ło­ki bia­łej pary opły­wa­ją silne, mu­sku­lar­ne ciało mor­der­cy, na któ­re­go przed chwi­lą wpadł; usza­mi wy­obraź­ni sły­szał, jak ten wy­cią­ga zza pasa nóż, skórą wy­obraź­ni czuł, jak chwy­ta go za zmar­z­nię­te futro i unosi wy­so­ko, wy­so­ko do góry, tak, by spoj­rzeć pro­sto w jego za­mknię­te oczy. No to je otwo­rzył. Prze­ra­ził się śmier­tel­nie.

Ale wcale nie z po­wo­du mor­der­cy, bo mor­der­cy nie było. Mały lis wpadł na spróch­nia­ły pień, który po desz­czu na­siąk­nął wodą. Wi­dział go wy­raź­nie, a to dzię­ki temu, że pa­da­ło na niego ja­kieś żółte świa­tło, mi­go­czą­ce gdzieś w od­da­li spo­mię­dzy czar­nych, smu­kłych pni. Wie­dział, co to jest – to ogni­sko bandy dra­bów z obrze­ży lasu, któ­rzy roz­po­czy­na­li wła­śnie swoją nocną li­ba­cję. Ozna­cza­ło to, że zbo­czył ze ścież­ki i zna­lazł się w naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych nocą re­wi­rach, o ja­kich tylko sły­szał. A skoro za­błą­dził, to nawet uciecz­ka mu już nie po­mo­że.

Nagle usły­szał koło sie­bie drob­ny szmer. Ro­zej­rzał się uważ­nie na boki, lecz w ciem­no­ści nie był w sta­nie ni­cze­go do­strzec. Na ucho brzmia­ło to jak szmer cze­goś na­praw­dę du­że­go, może czter­dzie­ści razy więk­sze­go od niego sa­me­go, co miało wiel­kie zęby, cięż­kie łapy, jeden ple­cak pełen strzelb i drugi pełen na­bo­jów dźwi­ga­ne na ku­dła­tych ba­rach, trzy bar­dzo ostre noże za pa­zu­chą i wór na ma­łe­go lisa ukry­ty za ple­ca­mi. Nie my­śląc wiele, za to pisz­cząc prze­raź­li­wie, pu­ścił się pędem w stro­nę ogni­ska. Nawet pi­ja­ne draby wy­da­wa­ły mu się bez­piecz­niej­sze od szme­ru, który usły­szał. Oszo­ło­mio­ny ze stra­chu obi­jał się o drze­wa i do­tkli­wie ranił ostry­mi ga­łę­zia­mi, lecz nie za­trzy­my­wał się. Le­d­wie do­biegł, wci­snął się pod roz­ło­ży­sty krzak ja­łow­ca, za­ci­snął po­wie­ki i cze­kał na tęgie baty. Wła­śnie sobie wy­obra­żał, jak idzie ku niemu dwóch pod­pi­tych dra­bów z unie­sio­ny­mi w górze zie­lo­ny­mi bu­tel­ka­mi.

– Mały lisie?

O tak, to wła­śnie jeden z nich, chce wy­wa­bić go spod ja­łow­ca. Jest zbyt wiel­ki, tłu­sty i le­ni­wy, by się sa­me­mu po niego schy­lić, woli, by mały lis sam wy­szedł, a le­d­wie to zrobi, ten go zleje tą bu­tel­ką…

– Wy­sta­je ci ogon, mały lisie. Czemu się przed nami cho­wasz?

To było wła­śnie ty­po­we py­ta­nie pi­ja­ne­go draba, który, jak było sły­chać, po­tra­fi być na­praw­dę bez­czel­ny. Cze­piać się kogoś, kto się chowa w oba­wie o wła­sne życie, cham­stwo po pro­stu. Mały lis jed­nym szyb­kim ru­chem wcią­gnął ogon pod sie­bie, ale nie cały, bo w ostat­niej chwi­li ktoś zła­pał za sam jego ko­niec.

– Weź się nie wy­głu­piaj.

Wcale się nie wy­głu­piał. Ani tro­chę. Był śmier­tel­nie po­waż­ny i nie w gło­wie mu były durne wy­głu­py. Z ca­łych sił usi­ło­wał wy­szar­pać ogon, ale był już na to zbyt słaby. Ani się obej­rzał, a drab wy­cią­gnął go za niego z ukry­cia. Nie miał siły nawet za­pisz­czeć. Otwo­rzył oczy.

Leżał pod oknem domu pań­stwa To­kar­skich, w któ­rym pa­li­ło się świa­tło. Wokół sie­bie zo­ba­czył wszyst­kich, któ­rych spo­dzie­wał się tam spo­tkać – czyli naj­star­sze­go z ośmior­ga dzie­ci lisów z po­łu­dnia, lisa ku­ter­no­gę, aku­rat wy­plu­wa­ją­ce­go z pyska sierść z jego ogona. Tylko z nim był umó­wio­ny, resz­ty się nie spo­dzie­wał – ani sta­re­go bor­su­ka, który po­dob­no był mar­twy, ani ja­kie­goś ja­strzę­bia, któ­re­go nie znał i nawet nigdy nie wi­dział na oczy. Mu­siał biec tak szyb­ko, że zwy­czaj­nie nie zo­rien­to­wał się, że już do­biegł na miej­sce.

– Mały lisie – rzekł bor­suk za­tro­ska­nym gło­sem – czego się tak prze­stra­szy­łeś?

– Wzią­łem was za dra­bów gra­su­ją­cych na obrze­żach lasu.

– A czy to są obrze­ża lasu? – za­py­tał lis ku­ter­no­ga.

– My­śla­łem też, że za­błą­dzi­łem.

– Nie za­błą­dzi­łeś – za­pew­nił go bor­suk. – I zdą­ży­łeś w sam raz na czas.

Przez okno padał na mokrą trawę pro­sto­kąt żół­te­go świa­tła. Cała czwór­ka po­de­szła do bla­sza­ne­go pa­ra­pe­tu i spoj­rza­ła przez szybę do wnę­trza domu.

Je­dy­ne okno domu pań­stwa To­kar­skich, w któ­rym pa­li­ło się świa­tło, mie­ści­ło się w okrą­głym sa­lo­nie, gdzie stał te­le­wi­zor. Mały lis tej nocy zo­ba­czył go po raz pierw­szy w życiu. Lis ku­ter­no­ga wiele mu o nim opo­wia­dał, gdyż przed­tem czę­sto przy­cho­dził tam ze swoim młod­szym bra­tem, by razem z go­spo­da­rza­mi obej­rzeć wia­do­mo­ści. Za­wsze cie­ka­wi­ło ich, jak wy­glą­da życie poza lasem – jak żyją lu­dzie, co jedzą, jak wy­ko­rzy­stu­ją dzień, a przede wszyst­kim jak radzą sobie w nocy, gdy na świe­cie robi się nie­bez­piecz­nie. Pań­stwo To­kar­scy nie byli dla nich zbyt do­brym źró­dłem in­for­ma­cji, bo ich życie to­czy­ło się głów­nie we­wnątrz domu. Cza­sem wy­cho­dzi­li na spa­cer po lesie, ale wtedy roz­ma­wia­li tylko o Ga­briel­ce i ni­cze­go cie­ka­we­go nie dało się pod­słu­chać. Po­zo­sta­wał im więc tylko te­le­wi­zor.

Tej nocy w sa­lo­nie był tylko pan To­kar­ski. Sie­dział na ka­na­pie, trzy­ma­jąc w ręce bu­tel­kę cze­goś prze­zro­czy­ste­go, a w sto­ją­cej na dy­wa­nie po­piel­nicz­ce ża­rzy­ło się nie­do­pa­lo­ne cy­ga­ro. W bla­dym świe­tle krysz­ta­ło­we­go ży­ran­do­la wolno wiły się siwe smugi dymu, które za­mie­nia­ły się w silne smoki, które wal­czy­ły ze sobą krót­ko i roz­wie­wa­ły się z po­wro­tem w szare kłęby zwy­kłe­go dymu z cy­ga­ra.

– Cie­ka­we, co się stało z całą resz­tą – rzekł lis ku­ter­no­ga, py­ta­jąc o resz­tę do­mow­ni­ków. – Do tej pory sie­dzie­li tu wszy­scy razem.

– Pani To­kar­ska po­je­cha­ła z Ga­briel­ką do szpi­ta­la – od­po­wie­dział ja­strząb char­czą­cym gło­sem.

Mały lis spoj­rzał na niego. Gapił się, cie­ka­wy, kim on jest i skąd wie takie rze­czy, a ja­strząb szyb­ko jego cie­ka­wość za­uwa­żył.

– Prze­pra­szam, my się nie znamy. Je­stem sta­rym, słu­żal­czym ja­strzę­biem Kioto – przed­sta­wił się stary słu­żal­czy ja­strząb Kioto, char­cząc do­no­śnie i kasz­ląc na wszyst­kie stro­ny. – Całe życie miesz­ka­łem w tym domu, w klat­ce, która stoi tam, za ka­na­pą.

Po­zo­sta­ła trój­ka spoj­rza­ła na wiel­ką, okrą­głą me­ta­lo­wą klat­kę, w któ­rej stała do­nicz­ka z fioł­ka­mi. Drzwicz­ki były za­mknię­te dużym, srebr­nym klu­czem, przez co mały lis za­czął się po­waż­nie za­sta­na­wiać, czy kwia­ty po­tra­fią się do­wol­nie prze­miesz­czać.

– Wiem o nich wszyst­ko, tyle lat u nich spę­dzi­łem. Są we­ge­ta­ria­na­mi, mnie sa­me­mu ani razu w życiu nie dali nawet skraw­ka mięsa. Jedzą tylko ryby, o żad­nym innym mię­sie nie może był mowy. Przez tyle czasu przy­sto­so­wy­wa­łem się do zie­le­ni­ny, że gdy­bym teraz zjadł choć­by dżdżow­ni­cę, umarł­bym. Na­praw­dę, prze­ży­łem tam kawał życia. Stąd wiem, że pan To­kar­ski pije wódkę tylko, jak jego żony nie ma w domu. A nie ma jej, bo pew­nie po­je­cha­ła z Ga­briel­ką do szpi­ta­la, bo to czę­sto miało miej­sce w nocy.

– Czemu już u nich nie miesz­kasz? – za­py­tał go mały lis, który uznał, że to prze­jaw do­brych ma­nier, pod­trzy­my­wać roz­mo­wę z nowo po­zna­nym zna­jo­mym.

– Wy­rzu­ci­li mnie przed­wczo­raj za nie­sub­li­ma­cję – od­parł.

Stary bor­suk spoj­rzał na niego dziw­nie, ale nic nie po­wie­dział.

– Wy­pu­ści­li mnie z klat­ki, bym mógł roz­pro­sto­wać skrzy­dła. Gdy la­ta­łem sobie pod su­fi­tem, za­uwa­ży­łem mysz bie­ga­ją­cą po dy­wa­nie. Za­pi­ko­wa­łem więc i zja­dłem ją, chcąc zro­bić dobry uczy­nek.

Mały lis słu­chał go uważ­nie. Miesz­ka­jąc jesz­cze ze starą myszą ba­dy­lar­ką, bar­dzo czę­sto za­sta­na­wiał się, jak to jest zjeść mysz.

– Gdy pan domu wszedł do sa­lo­nu, usia­dłem mu na ra­mie­niu, za­sta­na­wia­jąc się, jak zwró­cić jego uwagę na brak myszy. Ale on to sam za­uwa­żył. Rzu­cił mi wście­kłe spoj­rze­nie. Ja, czu­jąc, że coś się świę­ci, ze­rwa­łem się z jego ra­mie­nia i po­fru­ną­łem na naj­wyż­szą półkę, czu­jąc się win­nym zbrod­ni, którą za­pew­ne po­peł­ni­łem. Nie mógł mnie tam do­się­gnąć, strasz­nie gło­śno krzy­czał, a gdy przy­bie­gła jego żona, rzu­cił coś o nie­okrze­sa­nym, nie­sub­li­mo­wa­nym ptaku, mruk­nął ,,wia­trów­ka" i wy­biegł, w ostat­niej chwi­li spoj­rzaw­szy na mnie groź­nie spode łba. Zo­sta­li­śmy sami – ja i jego żona. At­mos­fe­ra była gęsta. Ona, o ile przed­tem wy­glą­da­ła na rów­nie wście­kłą, jak jej mąż, teraz była wy­raź­nie za­tro­ska­na moim losem. Chyba moim, nie je­stem pe­wien, w każ­dym bądź razie pa­trzy­ła na mnie z dłoń­mi opar­ty­mi na po­licz­kach, zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi i wąsko ści­śnię­ty­mi usta­mi. Szep­nę­ła coś o bied­nej Ga­briel­ce i uko­cha­nym zwie­rza­ku – to aku­rat nie było o mnie, tego je­stem pe­wien – zer­k­nę­ła szyb­ko na ko­ry­tarz i szyb­ko otwo­rzy­ła wła­śnie to okno, przez które teraz pa­trzy­my.

Mały lis wy­obra­ził sobie tę nie­przy­jem­ną, gęstą at­mos­fe­rę, jaka mu­sia­ła wtedy za­pa­no­wać, ten po­twor­ny strach o opar­te na wło­sku ja­strzę­bie życie. Słu­chał uważ­nie dalej.

– Nie na­my­śla­jąc się długo, sfru­ną­łem z półki i z bi­ją­cym ser­cem – biło jak sza­lo­ne, w końcu sprze­ci­wia­łem się woli mo­je­go pana, który wo­lał­by, bym zo­stał na półce i cze­kał na swoją śmierć – wy­le­cia­łem przez okno do lasu.

Za­pa­dła cisza. Nikt nic nie mówił. Mały lis dla­te­go, że hi­sto­ria ja­strzę­bia za­par­ła mu dech w pier­si, lis ku­ter­no­ga – bo go nie słu­chał, a bor­suk dla­te­go, że nie uznał za godną ko­men­ta­rza hi­sto­rii kogoś, kto myli nie­sub­or­dy­na­cję z nie­sub­li­ma­cją. Stary ja­strząb nie wie­dział, czemu tak na­praw­dę jego słu­cha­cze mil­czą. Uznał więc, że za­nie­mó­wi­li z wra­że­nia, wy­słu­chaw­szy jego opo­wie­ści, a to mile schle­bia­ło jego li­te­rac­kim am­bi­cjom.

W sa­lo­nie roz­le­gły się fan­fa­ry do­cho­dzą­ce z te­le­wi­zo­ra. Pan To­kar­ski po­gło­śnił je jesz­cze pi­lo­tem, a cała czwór­ka po­de­szła tak bli­sko okna, jak to tylko było moż­li­we. Lis ku­ter­no­ga chwy­cił ma­łe­go lisa zę­ba­mi za kark i po­sa­dził go na bla­sza­nym pa­ra­pe­cie. Seans się za­czął.

Pan To­kar­ski łyk­nął wódki, prych­nął nią, nie wie­dzieć czemu or­dy­nar­nie na dywan, za­cią­gnął się cy­ga­rem, opadł bez­wład­nie na ka­na­pę i znie­ru­cho­miał ze wzro­kiem wbi­tym w ekran, tak samo zresz­tą jak zwie­rzę­ta za oknem. Wy­świe­tlił się tytuł se­ria­lu, a potem po­ka­za­ła się ele­ganc­ka, prze­strzen­na kuch­nia i sto­ją­ca po­środ­ku niej młoda, ładna ko­bie­ta. 

– To Ma­rian­na – rzekł szep­tem lis ku­ter­no­ga do po­zo­sta­łych, bo wie­dział, że oglą­da­ją ten se­rial po raz pierw­szy. – Jest stu­dent­ką lo­gi­sty­ki, ma chło­pa­ka Jana i jest bar­dzo bo­ga­ta. Opie­ku­je się czte­ro­let­nią bra­ta­ni­cą.

– Umm – wy­rwa­ło się sta­re­mu ja­strzę­bio­wi Kioto, który na­tych­miast się za­czer­wie­nił i za­milkł na amen.

Ładna dziew­czy­na wą­cha­ła kwia­ty, uśmie­cha­jąc się wdzięcz­nie, gdy nagle roz­le­gło się ło­mo­ta­nie do drzwi. Prze­stra­szo­na wy­trzesz­czy­ła słod­kie oczy na pół ekra­nu.

– Trze­ba uwa­żać – mruk­nął lis ku­ter­no­ga. – Mi też tak kie­dyś za­ło­mo­ta­li do nory. Aku­rat spa­łem, gdy banda dra­bów z obrze­ży lasu wy­wle­kła mnie za nogi na po­wierzch­nię i spu­ści­ła mi lanie. Po­wie­dzie­li, że da­ru­ją mi życie, jeśli w tej chwi­li wy­nio­sę się z domu i wię­cej nie po­ka­żę się w tej oko­li­cy. Wtedy na­plu­łem jed­ne­mu w twarz, po­wie­dzia­łem, że po moim tru­pie, i za­czę­ła się walka. Prze­pę­dzi­łem dra­bów raz na za­wsze, tak że już wię­cej mnie nie na­cho­dzi­li, ale przy­pła­ci­łem za to wszyst­ko zdro­wiem nogi, wła­śnie tej, na którą teraz ku­le­ję.

– Tak, oni po­tra­fią był na­praw­dę bez­czel­ni – przy­tak­nął mały lis, do­pie­ro teraz zdaw­szy sobie spra­wę, że prze­cież lis ku­ter­no­ga miesz­kał wtedy w tej samej norze, w któ­rej teraz miesz­ka on. Co praw­da, za­pew­niał, że draby już się tam nie kręcą, ale fakt, że kie­dyś się krę­ci­li, po­waż­nie go za­nie­po­ko­ił.

Gdy ładna dziew­czy­na po­wo­li, ostroż­nym kro­kiem zbli­ża­ła się do drzwi, z te­le­wi­zo­ra za­czę­ła do­cho­dzić nie­przy­jem­na me­lo­dia. Mały lis, któ­re­mu przez tę me­lo­dię aż dresz­cze prze­bie­gły po ple­cach, dałby wiele, by móc ostrzec ją przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Wie­dział, że jest bez­sil­ny, a świa­do­mość tego prze­ra­ża­ła go jesz­cze bar­dziej. Nie wie­dział, że trój­ka to­wa­rzy­szy sto­ją­ca za jego ple­ca­mi nie oglą­da se­ria­lu, tylko przy­pa­tru­je się jego na­stro­szo­ne­mu, drżą­ce­mu ogo­no­wi. Oni już nie bali się o życie pięk­ne ko­bie­ty – znali się na świe­cie ludzi o wiele le­piej, niż on, i wie­dzie­li, że młode ko­bie­ty za­wsze ra­to­wa­ne są z rąk mor­der­ców w ostat­niej chwi­li przez ich przy­stoj­nych na­rze­czo­nych. Wie­dział to lis ku­ter­no­ga, który obej­rzał już w życiu masę se­ria­li, ja­strząb Kioto, który przez całe swoje do­tych­cza­so­we życie dzie­lił pokój z te­le­wi­zo­rem, i stary bor­suk, który po­sia­dał tak roz­le­głą wie­dzę, że nie było po pro­stu moż­li­wo­ści, by tego nie wie­dział.

I tylko mały lis nadal trząsł się o nią – chciał roz­bić szybę, wsko­czyć do sa­lo­nu i do­stać się przez ekran te­le­wi­zo­ra do wnę­trza kuch­ni, ale z dru­giej stro­ny wie­dział, że to prze­cież nie­moż­li­we.

Dziew­czy­na z ekra­nu na­ci­snę­ła klam­kę. Roz­legł się gło­śny huk, do miesz­ka­nia wpa­dło trzech za­ma­sko­wa­nych męż­czyzn z pi­sto­le­ta­mi w rę­kach, któ­rzy w mig ją skrę­po­wa­li i za­kle­ili jej usta taśmą. Mały lis jęk­nął.

– Wiem, że dla cie­bie to strasz­ne – rzekł szep­tem, do­bro­tli­wie stary bor­suk. – To jest wła­śnie świat ludzi, wy­glą­da do­kład­nie tak, jak tu wszy­scy wi­dzi­my. Im wię­cej o nim wiemy, tym le­piej, gdyż kie­dyś ta wie­dza okaże się nie­zbęd­na do prze­ży­cia. Oby nigdy nam się nie przy­da­ła, ale wiedz, że ty, jako naj­młod­szy z nas, nie­mal na pewno ze­tkniesz się kie­dyś oko w oko z czło­wie­kiem. A gdy tak się sta­nie, nie­jed­na z nauk, jakie stąd wy­nie­siesz, może przy­dać ci się w chwi­li, w któ­rej naj­mniej się bę­dziesz spo­dzie­wał nie­bez­pie­czeń­stwa.

– My­śla­łem, że nie ży­jesz – wy­du­sił z sie­bie mały lis.

Cała trój­ka ode­rwa­ła wzrok od czer­wo­nej, pła­czą­cej dziew­czy­ny i spoj­rza­ła na niego.

– O czym ty mó­wisz? – za­py­tał sam za­in­te­re­so­wa­ny, czyli bor­suk.

– Tak mi po­wie­dzia­ła wie­wiór­ka – Fran­cuz­ka – od­parł mały lis. – Nie­raz py­ta­łem ją o cie­bie. Mó­wi­ła, że zo­sta­łeś roz­szar­pa­ny.

– Przez kogo?

– Przez sza­bla­sto­zęb­ne­go ty­gry­sa.

Bor­suk i ja­strząb Kioto spoj­rze­li na sie­bie. Przez chwi­lę mil­cze­li, po czym nagle wy­buch­nę­li gło­śnym, nie­po­wstrzy­ma­nym śmie­chem.

– O co cho­dzi? – za­py­tał zdez­o­rien­to­wa­ny i nieco spe­szo­ny mały lis.

– Oj, mały lisie – rzekł po­błaż­li­wie lis ku­ter­no­ga, z tru­dem pa­nu­jąc nad mio­ta­ją­cą i nim salwą śmie­chu. – Mało to razy ci po­wta­rza­łem, zresz­tą nie tylko ja, że wie­wiór­ce Fran­cuz­ce nie wolno wie­rzyć? Jak już chcesz się cze­goś od niej do­wie­dzieć, to wy­ła­wiaj opacz­ny sens tego, co powie, a i tak co trze­cie słowo wsa­dzać trze­ba mię­dzy bajki.

Bor­suk i ja­strząb śmia­li się w naj­lep­sze, gdy znów roz­legł się cichy od­głos z chasz­czy. Obej­rzał się za sie­bie, lecz w ciem­no­ści nie do­strzegł ni­cze­go. Uznał lek­ko­myśl­nie, że się prze­sły­szał, i sku­pił się z po­wro­tem na se­ria­lu.

Ban­dy­ta niósł mio­ta­ją­cą się dziew­czy­nę na dół po scho­dach, mi­ja­jąc ob­dra­pa­ne, nie­chluj­ne klat­ki scho­do­we. Bied­na ko­bie­ta sza­mo­ta­ła się gwał­tow­nie i pisz­cza­ła prze­raź­li­wie, bo mając za­le­pio­ne usta tylko to jej po­zo­sta­ło. Mały lis, który sam nie mógł zro­bić nic, za­sta­na­wiał się nad jed­nym – czemu zza któ­rychś drzwi, któ­rych mi­ja­li po dro­dze mnó­stwo, nie wy­szedł żaden czło­wiek, który za­miast niego udzie­lił­by jej po­mo­cy?

Małe, pełne pytań, zwie­rzę, oglą­da­ło tę scenę z mie­sza­ni­ną prze­ra­że­nia i nie­do­wie­rza­nia na pysku. A po­zo­sta­ła trój­ka znów przy­glą­da­ła się jemu uważ­nie. Każde z nich pa­trzy­ło na niego z bólem – bor­su­ka, ja­strzę­bia i lisa ku­ter­no­gę bolał widok ma­łe­go lisa, dla któ­re­go ze­tknię­cie się z takim świa­tem i po­zna­nie uczuć, które temu wi­do­ko­wi to­wa­rzy­szy­ły, było ab­so­lut­ną ko­niecz­no­ścią.

– Czy tylko tacy lu­dzie ist­nie­ją? – za­py­tał ku­ter­no­gę. Ten w jed­nej se­kun­dzie zmie­nił wyraz wy­krzy­wio­ne­go z bólu pyska na swoją dawną, wszech­wie­dzą­cą minę, jaką miał za każ­dym razem, gdy tylko mały lis na niego pa­trzył.

-Tak, ist­nie­ją – od­parł. – Ale ja, jak już oglą­dam ten se­rial do­brych parę lat, ani jed­ne­go nie wi­dzia­łem.

– Ale trze­ba wie­rzyć, że tacy są – dodał bor­suk. – Co praw­da wiara po­le­ga na tym, by wie­rzyć w coś, czego się nigdy nie wi­dzia­ło i co po­dob­no nie ist­nie­je, ale jed­nak czyni ona cuda. Mu­sisz wie­rzyć w do­brych ludzi, mały lisie.

Wy­so­ko w ko­ro­nach drzew dął silny wiatr. Po­ru­szał gru­by­mi, sil­ny­mi ga­łę­zia­mi, które już od dawna się nie po­ru­sza­ły. Mio­tał dłu­gi­mi, cien­ki­mi ga­łąz­ka­mi ob­ro­śnię­ty­mi gę­stym li­sto­wiem. Tej nocy li­ście ca­łe­go lasu szu­mia­ły bar­dzo gło­śno, naj­gło­śniej, od kiedy mały lis się­gał pa­mię­cią.

Było bar­dzo zimno, zda­wa­ło się, że ostry chłód czyha w ciem­no­ści, by tylko wy­sko­czyć znie­nac­ka i za­ata­ko­wać. Wy­da­wa­ło się, że jest wszę­dzie – nie­sie się wraz z po­dmu­chem wia­tru, mie­sza się z nie­bie­skim świa­tłem te­le­wi­zo­ra i sza­rym księ­ży­ca, wije się wśród wy­so­kich traw, kąsa bor­su­ka i lisa ku­ter­no­gę w łapy, a ja­strzę­bia w stare, po­marsz­czo­ne szpo­ny. I tylko mały lis zda­wał się go nie spo­strze­gać, dla niego nie było tej nocy nic waż­niej­sze­go, niż to, co dzia­ło się we­wnątrz sa­lo­nu domu pań­stwa To­kar­skich.

Nie­bie­skie świa­tło te­le­wi­zo­ra oświe­tla­ło wil­got­ne pnie drzew, za­mie­nia­jąc drob­ne kro­pel­ki rosy w błę­kit­ne dia­men­ty lśnią­ce na ich szorst­kiej korze. Szare świa­tło księ­ży­ca gro­ma­dzi­ło się na li­ściach krza­ków jak woda po po­tęż­nej ule­wie, a każdy mokry li­stek błysz­czał na tle czar­nej jak nocne niebo głębi lasu. Żadne ze zwie­rząt zgro­ma­dzo­nych pod oknem nie wie­dzia­ło, że za ich ple­ca­mi raz po raz po­bły­sku­ją w tym gąsz­czu biał­ka czy­ichś oczu.

Z to­ną­ce­go w ciem­no­ści ogro­du pań­stwa To­kar­skich do­cho­dzi­ła woń tych wszyst­kich kwia­tów, które roz­wi­ja­ją płat­ki tylko nocą, co ozna­cza­ło, że mały lis tej nocy po raz pierw­szy w życiu po­czuł ich za­pach. Ode­rwał się od ekra­nu i uniósł wy­so­ko nos, za­dzi­wio­ny tym, że nigdy przed­tem nie czuł tego pięk­ne­go aro­ma­tu. Wła­śnie za­sta­na­wiał się, co może go wy­dzie­lać, gdy do jego uszu po raz ko­lej­ny do­szedł nie­po­ko­ją­cy od­głos z chasz­czy ro­sną­cych za nimi. Obej­rzał się za sie­bie, lecz w tej samej chwi­li roz­legł się roz­ry­wa­ją­cy uszy wrzask dziew­czy­ny z te­le­wi­zo­ra i mały lis, za­wsty­dzo­ny, że opu­ścił ją choć na chwi­lę, zo­sta­wił od­gło­sy z chasz­czy w spo­ko­ju i znów sku­pił się na se­ria­lu.

Jakiś bru­tal w ko­mi­niar­ce po­sa­dził ko­bie­tę na krze­śle. Byli w sza­rej, be­to­no­wej piw­ni­cy, gdzie ża­rów­ka dyn­da­ła na kilku ko­lo­ro­wych ka­blach, oświe­tla­jąc kilku ban­dy­tów, sa­mo­chód i małe, kwa­dra­to­we okien­ko, za któ­rym już sie­dział przy­stoj­ny na­rze­czo­ny. Gdyby tylko mógł, mały lis uca­ło­wał­by tego fa­ce­ta, tak bar­dzo jego widok go uszczę­śli­wił. Już nie mar­twił się o ładną dziew­czy­nę – rzu­cał tylko ban­dy­tom po­gar­dli­we, pełne od­ra­zy spoj­rze­nie i za­czął z po­wro­tem na­słu­chi­wać nie­po­ko­ją­cych od­gło­sów.

– Ale szajs.

Mały lis obej­rzał się za­sko­czo­ny. Tuż za lisem ku­ter­no­gą stał jakiś nie­zna­ny skunks ze świe­tli­kiem w łapie, pa­trząc przez okno na ekran te­le­wi­zo­ra. Gapił się z miną kogoś, kto pa­trzy na coś wy­jąt­ko­wo że­nu­ją­ce­go, i jest nawet tro­chę po­iry­to­wa­ny tym, że cze­muś tak głu­pie­mu po­świę­cił już tyle czasu.

– Je­steś, my­śle­li­śmy, że się zgu­bi­łeś – rzekł bor­suk.

– Nie zgu­bi­łem się – za­prze­czył skunks no­so­wym gło­sem i wska­zał kciu­kiem na krza­ki za sobą. – Za­plą­ta­łem się w jakiś cięż­ki wąż ogro­do­wy, dużo czasu za­ję­ło mi wy­plą­ty­wa­nie się z niego.

– Trze­ba było nas za­wo­łać – ode­zwał się wresz­cie ja­strząb Kioto.

– Nie lubię spra­wiać swoją osobą ja­kich­kol­wiek pro­ble­mów.

– Mały lisie – rzekł lis ku­ter­no­ga, wi­dząc, że ten, cały na­stro­szo­ny, wy­ba­łu­sza na skunk­sa prze­ra­żo­ne oczy. – To jest skunks, który miesz­ka w są­siedz­twie na­szej nory Ma­mu­ciej.

Skunks pod­szedł do ma­łe­go lisa i z uśmie­chem uści­snął jego łapę tą łapą, w któ­rej nie trzy­mał świe­tli­ka.

– Cze­kał tu razem z nami na cie­bie, gdy usły­sze­li­śmy twój krzyk do­cho­dzą­cy z głębi lasu. Skunks po­biegł, by ci pomóc.

– Dzię­ku­ję – po­dzię­ko­wał mu mały lis, będąc mu jed­no­cze­śnie wdzięcz­ny za to, że to on oka­zał się być tym czymś, co sie­dzia­ło w chasz­czach, a nie coś o wiele gor­sze­go.

– Nie ma za co – od­po­wie­dział mu skunks grzecz­no­ścio­wo. – To na ten se­rial tu przy­szli­śmy?

– Tak – od­parł bor­suk.

– No to stra­ta czasu, to strasz­ny szajs.

– Czemu? Oglą­da­łeś go już przed­tem?

– Nie, ale oglą­da­łem kie­dyś inny se­rial. Każdy jest taki sam, obej­rzeć jeden to jak obej­rzeć wszyst­kie.

– Sły­sza­łem – za­czął cicho mały lis. Skunks spoj­rzał na niego – że jak ktoś cię za­ata­ku­je, to ty wtedy…

– Wtedy ja co…?

– No wiesz co. Wtedy ty…

– Kto ci ta­kich głu­pot na­opo­wia­dał? – za­py­tał skunks, który już wie­dział, o co cho­dzi.

– Wie­wiór­ka Fran­cuz­ka.

– ZNOWU TA CHO­LER­NA WIE­WIÓ­RA! – wy­darł się wście­kle skunks i ci­snął świe­tli­kiem o zie­mię. – ROZ­GA­DU­JE JA­KIEŚ PLOTY O MNIE I POTEM WSZY­SCY WIE­RZĄ W TE JEJ GŁU­PO­TY CO ZA STARA CHO­LE­RA JESZ­CZE RAZ COŚ TA­KIE­GO USŁY­SZĘ NIECH SIĘ DO­WIEM ŻE TO ONA ZNOWU ŁŻE PÓJDĘ NOR­MAL­NIE DO TEJ WIEDŹ­MY WY­GAR­NĘ JAK NIGDY NI­KO­MU SKOŃ­CZĄ SIĘ WRESZ­CIE TAKIE NU­ME­RY NA MI­ŁOŚĆ BOSKĄ ILE MOŻNA TO TO­LE­RO­WAĆ…

Bor­suk, ja­strząb, mały lis i lis ku­ter­no­ga pa­trzy­li na niego wy­trzesz­czo­ny­mi ocza­mi, za­nie­mó­wiw­szy na widok tak ro­ze­źlo­ne­go zwie­rzę­cia. Świe­tlik tym­cza­sem po­mknął czym prę­dzej przed sie­bie, po­le­ciał w głąb lasu i znik­nął w gę­stej ciem­no­ści.

– …NOR­MAL­NIE MAM JUŻ DOSYĆ TEGO WSZYST­KIE­GO CAŁY LAS MNIE BIE­RZE ZA JA­KIE­GOŚ OB­LE­CHA ILE MOŻNA ZNO­SIĆ TAKIE TRAK­TO­WA­NIE DO CHO­LE­RY JA­SNEJ NIE BĘDĘ SIĘ NA­PRAW­DĘ JUŻ WIĘ­CEJ NI­KO­MU TŁU­MA­CZYŁ Z TEGO CZEGO NIE ROBIĘ TYLKO DLA­TE­GO ŻE JA­KIEŚ STARE FRAN­CU­SKIE ŚCIER­WO WY­MY­ŚLA JA­KIEŚ IDIO­TYCZ­NE GŁU­PO­TY I WSZY­SCY POTEM W TO WIE­RZĄ CHO­CIAŻ OD DAWNA WIA­DO­MO ŻE TO KŁAM­STWA TO WSZYST­KO CO ONA WY­GA­DU­JE BO TO PLOT­KA­RA STARA KTÓRA SIE­DZI TYLKO W TEJ DZIU­PLI I WY­MY­ŚLA SNUJE NOR­MAL­NIE CHORE HI­STO­RIE JA­KIEŚ WY­GO­NIĆ JĄ WRESZ­CIE RAZ NA ZA­WSZE SPO­KÓJ BĘ­DZIE W KOŃCU I ZA­PA­NU­JE JAKIŚ ŁAD I PO­RZĄ­DEK JAK SIĘ TEJ CHO­LER­NEJ WIE­WIÓ­RY PO­ZBĘ­DZIE!

– Mały lisie – prze­rwał chwi­lę nie­zręcz­nej ciszy lis ku­ter­no­ga – co ona ci jesz­cze mó­wi­ła?

– Nie pa­mię­tam już – od­po­wie­dział mały lis, nie chcąc nie­po­trzeb­nie po­gar­szać sy­tu­acji.

– Od tej pory nie bę­dziesz już wie­rzył w ani jedno słowo tej oszust­ki, praw­da?

– Nie będę – przy­tak­nął po­kor­nie.

– A w ogóle to ona wcale nie jest Fran­cuz­ką! – rzekł skunks, który zdą­żył już się tro­chę opa­no­wać.

– Jak to nie? – za­py­tał zdzi­wio­ny ja­strząb.

– A, tak – przy­tak­nął lis ku­ter­no­ga. – Też coś tam sły­sza­łem na ten temat.

– Udało się udo­wod­nić, że nie ma żad­nych fran­cu­skich ko­rze­ni! – rzekł skunks z pal­cem rze­czo­wo pod­nie­sio­nym w górze. – Tak na­praw­dę więc wcale nie jest Fran­cuz­ką.

– A kim jest? – za­py­tał ja­strząb.

– Hisz­pan­ką.

– Hisz­pan­ką… – po­wtó­rzył cicho mały lis.

I tylko stary bor­suk zda­wał się zu­peł­nie nie in­te­re­so­wać ro­do­wo­dem wie­wiór­ki. Pa­trzył za okno, ale nie na ekran te­le­wi­zo­ra, na któ­rym ślicz­na dziew­czy­na pła­ka­ła ze szczę­ścia w ra­mio­nach na­rze­czo­ne­go, a za nią w tle po­li­cja pro­wa­dzi­ła ban­dy­tów gdzieś poza ramy te­le­wi­zo­ra.

– Szajs – po­wie­dział skunks, wy­gła­dza­jąc zmierz­wio­ne w furii futro ła­pa­mi, kątem oka pa­trząc krzy­wo na ekran.

Bor­suk pa­trzył na pana To­kar­skie­go, który leżał pi­ja­ny na dy­wa­nie, trzy­ma­jąc w pal­cach cy­ga­ro, z któ­re­go sypał się na dywan żar, wy­pa­la­jąc w nim brzyd­ką dziu­rę. Bu­tel­ka, z któ­rej pił, le­ża­ła prze­wró­co­na obok niego, a roz­la­na wódka w po­ło­wie wsią­kła w dywan, a w po­ło­wie stała na błysz­czą­cej, dę­bo­wej pod­ło­dze. Pa­trzył na nie­przy­tom­ne­go męż­czy­znę, jakby uznał, że to, co widzi, jest o wiele cie­kaw­sze od tego, co wi­dział na ekra­nie, a to dla­te­go, że te­le­wi­zor mógł kła­mać, ale jego wła­sne oczy – nigdy. Lis ku­ter­no­ga po­dą­żył za jego wzro­kiem i z mie­sza­ni­ną zdzi­wie­nia i współ­czu­cia przy­glą­dał się temu wi­do­ko­wi. Mały lis nie wie­dział, o co im do­kład­nie cho­dzi, i czemu ob­ser­wu­ją tego męż­czy­znę z ta­ki­mi dziw­ny­mi mi­na­mi, ale prze­czu­wał, że zaraz dowie się cze­goś no­we­go. Stary ja­strząb Kioto na­to­miast zu­peł­nie nie pa­trzył na pana To­kar­skie­go, widok jego le­żą­ce­go nie­przy­tom­nie na ziemi nie dzi­wił go ani tro­chę, może dla­te­go, że wi­dział to już wiele razy.

– Co się z nim stało? – za­py­tał w końcu mały lis.

– Jest nie­szczę­śli­wy – od­po­wie­dział mu cicho bor­suk.

– Tak wy­glą­da­ją nie­szczę­śli­wi lu­dzie?

– Za­zwy­czaj.

Za­pa­dła chwi­la mil­cze­nia. Sły­chać było tylko skunk­sa za­ję­te­go wy­gła­dza­niem swo­je­go futra i fan­fa­ry do­cho­dzą­ce z te­le­wi­zo­ra, te same, które roz­le­gły się na samym po­cząt­ku se­ria­lu. Ozna­cza­ło to więc, że se­rial się skoń­czył.

– Nigdy nie wi­dzia­łem żad­ne­go zwie­rzę­cia, które nie­szczę­śli­wi­ło­by się w taki spo­sób – rzekł mały lis, mimo tłu­ma­czeń bor­su­ka nadal mocno zdzi­wio­ny tym, co zo­ba­czył.

– Bo istot­nie, żadne nie robi tego w taki spo­sób.

– Ale draby z obrze­ży lasu prze­cież piją. Nie­raz wi­dzia­łem.

– Draby to draby, piją dla przy­jem­no­ści i przez wła­sną pry­mi­tyw­ność, nie są do­brym przy­kła­dem nawet dla dżdżow­ni­cy. Ja oso­bi­ście nie za­li­czam ich do ga­tun­ku zwie­rząt.

– Czyli… – usi­ło­wał zro­zu­mieć sy­tu­ację mały lis – czyli czło­wiek może upaść aż tak nisko? Stać się czymś jesz­cze gor­szym?

– Czło­wiek może upaść o wiele niżej, niż któ­re­kol­wiek ze zwie­rząt jest w sta­nie sobie wy­obra­zić, mały lisie – od­parł bor­suk.

Mały lis spu­ścił pełne za­du­my oczy na swoje łapy. Nie są­dził, że dowie się cze­goś, czego nie bę­dzie w sta­nie pojąć ani teraz, ani nawet czego nie poj­mie w przy­szło­ści. Pa­trzył po kolei to na bor­su­ka, który już od dłuż­sze­go czasu ob­ser­wo­wał uważ­nie pana To­kar­skie­go, mimo, że ten ni­cze­go nad­zwy­czaj­ne­go nie robił, nawet się nie po­ru­szał; to na ja­strzę­bia Kioto, który na­stro­szył pióra tak, że teraz wy­glą­dał na dwa razy więk­sze­go, niż był na­praw­dę, co zna­czy­ło, że bar­dzo zmarzł; to na lisa ku­ter­no­gę, który po­wo­li prze­niósł wzrok na ma­łe­go lisa, pa­trząc mu z bólem pro­sto w oczy; to na skunk­sa, który, wy­cze­saw­szy się sta­ran­nie, prze­cie­rał ko­sma­ty­mi łap­ka­mi śpią­ce już po­wie­ki.

– Pora iść już spać – za­uwa­żył nagle bor­suk, ode­rwaw­szy wzrok od wnę­trza sa­lo­nu.

– Tak, naj­wyż­sza pora – przy­tak­nął skunks.

– Racja – po­parł go ja­strząb.

– A gdzie pan teraz miesz­ka? – za­py­tał mały lis z cie­ka­wo­ści.

– U nas – od­po­wie­dział mu lis ku­ter­no­ga. – W na­szej norze jest mnó­stwo miej­sca, w końcu nie bez ko­ze­ry na­zy­wa się ona Ma­mu­cia. A ty idziesz razem z nami, wiesz o tym?

– Ja? – zdzi­wił się mały lis, jed­no­cze­śnie czu­jąc, jak bar­dzo mu nagle ulży­ło.

– Tak, od­pro­wa­dzi­my cię. Nie chcę nad ranem znowu wy­cią­gać cię spod ja­kichś chasz­czy za ogon.

– To ja się rów­nież za­bio­rę z pa­na­mi – po­wie­dział skunks, naj­wy­raź­niej też bar­dzo za­do­wo­lo­ny, że nie bę­dzie mu­siał prze­mie­rzać noc­ne­go lasu sam.

– Ja też z wami pójdę – oświad­czył stary bor­suk.

Mały lis ro­zej­rzał się wokół, szu­ka­jąc kogoś, kto z nimi nie idzie, ale ni­ko­go ta­kie­go nie zna­lazł.

– Ale prze­cież nasze nory leżą bar­dzo da­le­ko od sie­bie – za­uwa­żył. – Od żad­nej do żad­nej nie jest po dro­dze. Moja znaj­du­je się naj­bli­żej, ale wy do swo­ich bę­dzie­cie szli całą noc.

– No i co z tego? – rzekł skunks. – Jak dotrę do swo­jej, bę­dzie już dzień, i bar­dzo do­brze, bo nie lubię prze­by­wać sam nocą w lesie.

– Ani ja – dodał ja­strząb.

– Ja też nie – rzekł bor­suk.

– Nikt chyba tego nie lubi – spo­strzegł lis ku­ter­no­ga.

– Draby, zdaje się, lubią – po­wie­dział mały lis, gdy lis ku­ter­no­ga ścią­gał go z pa­ra­pe­tu na zie­mię.

– Mó­wi­łem ci już, co myślę o dra­bach – od­po­wie­dział bor­suk.

Pan To­kar­ski ock­nął się na dy­wa­nie w sa­lo­nie, wy­łą­czył te­le­wi­zor, pod­czoł­gał się do okna i za­sło­nił je. Ale ani bor­suk, ani ja­strząb, ani skunks, ani żaden lis o tym nie wie­dzie­li, gdyż szli już lasem do swo­ich domów – w od­da­li sły­chać było prze­kleń­stwa rzu­ca­ne przez skunk­sa, który klął na czym świat stoi, że świe­tlik uciekł mu w mo­men­cie jego nie­uwa­gi. 

Koniec

Komentarze

Nie, bajka o zwie­rząt­kach to nie jest fan­ta­sy.

Witaj.

 

Na po­cząt­ku chcia­ła­bym na­pi­sać, że tytuł sko­ja­rzy­łam z ma­ka­brycz­nie gorz­kim i smut­nym (a jed­no­cze­śnie – prze­pięk­nym) opo­wia­da­niem pt. „Lisek i Za­ją­czek”, jakie przed wie­lo­ma laty prze­czy­ta­łam w „Fi­li­pin­ce”.

 

Gra­tu­lu­ję za­ję­cia pierw­sze­go miej­sca w opi­sa­nym w przed­mo­wie kon­kur­sie. :)

 

Opo­wieść za­baw­na, miej­sca­mi po­ja­wia się humor, język jest przy­stęp­ny i gład­ko się czyta. Po­stać ty­tu­ło­we­go bo­ha­te­ra urze­ka na­iw­no­ścią oraz do­bro­cią.

 

Z tech­nicz­nych:

 

Dość czę­sto w tek­ście wy­stę­pu­je wyraz „bar­dzo” (ok. 20 razy), cza­sa­mi nawet w tym samym zda­niu; np.:

Było to całe sześć pię­ter, jakie po­zo­sta­wi­ła po sobie pewna bar­dzo licz­na ro­dzi­na lisów z po­łu­dnia, która zmu­szo­na zo­sta­ła w bar­dzo szyb­kim tem­pie do opusz­cze­nia domu.

 

Wiele za­im­ków (i ja się z nimi zma­gam) rów­nież utrud­nia czy­ta­nie; np.:

norę, w któ­rej miesz­kał, sprze­da­li niedź­wie­dzio­wi, czego mały lis do­wie­dział się oso­bi­ście, po­nie­waż tego niedź­wie­dzia spo­tkał. – tu jesz­cze jest do­dat­ko­wo ko­lej­ne po­wtó­rze­nie w tym samym zda­niu

 

,,Jakoś mu­sie­li sobie ra­dzić" – tłu­ma­czył sobie mały lis, jed­nak na wszel­ki wy­pa­dek po­sta­no­wił, że za żadne skar­by świa­ta nie po­zwo­li za­miesz­kać ze sobą ni­ko­mu, kto zu­ży­wa za dużo po­wie­trza. – i tutaj takie po­wtó­rze­nie

 

I tu rów­nież:

Z liści drzew spa­da­ły kro­ple desz­czu, które osa­dzi­ły się tam po wie­czor­nym desz­czu, czyli dawno temu.

 

Tutaj w trzech ko­lej­nych zda­niach pada ten sam wyraz:

Cza­sem wy­cho­dzi­li na spa­cer po lesie, ale wtedy roz­ma­wia­li tylko o Ga­briel­ce i ni­cze­go cie­ka­we­go nie dało się pod­słu­chać. Po­zo­sta­wał im więc tylko te­le­wi­zor. Tej nocy w sa­lo­nie był tylko pan To­kar­ski.

 

Tu znowu mnó­stwo po­wtó­rzeń:

Mały lis, który sam nie mógł zro­bić nic, za­sta­na­wiał się nad jed­nym – czemu zza któ­rychś drzwi, któ­rych mi­ja­li po dro­dze mnó­stwo, nie wy­szedł żaden czło­wiek, który za­miast niego udzie­lił­by jej po­mo­cy?

 

I tutaj:

– Dzię­ku­ję – po­dzię­ko­wał mu mały lis, będąc mu jed­no­cze­śnie wdzięcz­ny za to…

A zatem pod kątem po­wtó­rzeń warto jesz­cze przej­rzeć całą treść.

 

Nie wie­rzą mu i śmie­ją się z niego za każ­dym razem, gdy mówi, że na nie­bie znaj­du­je się gwiaz­do­zbiór wiel­kiej i małej niedź­wie­dzi­cy. – nie mam pew­no­ści, ale nazwy gwiaz­do­zbio­rów po­win­ny być ra­czej pi­sa­ne wiel­ki­mi li­te­ra­mi

 

… a bor­suk dla­te­go, że nie uznał za godną ko­men­ta­rza hi­sto­rii kogoś, kto myli … – czy tu mnie po­win­no być „hi­sto­rię”?

 

… ale przy­pła­ci­łem za to wszyst­ko zdro­wiem nogi, wła­śnie tej, na którą teraz ku­le­ję. – moim zda­niem tu jest błęd­ne wy­ra­że­nie, bo płaci się za coś, a przy­pła­ca się coś zdro­wiem

 

Oni już nie bali się o życie pięk­ne ko­bie­ty – znali się na świe­cie ludzi o wiele le­piej, niż on, i wie­dzie­li, że młode ko­bie­ty za­wsze ra­to­wa­ne są z rąk mor­der­ców w ostat­niej chwi­li przez ich przy­stoj­nych na­rze­czo­nych. – li­te­rów­ka i po­wtó­rze­nie

 

Bor­suk i ja­strząb śmia­li się w naj­lep­sze, gdy znów roz­legł się cichy od­głos z chasz­czy. Obej­rzał się za sie­bie, lecz w ciem­no­ści nie do­strzegł ni­cze­go. Uznał lek­ko­myśl­nie, że się prze­sły­szał, i sku­pił się z po­wro­tem na se­ria­lu. – tu tak, jakby bra­ko­wa­ło czę­ści zdań, bo z dwóch ostat­nich wy­ni­ka, że to od­głos z chasz­czy obej­rzał się i sku­pił na fil­mie

 

 

Tutaj znowu chyba brak frag­men­tu tek­stu – naj­pierw mowa o prze­ra­że­niu na widok złego ban­dy­ty, a potem wiara w „ta­kich” do­brych ludzi (?):

Małe, pełne pytań, zwie­rzę, oglą­da­ło tę scenę z mie­sza­ni­ną prze­ra­że­nia i nie­do­wie­rza­nia na pysku. A po­zo­sta­ła trój­ka znów przy­glą­da­ła się jemu uważ­nie. Każde z nich pa­trzy­ło na niego z bólem – bor­su­ka, ja­strzę­bia i lisa ku­ter­no­gę bolał widok ma­łe­go lisa, dla któ­re­go ze­tknię­cie się z takim świa­tem i po­zna­nie uczuć, które temu wi­do­ko­wi to­wa­rzy­szy­ły, było ab­so­lut­ną ko­niecz­no­ścią.

Czy tylko tacy lu­dzie ist­nie­ją? – za­py­tał ku­ter­no­gę. Ten w jed­nej se­kun­dzie zmie­nił wyraz wy­krzy­wio­ne­go z bólu pyska na swoją dawną, wszech­wie­dzą­cą minę, jaką miał za każ­dym razem, gdy tylko mały lis na niego pa­trzył.

-Tak, ist­nie­ją – od­parł. – Ale ja, jak już oglą­dam ten se­rial do­brych parę lat, ani jed­ne­go nie wi­dzia­łem.

Ale trze­ba wie­rzyć, że tacy są – dodał bor­suk. – Co praw­da wiara po­le­ga na tym, by wie­rzyć w coś, czego się nigdy nie wi­dzia­ło i co po­dob­no nie ist­nie­je, ale jed­nak czyni ona cuda. Mu­sisz wie­rzyć w do­brych ludzi, mały lisie.

 

 

Raz pi­szesz „nora Ma­mu­cia” wiel­ki­mi li­te­ra­mi, innym razem – jeden człon małą li­te­rą, a to błąd or­to­gra­ficz­ny.

 

Tej wy­po­wie­dzi skunk­sa nie ro­zu­miem:

– ZNOWU TA CHO­LER­NA WIE­WIÓ­RA! – wy­darł się wście­kle skunks i ci­snął świe­tli­kiem o zie­mię. – ROZ­GA­DU­JE JA­KIEŚ PLOTY O MNIE I POTEM WSZY­SCY WIE­RZĄ W TE JEJ GŁU­PO­TY CO ZA STARA CHO­LE­RA JESZ­CZE RAZ COŚ TA­KIE­GO USŁY­SZĘ NIECH SIĘ DO­WIEM ŻE TO ONA ZNOWU ŁŻE PÓJDĘ NOR­MAL­NIE DO TEJ WIEDŹ­MY WY­GAR­NĘ JAK NIGDY NI­KO­MU SKOŃ­CZĄ SIĘ WRESZ­CIE TAKIE NU­ME­RY NA MI­ŁOŚĆ BOSKĄ ILE MOŻNA TO TO­LE­RO­WAĆ… – co wie­wiór­ka mó­wi­ła o nim? czemu wiel­ki­mi li­te­ra­mi i czemu bez prze­cin­ków?

 

Bu­tel­ka, z któ­rej pił, le­ża­ła prze­wró­co­na obok niego, a roz­la­na wódka w po­ło­wie wsią­kła w dywan, a w po­ło­wie stała na błysz­czą­cej, dę­bo­wej pod­ło­dze. – tutaj z kolei nie ro­zu­miem, co było z bu­tel­ką i wódką, le­ża­ła czy stała?

 

Po­zdra­wiam.

Pe­cu­nia non olet

Po­nie­waż uwiel­biam lisy, to się sku­si­łam, ale przy­znam, że fa­bu­łę nie za bar­dzo zro­zu­mia­łam. Na po­cząt­ku jest długa dy­gre­sja o miesz­ka­niach, potem zwie­rząt­ka pod­glą­da­ją ludzi i se­rial w te­le­wi­zji…

Ro­zu­miem, że to tekst ra­czej dla młod­szych czy­tel­ni­ków i ma być taki mi­lut­ko nie­po­waż­ny (jest), ale ja się oso­bi­ście gu­bi­łam w po­sta­ciach i wy­da­rze­niach i to mimo że fa­bu­ła jest pre­tek­sto­wa. Jest jed­nak tak za­gma­twa­na, cią­gle wpa­dasz w dy­gre­sje albo stru­mie­nie świa­do­mo­ści, że trud­no się w nią wcią­gnąć.

Lubię styl dy­gre­syj­ny, do­ce­niam próby nar­ra­cji lekko iro­nicz­nej, ale ca­łość nie­ste­ty wy­szła przy­cięż­ka, bo kon­wo­lut­ne zda­nia mają to do sie­bie, że trud­no je kon­stru­ować tak, żeby były cał­ko­wi­cie jasne. Jest tu parę za­baw­nych gier słow­nych, parę scen, które mnie uśmiech­nę­ły (nie­sub­li­ma­cja), ale ca­ło­ści przy­dał­by się od­świe­ża­ją­cy li­fting.

Zde­cy­do­wa­nie naj­le­piej wy­cho­dzą Ci po­sta­cie, one są fajne (ty­tu­ło­wy mały lisek jest uro­czy), widać też, że dał­byś radę ta­kiej iro­nicz­nej, sa­mo­świa­do­mej, dy­gre­syj­nej nar­ra­cji, ale warto by ją choć tro­chę zdy­scy­pli­no­wać, żeby było widać, że jest ona za­my­słem au­tor­skim, a nie wy­ni­kiem szyb­ko bie­gną­cych przed sie­bie myśli ;)

 

Po­ni­żej bar­dzo wy­biór­cza ła­pan­ka, te miej­sca, gdzie za­wie­si­łam się naj­bar­dziej. Dziw­ne rze­czy się tu miej­sca­mi wy­pra­wia­ją ze skład­nią i z fra­ze­olo­gi­zma­mi.

 

któ­rym w rze­czy samej miał być on sam. Wy­star­czy­ło, by sta­nął przy czy­imś su­szą­cym się pra­niu, by jego wła­ści­ciel wy­biegł z domu jak sza­lo­ny

W dru­gim zda­niu skład­nia spra­wia, że wła­ści­ciel wy­da­je się być wła­ści­cie­lem lisa, a nie pra­nia ;)

 

Nigdy nie zba­czał z udep­ta­nej, bez­piecz­nej ścież­ki, co, będąc małym lisem bra­nym po­wszech­nie za coś tak nie­po­zor­ne­go jak błęd­ny ognik, wy­da­je się roz­sąd­nym roz­wią­za­niem.

Uni­kaj ta­kich kon­struk­cji imie­sło­wo­wych, bo tu skład­nia, a wraz z nią sens zda­nia, roz­pa­da się na ka­wał­ki. → “… co dla ma­łe­go lisa bra­ne­go po­wszech­nie…” i po pro­ble­mie.

 

gdy zo­ba­czył, jak jakiś niedź­wiedź stoi w cie­niu drze­wa

A nie le­piej po pro­stu, bez zbęd­nych kom­pli­ka­cji skła­dnio­wych: “gdy zo­ba­czył sto­ją­ce­go w cie­niu drze­wa niedź­wie­dzia”?

 

co za­sła­niał swo­imi sze­ro­ki­mi bar­ka­mi

Ra­czej nie cu­dzy­mi ;) Z za­im­kiem “swój” warto wal­czyć, bo to słów­ko śmieć, w 99% przy­pad­ków nie­po­trzeb­ne.

 

Po­wie­dział, że chce od­se­pa­ro­wać się od in­nych niedź­wie­dzi, po­nie­waż czuje się przez nich lek­ce­wa­żo­ny.

→ przez nie. “Przez nich” tylko dla rze­czow­ni­ków oso­bo­wych, a z gra­ma­tycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia niedź­wiedź jest za­le­d­wie oży­wio­ny, nawet w bajce zwie­rzę­cej ;)

 

nie po­zwo­li za­miesz­kać ze sobą ni­ko­mu, kto zu­ży­wa za dużo po­wie­trza

Pew­ne­go wie­czo­ra, leżąc na zwit­ku słomy w swoim schro­nie i pa­trząc smut­no na wy­so­ki strop, zro­zu­miał, co jest nie tak.

Ra­czej: kiedy leżał

 

Po­dob­no czę­sto można było go zo­ba­czyć sie­dzą­ce­go z te­le­sko­pem na skar­pie nie­opo­dal jego sza­ła­su, ale mały lis z sobie tylko zna­nych po­wo­dów nigdy do niego nie po­szedł.

“Jego” cał­ko­wi­cie zbęd­ne, bo wiemy, o jakim sza­ła­sie mowa, więc tu na do­da­tek tro­chę nie wia­do­mo, do kogo się ten za­imek od­no­si, a nic nie wnosi ;) (Pun in­ten­ded) Plus daje nie­po­trzeb­ne po­wtó­rze­nie

 

Je­dy­ne okno domu pań­stwa To­kar­skich, w któ­rym pa­li­ło się świa­tło, mie­ści­ło się w okrą­głym sa­lo­nie

Okno nie może mie­ścić się w sa­lo­nie, chyba że je usta­wio­no na środ­ku po­miesz­cze­nia. Może: na­le­ża­ło?

 

W bla­dym świe­tle krysz­ta­ło­we­go ży­ran­do­la wolno wiły się siwe smugi dymu, które za­mie­nia­ły się w silne smoki, które wal­czy­ły ze sobą

A nie ma jej, bo pew­nie po­je­cha­ła z Ga­briel­ką do szpi­ta­la, bo to czę­sto miało miej­sce w nocy.

Co miało miej­sce w nocy???

 

ten po­twor­ny strach o opar­te na wło­sku ja­strzę­bie życie

Na wło­sku coś wisi, nie opie­ra się.

 

W sa­lo­nie roz­le­gły się fan­fa­ry do­cho­dzą­ce z te­le­wi­zo­ra.

Nie­zbyt zgrab­ne zda­nie. Le­piej np. “Ze sto­ją­ce­go w sa­lo­nie te­le­wi­zo­ra do­bie­gły fan­fa­ry”.

 

prych­nął nią, nie wie­dzieć czemu[+,] or­dy­nar­nie na dywan,

Nie prze­ko­nu­je mnie fra­ze­olo­gizm “prych­nąć wódką or­dy­nar­nie”. Splu­nąć, tak.

http://altronapoleone.home.blog

Bajka o zwie­rząt­kach i lu­dziach wi­dzia­nych ocza­mi zwie­rzą­tek. To chyba nie jest fan­ta­sy, ale nie szko­dzi. 

Po kilku pierw­szych zda­niach i nie mo­głam po­zbyć się wra­że­nia, że już to czy­ta­łam, a po paru dal­szych na­bra­łam pew­no­ści, że to opo­wia­da­nie już kie­dyś było pre­zen­to­wa­ne na stro­nie. ATu­chol­ko, czemu za­mie­ści­łeś ten tekst po­wtór­nie?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

re­gu­la­to­rzy, tak, kie­dyś za­mie­ści­łam ten tekst, ale spo­tkał się z gra­dem kry­ty­ki, więc po­sta­no­wi­łam go usu­nąć i za­sta­no­wić się, czy nie spę­dzić nad nim tro­chę czasu i nie zmie­nić tego i owego. Jed­nak po pew­nym cza­sie do­szłam do wnio­sku, że ten tekst wła­śnie w ta­kiej for­mie wy­grał ogól­no­pol­ski kon­kurs i zjed­nał serce nie­jed­ne­go czy­tel­ni­ka, więc nie będę nic w nim zmie­niać. Każ­de­go się nie da za­do­wo­lić, jed­ne­mu się ten tekst spodo­ba, dru­gie­mu nie, więc zde­cy­do­wa­łam go jed­nak znów umie­ścić.

Ro­zu­miem, aTu­chol­ko. I dzię­ku­ję za wy­ja­śnie­nia. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­do­ba­ło mi się. Zwłasz­cza pierw­sza część, przy­go­dy miesz­ka­nio­we i miś-astro­nom. Druga cześć “pod­do­mo­wa” mniej an­ga­żu­ją­ca, lecz wciąż wy­peł­nio­na sym­pa­tycz­ny­mi po­sta­cia­mi.

zyg­fry­d89 dzię­ku­ję :)

Sym­pa­tycz­na opo­wiast­ka. Jeśli ma być dla dzie­ci, przy­dał­by się jakiś morał.

będąc małym lisem bra­nym po­wszech­nie za coś tak nie­po­zor­ne­go jak błęd­ny ognik, wy­da­je się roz­sąd­nym roz­wią­za­niem.

W zda­niach tego typu nie wolno zmie­niać pod­mio­tu, bo wy­cho­dzą bzdu­ry.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka