
To miał być nokturn, lecz zabrakło mi czasu.
To miał być nokturn, lecz zabrakło mi czasu.
Wysypana żwirem ścieżka wiła się między klombami, jaśniejąc w mroku nocy. Ciemna zieleń liści klonu oraz cyprysowych igieł napawała mdlącym niepokojem. Czerwień hibiskusów przywodziła na myśl zakrzepłą krew i nawet jasny róż azalii, za dnia tak delikatnych i lekkich, w ciemności nabierał ciężaru, jakby przemieniony w kłęby duszącego dymu.
Ścieżka prowadziła do kamiennej chaty. Z wnętrza niewielkiego budynku wydobywało się ciepłe światło, z każdą sekundą coraz intensywniejsze. Wtem pomarańczowe płomyki wpełzły na szyby okien, a przez szczeliny w drzwiach zaczynał przesączać się dym. Ze środka dobiegły trzaski.
Żółty blask zalał klony, cyprysy i płatki kwiatów. Nagle roślinnością wstrząsnęła fala uderzeniowa. Towarzyszący jej huk rozdarł na strzępy nocną ciszę. Deszcz kamiennych odłamków spadł na klomby, łamiąc gałęzie oraz łodygi, gniotąc czerwień hibiskusów i róż azalii. Chata przemieniła się w płonące gruzy. W oddali ujadały psy. Bił dzwon alarmowy.
Żwir zachrzęścił pod stopami postaci odzianej w biel. Mijając spustoszenie szybkim krokiem, rozglądała się z wyrazem niedowierzania w wytrzeszczonych oczach. Gdy dotarła do końca ścieżki, jej skóra przybrała kolor odzienia. Spojrzenie opuściły wątpliwości. Wiedziała już, co się stało. Chwyciła się za głowę i rozwarła usta do krzyku.
***
Gładko ogolony mężczyzna ostatni raz powiódł wzrokiem po artykule, po czym odłożył gazetę na stolik. Legł na plecach, kładąc ręce pod głową. Wziął głęboki wdech. W pokoju hotelowym było odrobinę duszno. Łóżko nie zachwycało miękkością. W porównaniu z wygodami, do których przywykł w przeciągu ostatnich miesięcy, to miejsce sprawiało wrażenie małego czyśćca. Kompletnie mu to nie przeszkadzało. Miał dość obrastania tłuszczem. Nadszedł czas odnowy.
Dźwignął się z łóżka, przeszedł po skrzypiącej podłodze do okna i je otworzył. Zadrżał dotknięty chłodnym podmuchem. Oceaniczna piana rozbryzgiwała się o skały u podnóża wzniesienia, na którym stał hotel. Słońce nabierało rumieńców, zbliżając się do horyzontu. Dochodziło wpół do ósmej.
Zerknął na stolik w kącie pokoju. Na szarym blacie idealnie starczyłoby miejsca dla maszyny do pisania oraz podręcznego kajetu. Mężczyzna zaczął się zastanawiać. Jeśli wyszedłby na miasto w tym momencie, może zdążyłby zajść do sklepu wielobranżowego. Jadąc autobusem w stronę hotelu, widział jeden po drodze. Wydawało mu się, że na tabliczce z godzinami otwarcia widniała dwudziestka. Zakupiłby maszynę i już dziś w nocy rozpoczął pracę nad nowym debiutem.
Przekroczywszy próg hotelu, z lubością zaciągnął się rześkim powietrzem. Tak wspaniale smakuje świeży start. Sprężyście ruszył drogą zbiegającą ze wzgórza.
Przechodził obok kolejnych knajpek oraz siedzących przed nimi mężczyzn. Rozpiąwszy górne guziki koszul, eksponowali siwiejące włoski. Wyposażeni w szklanki z winem oraz papierosy badawczo spoglądali na przybysza, zapewne próbując odgadnąć miejsce jego pochodzenia po samym wyglądzie. Z początku uśmiechał się do nich i posyłał dobroduszne skinienia, jednak oni pozdrawiali go niechętnie. Podejrzliwie marszczyli brwi. Przyśpieszył kroku, opuszczając głowę coraz niżej.
Właścicielem sklepu okazał się podobny osobnik. Całkiem już posiwiały, drobny staruszek palił papierosa wsparty o framugę drzwi. Mężczyzna wydukał „dobry wieczór” i na tym skończyła się jego znajomość języka. Starzec zaciągnął się jeszcze parę razy, bez skrępowania studiując postać potencjalnego klienta. Wreszcie zgasił papierosa w popielniczce ustawionej na parapecie, po czym wszedł do sklepiku.
Wstąpił za ladę, przecinającą w pół ciasne wnętrze. Na regałach, ustawionych wzdłuż ścian bez zachowania choćby pozornego ładu walały się przedmioty przeróżnej kategorii. Od drobnych szpargałów, jak puste słoiki, pędzelki, zegarki, talie kart i masa innego badziewia, przez stosy używanych książek, po garnki, rondle, patelnie, dzbany, wazony, butelki wypełnione jakąś samoróbką i tak można by wymieniać w nieskończoność składowe wielobarwnej mozaiki.
Jednak maszyny do pisania nie było widać. Przybysz na migi próbował przekazać sprzedawcy, czego szuka, stukając palcami w klawisze z powietrza. Starzec podrapał się po głowie, potem wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami. Zaproponował jeszcze kartkę papieru oraz pióro, lecz mężczyzna odmówił. W ostatnim wcieleniu tworzył w ten sposób, potrzebował odmiany. Pożegnawszy się z właścicielem sklepu, wyszedł na ulicę.
Obejrzawszy się na ścieżkę, którą tu dotarł, poczuł niesmak. Otoczenie pociemniało. Do bywalców knajpek dołączyli kolejni. Podśpiewywali i przekrzykiwali się nawzajem. Bardzo nie chciał ponownie czuć na sobie wścibskich spojrzeń. Wybrał się więc w głąb miasteczka, uznawszy, że będzie to dobra okazja do zwiedzenia okolicy.
Miejscowość mimo świetnego położenia, nie przyciągała wielu turystów. Z jakiegoś powodu straciła ich uwagę, na rzecz podobnych punktów na mapie, lecz właśnie dzięki temu idealnie pasowała, by się w niej zaszyć i zacząć nowe życie.
Mężczyzna napotkał znak wskazujący drogę do ruin. Bez zbędnego namysłu udał się w odpowiednim kierunku. Maszerował między kamiennymi budynkami, stawiając każdy kolejny krok w coraz głębszej ciemności.
Wspiął się na niewysokie wzgórze. Na szczycie wybrakowany murek z piaskowca otaczał pozostałości budynku: łuk wejścia, fragment ściany oraz kolumnę niepodtrzymującą już niczego.
Mężczyzna przeszedł przez wyrwę w murze, następnie ruszył w stronę wejścia. Za progiem rozciągała się posadzka z popękanych kamiennych płyt, wyznaczając wymiary budynku. Na oko, nie więcej niż siedemdziesiąt metrów kwadratowych. Na fragmencie ściany wisiała ramka. Umieszczono w niej rycinę, przedstawiającą kościół. Mrużył oczy, by odczytać podpis. Nie znał języka, więc jedyna informacja, jaką z tego wyciągnął, to liczba: 1798. Z pewnością rok, ale czy powstania ryciny, czy zbudowania kościoła, czy też jego zburzenia, nie był w stanie stwierdzić.
W miejscu przeciwległej ściany rozciągał się widok na miasteczko. Światła w oknach domów jarzyły się jak iskry w popiele. Dalej, za zabudowaniami, oceaniczne fale połyskiwały srebrzyście, odbijając blask rozgwieżdżonego nieba.
Gdy trwał zapatrzony w ten krajobraz, nagle poczuł, że skostniały mu dłonie. Ni z tego, ni z owego zrobiło się o wiele zimniej. I ciszej. Wiatr przestał szumieć. Tak samo ocean i miasto zamilkły, jakby oddzielono je dźwiękoszczelną barierą. Z lewej strony wyłapał jakiś szelest. Pod łukiem stał nieznajomy w prochowcu i kapeluszu. Jego pokaźny brzuch opinała kamizelka. Szerokością barków idealnie wpasował się w wejście. Pod pachą trzymał gazetę i to ona tak szeleściła. Nie wyglądał na tutejszego.
Postawił krok naprzód. Maleńkie oczka, wąsko osadzone w bulwiastej głowie, były pełne wesołości, mięsiste usta zaś szeroko rozciągnięte.
– Dobry wieczór, panie Partulanie – rzekł.
Mężczyzna głośno przełknął ślinę. Skąd ten człowiek zna jego nowe nazwisko?
Rosły nieznajomy zatrzymał się przy rycinie kościoła. Rzewnie westchnął.
– Nic nie trwa wiecznie, czyż nie? – podjął. – Świątynia, człowiek, wszystko prędzej czy później ukorzy się przed biegiem wskazówek zegara.
Partulan nie odpowiadał. Sterczał jak słup, mając wrażenie, że śni.
– Pamięć nie przeminie przez jakiś czas – ciągnął rosły. – Być może nigdy. – Wyjął gazetę spod pachy, rozprostował ją.
Partulan wybałuszył oczy. To był egzemplarz, który ze sobą przywiózł.
– Skąd…? Jak…? – mamrotał.
Tamten nie zwrócił uwagi, tylko przeczytał:
– Eksplozja w posiadłości należącej do bogatej mieszczanki! – wykrzykiwał niby uliczny sprzedawca prasy. – Zginął młody poeta, dwudziestosześcioletni René Daqen, doprowadziwszy do wybuchu kilkunastu beczek z rumem. Do zdarzenia doszło w nocy z czternastego na piętny października. Jak podają źródła, wcześniej młody twórca, zamieszkujący w posiadłości madame Parru, wykazywał objawy silnej chandry. Coraz częściej zaglądał do kieliszka. Prawdopodobnie zabrawszy ze sobą zapas dynamitu, przekradł się do składziku na alkohol. Spożył duże ilości trunków, co doprowadziło do utraty przez niego przytomności. Świeca zrzucona na posadzkę wznieciła pożar. Ładunki wybuchowe eksplodowały. Mecenaska, a wraz z nią miejskie środowisko twórcze, pogrążają się w żałobie.
Uniósł wzrok znad gazety.
– Poeci to takie delikatne stworzenia. Nie są w stanie udźwignąć własnego geniuszu. Co pan sądzi na ten temat, panie Partulan?
– Czego chcesz? Pieniędzy?
Wielkolud się uśmiechnął. Wsadził rękę do kieszeni.
– Albo proszę posłuchać tego. – Rozprostował skrawek papieru na dłoni. Zaczął czytać z nienagannym niemieckim akcentem: – Joachim Blummenstein, powieściopisarz żydowskiego pochodzenia zaginął wśród wysokich gór masywu Bernina. Do Szwajcarii przybył razem z narzeczoną oraz zaprzyjaźnioną parą. Jako jedyny z czwórki obstawał przy wyborze trudniejszego szlaku i w końcu wybrał się nim samotnie. Od ranka wymarszu nikt go nie widział. Służby wielokrotnie przeszukały teren. Znaleziono wyłącznie kij do wspinaczki będący własnością Blummensteina… I po co mu to było? Pragnął wyzwania? Przygody? – zapytał.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wyciągnął kolejny wycinek.
– To też niezłe: Tytus Kłosiński, krakowski pisarz młodego pokolenia, zastrzelony przez policjanta! – Polszczyzną także posługiwał się bez zarzutu. – Podczas jednej z hucznych balang, urządzanych w Zakopanem przez grupy artystyczne, niedawny debiutant odurzony eterem oraz przebrany za pirata rozpoczął pochód przez Krupówki. Jedna z napotkanych kobiet nie na żarty przestraszyła się atrapy pistoletu, w który wyposażony był Kłosiński. Pobiegła, by zawiadomić policjanta. Stróż prawa nie przebierał w środkach. Dobył pistoletu i nie mogąc wymusić posłuszeństwa na uzbrojonym, nadpobudliwym osobniku pociągnął za spust. Kłosiński zginął na miejscu. Pochowano go wczoraj na zakopiańskim cmentarzu. W pogrzebie uczestniczyły wielkie artystyczne osobistości. Zgodnie stwierdzono, iż młody Tytus świetnie się zapowiadał i to wielka strata dla literatury polskiej.
Pomimo panującego zimna, Partulan czuł, jak spływają po nim krople potu. Zaschło mu też w ustach. Nie był w stanie drgnąć ani wydusić z siebie słowa.
– To ci heca – stwierdził wielkolud. – Prawdziwy miłośnik mocnych wrażeń. Podsumujmy: pierwszego zabił smutek, drugiego chęć zdobywania szczytów, trzeciego dobra zabawa. Co ich łączy?
Partulan doskonale znał odpowiedź na to pytanie, lecz gardło wciąż miał ściśnięte.
– Nie żyją, rzecz jasna. A oto oni. – Rosły wyciągnął rękę w stronę łuku wejścia.
Do ruin jedna za drugą wkroczyły cztery postacie. Jako pierwszy szedł szczupły, długowłosy i brodaty jegomość w dobrze skrojonym limonkowym surducie. Za nim nieco tęższy wąsacz w podróżnym płaszczu. Kolejny muskularny, ze zwichrzoną fryzurą, w rozchełstanej białej koszuli splamionej czerwienią na lewej piersi. Ostatni przygarbiony mizerota, wyraźnie najmłodszy z czwórki, z rzadkim wąsikiem pod nosem.
Gdy ustawili się w rzędzie jeden obok drugiego, dało się dostrzec, że mierzą tyle samo i posiadają identyczne rysy twarzy. Partulan spoglądał na swe poprzednie tożsamości sterczące bez ruchu w srebrnym świetle nocnego nieba. Na usta cisnęło mu się wiele pytań, spośród których zadał jedno:
– Coś ty za jeden? – rzucił w stronę wielkoluda.
– Możesz mówić mi Klarenc – odparł tamten, następnie, wskazując na czwórkę, dodał – A panowie to się chyba już znają.
Nie dało się zaprzeczyć.
– Ale jak to…? – wyjąkał Partulan, wodząc wzrokiem po własnych obliczach.
Klarenc odchrząknął i zaczął wyjaśniać:
– Sprawa nie wygląda tak prosto, jakby to się mogło wydawać z pańskiej perspektywy. Pan finguje własną śmierć, wyrabia nowe dokumenty, zmienia fryzurę i do przodu! To, co za panem, pana nie obchodzi. Tymczasem żadne z pańskich działań nie pozostaje bez konsekwencji. – Karcąco pokiwał grubym palcem. – I tak oto stworzył pan cztery oddzielne dusze. Dusze kalekie i niepełne. Kompletnie bezużyteczne dusze-wydmuszki. – Zaczął powoli zbliżać się w stronę Partulana bladego i dygocącego. – Pochowano pana już czterokrotnie. Za każdym razem spełniono obrządki, płakano za panem, wspominano pana. Zazwyczaj to właśnie energia powstająca przy tych rytuałach pozwala świadomości się odrodzić, lecz pan tak naprawdę żyje, a energia i tak musi znaleźć ujście. Stąd te, przepraszam za wyrażenie, anomalie. Oczywiście, wielu przed panem urządzało podobne mistyfikacje, jednakże zazwyczaj poprzestawali na jednym zgonie albo po pewnym czasie wracali do życia, co też wiąże się z masą papierkowej roboty, ale na pewno nie wywołuje takiego zamieszania jak pańskie działania. Krótko mówiąc: dołożył nam pan mnóstwa pracy. To musi się skończyć, panie Partulanie!
Wyciągnięty paluch Klarenca niemal dotknął jego piersi.
– Jakim wam? Jakiej pracy? – mamrotał Partulan, próbując ułożyć wszystko, co usłyszał w jakąś całość. Nijak nie znajdował racjonalnych wyjaśnień. – Ty jesteś śmiercią? – wypalił, spoglądając prosto w małe oczka osadzone w bulwiastej głowie.
Oczka błysnęły. Sine usta poniżej skrzywiły się brzydko.
– Poniekąd. – Klarenc mlasnął. – Aczkolwiek nie jestem kostuchą we własnej osobie, a tylko jednym z trybów departamentu Śmierci i Życia Po Niej.
Partulan zmierzył wielkoluda od stóp do głów. Cienkie, krzywe nóżki jak żeliwny stojak podtrzymywały ogromne brzuszysko, przywodzące na myśl antał wina. Po bokach zwisały długie ręce. Powyżej znajdowała się przytwierdzona do antała bryła gliny, to jest głowa. Tak wyglądał wysłannik zaświatów. Anioł, można by rzec.
Nie wiadomo skąd w dłoni Klarenca pojawiła się czarna aktówka. Wydobył z niej plik różowych papierów. Cienkie kartki były ze sobą zespolone i po rozłożeniu utworzyłyby kilkumetrowy ogon.
Partulan przebiegając wzrokiem po dokumentach, odczytywał nazwiska, które sam wcześniej nosił, a także te należące do ludzi spotkanych w kolejnych wcieleniach. Poza tym daty „narodzin” i „śmierci”, przeróżne wskaźniki w większości pooznaczane skrótami, których nie rozumiał, z wyjątkiem „tęsknoty per capita”, wartości terenu zajmowanego na cmentarzu wyrażonej w funtach i kilku innych. Wszystko ujęte w tabelach, poprzemnażane przez siebie według jakichś tajemniczych wzorów i ostatecznie sprowadzone do jednej liczby, zapisanej na końcu ogona pogrubioną czcionką: dwieście dwadzieścia pięć tysięcy osiemset siedemdziesiąt jeden funtów brytyjskich. Strach zapytać co to wszystko znaczy, jednak Klarenc nie czekając, aż Partulan poprosi o wyjaśnienia, rzekł:
– Tyle ponadprogramowo nas pan kosztował. Oczywiście my nie płacimy za nic funtami, ale wyrażamy kwoty w najsilniejszej ziemskiej walucie dla przejrzystości.
Partulan rozdziawił usta.
– Toż to fortuna! – wydusił z siebie.
Wielkolud wybuchnął gromkim śmiechem.
– Tu się z panem zgodzę! – zawołał. – Ale po co to wszystko? – Obejrzał się na kalekie dusze. – Zużywać tyle środków dla kolejnych nazwisk? Przecież nikt pana nie ściga, tyle wiemy. W takim razie, jaki jest powód?
Partulan z początku ogromnie się zdziwił, słysząc, że zaświatowy departament nie odkrył wszystkich jego kart. Potem skierował spojrzenie na najmłodszą z czterech postaci, na mizerotę stojącego najbliżej progu świątyni. Westchnął ciężko, myślami powracając do zdarzeń, dawno temu określonych mianem rozdziału ukończonego i zamkniętego.
– Zaczęło się to piętnaście lat wstecz – podjął. – Niejaki Wacław Kolasa, osiemnastoletni chłopak z wiejskiej rodziny, odkrył w sobie pragnienie. Zostać pisarzem, twórcą literatury. Do ciężkiej pracy nie było mu śpieszno, jednak jako pierworodny prominentnego gospodarza musiał ją wykonywać, a w przyszłości zapewne odziedziczyć morgi. Wolał rozmyślać, marzyć i tworzyć. Podczas prób pisarskich zauważył, że pierwsze akapity i strofy dopiero co zaczętych dzieł powstają z o wiele większą łatwością. Gdy męczyła go praca nad opowiadaniem bądź wierszem, wracał do początku, do pustej kartki i tak z każdym kolejnym podejściem pisał więcej i sprawniej mu szło. Wreszcie przyszła myśl: a co gdyby potraktować w ten sposób życie? Zmiąć do tej pory zapisane kartki, wyrzucić, pójść dalej, nie oglądając się. Spalić stary manuskrypt. Wyzbyć się brzemienia przeszłych błędów…
– Dobrze, dobrze – przerwał mu Klarenc – wydaje mi się, że zrozumiałem. Chyba po prostu brakuje panu wytrwałości – dodał z przekąsem.
Na ten komentarz Partulan zmarszczył brwi, lecz słowa sprzeciwu stanęły mu w gardle. Uznał za nietakt kłócić się z sądem ostatecznym. Zamiast tego spytał wysłannika:
– Cóż począć w tej sytuacji?
Na twarzy Klarenca ponownie zagościł enigmatyczny uśmiech. Grube palce raz jeszcze zanurzyły się we wnętrzu aktówki. Partulan otrzymał pojedynczą kartkę. Jej zawartość przyprawiła go o zawrót głowy.
– Nie cofnie pan już dawnych błędów, panie Partulanie. Można by porozbijać dusze, poprzez ujawnienie prawdy wszystkim związanym z pańskimi poprzednimi wcieleniami, lecz to ponownie wiązałoby się z całą masą pracy i wątpię, by okazało się miłym doświadczeniem dla tych ludzi. Dlatego też dajemy panu możliwość po raz ostatni zacząć od nowa. Przygotowaliśmy dla pana umowę.
Partulan głośno przełknął ślinę.
– Dwa i pół funta na godzinę? To zajmie wieki, nim odpracuję ćwierć miliona!
– Jedynie niecałe pół wieku. Pracujemy też w święta, dlatego szybko to idzie. Poza tym dostaje pan nieśmiertelność w pakiecie pracowniczym, więc o starzenie proszę się nie martwić. Za pięćdziesiąt lat będzie pan wyglądał identycznie. Mnie w tym roku stuknie dwieście trzydzieści i proszę spojrzeć. – Rozłożył ramiona, wykonał obrót.
Partulan nic na to nie odrzekł. Przyjął pióro od wysłannika i złożył podpis, gdzie należało. Na znak Klarenca kalekie dusze kolejno opuściły świątynię. W końcu pracownicy departamentu stanęli pod łukiem. Wielkolud puścił nowicjusza przodem, klepnąwszy go w ramię dla otuchy. Przeszli z księżycowego światła w ciemność, pozostawiając za sobą puste ruiny kościoła.
Witaj. Kopiuję opinię z bety:
Ogólnie podobało mi się, dobry horror, interesujące dialogi, czyta się z zaciekawieniem do samego końca jednym tchem. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Zaintrygowała mnie opisana sytuacja, ale obawiam się, że chyba nie do końca pojęłam, co tam się wydarzyło i na czym polegała umowa, którą Portulan zawarł z Klarencem.
Czytało się dobrze.
…w nocy z czternastego na piętnastego października. → …w nocy z czternastego na piętnasty października.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
HA, HA, HA – JAK WENA ZAWODZI – TO DO ZBYT SZCZEGÓLNIASTYCH RECENZJI – CHOĆ NIE CHCĘ – COŚ MNIE ZWODZI.
UWAGA – jak zawsze – najpierw piszę komentarz, a dopiero potem czytam inne i dodatkowo je komentuję.
Mcraptorking
Zacznę od cytatu z recenzji – do ciebie od krokusa.
krokus /04.08.21/ – do Mcraptorking – „Powinność wskrzeszonego”
Hej, KróluRaptorze!
Kilka razy się za tekst zabierałem (…) ale spory udział miało też otwarcie tekstu – nie jestem zwolennikiem malowania wielu zamglonych obrazów, zanim jeszcze cokolwiek się wydarzy w tekście.
Drogi i szanowny Mr Mcraptorking.
Potwierdzam powyższe – tym razem w opowiadaniu „Rozmowa pana Partulana z Klarencem” – opis ogródka u babci Krysi (do 1/15 utworu) – ponownie „zamglone obrazy” bez związku z tematem utworu.
1. *** W jednym opowiadaniu ZAROIŁO SIĘ od zdecydowanie DWÓCH STYLÓW PISANIA – toż to przyszły noblista nam się narodził.
*** Jednak JUŻ od połowy opowieści zaistniał połowiczny konkret treści pt. „Co autorowi nareszcie udało się podpowiedzieć czytelnikowi”!
Przez 1/15 utworu – początek pisany w stylu 13-letniej panienki “z okienka”, z dobrego domu z roku np. 1850 – oczywiście o poranku, błądzącej pośród swego ogródka (oczywiście) w samej koszulce – opis przed domciem. Początek opowieści zatem jest (być może) pisany przez innego autora – np. córeczkę autora…
Wybrane ze zbioru (tak, tak, chciało mi się pokazać to dziewczyńskie dziwo-słowie):
**„…ścieżka wiła się między klombami, jaśniejąc”.
**”Czerwień hibiskusów przywodziła na myśl (…) jasny róż azalii, za dnia tak delikatnych i lekkich”.
**”Wtem pomarańczowe płomyki wpełzły na szyby okien”.
**”…blask zalał klony, cyprysy i płatki kwiatów” – itp.
2. Od 1/15 opowieści zaroiło się od MNÓSTWA BŁAHYCH POWTÓRZEŃ LICHEGO KROJU (pisywanych przez początkujących autorów):
Gładko ogolony mężczyzna ostatni raz powiódł wzrokiem;
Legł na plecach;
Łóżko nie zachwycało miękkością;
Zadrżał dotknięty chłodnym podmuchem;
Słońce nabierało rumieńców;
Sprężyście ruszył;
posyłał dobroduszne skinienia;
Światła w oknach domów jarzyły się jak iskry w popiele.
…oceaniczne fale połyskiwały srebrzyście, odbijając blask rozgwieżdżonego nieba” – nagle 19-wieczny romantyzm opisu – och!!;
Gdy trwał zapatrzony w ten krajobraz;
2a. I jeszcze – „Wyposażeni w szklanki”;
3. Dodatkowo – autor ZASTOSOWAWSZY (Lab) – rzadko, raczej niechętnie stosowane formy gramatyczne czasowników:
**Jeśli wyszedłby na miasto w tym momencie, może zdążyłby zajść;
**Zakupiłby maszynę;
**Przekroczywszy próg;
**Rozpiąwszy górne guziki koszul, eksponowali siwiejące WŁOSKI” – faceci 190, brzuchy na kolanach – jednak na piersiątkach – WŁOSKI – achchch…).
**Obejrzawszy się na ścieżkę;
„Pod łukiem stał nieznajomy w prochowcu i kapeluszu” – DO TEGO MIEJSCA – // 8534 zn. – POŁOWA OPOWIADANIA!// – brak sensownej akcji – nic się nie dzieje – lelum polelum!!
Streszczenie opowiadania:
Główny bohater „czegoś szuka”:
** – krążywszy (Lab) po ogródku i napawawszy (Lab) się już wystarczająco kwiatkami i podążywszy (Lab) do przodu…;
** – napawa swój wzrok okalającymi go kawiarenkami i oczywiście siedzącymi obok nich – mężczyźni z siwymi WŁOSKAMI na klateczkach!!,
** – następnie (oczywiście nagle) pojawia się ruina.
** – a w niej ZWALISTY FACIO!
** – który czyta TRZY – (o 'wielkości' 2200 znaków) NIC NIE ZNACZĄCE TEKŚCIKI!! PT.: zginął poeta (ze smutku), zginął Blumenstein (ze szczytu), zginął Kłosiński (z zabawy) – rozczulił mnie autor – napawawszy (Lab) wcześniej nudą!!!!!!
** – och – dysponują-czywszy (Lab) identycznymi rysami twarzy – wkroczyły cztery postacie!
** Partulan spoglądał na swe poprzednie tożsamości:
– Możesz mówić mi Klarenc.
– Pochowano pana już czterokrotnie.
– Ty jesteś śmiercią?
****:…antał wina. Po bokach zwisały długie ręce. Powyżej znajdowała się przytwierdzona do antała bryła gliny.
****Interesujące pytanie do autora – (rozpiąwszy (Lab) górne guziki koszul i eksponując siwiejące WŁOSKI) – jak też autor nam w ostatnim zdaniu wytłumaczywszy (Lab) się z tak żmudnie skołowanego opowiadania:
– Zużywać tyle środków dla kolejnych nazwisk?
– Przecież nikt pana nie ściga, tyle wiemy.
– W takim razie, jaki jest powód?
„Zaczęło się to piętnaście lat wstecz” – podjął autor (stereotyp myślowo-zdaniowy):
* A co gdyby potraktować w ten sposób życie?
* Zmiąć do tej pory zapisane kartki.
* Wyrzucić.
* Pójść dalej, nie oglądając się.
* Spalić stary manuskrypt.
* Wyzbyć się brzemienia przeszłych błędów…
****„Dlatego też” – MY CZYTELNICY – „dajemy panu”, AUTORZE – „możliwość po raz ostatni zacząć od nowa”.
** „Przygotowaliśmy dla pana umowę”.
** „Dostaje pan nieśmiertelność w pakiecie pracowniczym, więc o starzenie proszę się nie martwić”.
** „Za pięćdziesiąt lat będzie pan wyglądał identycznie…”.
Jeśli w którymkolwiek punkcie mego esej-K-u nt. „Rozmowy pisarza ze mną”, autor ma inne zdanie – uprzejmie proszę o kontakt, najchętniej tutaj i pisemny.
Pozdrawiam twórczo, lecz bez weny.
LabinnaH
Nie wiem czym sobie zasłużyłem na tak dokładną analizę, nawet z zaliczeniem przeglądu komentarzy z poprzednich opowiadań. Przeczytawszy i wziąwszy sobie do serca wszystkie uwagi, przyznaję, że boję się pisać odpowiedź, bo i tu pewnie się wygłupię, lecz pewnie do wieczora zapomnę i wrócę do pracy nad nowym arcydziełem.
Pozdrawiam.
Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...
Dyżurna przybywa z łapanką :)
Nie skupiałam się na interpunkcji, bo to nie jest moja specjalność, ale warto przejrzeć tekst pod tym kątem, bo trochę przecinków brakowało.
w ciemności nabierał ciężaru, jakby przemieniony w kłęby duszącego dymu.
Zestawienie ciężar-dym mnie nie przekonuje.
Spojrzenie opuściły wątpliwości.
Nie podoba mi się to. Nie wiem czy to błąd, nie mam na to “paragrafu”, ale na tak zwanego czuja – nie podoba mi się.
Wreszcie zgasił fajka w popielniczce ustawionej na parapecie, po czym wszedł do sklepiku.
Fajkę. Ta fajka mi tu nie pasuje. Rozumiem, że chodzi o fajkę jako slangowe określenie papierosa, nie o dosłowną fajkę, a to nie pasuje to stylu.
Miejscowość mimo
swegoświetnego położenia, nie przyciągała wielu turystów.
Za progiem rozciągała się posadzka z popękanych kamiennych płyt, wyznaczając wymiary budynku.
Zgrzyta mi ta posadzka, która wyznacza wymiary.
Na oko, nie przekraczały siedemdziesięciu metrów kwadratowych.
Nie wiem czy wymiary mogą przekraczać x metrów kwadratowych. Powierzchnia by mogła.
Polszczyzną także posługiwał się bez zarzutów.
Bez zarzutu.
Dobył własny rewolwer
Dobył rewolwera. I ten rewolwer mi tu zgrzyta. Nie znam się na broni, więc może sie mylę, ale tak mi się coś wydaje, że rewolwer w rękach polskiego policjanta nie ma racji bytu.
Rzecz jasna Kłosiński nie odpowiedział ogniem.
Zbyt dowcipnie to brzmi jak na zdanie z artykułu w gazecie relacjonującego tragiczne mimo wszystko zdarzenie.
dysponują identycznymi rysami twarzy.
Rysami twarzy się nie dysponuje.
– Możesz mówić mi Klarenc – odparł tamten, następnie, wskazując na czwórkę, dodał: – A panowie to się chyba już znają.
Niepotrzebny dwukropek po “dodał”.
Poza tym daty „narodzin” i śmierci
Skoro narodziny są w cudzysłowie to i śmierć powinna być, nie? Przecież naprawdę nie umarł.
Poza tym dostaje pan nieśmiertelność w pakiecie pracowniczym,
Pakiet pracowniczy kompletnie nie pasuje do realiów/stylistyki reszty opowiadania.
Podoba mi się pomysł na nieco przewrotne potraktowanie motywu paktu z diabłem (czy śmiercią raczej w tym przypadku). Czytało się ogólnie dobrze, ale stylistycznie tekst jest nieco nierówny. Czuć w nim ten nokturnowy nastrój, ale rozbijają go np. wstawki o pakiecie pracowniczym, zdecydowanie zbyt współczesne.
Mam też ogromny problem z umieszczeniem wydarzeń w czasie i przestrzeni. Maszyna do pisania sugeruje, że jest przynajmniej końcówka XIX wieku, może nawet bardziej początek XX wieku, ale równie dobrze mogłaby być druga połowa XX wieku. Jeśli takie było Twoje zamierzenie, żeby miejsca i czasu nie dookreślać, to w porządku, ale mnie to przeszkadzało trochę w czytaniu.
Nie rozumiem niestety jak pierwsza część tekstu z opisem ogrodu i wybuchającej chaty ma się do reszty opowiadania. Nie wiem, kim jest postać w bieli i czemu krzyczy na widok rozwalonej chaty. Bo jeśli to śmierć, to skąd ten szok i krzyk?
Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!
Ta postać w bieli to hrabina z pierwszego artykułu cytowanego przez Klarenca. Dzięki za komentarz i przepraszam za nieodpisywanie, ale sesja trwa i nie miałem czasu tu zajrzeć. Nie no, tak się tylko tłumaczę, miałem czas, ale mi się nie chciało, bo nie wiąże się to z niczym przyjemnym ;p. Znowu w życiu mi nie wyszło, to znaczy opowiadanie wyszło, lecz marnie. Styl pomieszany, konstrukcja fe, a ja chciałbym, żeby było fenomenalnie. Powinienem się z tym kryć? Przecież to anonimowe forum, nie muszę dbać o dobre imię, w razie czego nadam sobie nowe ;). Trzeba się bardziej przyłożyć, wziąć sobie do serca nauki, skupić się, przemyśleć. Innymi słowy pójść po rozum do głowy! Tylko gdzie? Przecież wiem: do słownika! Marsz czytać, pisać. I raz, dwa, trzy, cztery! I raz, dwa… i tak dalej.
Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...
Do zdarzenia doszło w nocy z czternastego na piętny października. ← piętnasty ?
Wyciągnięty paluch Klarenca niemal dotknął jego piersi.<- Partulana
Powyższe na dowód, że czytałem. Było nieźle do zakończenia, w którym zabrakło mi informacji, jak Partulan miał odpracować dług przez pół wieku.