- Opowiadanie: Kazik12 - Rok 1978

Rok 1978

Hej, pierw­sza część opo­wia­da­nia wy­sła­na na jakiś kon­kurs świą­tecz­ny, nie­ste­ty opo­wia­da­nia nie wy­sła­łem bo za­cho­ro­wa­łem... Opo­wiast­kę opie­ram na swo­ich wra­że­niach z po­by­tu w Sta­nach i opo­wie­ściach które tam sły­sza­łem o za­gi­nio­nych tu­ry­stach w Smo­kies czyli Parku Na­ro­do­wym Great Smoky Mo­un­ta­ins.

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Rok 1978

Rok 1978, 18 wrze­śnia, go­dzi­na po­po­łu­dnio­wa, Lu­izja­na, obrze­ża Mor­gan City

Matt sie­dzi w sta­rym bu­ja­nym fo­te­lu ojca na we­ran­dzie. Wol­ny­mi łycz­ka­mi po­pi­ja ze zło­tej pusz­ki NOLA Blon­de Ale, po­pu­lar­ne w tych stro­nach piwo. Miesz­ka­ją na skra­ju lasu. Matt wy­pa­tru­je ojca, który ma lada chwi­la wró­cić z grzy­bo­bra­nia, nie chce, by stary przy­ła­pał go na piciu al­ko­ho­lu. Po krót­kiej chwi­li go do­strze­ga. Szyb­ko chowa pusz­kę do dziu­ry w ryn­nie. Zaraz też za­czy­na on po­ka­zy­wać sy­no­wi ze­bra­ne grzy­by, mó­wiąc coś o In­dia­nach szwen­da­ją­cych się w po­bli­skich la­sach.

– Well, well – za­czął oj­ciec – spo­tka­łem trzech, jeden pro­wa­dził konia za uzdę. Spo­tka­łem też jed­ne­go pra­cow­ni­ka służ­by le­śnej. Po­wie­dział mi, że miesz­ka na tych te­re­nach od dziec­ka, a dalej nie zna tych wszyst­kich miejsc, gdzie Red­ski­ni od­pra­wia­ją te swoje ry­tu­ały. – Well, well – kon­ty­nu­ował oj­ciec – a wra­ca­jąc do tych grzy­bów…

Ale Matt nie jest za­in­te­re­so­wa­ny ani grzy­ba­mi, ani opo­wie­ścia­mi o In­dia­nach. Ma szes­na­ście lat, in­te­re­su­je się jak wszy­scy w jego wieku: piwem, dziew­czy­na­mi i The Ra­mo­nes.

Rok 1979, 23 paź­dzier­ni­ka, Mor­gan City High Scho­ol, prze­rwa na lunch

Matt ma 17 lat, pod­czas prze­rwy na lunch jeden z jego ko­le­gów opo­wia­da, jak to się stało, że oj­ciec za­brał go na po­lo­wa­nie na je­le­nie. Takie praw­dzi­we. Bez li­cen­cji. Matt przy­słu­chu­je się uważ­nie. Jed­nym uchem sły­szy też strzęp­ki roz­mo­wy trzech Red­ski­nów sie­dzą­cych zaraz za nimi. Do Mor­gan City High Scho­ol uczęsz­cza z dzie­się­ciu uczniów z ple­mie­nia Czok­ta­wów. Tak wszy­scy mówią. Każdy Red­skin w Mor­gan City High Scho­ol wy­wo­dzi się z tego ple­mie­nia. Każdy bia­łas w Mor­gan City High Scho­ol miał pra­dziad­ka, który han­dlo­wał nie­wol­ni­ka­mi. Tak wszy­scy mówią. Wszy­scy, to zna­czy czar­no­skó­rzy ucznio­wie.

– W borze so­sno­wym nie­da­le­ko linii ko­le­jo­wej… – mówi jeden z nich – jest tam ten wiel­ki ka­mień. Jest… Runy…

Matt nagle zwró­cił się do jed­ne­go z ko­le­gów ba­wią­ce­go się wi­del­cem:

– Ty, An­drew. Gdzie latem bi­wa­ko­wa­li­ście, co was te psy go­ni­ły?

– Well! – An­drew wy­raź­nie się oży­wił. – Ano, w borze so­sno­wym nie­da­le­ko sta­rej linii ko­le­jo­wej. Sie­dzi­my sobie, bi­wa­ku­je­my, jest około go­dzi­ny sie­dem­na­stej. Czy jakoś tak… A tu sły­szy­my szcze­ka­nie psów. No nic, sie­dzi­my dalej. Ale od­gło­sy szcze­ka­nia się na­si­la­ją. Za­czę­li­śmy się de­ner­wo­wać. Zna­czy Ja i Tho­mas, bo Mark cały czas piekł spo­koj­nie kieł­ba­ski nad ogni­skiem. Do­szło do nas jed­nak, że naj­bliż­sze do­mo­stwo jest w pro­mie­niu pięt­na­stu mil… A prze­cież stary Nor­man nie ma żad­ne­go psa. Po kilku chwi­lach za­czę­li­śmy ner­wo­wo skła­dać na­mio­ty i pę­dzi­my w stro­nę sa­mo­cho­du. Gdy od­jeż­dża­li­śmy, to wy­da­wa­ło mi się, że szcze­ka­nie do­cho­dzi z ja­kichś dwu­dzie­stu jar­dów, ale żad­ne­go psa nie wi­dzia­łem.

– In­te­re­su­ją­ce – od­parł Liam, który ra­czył się piwem prze­my­co­nym w pusz­cze po Pepsi Coli.

– Bór so­sno­wy. – Po­my­ślał Matt. – Chmm cie­ka­we, cie­ka­we – od­rzekł, pod­su­wa­jąc swoją szklan­kę w stro­nę Liama, by ten nalał mu tro­chę piwa.

Rok 1981, 16 gru­dzień, około go­dzi­ny szes­na­stej, las nie­da­le­ko mo­kra­deł At­cha­fa­laya

Matt ma dzie­więt­na­ście lat. Kilka mie­się­cy temu oj­ciec roz­bił się na słu­pie wy­so­kie­go na­pię­cia, wra­ca­jąc do domu z ja­kie­goś skle­pu bu­dow­la­ne­go. Nie prze­żył. We­dług po­li­cji był trzeź­wy. Był je­dy­nym ży­wi­cie­lem ro­dzi­ny. Matka Matta, nie mogąc po­ra­dzić sobie z nagłą stra­tą męża, za­czę­ła za­nie­dby­wać obo­wiąz­ki do­mo­we, mało jadła, schu­dła. Po wy­pad­ku na­ję­ła się jako szwacz­ka, ale po kilku ty­go­dniach za­czę­ła nie po­ja­wiać się w pracy. Gdzieś w li­sto­pa­dzie za­bra­li ją na le­cze­nie psy­chia­trycz­ne. Sio­stra Matta ukła­da­ła sobie życie z ja­kimś Red­nec­kiem. Po­dob­no jego ro­dzi­ce mieli sta­cję ben­zy­no­wą gdzieś w Tek­sa­sie. Ra­czej nie przej­mo­wa­ła się śmier­cią ojca i sta­nem psy­chicz­nym matki. Wy­da­je się, że nigdy nie miała do­bre­go kon­tak­tu z ro­dzi­ca­mi…

Droga którą szedł, wiła się tu przy brze­gu mo­kra­deł. Cho­dził tędy czę­sto by po­zbie­rać myśli. W pra­wej ręce trzy­mał złotą pusz­kę po NOLA Blon­de, w lewej pa­pie­ro­sa. Po pracy w lo­kal­nym tar­ta­ku nie miał na nic siły. Nagle go do­strzegł. In­dia­nin pro­wa­dził za uzdę kasz­ta­no­we­go konia. Był młody na oko dwu­dzie­sto­kil­ku­let­ni. Młod­szy od tych, któ­rych zwy­kle spo­ty­kał. Koło pięć­dzie­siąt­ki, sześć­dzie­siąt­ki. Ten jed­nak był młod­szy. To przy­ku­ło uwagę Matta. Za­czął padać śnieg.

In­dia­nin za­trzy­mał się ja­kieś kilka kro­ków przed nie­zna­jo­mym i jakby wa­ha­jąc się, za­py­tał:

– Masz może ba­te­rie, r9-tki?

Matt zdzi­wił się py­ta­niem dla­cze­go ma nosić przy sobie ba­te­rie i to aku­rat r9-tki. Ale przy­wykł do ta­kich pytań. Kilka razy zda­rzy­ło mu się być za­py­ta­nym przez ja­kie­goś In­dia­ni­na w szko­le czy ma może nóż do kro­je­nia po­ma­rań­czy albo czy ma do sprze­da­nia jakąś kurt­kę ze skóry z frędz­la­mi.

– Nie­ste­ty nie mam – od­rzekł od nie­chce­nia Matt.

Nie­zna­jo­my nie od­pusz­czał jed­nak, widać że mu za­le­ża­ło.

– A w domu masz może? Za­pła­cę. Jeśli nie miesz­kasz da­le­ko to może byśmy po­szli – od­rzekł spo­koj­nie Red­skin.

Matt nie był zdzi­wio­ny rów­nież i tym py­ta­niem. Wie­dział, że In­dia­nie byli z re­gu­ły bez­po­śred­ni. Raz, gdy miał może z dzie­więć lat, jeden Red­skin za­py­tał ojca, za­ję­te­go pa­ko­wa­niem za­ku­pów do sa­mo­cho­du, czy ten nie kupi mu sze­ściu jajek. Nie chciał przy­jąć do wia­do­mo­ści, że w skle­pie można nabyć tylko dwa­na­ście sztuk. Chciał sześć i ko­niec. Za to oj­ciec nie po­trze­bo­wał sze­ściu do­dat­ko­wych jajek. Mieli prze­cież swój kur­nik z tyłu domu.

– Well – po­wie­dział Matt, rzu­ca­jąc nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa do mo­cza­rów – no dobra, chodź­my. Nie, nie miesz­kam da­le­ko.

Gdy od­cho­dzi­li, Mat­to­wi wy­da­wa­ło się, że sły­szy uja­da­nie psów. Gdzieś bar­dzo, bar­dzo da­le­ko.

In­dia­nin cze­kał przed we­ran­dą. We­ran­da, kie­dyś biała jak śnieg, za­czę­ła sta­wać się coraz bar­dziej żółta i coraz bar­dziej skrzy­pia­ła pod no­ga­mi. Przy­da­ło­by się grun­tow­ne ma­lo­wa­nie. Matt, otwie­ra­jąc drzwi, zwró­cił się w stro­nę nie­zna­jo­me­go:

– Wejdź, konia przy­wiąż do ja­błon­ki. Szu­ka­nie może tro­chę po­trwać, co bę­dziesz mar­z­nął. – Gdyby chciał mnie za­ata­ko­wać już dawno by to zro­bił – Po­my­ślał.

In­dia­nin ro­zej­rzał się po po­ko­ju. Stała w nim wcale ład­nie ozdo­bio­na cho­in­ka. Po­chwa­lił Matta, że chcia­ło mu się ją tak przy­ozda­biać. W do­mach in­nych bia­łych, w któ­rych bywał, w ogóle nie było cho­inek. Wspo­mniał też, że dwa lata temu pol­ski ksiądz z Chi­ca­go po­czę­sto­wał go pie­ro­ga­mi. Matt szu­kał ba­te­rii w sta­rej ko­mo­dzie, od czasu do czasu ukrad­kiem przy­glą­da­jąc się nie­zna­jo­me­mu. Nie chcia­ło mu się nawet pytać, jak się na­zy­wa. Po co w ogóle zgo­dził się mu pomóc? Był zmę­czo­ny, chciał już pójść spać. Głowę miał za­prząt­nię­tą kosz­tem na­peł­nie­nia zbior­ni­ka ole­jem opa­ło­wym. Za­uwa­żył, że nie­zna­jo­my ma stary, wy­świech­ta­ny skó­rza­ny płaszcz, po­ce­ro­wa­ny w kilku miej­scach.

– Ile po­trze­bu­jesz tych ba­te­rii?

– Ze dwie star­czą, by­le­by były ful­ly-char­ged. Dzię­ku­ję.

Słowo „dzię­ku­ję” było przez niego czę­sto uży­wa­ne. Nie­zna­jo­my dzię­ko­wał, gdy Matt otwie­rał mu drzwi, gdy wpro­wa­dzał go do sa­lo­nu, gdy po­pro­sił by ten zdjął buty ocie­ka­ją­ce bło­tem.

Matt nie tylko dał mu dwie ba­te­rie, ale tro­chę sta­rych ubrań ojca, old-spi­ce, pacz­kę pa­pie­ro­sów i dużą pusz­kę ze­szło­rocz­nych pier­ni­ków, za któ­rych sma­kiem nigdy nie prze­pa­dał. W ich domu to oj­ciec piekł pier­ni­ki. Do­da­wał za dużo pie­przu. Ten na­tych­miast za­czął dzię­ko­wać, na­zy­wa­jąc go kil­ku­krot­nie swoim przy­ja­cie­lem.

– Po ci te ba­te­rie? – za­py­tał, od nie­chce­nia się­ga­jąc po pa­pie­ro­sa.

O! Mój przy­ja­cie­lu. Ja zaraz wsia­dam na konia i jadę. Ba­te­rii po­trze­bu­ję do la­tar­ki.

– Gdzie je­dziesz? Je­że­li można wie­dzieć, of co­ur­se.

– Na modły.

Matt oży­wił się.

– Na modły po­wia­dasz… W taką po­go­dę bę­dzie około dwóch stop­ni i jesz­cze ten wiatr…

– Yes, yes! – od­parł – ale dziś szcze­gól­na oka­zja. 16 Grud­nia to tak jak u was Wi­gi­lia albo Świę­to Dzięk­czy­nie­nia. U was w Wi­gi­lię zwie­rzę­ta mówią ludz­kim gło­sem, tak opo­wia­dał mi oj­ciec. U nas 16 grud­nia duchy przod­ków scho­dzą na zie­mię.

– Bar­dzo cie­ka­we. A w borze so­sno­wym nie­da­le­ko sta­rej linii ko­le­jo­wej jest taki wy­so­ki ka­mień. Kie­dyś ktoś w szko­le mówił, że są na nim ja­kieś runy… Tam się idziesz mo­dlić?

In­dia­nin od­po­wie­dział wy­mi­ja­ją­co, nie chciał zdra­dzić lo­ka­cji. Na od­chod­nym Matt za­py­tał się go o jesz­cze inne ważne dla niego daty. Ten po­wie­dział coś o 28 grud­nia.  

28 Gru­dzień 1981 roku. Około go­dzi­ny 15.

Kilka dni temu matka wró­ci­ła ze szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Jest inna. Zmie­ni­ła się. Na gor­sze. Stała się za­mknię­ta w sobie. Jego pen­sja z tar­ta­ku le­d­wie star­cza na ich utrzy­ma­nie. Na­peł­nił tylko po­ło­wę zbior­ni­ka ole­jem opa­ło­wym. Wy­star­czy do końca stycz­nia. Przy­naj­mniej po­win­no. Roz­pa­la­jąc w ko­min­ku, przy­po­mniał sobie o tym, co mówił ten In­dia­nin. O tej dacie… 28 grud­nia. Je­że­li wtedy spo­tkał ja­kie­goś Red­ski­na, to może dzi­siaj też. Za­wsze go to in­te­re­so­wa­ło – te ich miej­sca mo­dłów. Czym róż­nią się od in­nych czę­ści lasu? Chciał uciec od pro­ble­mów w domu, od matki, od mar­nie płat­nej pracy, od tego, że w Wi­gi­lię matka za­mknę­ła się w swoim po­ko­ju. Ubrał się i po­gnał na ścież­kę bie­gną­cą przy mo­cza­rach. Gdy do­tarł na miej­sce, było już prak­tycz­nie ciem­no. Miał szczę­ście. Po pra­wie dzie­się­ciu mi­nu­tach w od­da­li za­uwa­żył kogoś. To nie był ten sam In­dia­nin. Ten był star­szy. Około sie­dem­dzie­siąt­ki. Ale kto ich tam wie. In­dia­nin prze­szedł obok niego nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem.

– Hej! – krzyk­nął! Na modły Pan idziesz? Weź mnie Pan ze sobą! Nic ni­ko­mu nie po­wiem.  Cisza. In­dia­nin zaraz znik­nie z pola wi­dze­nia. – Nawet la­tar­kę mam! Ale nie takie, jakie lu­bi­cie z dwoma r9-tka­mi tylko z jedną r12-stką!

Na słowa la­tar­ka stary In­dia­nin za­trzy­mał się. Za chwi­lę krzyk­nął do­no­śnym gło­sem:

– A sprze­dać byś nie chciał? Śnie­ży­ca idzie, po­chod­ni nie za­pa­lę. Jaka to la­tar­ka?

– Aku­rat pro­duk­cji ra­dziec­kiej, Sve­tli­na.

– Uj­dzie! – krzyk­nął In­dia­nin, nie od­wra­ca­jąc się twa­rzą do Matta. – Dobra chodź!

Przez pe­wien czas szli obok sie­bie w zu­peł­nej ciem­no­ści. Stary nadał szyb­kie tempo.

– Nie włą­czaj la­tar­ki, jest z minus dzie­sięć stop­ni, ba­te­ria za­mar­z­nie. Ra­dziec­kie ża­rów­ki są wy­trzy­ma­łe, ale ba­te­rie wszę­dzie robią takie same – od­parł In­dia­nin.

Matt włą­czył la­tar­kę tylko w jed­nym miej­scu, w któ­rym było pełno ko­na­rów wy­sta­ją­cych z ziemi. Kiedy się w końcu za­trzy­ma­li, było około go­dzi­ny szes­na­stej. Stary za­czął wcho­dzić na lo­do­wą taflę mo­cza­rów.

– Ba­gni­sko jest za­mar­z­nię­te na dwa cale, może trzy – od­parł ze spo­ko­jem stary – idź do domu, już i tak długo mi to­wa­rzy­szy­łeś. Przed tobą z go­dzi­nę drogi po­wrot­nej. Daj tę la­tar­kę. Mam przy sobie dzie­sięć do­la­rów, myślę, że to uczci­wa cena.

– Kawa na ławę – od­parł Matt – chcę zo­ba­czyć modły na wła­sne oczy.

– Jak chcesz. Ja nie będę cię od­pro­wa­dzał z po­wro­tem. Za­cze­kasz do rana. Zresz­tą, ja nie za­mie­rzam wra­cać. Bę­dziesz mi oświe­tlał drogę.

Matt nie za­sta­na­wiał się zbyt­nio co In­dia­nin miał na myśli mó­wiąc, że nie ma za­mia­ru wra­cać. Zo­ba­cze­nie tych mo­dłów miało być swego ro­dza­ju ka­thar­sis, oczysz­cze­niem jego duszy, miało dać mu siły psy­chicz­ne do po­ra­dze­nia sobie z jego ży­ciem.

Szli już dobre dwa­dzie­ścia minut. Latem, te ba­gni­ska sta­wa­ły się za­po­rą nie do przej­ścia. Nie mó­wiąc o ko­ma­rach. Zda­wa­ło mu się, że w od­da­li sły­szy uja­da­nie psów. Śnieg prze­stał padać, krysz­tał­ki lodu i śnie­gu mie­ni­ły się w księ­ży­co­wej po­świa­cie. Było dość jasno. Wy­łą­czył la­tar­kę. Szedł o kilka kro­ków za In­dia­ni­nem.

– Długo jesz­cze – za­py­tał znie­cier­pli­wio­ny?

– Jesz­cze chwi­la.

– Jak się Pan na­zy­wa, jeśli można wie­dzieć?

– Teraz to już nie ma zna­cze­nia…

Ko­lej­na za­gad­ko­wa od­po­wiedź. Je­że­li mu się znu­dzi, szyb­kim kro­kiem do­trze do domu w go­dzi­nę. Jest prze­cież jasno, a w tych stro­nach nigdy nie było wil­ków. Zresz­tą, nie raz, nie dwa włó­czył się już zimą po lesie.

– Do­tar­li­śmy – od­parł In­dia­nin, wska­zu­jąc ręką na ska­li­stą wy­sep­kę po­ro­śnię­tą sporą ilo­ścią drzew, ja­kieś pięt­na­ście jar­dów od nich.

Wy­sep­ka na środ­ku ba­gni­ska wy­glą­da­ła wprost sur­re­al­nie. Wresz­cie, po tylu la­tach, od­krył jedno z miejsc mo­dłów Red­ski­nów.

– Nie­źle wy­bie­ra­ją te swoje miej­sca – Po­my­ślał. – Żaden nor­mal­ny czło­wiek tutaj nie zaj­rzy. Nigdy. Być może je­stem pierw­szym bia­łym, który widzi to miej­sce…

Wy­sep­ka na ba­gni­sku. Około go­dzi­ny 16:30.

– Skąd tu te skały w środ­ku ba­gni­ska? Wy­glą­da jakby ktoś usy­pał to miej­sce – Za­sta­na­wiał się Matt, wdra­pu­jąc się na nie­du­że skały na brze­gu wy­sep­ki.

– Po­świeć – od­parł In­dia­nin – gdzieś tutaj po­win­na być ścież­ka.

– Ścież­ka? – Matt włą­czył la­tar­kę – to jak duża jest ta wy­sep­ka? Z od­da­li wy­da­wa­ła się mała…

– Cza­sa­mi woda za­le­wa jedną trze­cią wyspy, cza­sa­mi dwie trze­cie. Chodź, chodź. Chcia­łeś prze­cież tu przyjść, co nie? – od­parł In­dia­nin zręcz­nie wdra­pu­jąc się na brzeg.

-Tia – Po­my­ślał w duchu Matt.

Ścież­ka rze­czy­wi­ście była. Wiła się wśród sta­re­go brzo­zo­we­go za­gaj­ni­ka. Za chwi­lę skrę­ci­ła w lewo, a oczom Matta uka­zał się ka­mien­ny oł­tarz. Zaraz za oł­ta­rzem były leje z któ­rych wy­do­by­wa­ła się para.

– Go­rą­ce źró­dła – Po­my­ślał Matt. Jed­nak jego myśli skie­ro­wa­ły się ku oł­ta­rzo­wi.

In­dia­nin za­czął nucić coś po cichu. Matt nie chcąc mu prze­szka­dzać sta­nął nie­da­le­ko, przy brzo­zach.  

C.D.N…

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ka­zi­ku, frag­men­ty ozna­cza­my jako frag­ment.

Frag­men­ty nie cie­szą się po­wo­dze­niem na forum, a frag­men­ty hor­ro­rów chyba jesz­cze bar­dziej, bo jak to tak bać się na raty.

Jeśli masz resz­tę, wrzuć ca­łość;)

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Witaj.

Jak wspo­mnia­ła Am­bush, frag­ment, któ­rym jest ten wła­śnie tekst, na­le­ży za­zna­czyć w ten wła­śnie spo­sób.

 

W pu­bli­ka­cji wy­stę­pu­je sporo wy­ma­ga­ją­cych po­pra­wy uste­rek ję­zy­ko­wych, jak np. (su­ge­stie, do prze­my­śle­nia):

– skła­dnio­we (Matt wy­pa­tru­je ojca, który ma lada chwi­la wró­cić z grzy­bo­bra­nia, nie chce, by stary przy­ła­pał go na piciu al­ko­ho­lu. Po krót­kiej chwi­li go do­strze­ga. Szyb­ko chowa pusz­kę do dziu­ry w ryn­nie. Zaraz też za­czy­na on po­ka­zy­wać sy­no­wi ze­bra­ne grzy­by, mó­wiąc coś o In­dia­nach szwen­da­ją­cych się w po­bli­skich la­sach);

– in­ter­punk­cyj­ne ( Rok 1979, 23 paź­dzier­ni­ka, Mor­gan City High Scho­ol, prze­rwa na lunch – brak krop­ki; Droga którą szedł, wiła się tu przy brze­gu mo­kra­deł);

– or­to­gra­ficz­ne (Zna­czy Ja i Tho­mas, bo Mark cały czas piekł spo­koj­nie kieł­ba­ski nad ogni­skiem; Chmm cie­ka­we, cie­ka­we );

– lo­gicz­ne (A tu sły­szy­my szcze­ka­nie psów. No nic, sie­dzi­my dalej. Ale od­gło­sy szcze­ka­nia się na­si­la­ją. Za­czę­li­śmy się de­ner­wo­wać. Zna­czy Ja i Tho­mas, bo Mark cały czas piekł spo­koj­nie kieł­ba­ski nad ogni­skiem. Do­szło do nas jed­nak, że naj­bliż­sze do­mo­stwo jest w pro­mie­niu pięt­na­stu mil… A prze­cież stary Nor­man nie ma żad­ne­go psa. Po kilku chwi­lach za­czę­li­śmy ner­wo­wo skła­dać na­mio­ty i pę­dzi­my w stro­nę sa­mo­cho­du. Gdy od­jeż­dża­li­śmy, to wy­da­wa­ło mi się, że szcze­ka­nie do­cho­dzi z ja­kichś dwu­dzie­stu jar­dów, ale żad­ne­go psa nie wi­dzia­łem. – jak ro­zu­miem, pie­cze­nie prze­rwa­no, a ogni­sko za­ga­szo­no?);

– zapis dia­lo­gów(– Po ci te ba­te­rie? – za­py­tał, od nie­chce­nia się­ga­jąc po pa­pie­ro­sa.

O! Mój przy­ja­cie­lu. Ja zaraz wsia­dam na konia i jadę. Ba­te­rii po­trze­bu­ję do la­tar­ki.

– Gdzie je­dziesz? Je­że­li można wie­dzieć, of co­ur­se.

– Na modły;(…)

– Hej! – krzyk­nął! Na modły Pan idziesz? Weź mnie Pan ze sobą! Nic ni­ko­mu nie po­wiem.  Cisza. In­dia­nin zaraz znik­nie z pola wi­dze­nia. – Nawet la­tar­kę mam! Ale nie takie, jakie lu­bi­cie z dwoma r9-tka­mi tylko z jedną r12-stką! );

– zapis li­czeb­ni­ków – słow­nie.

 

Cóż, na razie po­da­ny frag­ment nie­wie­le może po­stra­szyć jako wska­za­ny ta­ga­mi hor­ror, jest uryw­kiem dużo więk­szej ca­ło­ści. Czyta się z za­cie­ka­wie­niem, lecz nagle urwa­na fa­bu­ła mocno znie­chę­ca. Warto zatem po­słu­chać do­brej rady Am­bush i za­mie­ścić ca­łość. :)

Jesz­cze kwe­stia ty­tu­łu – akcja toczy się w róż­nych la­tach. Jak ro­zu­miem, ten rok 1978 to jest jakiś nader ważny dla całej po­wie­ści, tak? 

Zbyt dużo razy wci­sną­łeś “Enter” na końcu, zatem mo­żesz zmniej­szyć tę ilość edy­tu­jąc.

Po­zdra­wiam, po­wo­dze­nia. ;)

 

 

 

Pe­cu­nia non olet

Hej, hej,

 

dla mnie hi­sto­ria za­czę­ła być in­te­re­su­ją­ca od mo­men­tu spo­tka­nia in­dia­ni­na oraz roz­mo­wy o ba­te­riach. Za­sta­no­wił­bym się na wy­wa­le­niem resz­ty po­cząt­ku i sku­pie­niu na tym wątku. Póź­niej­szy motyw la­tar­ki, jak ele­men­tu prze­tar­go­we­go dla za­ba­ra­nia chło­pa­ka na modły faj­nie się łączy z wcze­śniej­szą in­te­rak­cją z ba­te­ria­mi i jest lo­gicz­ny z punk­tu wi­dze­nia fa­bu­ły.

Ca­łość za­po­wia­da się dość in­te­re­su­ją­co, opróćz tego nie­mra­we­go po­cząt­ku ;)

 

Po­zdra­wiam!

Che mi sento di morir

Au­to­rze!

 

Tak, ge­ne­ral­nie było cał­kiem okej. W nie­któ­rych miej­scach roz­je­cha­ło Ci się for­ma­to­wa­nie, po­ja­wi­ło się też kilka błę­dów, które mógł­byś po­pra­wić – znacz­nie uspraw­nią czy­ta­nie tek­stu. ^^

A tak, hi­sto­ria. Też było w po­rząd­ku, ale… ozna­czaj pro­szę frag­men­ty jako frag­men­ty. :D

Jak sam na­pi­sa­łeś, nie jest to sa­mo­dziel­ne opo­wia­da­nie. Hi­sto­ria fak­tycz­nie za­czy­na się robić cie­ka­wa w mo­men­cie, kiedy już zbli­ża się do końca. Ale kli­mat ame­ry­kań­ski Ci wy­szedł. No, i za­po­wie­dzi Wen­di­go… ;)

Po­zdro!

Qu­idqu­id La­ti­ne dic­tum sit, altum vi­de­tur.

Nowa Fantastyka