Tegoroczna wiosna niczym miała się nie różnić od poprzednich, jednak w marcu, poza ciepłym powietrzem z dolin, wiatr przygnał również Zuzkę Curusiową, do tego wystrojoną jak na Święty Marcin. Stare babsko – trzydziesta piąta wiosna już kark jej przyginała – miłą było odmianą od starych pryków z czyrakami i młodych byczków z rzeżączką, choć burzyła wieloletni mir pustelnika. Tak się bowiem przyjęło, że chłopy do gaju, do Michała zachodzą, a baby wiedźmę w borze odwiedzają. A wiedźmy, wiadomo, pustelnik nienawidził z wzajemnością.
 Zuzka ledwie próg domu przekroczyła, a już jęła spódnice podwijać: jedną, drugą, trzecią.
 – Michale Pustelniku, w krzyżu mnie łupie, o tu. – Wypięła dwa krągłe pośladki i palcem pomiędzy nie wskazała.
 Coś zachrobotało pod łóżkiem. Staruszek przełknął głośno ślinę i pożałował, że dopiero co do pieca drwa dorzucił – taki gorąc się w chałupie zrobił.
 – Krzyż to trochę wyżej – odpowiedział drżącym głosem i przeżegnał się szybko. – O, tu. – Opuścił spódnice kobiety i dłoń przyłożył tam, gdzie kończył się gorset w kolorowe kwiaty.
 Przycisnął, zatoczył dłonią krąg na skórze, ścisnął w palcach. Zuza syknęła, aż biodrami do przodu rzuciła, a pustelnik tylko głową z ulgą pokiwał.
 – Maści namieszam. Jutra gotowa będzie, przyślijcie męża, a na ten czas niech wam ciepłe okłady robi z kory wierzby.
 Kobieta opuściła ramiona, jakby innej recepty oczekiwała.
 – Sama przyjdę, z niego żadnego pożytku nie ma – powiedziała.
 Znów się Michał przeżegnał, ale przytaknął, bo nie trzeba w żeniaczki iść, żeby wiedzieć, że ze starą babą nie ma co zadzierać. Rozpiął koszulę pod szyją, bo jeszcze jedno chciał powiedzieć.
 – Aby wam żadne diabły łona ogniem piekielnym nie przypiekły, pantalony noście. Ino świeże.
 Odwróciła się Curusiowa z krzywym uśmiechem, trochę spode łba spojrzała, a trochę smutno, ale przytaknęła i poszła.
 Ledwie wśród drzew zniknęła, westchnął Michał głęboko i w chałupie okna pootwierał. Niech przeciąg wygna wszystkie złe myśli, co z Zuzką przyszły.
 Coś zagwizdało i jęło się gramolić spod łóżka.
 – Dyć, pustelnik z ciebie albo wzorowy, albo chujowy. Zależy jak na to patrzeć – powiedziało pokraczne stworzenie, nie większe niż kot, za to łyse i do niczego niepodobne.
 Michał już niemal wystudził rozpalone lędźwie i głowę, gdy ta znów zaczęła się gotować.
 – A ty co tu robisz, Francik? Do Wielkiej Nocy jeszcze miesiąc z okładem – ofuknął domowego stwora.
 Chochołek Francik przypałętał się do Michała, gdy pustelnik ze śpiewem na ustach szedł do swej chaty. Przedrzeźniał i przezywał biedaka, figle płatał, a ten nijak nie potrafił sobie poradzić, aż sięgnął do zapasów bimbru i schlał się do nieprzytomności. Z natury złośliwy chochołek szybko w melancholię popadł, bo ileż można wyśmiewać jednego człeka? Tedy rozejm zawarli, że w drogę wchodzić sobie nie będą, a nawet na każdą Wigilię Bożego Narodzenia i w Niedzielę Zmartwychwstania do wspólnego stołu siądą.
 – Biały tyłek Zuzki mnie przyzwał, bo to ładny tyłek był. A Zuzce, jak i wszystkim innym wiadomo, że dobry pustelnik dupczy, jak mu się panna wypina.
 – To nie panna, tylko mężatka. I nie chciałem, i nie wypadało. Co ci w ogóle do tego?
 Chochołek wzruszył ramionami, ale wyszczerzył zęby chytrze, jak to złośliwy stwór.
 – Co w pustelni się staje, w pustelni ostaje – powiedział powoli.
 Francik ledwie uskoczył przed lecącą chochlą.
 – Idź precz i żebym cię przed Wielką Nocą nie widział!
 Michał chwycił jeszcze miotłę i za chochołkiem wymachiwał, bo choć to puste słowa i nawet złej myśli nie zasiały, to sprawiły, że już nie patrzył na niektóre sprawy tak samo.
  
 ***
  
 Na drugi dzień Zuzka już od progu kożuch i gorset zdjęła.
 – Taki tu gorąc, pustelniku, macie. Maści namieszaliście?
 Michał nie zważał, że znów strojna w kolorowe kwiaty przyszła, zaczął z kociołka maść wygrzebywać i napełniać nią naczynie. Coś zagwizdało spod łóżka, aż się mężczyzna wzdrygnął, ale Francika nie dojrzał.
 – Proszę, niech wam mąż… – Przerwał, bo odwrócił się do Zuzy, a ta już bez koszuli stała, nagusieńka od pasa w górę. Gęsia skóra ją oblazła, a piersi, których do niczego przyrównać nie potrafił, stwardniały, bo w chacie wcale gorąco nie było i wiatr gnał od jednego okna do drugiego.
 Michał zerkał na cycki Zuzki, a cycki spoglądały na niego. W gardle wyschło mu jak w bożonarodzeniowy poranek po Wigilii z chochołkiem, pot ściekał po skroniach. Wzdychnął i wszystkie siły zbierając, odwrócił się do ściany. W świetle paleniska zobaczył, jak Francik wygląda zza stągwi z szeroko otwartymi oczami.
 „Co w pustelni się staje, w pustelni ostaje” – jakby usłyszał szept chochołka.
 Pokręcił głową i zacisnął powieki.
 – Zuzko – zaczął, z trudem podnosząc wzrok. – Jakiś zły duch toczy twe myśli, że przyszłaś pocieszenia szukać w ramionach starego pustelnika.
 Kobieta wnet spąsowiała i wzrok spuściła. Lekko bokiem stanęła, a rękoma błądziła po ciele, jakby nie wiedziała, co powinna zasłonić.
 Pustelnik zerwał koc z łóżka, zarzucił na nagie ciało Zuzki, pozamykał okna, by się nie zaziębiła i siadł, tuląc ją, jak matka tuli dziecko. Kobieta toczyła wielkie łzy, pociągała nosem i trzęsła się przy tym jak dwukółka na kocich łbach.
 – Mąż mój, Antek ochlejmorda – zaczęła – już trzy lata mijają, jak z siwuchą pakt diabelski zawarł. On ją w mordę leje, ona go przez łeb siecze. Strach mnie co dzień bierze, czy z karczmy wróci, bo gadają, że pruskie oficery za darmo spijają, by wojskowy kontrakt na dwadzieścia lat do podpisu dać. A to chłop niezgorszy, cham zwykły, ale i dzieci, i mnie nie bija, nie krzyczy, nie gwałci. Ale też nie przytuli i nie pocieszy. Niegdyś patrzył na mię jak na skarb cenniejszy ode złota, a teraz? – Machnęła ręką. – A ja wciąż niestara, choć też nie podlotka, i kochać chcę jak wtedy, gdy porywał mnie od rodzicieli.
 Rozpłakała się kobiecina bez reszty, a Michał jął dumać, co począć trzeba. Bo choć sam przed żeniaczką uciekł, już go z wiedźmą swatali, to niejeden chłop do niego po radę przychodził, tedy wiedział, co w żonatych duszach gra.
 – Chłop się nigdy nie przyzna, ale i jemu ciężko. Pewnie też chciałby do tych lat wrócić, bo chłopskie serca miłości łakną bardziej niźli siwuchy w szary zmierzch. Toć zrobimy tedy tak…
 Uradził Michał plan działania, jak to Antka od wódki wyswobodzić, a Zuza miała mu co tydzień spowiadać, jak postępy idą. W międzyczasie w pustym kotle chochlą mieszał, by tylko nie patrzeć, jak kobieta na powrót koszulę i gorset przywdziewa. Zoczył Francika i syknął, i prychnął, ale stwór wciąż się gapił.
  
 ***
  
 Chwilę po tym, jak wyszła, do chaty pustelnika wszedł rudy chłopak. Francik ledwie umknął przed jego oczami. Przybysz zmierzył Michała i wnętrze chaty wzrokiem dumnym, jakby nie chłopskim, a jednocześnie rozniósł po chałupie odór zjełczałego masła i szczyn. Siadł na krześle i czekał, co na te bezczelności gospodarz powie.
 Nie po włosach, lecz po fetorze, Michał poznał Rostka Gudbaja, bo nikt tak nie śmierdzi jak szpicle i plotkarze. A Rostek największym był plotkarzem we wsi. Istna baba w chłopskiej skórze, ale w jego pogłoskach zawsze prawda się kryła, a od siebie dodawał tylko trochę.
 Pustelnik milczał, bo z myśli wciąż jeszcze próbował wyrugować cycki Zuzy.
 Przybysz nie wytrzymał. Westchnął i sam zaczął, choć pogardliwy grymas wciąż tkwił mu na twarzy.
 – Na czarach się znacie, prawda? Wszak dobry z was pustelnik. – Uniósł brwi w pytającym grymasie.
 Michał nic nie odparł.
 – A dobry pustelnik – ciągnął Gudbaj – dziewki dupczy, wszyscy to wiedzą. Zuza Curusiowa u was była, najsampierw widziałem, jak idzie do gaju, bo droga obok mojej chaty prowadzi. A później samem przez otwarte okno widział, jak przed tobą cyckami świeciła. Tyś ją wydupczył na wszystkie strony, stary zbereźniku. Niech się o tym dowie jej gach, Antek Curuś. Chłopina wielki jak dąb, z łatwością ci kości przetrąci, a za czary po chałupie czerwonego kura puści.
 Urosła gula w gardle Michała.
 – Idźcie precz, szatanie – krzyknął, choć bez przekonania.
 Rostek tylko podniósł uspokajająco dłoń.
 – Kto do was chodzi zawsze wszyscy ode mnie wiedzą. Zmilczę o hecach, jakie tu wyprawialiście, ale tylko jak swe czary w ruch puścicie. – Patrzył uważnie na Michała, a ten z niedowierzania gębę otwierał. – Ta Zuza zdrowa, cycki jej u pasa jeszcze nie wiszą. Miłosnych eliksirów uwarzcie, urok rzućcie, czy inną klątwę. Czarcim sposobem sprawcie, żeby mi dać przyszła. Na jutro będzie gotowe?
 A skoro starzec nie zaprzeczył, wstał i ruszył do wyjścia. Drzwi same trzasnęły za nieproszonym gościem.
 – A to chuj – usłyszał Michał spod łóżka.
  
 ***
  
 Siedział pustelnik wieczorem w świetle paleniska. Wygrzebał z ziemianki butelkę najmocniejszej gorzałki, siadł z cynowym kubkiem przy blacie. Niedługo czekać musiał, Francik wszedł na drugi koniec stołu i gestem poprosił, by jemu też nalać.
 Siedzieli w milczeniu, bo tak też można wódkę pić – razem, choć pogrążeni we własnych myślach. Trzy ćwierci butelki wychlali, jak przemówił chochołek zachrypłym głosem:
 – Wkurwił mnie.
 Obaj tylko pokiwali głowami i wciąż milczeli. W milczeniu znaleźli kolejną flaszkę, w milczeniu pili dalej, aż przyszedł ten moment, gdy wyznali sobie braterską miłość. Francik jednak na tym nie skończył.
 – W drogę mi czas, Michale. Przybyłem tu w pierwszy dzień twego pustelnikowania i dobrze mi się żyło z tobą pod dachem. Ale to nie po chochołkowemu całe życie w jednym miejscu spędzić.
 Michał słuchał.
 – Wypraw mnie w długą z tym kurwim synem. Jak Zuzka powiada, po gospodach prusackie oficery chadzają, do armii werbują, przyda mi się taka przygoda. Gudbajowi także. Niech tylko chłopina z tej chaty ze śpiewem na ustach wyjdzie, a resztę sam załatwię.
 Wiedzieć trzeba, że taka chochołków natura – przystają do tych, co z wesołą melodią na ustach ich mijają.
 Pustelnik słuchał przyjaciela i tylko głową kiwał, jak to się robi pijackim zwyczajem, gdy żal za gardło ściska.
  
 ***
  
 Rostek przyszedł nazajutrz, a pustelnik zauważył, że zadbany, wykąpany, bo zjełczałym masłem czuć było tylko trochę.
 Nad paleniskiem już pyrkał wywar ze wszystkiego, co wokół chaty znaleźli: trawy, spróchniałych gałęzi, wczesnowiosennych kwiatów, wody z kałuży, ale i ptasich gówien, martwej myszy i obgryzionych kości. Na sam koniec Michał i Francik naszczali jeszcze do kociołka. Cała chałupa zaśmierdła, ale pustelnik stwierdził, że warto było.
 Chytry uśmieszek Rostka szybko przygasł.
 – Dajcie jeszcze wasze kłaki – powiedział Michał. Nic to nie dawało, nawet w diabelskiej magii, ale ohydna to rzecz pić własne włosy, więc pustelnik nie wahał się ani chwili.
 – A teraz słuchajcież, jak Zuzę do wyra zagonić. Wypijecie ten tu eliksir miłości…
 – Ile? – zapytał rudy, zatykając nos.
 Michał wpatrywał się w bulgoczącą breję.
 – Chochelkę. – Usłyszał chrząknięcie spod łóżka. – Ale dla pewności wypijecie całą kwartę.
 Gudbaj zzieleniał.
 – I w manierkę weźmiecie, by popijać co sto kroków – dodał pustelnik, ukradkiem sprawdzając, czy nie pozwolił sobie na zbyt dużo. – A teraz najważniejsze. Jak już łykniecie eliksir, odejść stąd musicie w te pędy z pieśnią na ustach i śpiewać musicie aż do pierwszych rozstajów. Śpiewajcie, co chcecie, byle wesoło i z całego serca, bo to o serce Zuzy igry się toczą.
 Rostek spuścił ramiona, a z twarzy zniknęła buńczuczna pewność siebie.
 – Nie kantujecie mnie aby, czarowniku? Bo jak nie zadziała, to krotochwila wróci do ciebie szybciej niż wicher.
 – Magia starożytnych przodków potrzebuje rytuału, a kto ceremonii nie dopełni, ten klątwę na się sprowadzi.
 Gudbaj wychodził trzy razy z chaty, by zaczerpnąć powietrza, zanim nos zatkał i łyknął wywaru.
 – Nie uroń ani kropli – przestrzegał Michał i z maskowaną dziką uciechą patrzył na chłystka.
 Ten, jak już zaczerpnął powietrza, zaintonował:
 – Z tamtej strony jeziora, stoi lipka zielona…
 I pognał do wsi. Michał ledwie uchwycił moment, gdy w ślad za Rostkiem ruszył Francik. Jeszcze przez chwilę słyszał, jak ich głosy się nakładają, a potem wszystko zagłuszyły wiatr i ptaki.
 I żal. Bo pustelnik zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu jest naprawdę sam. Żaden stwór domowy mu chaty nie nawiedza, a samotność jest najgorszą trwogą dla człowieka.
 Wywalił więc kocioł z resztkami miłosnych eliksirów daleko za chatę, wszystkie okna pootwierał, a sam w strumieniu twarz przemył, włosy ulizał i poszedł do boru, do chaty wiedźmy. Bo przecież być tak nie może, żeby człowiek nie mógł się na kogo złościć i z kim godzić. A do Wielkiej Nocy został jeno miesiąc z okładem.