Nie żyje, ale rozrasta się w przerażającym tempie. Nie posiada ust, ani płuc, ale łaknie powietrza jak nikt inny. Wiecznie spragniony i nienasycony, a jednak, gdy go napoić, umrze.
Ogień. Gdy jest mały, udaje twojego przyjaciela. Pomaga ci, odpędza mrok, ogrzewa twoje ciało i rozjaśnia myśli. Ale nakarm go zbyt obficie, a stworzysz bezmyślnego potwora, pożerającego wszystko na swej drodze. Tylko głupiec lub demon igrałby lekkomyślnie z taką siłą.
W Ortanonie nie brakowało i głupców i demonów. Ogień był dla jego pożądających mocy mieszkańców niczym narkotyk, a przez wieki wynieśli swój nałóg do rangi sztuki. Magowie, na zawołanie obejmujący pożogą całe lasy, jeźdźcy smoków na swych czerwonych bestiach – to oni stanowili żelazną pięść Ortanonu, która dzierżyła w garści niemal cały kontynent. To oni spalili mój dom, mój lud i moje serce.
***
Nirwen jak zwykle zbudziła się tuż przed tym, nim drzwiami do jej “komnaty” zatrzęsło łomotanie ochmistrzyni. Otworzyła oczy i uniosła się na cienkim sienniku, który oddzielał ją od zimnej kamiennej podłogi. Plecy zapiekły tak, że przez moment zrobiło jej się ciemno przed oczami. Z trudem zdusiła jęk bólu. Spróbowała wmówić sobie, że wcale nie jest tak źle. W końcu otrzymała poprzedniego wieczora jedynie dwa baty. Tym razem, miała szczęście.
Nie zważając na pospieszające ją okrzyki, dobiegające zza drzwi, ostrożnie wyjęła jeden z luźnych kamieni w ścianie i zerknęła do wnęki.
Wciąż tam był. Jej najcenniejszy i zarazem jedyny skarb. Róg Halvana, jednorożca, z którym została związana tuż po urodzeniu. Każda nimfa formowała więź z jednym z leśnych zwierząt, by lepiej rozumieć ich emocje i potrzeby. Były opiekunkami i strażniczkami lasu. Driady, meliady, jak ona, a także najady, alseidy oraz satyrowie, centaury – wszyscy żyli pod wspólnym dachem dębowego, bukowego i jesionowego listowia, a każdy na swój sposób dbał o ich wspólny dom.
Potem przyszedł ogień i zabrał wszystko. Nirwen widziała, jak pochłaniał drzewny dom, własnoręcznie wzniesiony przez jej ojca. Widziała, jak grzywa Halvana staje w płomieniach, a stworzenie desperacko usiłuje je zdławić, tarzając się po ziemi. Wywożona w klatce wraz z innymi niewolnikami widziała, jak pełna życia pradawna Wschodnia Puszcza zmienia się w zwęglone truchło.
Miała pięć lat, gdy umarła. Przez kolejne dwie dekady jej ciało machinalnie spożywało resztki, które udało jej się wywalczyć, wykonywało beznamiętnie wszystkie polecenia jej kolejnych ortanońskich panów, a w nocy zamierało, by choć trochę zregenerować się po regularnym batożeniu. Jej serce pozostało jednak w lesie i, jak wszystko wokół, obróciło się w popiół.
Ledwie zdążyła ponownie ukryć swą pamiątkę, gdy zniecierpliwiona ochmistrzyni wpadła do spiżarki, która stała się dla Nirwen celą.
– Każesz czekać lepszym od siebie? – wysapała zagniewana. – Myślisz, że jak cię baron rucha w dupę, to wolno ci więcej, niż innym drewniakom?
Po latach służby u ludzi meliada doskonale odczytywała sygnały, które nieświadomie wysyłali całemu światu. Ochmistrzyni Hassel była ewidentnie zdenerwowana, ale nie na nią, a przynajmniej nie tylko. Urywany oddech i pot ściekający z czoła świadczyły, że już od dłuższego czasu uwija się w kuchni. O tej porze mogło to oznaczać tylko jedno – niespodziewanego gościa.
Oczywiście fakt, że to nie Nirwen była głównym powodem frustracji kobiety niczego nie zmieniał. Jeśli miała gdzieś rozładować swój gniew, to tylko na niej. Nimfa była tylko przedmiotem, narzędziem. Jak piła, czy młotek. Każdy ludzki służący w pałacu miał prawo rozporządzać nią do woli i ukarać, gdy nie spełniła ich oczekiwań.
Ochmistrzyni położyła dłoń na zatkniętym za pas kańczugu i zbliżyła się, mrużąc groźnie oczy.
– Chyba dawno cię nikt porządnie nie wychłostał, dziewczyno!
– Tak, pani, jeśli taka twoja wola – powtórzyła formułkę, która stała się najczęściej wypowiadanymi w jej życiu słowami, po czym posłusznie odwróciła się tyłem do kucharki.
Pani Hassel chwyciła za kołnierz jej brudnej, zlepionej potem i krwią koszuli i jednym wprawnym ruchem ściągnęła ją z pleców meliady. Na widok odsłoniętego ciała tylko syknęła cicho. Przez chwilę nie odezwała się ani słowem. W końcu westchnęła i wycedziła przez zęby:
– Kuchcik przyniesie ci uniform służby. Mamy gościa ze stolicy i musimy się prezentować!
Nirwen usłyszała oddalające się kroki, które nagle się zatrzymały.
– I owiń czymś to szkaradztwo. Nie będziesz krwawić na podłogę barona!
Pozbawione zamka drzwi trzasnęły za wychodzącą ochmistrzynią. Meliada pozostała w tej samej pozycji do chwili, gdy nie zapukał kuchcik.
***
Pałac barona Aristona Levina został wzniesiony dekadę wcześniej. Niegdyś, ziemie te porastały gęste lasy Wschodniej Puszczy. Jednak po zwycięskiej kampanii Ortanonu przeciwko nimfom i innym nieludziom, ich dawne terytorium zostało rozdzielone wedle zasług pośród ortanońskiej szlachty. Większość arystokratów postąpiła podobnie do Levina. To, co nie zostało spalone do gołej ziemi w trakcie krótkiej i krwawej wojny, zostało wykarczowane. Z drzew, które dla małej Nirwen były powiernikami i przyjaciółmi, powstały rezydencje, stajnie i wychodki.
Posiadłość barona była ponoć jedną z najokazalszych. Levin był ognistym magiem o ponadprzeciętnym talencie do destrukcji. Podczas walk zaskarbił sobie szczególne uznanie króla, które miało bardzo wymierne efekty w postaci ziemi, pieniędzy i statusu na dworze.
Wizyta księcia Verdona, następcy tronu Ortanonu, nie była więc tu niczym niezwykłym. Pojawiał się przynajmniej kilka razy do roku, by urządzić sobie polowanie w tym, co pozostało z dawnego lasu. Ostatnio jednak gościł u barona coraz rzadziej, narzekając na ilość “zwierzyny”. Skarżył się, że żadnego “drewniaka”, jak nazywano leśnych nieludzi, nikt nie widział już od ponad roku.
Nirwen, wraz z całą ustawioną w szpaler służbą, stała na mroźnym wietrze i oczekiwała na dziedzińcu na przybycie księcia.
Nie było wśród nich innych nieludzi. Po wojnie, wszyscy jeńcy, których okazało się być żałośnie niewielu, stali się niewolnikami korony. Byli posyłani do królewskich kopalń, aren i burdeli – w miejsca, dla których ludzkie życie było zbyt cenne. Szczególną nobilitacją było, gdy król obdarował kogoś jednym z nich.
Nieludzi nie chroniły w Ortanonie żadne prawa, boskie czy ludzkie. Można było uczynić im cokolwiek bez najmniejszych konsekwencji. Nirwen, która w pierwszych latach po wojnie, jeszcze jako dziecko, otrzymała “łatwy i przyjemny” przydział do opróżniania i czyszczenia dworskich latryn, dekadę temu została sprezentowana baronowi, z okazji ukończenia budowy jego nowej rodowej siedziby. Niczym obraz do dekoracji, lub kuchenne utensylia.
Wreszcie inkrustowane prawdziwym złotem odrzwia rezydencji rozwarły się. Baron Levin wraz z małżonką oraz najmłodszym synem weszli na taras i zatrzymali się u szczytu schodów prowadzących na wewnętrzny dziedziniec. Oczekująca służba jak jeden mąż skłoniła głowy przed swym panem.
Minęło jeszcze kilka minut, nim powietrze przeciął donośny ryk. Przypominał nieco dźwięk wydawany przez osła, o ile osioł miałby ponad trzydzieści stóp długości i cały był pokryty łuskami. Powłoka ciemnych chmur wiszących nad pałacem rozdarła się, ukazując trzy bestie.
Wielkie, pokryte czerwoną jak krew karaceną jaszczury były z natury spokojnymi, unikającymi ludzi stworzeniami. Nie posiadały niesamowitej inteligencji i magicznych zdolności niektórych ze swych mitycznych pobratymców, co nie oznaczało, że nie były śmiertelnie niebezpieczne. Ich ognisty oddech topił kamień, a potężne szczęki bez trudu miażdżyły metal. Dziesiątki lat temu magowie ognia z Ortanonu odnaleźli sposób, by zadając biednym stworom niewyobrażalny ból złamać ich ducha i zmusić do posłuszeństwa. Nie było siły, która mogła się im przeciwstawić, o czym Nirwen przekonała się na własnej skórze.
Dziewczyna potarła ramię, po którym pełgał kiedyś płynny ogień ze smoczego gardła. Po dwudziestu latach blizna był niemal niewidoczna, ale ból mogła wciąż doskonale odtworzyć w pamięci.
Bestie przyziemiły po drugiej stronie dziedzińca, a ostatnie machnięcia ich mocarnych skrzydeł sprawiły, że i tak już silny wiatr niemal wywrócił niektórych służących. Baron z rodziną powoli ruszyli w dół schodów. Naprzeciw nich, jeden z jeźdźców zsunął się po potulnie opuszczonej smoczej szyi i szedł im na spotkanie.
Ariston Levin zatrzymał się tuż przed Nirwen. Właściwie, była to odległość minimum piętnastu stóp, ale i tak mogła poczuć jego smród.
Niegdysiejszy generał w armii Ortanonu dziś był niespełna siedemdziesięcioletnim starcem. Jednak ogień płonący w jego żyłach sprawiał, że niejeden młodzieniec mógł pozazdrościć mu siły i witalności. Broda i krótko przystrzyżone włosy mężczyzny nosiły jedynie pierwsze ślady siwizny. Wyprostowany niczym kij od szczotki, wpatrywał się przed siebie, nie zwracając żadnej uwagi na otoczenie.
Baronowa była z kolei prawdziwą pięknością. Nawet Nirwen, która większość ludzi uważała za dość pokracznych, musiała to przyznać. Kobieta była ponad trzydzieści lat młodsza od męża i stanowiła kolejną “nagrodę” za jego wojenne zasługi. Atrakcyjna, pochodząca z bardzo szanowanego rodu, ale niezbyt bystra – idealna partia dla dworzanina z ambicjami. Meliada nie mogła narzekać na traktowanie z jej strony. Dla baronowej po prostu nie istniała. Tak było dla niej najwygodniej, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę wieczorne rozrywki jej małżonka.
Ich ośmioletni syn, Renvi, był najmłodszy z trójki rodzeństwa. Jego dwaj bracia byli starsi o dziesięć lat i obecnie przebywali w stolicy by “nabrać obycia”, co oznaczało, że chlali na umór, dupczyli co popadnie i trwonili fortunę ojca w szemranych jaskiniach hazardu.
Renvi był od nich zupełnie inny. Na swoje szczęście, nie przypominał w niczym również swojego ojca. Był inteligentnym, wiecznie zamyślonym, uprzejmym chłopcem. A także jedyną istotą w całym pałacu, która nie traktowała Nirwen z pogardą i obrzydzeniem.
Kiedy baronostwo opuszczali pałac na kilka dni, niańka Renviego, która nie była kobietą lubiącą pracę i wysiłek, zaganiała do opieki nad chłopcem meliadę, która oczywiście nie miała prawa się sprzeciwić. W ten sposób nawiązała z nim więź i obdarzyła go uczuciem, którego dawno już nie czuła – troską.
Na jej widok Renvi uśmiechnął się szeroko. Na szczęście nikt tego nie zauważył. W innym wypadku na pewno zostałby ostro zrugany przez matkę. Nirwen zasłużyłaby zaś na kolejne batożenie. Szczególnie, gdyby ktoś spostrzegł, że również odpowiedziała uśmiechem.
Wkrótce do grupy dołączył książę koronny Verdon, niosący pod ramieniem hełm z długim czerwonym pióropuszem, który stanowił symbol smoczych jeźdźców.
Baron wraz z rodziną ukłonili się przed młodzieńcem o niesamowicie jasnych włosach.
– Witaj ponownie w naszych skromnych progach, mój książę – rzekł stary mag.
– Wiesz, że nie cierpię tych formalności, Levin! – Książę wyszczerzył zęby i poklepał barona po ramieniu. – Wejdźmy już, przemarzłem na kość!
– Przygotowałam niewielką ucztę na cześć waszej wysokości – wtrąciła usłużnie baronowa.
– Doskonale! Albowiem umieram też z głodu.
Następca tronu Ortanonu zanosił się śmiechem, gdy nagle, jego spojrzenie spoczęło na meliadzie.
– Ty, drewniaku! – zawołał, zbliżając się. – Pamiętam cię!
– To Nirwen – pospieszył z wyjaśnieniem baron, podążając za księciem – dar od twojego błogosławionego ojca, dla uświetnienia mojego skromnego domostwa.
– Tak, tak, Nirwen, teraz pamiętam.
Młodzieniec zbliżył się do twarzy dziewczyny tak bardzo, że poczuła na skórze jego oddech. Wciągnął głośno powietrze, po czym odsunął się nieco dalej. Zwrócił się w kierunku barona.
– Już jako młódka zwróciła moją uwagę. Ta gibka sylwetka, jędrne uda, szmaragdowe oczy i te piersi… Wiesz Levin, driady zwykle są suche jak patyki, ale ta tu ma czym odetchnąć. Oraz włosy jak smoczy płomień – zakończył poetycko, chwytając i owijając wokół palca koniuszki włosów Nirwen.
– Jeśli chciałbyś z niej skorzystać, mój książę, nie mam nic przeciwko – powiedział otwarcie baron.
– Nie, nie… – zaoponował młodzieniec. – Nie powiem, chętnie wskoczyłbym między krągłe bułeczki tej dzikiej bestii, ale wiesz, co mój ojciec sądzi na ten temat. Muszę być ponad takie przyziemne błahostki!
– W takim razie, do jadalni! – zadecydował Levin.
– Dziś pijemy, a jutro polowanie! – zawtórował mu następca tronu.
Nirwen stała bez ruchu, póki szlachetnie urodzeni nie zniknęli we wnętrzu pałacu. Dopiero wówczas służba ruszyła ze swych miejsc.
– Dziwki nie będą dziś potrzebne – rzucił przechodzący obok niej lokaj. – Schowaj się w swojej norze, żeby nie psuć jaśnie państwu apetytu.
I Nirwen tak właśnie zrobiła.
***
Odgłosy kuchennej krzątaniny, świadczące o tym, że bankiet wciąż trwa, dochodziły do pokoiku Nirwen do późnych godzin nocnych. Dopiero gdy ucichły, udało jej się zmusić ciało do zapadnięcia w sen. Nie trwał on jednak długo, nim skrzypnęły otwierane drzwi do spiżarki.
Wyczulone zmysły dziewczyny zbudziły ją natychmiast. Nie poruszyła się jednak, licząc, że ktokolwiek to był, odejdzie widząc ją śpiącą.
Dziewczyna usłyszała jednak dźwięk odstawianej na kamienną podłogę latarni, a następnie poczuła, jak dziurawy pled zsuwa się z jej nóg, a czyjaś ręka przesuwa się po udzie, wędrując coraz wyżej. Teoretycznie, każdy w pałacu miał prawo zrobić z nią wszystko, co chciał, ale “ten przywilej” należał wyłącznie do barona. Przynajmniej dopóki mu się nie znudziła.
Nirwen natychmiast podniosła się na posłaniu.
– Błagam o wybaczenie, Wasza Miłość – wyszeptała. – Nie przysłano do mnie nikogo z informacją, że Wasza Miłość wymaga mych usług! To nie jest miejsce, które przystoi szlachetnie urodzonemu. Ja zaś nie prezentuję się odpowiednio, by…
– Zamilcz, kurwo! – wysapał Levin, a niewielką przestrzeń składziku wypełnił odór mieszanki wszelkich alkoholi i świeżych wymiocin. – Będę brał cię, kiedy będę chciał i gdzie będę chciał. Rozbieraj się!
Baron zerwał z niej koc i z trudem utrzymując równowagę zaczął mocować się ze swym pasem.
– Tak, Wasza Miłość – odparła posłusznie, stając pod ścianą i powoli ściągając z siebie strzępy ubrania, które służyły jej za nocną koszulę. – Powinnam przynajmniej poprosić służące o miskę, bym mogła obmyć swe nieczyste ciało.
Ariston Levin, który właśnie uporał się z klamrą paska, spojrzał na nią z furią w oczach.
– Myślisz, że woda sprawi, że będziesz bardziej czysta? – zapytał, rozciągając skórzany pas pomiędzy dłońmi. – Jesteś kurwą i drewniakiem. Życie w brudzie to jedyne, do czego zostałaś stworzona!
Smagnął ją po plecach. Metalowa sprzączka natychmiast otworzyła stare rany, które ponownie zaczęły broczyć krwią. Potem padły kolejne ciosy. Po głowie i po łydkach. Ten ostatni sprawił, że nogi ugięły się pod meliadą. Skuliła się w kącie, próbując osłaniać głowę rękami. Levin nie zamierzał jednak na tym poprzestać. Pas raz za razem ze świstem przecinał powietrze i lądował na jej ciele.
– Zdajesz sobie sprawę, ile ja przez was wycierpiałem? Co? Od dwudziestu lat nie przespałem całej nocy! Zawsze tylko te krzyki! Dzieci, kobiety, żywcem palone we własnych domach, gotujące się w doprowadzonych do wrzenia jeziorach. Co noc powtarzam sobie – Ariston, to przecież tylko pieprzone drewniaki! Są słabi i zasłużyli na to, by spłonąć! Ale ich to nie obchodzi, dalej mnie prześladują i tylko wrzeszczą, wrzeszczą, wrzeszczą! To jakaś wasza cholerna klątwa, tak? Tak?!
Ostatnie słowa baron podkreślił wyjątkowo silnymi uderzeniami. Nirwen nie miała już pewności, czy wciąż żyje, czy tylko przygląda się z boku swojej dawnej cielesnej powłoce. Gdy jednak wstrząsnął nią kaszel, który wyzwolił nowe pokłady bólu, zdała sobie sprawę, że jednak wciąż oddycha, a kolejne ciosy już nie padają. Przez chwilę miała nawet nadzieję, że na tym zakończy się ta noc, ale stary mag ponownie przemówił.
– Nic nie powiesz? Dobrze. Jeden głos więcej niczego nie zmieni. Przynajmniej nie będziesz mi co dzień przypominać, do czego mnie zmusiliście. Pora dołączyć do swego ludu.
Nirwen z najwyższym trudem otworzyła jedno opuchnięte oko. Baron Levin nie dzierżył już skórzanego pasa. Jego dłonie płonęły żywym, pulsującym czerwienią ogniem. Ukląkł przy niej. Przez krótką chwilę wyglądał, jakby modlił się do jakiegoś nieznanego bóstwa płomieni. A potem położył dłonie na jej brzuchu.
Eksplozja bólu niemal natychmiast przerosła wszystko, czego do tej pory doświadczyła. Myślała, że chciała tego. By jej ciało wreszcie dołączyło do jej uśmierconej duszy. Ale nie teraz. Nie w ten sposób. Nie z jego ręki.
Pod dłonią wymacała jakiś podłużny przedmiot i bez wahania uderzyła nim w głowę swego oprawcy. Płomienie natychmiast zniknęły. Przez moment oskarżycielskim wzrokiem wpatrywało się w nią oko zwyczajnego, zmęczonego starca. W drugim oczodole tkwił głęboko róg Halvana. Wreszcie życie opuściło barona Levina, a jego śmierdzące truchło runęło na Nirwen.
***
Nie wiedziała, jak długo leżała na kamiennej podłodze przygnieciona ciałem barona, wdychając swąd własnego spalonego ciała i zapach uryny mimowolnie opuszczającej trupa. Gdy tylko ktoś ich odnajdzie, nie będzie mogła liczyć na szybką śmierć. O nie, zapewne będą ją trzymać przy życiu całymi tygodniami, by stanowiła przykład dla innych drewniaków, którym mogłoby jeszcze przyjść do głowy podniesienie ręki na swych właścicieli.
Nirwen musiała jednak przyznać, że mimo potwornych oparzeń i niezliczonych innych ran, nie czuła się tak żywa od lat. Wreszcie to w oczach człowieka zobaczyła szok, niedowierzanie i przerażenie wobec nadchodzącego końca. Jeden z najpotężniejszych magów w Ortanonie zostanie wkrótce znaleziony martwy, bez spodni, leżący w kałuży własnego moczu w ciasnej spiżarce. Zabity przez swoją własność. Cały dwór będzie rozprawiał o tym miesiącami.
To było wspaniałe uczucie. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. Może jednak to ciało miało jeszcze jakiś cel? Po dwudziestu latach stało się jasne, że nikt inny nie zamierza wymierzyć sprawiedliwości katom jej ludu. Więc dlaczego nie ona? Tak, zemsta była czymś, dla czego warto było znieść to życie jeszcze trochę dłużej. Ale najpierw, musiała się stąd wydostać.
Wytężyła resztki sił i zrzuciła z siebie cielsko postawnego mężczyzny. Wywołało to nowe uderzenie agonii. Poczuła krew w ustach. Musiała przygryźć język, by nie wrzasnąć. Uniosła się ostrożnie na przedramionach i spojrzała w dół. Zrobiło jej się niedobrze. Skóra na jej brzuchu właściwie przestała istnieć, odsłaniając czerwone mięśnie poprzetykane tłuszczem, który gdzieniegdzie zaczął się już topić. Miała “szczęście”, że baron starał się zadać jej maksymalny ból, a nie spopielić ją na miejscu.
Musiała jakoś oczyścić ranę i znaleźć coś na przygotowanie okładu. Na szczęście kuchnia powinna być teraz pusta.
Naga, wyglądająca jakby ostatnie dwa tygodnie przeleżała w grobie, ostrożnie wyślizgnęła się przez drzwi schowka. Zgodnie z jej przypuszczeniami, w kuchennych pomieszczeniach nie było nikogo. Przemknęła do beczek ze zgromadzoną na jutrzejszy dzień wodą i po chwili wahania zanurzyła się w jednej z nich. Zimna woda zaoferowała cień ulgi, lecz tylko na moment. Podniosła się i stojąc w wodzie po pas, postarała się względnie czystym kawałkiem materiału usunąć resztki poczerniałej skóry z rany. Przez cały czas musiała walczyć z zawrotami głowy i mdłościami, ale po jakimś czasie zaczęła przypominać żywą, póki co, istotę.
Wyszła ze zbiornika i podeszła do komody, gdzie trzymano obrusy na pańskie stoły. Bezceremonialnie rozdarła jeden z nich i wróciła do kuchennego blatu. Metodycznie przygotowała dużą porcję maści z widłaka, tak jak uczyła ją matka, i roztarła po całym brzuchu, po czym najciaśniej jak potrafiła owinęła ranę fragmentem obrusu. Znalazła także zapasowe ubranie jakiejś służącej, które z wielkim trudem włożyła na swoje posiniaczone ciało. Na koniec chwyciła pusty worek i napchała wszelkiego rodzaju prowiantem, który akurat wpadł jej pod ręce. Po namyśle sięgnęła również po długi nóż do filetowania ryb, który ukryła za plecami, pod przewieszonym na nich workiem. Nadszedł czas opuścić to miejsce.
Zaraz za kuchennymi drzwiami wpadła na patrol, który jednak nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Widocznie z daleka prezentowała się względnie przekonująco. Opuszczenie pałacu nie było już takie proste. Gwardziści stali zarówno przy głównych wrotach, jak i przy wejściach dla służby. I uważnie sprawdzali każdego, kto je przekraczał. Błyskotliwa kariera barona przysporzyła mu bowiem wielu wrogów.
Nirwen przyglądała się właśnie zza rogu dwóm strażnikom, starając się odkryć jakąś lukę w ich rutynie, gdy poczuła, jak ktoś chwyta ją za dłoń. Kuchenny nóż był już w połowie drogi do celu, gdy zorientowała się, komu udało się ją zaskoczyć.
Renvi przyłożył do ust palec wskazujący, nakazując ciszę, po czym pociągnął dziewczynę w stronę pałacowych komnat. Gdy oddalili się nieco od gwardzistów, Nirwen zaryzykowała cichy szept:
– Renvi, nie mogę iść z tobą. Jeśli znajdą mnie strażnicy, będę miała kłopoty!
– Wiem, którędy chodzą – odparł. – Też ich nie lubię. Szybko!
Ośmiolatek był jedyną osobą, której Nirwen była w stanie zaufać. Z drugiej strony, czy powierzenie swego życia dziecku, bez względu na jego dobre intencje, nie jest szaleństwem? Ona jednak znała Renviego dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że nie narażałby jej dla zabawy. Dała się więc poprowadzić labiryntem korytarzy, co chwilę to zwalniając, to przyspieszając, aż w końcu znaleźli się przed drzwiami sypialni chłopca. Renvi puścił jej dłoń i otworzył drzwi, po czym niecierpliwym gestem zaprosił do środka.
Syn barona bez słowa wyjaśnienia wskoczył do wielkiej dębowej szafy w rogu komnaty i zniknął. Nirwen podeszła do mebla i szepnęła:
– Renvi! To nie czas na zabawę w chowanego!
Ale chłopca w szafie nie było. Dziewczyna rozrzuciła na boki stertę ubrań, ale Renvi naprawdę zniknął. Powoli zaczęła ogarniać ją panika, gdy ciemność na dnie szafy rozjaśniła się, a z otworu w podłodze wychynęła ręka chłopca.
– Zapaliłem dla ciebie pochodnię – powiedział spokojnie, otrzepując kolana i wychodząc z szafy. – Tata kazał zbudować dla mnie ten tunel na wypadek ataku. Wychodzi poza mury pałacu, blisko lasu.
– Renvi… – dziewczyna spojrzała prosto w zaskakująco mądre oczy chłopca. – Dlaczego to robisz? Czemu nie traktujesz mnie jak inni?
Chłopiec ściągnął usta w cienką linię i zamyślił się. Po chwili odparł:
– Moi bracia też często mi dokuczają. Mama mówi, że to tylko takie żarty, ale ja wiem, że mówią te wszystkie straszne rzeczy naprawdę. Ty nie masz mamy, ani nikogo, i krzywdzą cię wszyscy. Musi być ci dużo trudniej. A i tak jesteś jedyną osobą, która szczerze się do mnie uśmiecha. Wszyscy inni tylko udają. Jeśli ty jesteś potworem, to ja też wolałbym nim zostać!
– Renvi – rzekła Nirwen ze łzami w oczach, przytulając chłopca na moment – wiesz, że cię kocham. Nie sądziłam, że komukolwiek w życiu jeszcze to powiem. To dzięki tobie wciąż jeszcze żyję. Ale nie jestem taka, jak sobie wyobrażasz. Nie urodziłam się potworem, to prawda. Nimfy i inne leśne stworzenia były niegdyś wspaniałe i żałuję, że nigdy nie będzie ci dane ich poznać. Teraz jednak, sama już nie wiem, chyba zmieniłam się w końcu w bestię, którą ludzie chcieli we mnie widzieć. Ja… Twój ojciec nie żyje, Renvi. Zabiłam go. Wezwij proszę straże.
Ośmiolatek cofnął się o krok, wpatrując się intensywnie w twarz meliady. Nie wyglądał jednak na przestraszonego, ani smutnego. Po dłuższej chwili jedynie skinął głową zdecydowanie.
– To on zabił cię pierwszy.
Z początku Nirwen myślała, że się przesłyszała. Ostrożnie, wciąż patrząc na chłopca, postąpiła w kierunku szafy. Nagle, opanowany zwykle Renvi zerwał się do biegu i przywarł do dziewczyny, łkając cicho. Ucisk na brzuchu sprawiał jej potworny ból, ale nie zważała na to. Odpowiedziała głaszcząc go delikatnie po kasztanowej czuprynie.
– Żegnaj, Renvi.
***
Nirwen błądziła bez celu po lesie od dwóch dni, starając się znaleźć jak najdalej od posiadłości Levina. Trawiła ją gorączka, a całe ciało krzyczało do niej, by wreszcie się zatrzymała. Z prowiantu zabranego z pałacowej kuchni zostało już niewiele.
Puszcza nie wyglądała dużo lepiej od niej. Udało jej się spostrzec jedynie nieliczne ptaki, jaszczurki i małe gryzonie. Same drzewa wydawały się chore. Wiele z nich powoli usychało i obumierało. Po tętniącej życiem krainie nie było śladu. W końcu, wyczerpanie zwyciężyło jej wolę i dziewczyna padła na mech rosnący pod jednym z jesionów.
Na początku trzeciego dnia, po raz pierwszy nad jej głową przeleciał smok. Była akurat dobrze skryta pod gęstym listowiem prastarego drzewa, lecz i tak rzuciła się na ziemię i zamarła. Początkowo starała się wmówić sobie, że był to przypadek, standardowy patrol. Jednak kilka godzin później usłyszała odległe, lecz wyraźne ujadanie gończych psów. Oczywiście, że ją znaleźli. Na miejscu zbrodni pozostawiła mnóstwo swojej krwi i rzeczy przesiąkniętych jej zapachem. Domyślała się, że chcieli ją pojmać żywcem. Zabicie jej na miejscu nie będzie dość silnym przekazem.
Zerwała się do biegu. Nie znała tej części lasu. Albo może znała, ale po latach nie rozpoznawała niczego. Wciąż jednak była nimfą. Coś podpowiadało jej, dokąd ma uciekać. Może to drzewa w końcu rozpoznały swą dawną opiekunkę?
Nirwen odkąd została niewolnicą nie była w lesie, nie miała okazji biegać, a jej ciało było wiecznie wyniszczone i niedożywione. Jakby tego było mało, ból otwartej rany na brzuchu niemal zginał ją wpół. Nie miała żadnych szans, by umknąć chyżym ogarom. Musiała znaleźć jakąś kryjówkę i to teraz.
Nagle migające po bokach drzewa urwały się, a meliada wypadła na otwartą przestrzeń. Wąski pas łąki oddzielał ścianę lasu od niewysokiego górskiego grzbietu, który niegdyś przebiegał przez środek Wschodniej Puszczy.
Dziewczyna z trudem łapała oddech, starając się dostrzec jakąkolwiek szansę na ocalenie.
Jaskinia! Nisko sklepione wejście do groty ziało idealną czernią na wprost niej. Jeśli było tam dostatecznie wilgotno, psy mogły zgubić trop.
Wtedy usłyszała ostrzegawcze warczenie. Odwróciła się. Gończy pies wpatrywał się w nią, groźnie szczerząc kły. Znała go. Nieraz sprzątała psie boksy z nieczystości. Być może dlatego jeszcze nie zaatakował. Jego zwierzęcy umysł nie mógł pogodzić sprzeczności, iż znana mu, przyjazna osoba jest jednocześnie jego zdobyczą. Nirwen nie czekała, aż dojdzie do jakichś wniosków, tylko rzuciła się pędem w stronę jaskini. Pies w końcu zdecydował, że najlepiej będzie zostawić ten problem człowiekowi i zaczął dziko ujadać, przywołując podążających za nim myśliwych.
Dziewczynie udało się już jednak skryć w ciemnościach pieczary. Potykając się na nierównej powierzchni pomknęła w głąb groty, desperacko rozglądając się za jakąś kryjówką. W nikłym świetle dobiegającym z zewnątrz dostrzegła niewielki strumyk, spływający gdzieś z wnętrza góry. Sączył się po skalnej ścianie i mieszał u jej podnóża z gliniastą ziemią, tworząc niewielkie bajorko. Nirwen rzuciła się twarzą prosto w błoto i zaczęła tarzać, próbując pokryć jak największą powierzchnię lepką mazią.
Szczekanie rozeszło się echem po jaskini. Meliada ostrożnie wyczołgała się z bajora i zaszyła w najdalszym, najciemniejszym kącie. Człapiąc powoli na kolanach nie była już w stanie dostrzec własnych dłoni. Dotarła do ściany. Teraz mogła już liczyć wyłącznie na cud.
Ze swego schronienia nie widziała wejścia do pieczary. Może w którymś momencie skręciła za skalny załom, lub teren opadał w dół. Skupiła się wobec tego na dźwiękach. Psy były blisko. Słyszała ich ciche, niespokojne skomlenie. Jak kiedyś, w trakcie silnej burzy z piorunami. Jakiś człowiek wyzywał je od parszywych, tchórzliwych kundli.
Myśliwy rozkazał komuś innemu “iść tam”. Wkrótce Nirwen dostrzegła dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał latarnię, a w drugiej ręce dzierżył miecz. Kolejny trzymał gotową do wystrzału kuszę. Wyglądali na bardzo zaniepokojonych.
Dziewczyna przylgnęła do ziemi, starając się nie wydawać żadnego dźwięku. Myśliwi jednak powoli zmierzali w jej stronę. Nie mogli jej przegapić. Powolnym ruchem sięgnęła za plecy po nóż. Nie zamierzała dać się pojmać.
Byli teraz tuż obok. Patrzyli wprost na nią, unosząc lampę. A jednak, ciemności wokół Nirwen nie ustępowały, a mężczyźni zdawali się jej nie dostrzegać.
– Tu niczego nie ma – powiedział jeden z nich, a w jego głosie zabrzmiała ulga.
I wtedy zniknął. Mężczyznę po prostu wchłonęła ciemność. Latarnia roztrzaskała się na kamieniach i zgasła. Drugi z myśliwych wrzasnął. Zaraz po tym skomlenie psów i odgłos ich łap zaczął się szybko oddalać.
– Wiem, że tu jesteś, dziwko – wykrzyknął w pustkę dowódca grupy. – Nie nabierzesz mnie na swoje wiedźmie sztuczki!
Słyszała jego kroki doskonale. Każdy oddech również. Po chwili dostrzegła sylwetkę prześladowcy, wyraźnie jak w słoneczne popołudnie, choć wszystko wokół wciąż spowijała ciemność. Rozglądał się, po omacku machając mieczem.
Nirwen wstała i bezszelestnie podeszła do mężczyzny od tyłu. Widziała pulsujące tętnice na jego szyi. Powolnym ruchem noża przecięła jedną z nich. Nie dostrzegała własnych rąk, a jednak doskonale widziała jasnoczerwoną krew uciekającą wraz z życiem myśliwego.
– Dobrze – rozległ się tubalny głos, od którego cała jaskinia zdawała się wibrować. – A teraz, chodź do mnie, driado.
Czuła się jak w transie. To było coś więcej, niż rozpalająca ją wcześniej gorączka. Doskonale wiedziała, gdzie powinna stawiać kroki w kompletnej ciemności. W końcu jej nogi zatrzymały się. Poczuła na twarzy uderzenie gorącego powietrza. Głos odezwał się ponownie, niemal ogłuszający, mimo iż wydawał się jedynie szeptać.
– Witaj, Nirwen, ostatnia z nimf-opiekunek Wschodniej Puszczy.
– Kim jesteś? Skąd wiesz, jak się nazywam? Dlaczego mi pomogłeś? – Dziewczyna rozglądała się we wszystkich kierunkach, jednak nie dostrzegła niczego. Nie mogła również zlokalizować źródła głosu wśród wypełniającego grotę echa.
– Tyle pytań… Jestem twoim pokornym sługą. Moim obowiązkiem jest cię bronić. Ale gdzie moje maniery! Pozwól, że zapalę dla ciebie świecę.
Przez moment coś wydawało metaliczny dźwięk, jakby ktoś pocierał o siebie dwie kolczugi. Nirwen ponownie poczuła nienaturalne gorąco, po czym jaskinia nagle wyłoniła się wokół niej z niebytu.
Pośrodku groty stała duża, czarna świeca, nad którą tańczył równie czarny płomień. Być może dziewczyna poświęciłaby temu więcej uwagi, gdyby nie to, co znajdowało się za świecą.
Idealnie czarne smocze cielsko było ogromne i znajdowało się w ciągłym ruchu. Pokryte łuską zwoje przesuwały się nieustannie, skręcając ze sobą i tworząc przedziwne, hipnotyzujące wzory. Jedynie głowa pozostawała nieruchoma, wpatrzona w stojącą przed nim meliadę.
– Jam, jest Kanmarog, opiekun Wschodniej Puszczy i pokorny sługa leśnej starszyzny. Wygląda na to, że teraz ty jesteś starszyzną.
Gdy mówił, jego paszcza nie poruszała się. Jedynie znajdujące się tuż przed nią rozgrzane powietrze zaczynało drżeć intensywniej.
– Chcesz mi powiedzieć, że mieliśmy własnego smoka? – wyszeptała niedowierzając. – Jebanego, kurwa, czarnego smoka z legend? Gdzie w takim razie byłeś, kiedy płonęła moja rodzina, mój dom i moi przyjaciele? Czemu nikt nie widział cię na niebie, opiekunie?
Kanmarog niecierpliwie machnął potężnym skrzydłem, ucinając jej tyradę.
– Myślisz, dziecko, że chciałem być tu zamkniętym przez ostatnich dwadzieścia lat? Swoje pytania powinnaś zadać tym, którzy nie są już w stanie odpowiedzieć. Gdy Ortanon wkroczył do puszczy, starszyzna zjawiła się w moim leżu i zapieczętowała jaskinię. Twierdzili, że to dla mojego dobra. Wiedzieli, że przegrają i nie chcieli dopuścić, by treserzy smoków spróbowali swoich sił także ze mną. Moja moc na ich usługach oznaczałaby ostateczny koniec wszystkich nieludzi. Wyraziłem sprzeciw, ale przysięga nie pozwalała mi stanąć przeciwko starszyźnie.
– Czemu mieliby to zrobić? – spytała Nirwen zaciskając szczęki, by nie zdradzały drżenia. – Jeśli jesteś taki potężny, z pewnością mogliśmy odeprzeć atak, albo chociaż pomóc w ucieczce większej liczbie!
Smok wydał z siebie westchnienie, które ponownie zatrzęsło grotą.
– Nie wiem, dziecko. Dopiero gdy wkroczyłaś do jaskini zostałem zbudzony z długiego snu. Wiem o świecie tyle, co udało mi się wyczytać w twoich myślach. Są one zaś bardzo… przytłaczające. Czułem to, co ty, wobec ludzi, którzy cię ścigali. I wiem, że był to słuszny gniew. Nie mogę zwrócić ci twej rodziny i dzieciństwa, ale mogę dać ci zemstę. Mogę sprawić, że Ortanon stanie w płomieniach Pierwotnego Ognia, tak jak niegdyś oni podpalili Wschodnią Puszczę. Zapłacą za każde stworzenie, które straciło wówczas życie. To mogę ci przysiąc.
Spoglądał na dziewczynę wyczekująco. Czarne ślepia obserwowały ją uważnie, lustrując na wylot jej myśli. W nich zaś obecne były jedynie ból i cierpienie. Smoczy atak na ich wioskę, podróż do stolicy Ortanonu w klatce do przewozu bydła, regularne gwałty dokonywane przez barona…
– Co muszę zrobić? – spytała cicho.
– Wystarczy, że dotkniesz Pierwotnego Ognia. Pozwolisz mu się odnowić.
– Czemu płomień jest czarny? – Z obawą zbliżyła dłoń do świecy. – I w jaki sposób daje światło?
– Tu nie ma światła. Pierwotny Ogień daje o wiele więcej. Nie należy do mnie. Ja tylko noszę go w sobie i wypełniam jego wolę. Istniał, gdy świat składał się jeszcze wyłącznie z ciemności i wciąż będzie płonął, gdy zgasną wszystkie światła na niebie. Oczyści cię i da ci cel, którego tak pragniesz.
Nirwen zawiesiła dłoń nad płomieniem jedynie na moment, po czym zdecydowanym ruchem dotknęła ognia.
Z początku nie czuła niczego, nawet, gdy czarny płomień pochłonął jej całe ramię. Dopiero gdy dotarł do klatki piersiowej, szarpnęły nią spazmy bólu. Zacisnęła zęby. Zniosła już w tym tygodniu gorsze rzeczy. Ogień rozprzestrzenił się na całe jej ciało. Płonęły jej oczy, włosy i wewnętrzne organy. W końcu jej świadomość się poddała i Nirwen osunęła się w objęcia ciemności.
***
Śpiew ptaków, delikatny powiew wiatru, słońce muskające skórę, brak bólu. Nirwen uznała, że w końcu jej ciało nie wytrzymało i znalazła się w mitycznym lesie Vafanne, gdzie nareszcie spotka się ze swymi bliskimi. Nie chciała otwierać oczu na wypadek, gdyby jednak się myliła.
Coś trąciło delikatnie jej stopę. Rozchyliła powieki. Smoczy łeb, osadzony na karykaturalnie długiej szyi, szturchał ją nozdrzami, starając się ze wszystkich sił nie zmiażdżyć przy tym kruchej dziewczyny. Nirwen mimowolnie roześmiała się na ten widok.
– A zatem już nie śpisz? – spytał Kanmarog z nutką urazy. – Dobrze. Trzy dni to dość wylegiwania się.
– Trzy dni? – Śmiech zamarł jej na ustach. – Co się ze mną działo?
– Pierwotny Ogień musiał cię odnowić. Miał dużo pracy. Nieszczególnie dbasz o swoją powłokę.
Nirwen ze wstydem spojrzała na swoje ciało. Wciąż miała na sobie uniform służącej. Z zaskoczeniem stwierdziła jednak, że wszystkie sińce i rozcięcia zniknęły, skóra nabrała zdrowej różowej barwy, a pod nią pojawiło się nawet nieco tłuszczu. Nie zważając na obecność towarzysza rozpięła suknię i spojrzała na swój brzuch. Po głębokim oparzeniu nie było śladu. Nawet dawna blizna na ramieniu zniknęła. Musiała przyznać, że nie pamiętała, by kiedykolwiek wyglądała tak dobrze.
Ubrała się i wówczas dostrzegła porozrzucane wokół niej rzeczy – miecz, skórzany kaftan oraz jej worek. Zajrzała do tobołka. Wewnątrz znajdowała się czarna świeca.
– Nie zgub jej – ostrzegł Kanmarog.
Nirwen skinęła głową. Założyła na siebie pancerz, a następnie zarzuciła worek na plecy. Potem przytroczyła do pasa miecz, którym i tak przecież nie potrafiła się posługiwać. Wyciągnęła ostrze z pochwy i wykonała kilka koślawych zamachów. Po chwili namysłu schowała broń i chwyciła za dół sukni, rozrywając ją na szwie do połowy uda.
– Co teraz? – spytała swego nowego mentora.
– Czuję w powietrzu zapach jednego z mych ułomnych czerwonych braci. Może zapolujemy?
– Co? Nie jestem smoczym jeźdźcem! Nie mam pojęcia jak się na tobie utrzymać, a co dopiero kierować! W ogóle nie potrafię walczyć.
– Wypełnia cię teraz Pierwotny Ogień. On tobą pokieruje. Przywołaj go.
– Nie wiem jak…
– Poczuj w sobie ciemność i pustkę.
Spróbowała. Zajrzała w głąb siebie i odnalazła mroczną, bezdenną studnię. Zaczerpnęła z niej. Na jej dłoniach zatańczyły czarne płomienie. Wymierzyła ręką w górskie zbocze i pozwoliła mocy płynąć. Ogień wystrzelił w prostej linii i dotarł do nieodległych skał. Te zaczęły rozsypywać się w proch, jak gdyby tysiące lat minęły w jednej chwili. Nirwen wytężyła wolę i zgasiła płomień.
– Chyba rozumiem – wyszeptała tylko.
– Zatem w drogę – ponaglił Kanmarog. – Po dwudziestu latach przyda mi się nieco ruchu.
– Jak mam cię… dosiąść? Nie mam siodła ani uprzęży.
– Takie rzeczy są dla tych czerwonych bezmózgów – zaśmiał się niewesoło. – Po prostu wejdź na mój grzbiet, u nasady szyi, a ja powiem ci, co robić.
Posłuchała go, choć nie była do końca przekonana. Kanmarog wyglądał zupełnie inaczej niż czerwone smoki z Ortanonu. Miał nie tylko przesadnie długą szyję, ale także zaskakująco krótkie nogi, które odstawały na boki, jeszcze bardziej upodabniając go do jaszczurki. Po ziemi poruszał się w sposób wyjątkowo niezgrabny i pozbawiony gracji.
Smok położył się na ziemi i pozwolił dziewczynie wspiąć się po skrzydle na grzbiet. Zajęła pozycję pomiędzy dwiema zrogowaciałymi wypustkami i czekała.
– A teraz, odnajdź w sobie ogień – poinstruował Kanmarog.
Nirwen zamknęła oczy i skupiła się na swym wewnętrznym płomieniu. Nagle dostrzegła, że od jej źródła mocy odchodzi kanał, łączący się z innym rezerwuarem. Podążyła wzdłuż niego.
Poczuła się, jakby ktoś solidnie przyłożył jej w głowę. Zakręciło jej się przed oczami. Nagle widziała jednocześnie swoimi oczami i ślepiami smoka. Czuła trawę pod jego brzuchem. Wiedziała dokładnie, co zrobi, zanim to uczynił.
Kanmarog machnął kilkukrotnie na próbę błoniastymi skrzydłami, po czym wykonał przedziwny skok, wybijając się jednocześnie ze wszystkich czterech łap. Skrzydła pracowały teraz w szaleńczym tempie, dzięki czemu powoli zyskiwał wysokość. Wreszcie złapał prąd powietrza i rozpoczął szybowanie. Nirwen z łatwością przyjmowała odpowiednią pozycję, aby zachować równowagę na szyi pędzącej w przestworzach bestii. Byli jedną całością, stopioną razem przez Pierwotny Ogień.
Uczucie lotu było niesamowite. Wiatr, wolność, bezkres nieba. Sama już nie wiedziała, czy to jej euforia, czy też emocje smoka rezonowały w niej tak silnie. Przez moment cieszyli się tą wspólnotą, która nie wymagała żadnych słów. W końcu jednak Kanmarog przemówił:
– Zbliżamy się do naszej zdobyczy – oznajmił. – Gotowa?
– Co mam robić?
– Trzymać się.
Znajdowali się teraz wysoko, niemal dotykali chmur. Grzbiet smoka nagle zafalował i jego głowa zanurkowała, a zaraz za nią reszta ciała. Pęd powietrza omal nie zmiótł Nirwen z jego pleców, mimo że ułamek sekundy wcześniej była już na to przygotowana.
Smoczy wzrok doskonale widział już przeciwnika, jednak jej własne oczy dopiero po zbliżeniu się o tysiąc stóp zauważyły czerwoną sylwetkę na zielonym tle lasu. Wtedy też dostrzegł ich jeździec, który desperacko próbował zwrócić swoją bestię w ich stronę. Było już jednak zdecydowanie za późno. Nirwen poczuła, jak wnętrze Kanmaroga rozpala ogień, który po chwili opuścił jego paszczę. Czarny niczym najciemniejsza noc język płomieni objął jeźdźca i tułów czerwonego smoka.
Człowiek w siodle rozsypał się w proch niemal natychmiast. Jego wierzchowiec zaś wydał rozpaczliwy krzyk tak donośny, że meliada obawiała się, czy nie pęknie jej głowa. W tym samym czasie obserwowała z fascynacją i przerażeniem, jak korpus potężnego stworzenia czernieje, łuski odpadają, a mięso gnije i obłazi z niego płatami, odsłaniając biały szkielet, który również stopniowo ścierał się na popiół.
Gdy nic już nie łączyło dwóch pozostałych części smoka, bestia wydała ostatni, pozbawiony nadziei pisk, a życie w jej oczach zgasło.
– Żałosne – podsumował Kanmarog.
– Jak możesz tak mówić? To twoi bracia. Ich umysły zostały zniszczone przez tortury magów ognia.
– Bracia… Zgadza się. Podobnie jak chwast jest bratem potężnego dębu. Tego drugiego jednak znacznie trudniej rozdeptać. Ale nie czas teraz na to. Zdaje się, że będziemy mieli gości.
Rzeczywiście, na przedśmiertny krzyk swego pobratymca odpowiedziały po chwili kilka innych bestii odpowiedziało wołaniem, które stopniowo przybierało na sile. Kanmarog ewidentnie nie zamierzał jednak uciekać, czy choćby zajmować lepszej taktycznie pozycji. Po prostu czekał.
Wkrótce, na horyzoncie pojawiło się trzech smoczych jeźdźców. Gdy wystarczająco się zbliżyli, Nirwen rozpoznała w jednym z nich księcia Verdona. Dzięki połączeniu ze smoczymi zmysłami, była w stanie dostrzec, że porusza ustami, jednak łopot czterech par skrzydeł skutecznie zagłuszał wszelkie słowa. Czarny jaszczur usłużnie zbliżył się do przeciwników.
– Jak powiedziałem wcześniej – mówił wyraźnie poirytowany następca tronu – niniejszym aresztuję cię, Nirwen ze Wschodniej Puszczy, pod zarzutem morderstwa barona Aristona Levina.
– Mnie też aresztujesz, książę? – wtrącił Kanmarog z nieskrywaną pogardą.
– Nie wiem kim jesteś, bestio – odparł Verdon – ale radzę ci nie zadzierać z potęgą armii Ortanonu.
– Och, ale ja od dwudziestu lat o niczym innym nie marzyłem!
– A ty, nimfo – zwrócił się książę do Nirwen, ignorując zaczepki smoka – zawsze wiedziałem, że jest w tobie coś szczególnego. Nie mogę jednak powiedzieć, że spodziewałem się czegoś takiego. Czy poddajesz się dobrowolnie, by zostać osądzoną za swe zbrodnie?
– Nie mogę tego zrobić, książę. Baron Levin był rzeźnikiem, który wymordował mój lud. To samo tyczy się twego ojca. Ciebie nie mogę osądzać wedle jego przewin, dlatego jeśli ustąpisz mi z drogi, nie stanie ci się krzywda.
– Mów za siebie… – szepnął do niej Kanmarog.
– Jak sobie życzysz – odparł następca tronu, wkładając na głowę hełm z czerwonym pióropuszem i unosząc długą włócznię w pozycji do ataku.
Za przykładem swojego dowódcy poszło dwóch kolejnych jeźdźców. Ich smoki ruszyły do natarcia. Wierzchowiec Nirwen jednak wciąż unosił się w miejscu.
– Nie powinniśmy się ruszyć? – spytała cicho.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł, nie spuszczając oczu z przeciwników.
Gdy o ponad połowę mniejsze czerwone bestie zbliżyły się do Kanmaroga na kilkadziesiąt stóp, wykonały nagły zwrot i zamiast ataku na większego smoka spróbowały uderzenia z flanki bezpośrednio w bezbronnego jeźdźca. Tak przynajmniej im się wydawało, jednak jeszcze zanim jasne płomienie opuściły smocze gardła, Nirwen, dzięki więzi z Kanmarogiem, wiedziała co robić.
Uniosła ręce, przywołując Pierwotny Ogień, a następnie skrzyżowała je przed sobą. Otoczyła ją ściana czarnych płomieni. Przy zetknięciu z nią, smocze oddechy zmieniły się w niegroźny dym, szczypiący jedynie w oczy.
Nim zaskoczeni jeźdźcy zdążyli wykonać nawrót do ponownego ataku, nieruchomy dotychczas czarny smok wyciągnął długą szyję z niesamowitą szybkością i wgryzł się w jednego z mniejszych jaszczurów, tuż przy nasadzie prawego skrzydła. Z boków jego paszczy buchnęły jęzory mrocznego ognia. Po chwili błoniasta kończyna odpadła od reszty ciała. Zaraz za nim runął desperacko machający drugim skrzydłem smok oraz krzyczący z przerażenia człowiek.
Ten pokaz siły nie powstrzymał jednak napastników. Kolejny atak również wykonali z przeciwległych flank, lecz tym razem za cel obrali samego smoka. Unieśli się wysoko w strzemionach i zaszarżowali. Zakładali, że smok będzie w stanie bronić tylko jednej strony.
Rzeczywiście, Kanmarog skupił się na przeciwniku po lewej, próbując uchwycić go paszczą. Z przeciwnej strony nacierał książę Verdon, celując włócznią we wrażliwy punkt pod pachą skrzydlatej kończyny. W ostatniej chwili jednak zmienił kierunek lotu, tak by jego smok dopadł szyi większego stwora. Jego samego zaś pęd wyrzucił do przodu, przez co wylądował tuż obok Nirwen i przystawił grot do jej klatki piersiowej.
– Powstrzymaj go, albo zginiesz tu i teraz – wysapał książę. – Jeżeli się poddasz, obiecuję ci uczciwy proces.
– Proces? Dla drewniaka? – wysyczała w odpowiedzi. – Gdzie znajdziesz sędziego, który poświęci swój cenny czas na taką głupotę?
– A zatem giń, nimfo.
Verdon naparł na włócznię, ale ta ani myślała zagłębić się w ciele Nirwen. Na jego oczach grot pokryła rdza, która stopniowo zaczęła się kruszyć i rozpadać. Drzewce stanęło w czarnych płomieniach, które powoli je pożerały. Książe patrzył jak zahipnotyzowany, nawet, gdy ogień objął jego dłoń. Ciało natychmiast zaczęło oddzielać się od kości, która również czerniała i kruszyła się.
– Zabawne – wyszeptał. – Nie czuję żadnego bólu. Czyli to jednak prawda. Naprawdę władacie Pierwotnym Ogniem. To wszystko nie było na marne.
Płomienie pochłonęły księcia w całości i po chwili wiatr rozwiał na wszystkie strony świata to, co z niego pozostało. W tym samym czasie Kanmarogowi udało się uporać z pozostałymi napastnikami.
– Ha! – zaryczał donośnie. – Tego mi brakowało! Dobrze być znowu wolnym.
– Co on miał na myśli? – zapytała, ignorując jego zachwyt.
– Co kto miał na myśli? – Smok był wyraźnie poirytowany jej brakiem entuzjazmu.
– Verdon. Powiedział, że “to wszystko nie było na marne”.
– Skąd ja mam, do cholery, wiedzieć? Ludzie plotą różne głupoty, kiedy umierają. Najlepiej nie dawać im czasu na gadanie. A teraz chodźmy dokończyć to, co zaczęłaś.
Kanmarog obniżył wysokość, odnalazł odpowiedni prąd i poszybował w kierunku posiadłości Levinów.
***
– Nie jestem jeszcze gotowa – powiedziała Nirwen. – Wróćmy do jaskini, opracujmy plan, zgoda?
– A na co tu czekać? – parsknął smok. – Pięć minut i po tym miejscu nie będzie śladu. Nie mogą nas powstrzymać. Jedynego maga w okolicy zasztyletowałaś osobiście, pamiętasz?
– Właśnie o to chodzi! Pałac jest pełen zwykłych służących. Po śmierci Levina i księcia nie ma już na kim się tam mścić.
Meliada dostrzegała już zewnętrzny dziedziniec, rozciągający się przed posiadłością. Z pewnością któryś ze strażników również zobaczył ich na tle błękitnego nieba i podniósł alarm.
– A co z rodziną barona? – wymruczał Kanmarog tonem, od którego Nirwen wywrócił się żołądek. – Oni też są niewinni? Skąd pewność, że gdy jego syn dorośnie, chorobliwa ambicja ludzi nie każe mu podbijać kolejnych pradawnych lasów, aż na świecie nie pozostanie ani jedno stworzenie, niebędące człowiekiem?
– Renvi nie jest taki! – krzyknęła.
Ciałem smoka wstrząsnął śmiech tak głośny, że szyby w pałacowych oknach musiały zadrżeć.
– Wiesz, kiedyś też tak komuś ufałem – odparł, gdy opanował wesołość. – Pewnej nimfie, prawdę mówiąc. Dałbym sobie za nią głowę uciąć.
– Co się stało? – zapytała Nirwen miękko, czując jego smutek.
– To się stało, że teraz bym, kurwa, biegał bez głowy, jak kurczak do rosołu! Zaufanie, przyjaźń, miłość, to wszystko ułuda, Nirwen. Musisz nauczyć się dbać wyłącznie o siebie i Pierwotny Ogień w tobie. Tylko on jest wieczny.
Przelatywali właśnie nad zewnętrznym dziedzińcem. W ich stronę pomknęły pierwsze bełty i strzały, na które Kanmarog nawet nie zwrócił uwagi.
– Aby zakończyć swoje odrodzenie, musisz zniszczyć swoje dotychczasowe życie. A bądźmy szczerzy, niewiele tego było.
Smok zmienił pozycję skrzydeł i zanurkował, prosto na centralną basztę, gdzie mieściły się komnaty barona i jego rodziny. Nirwen poczuła wzbierający w nich obojgu płomień.
– Nie – szepnęła.
Zanurzyła się w swoim wewnętrznym źródle. Pochłonął ją ogień. Podążyła wzdłuż połączenie i dotarła do umysłu Kanmaroga. Nakazała mu się zatrzymać. Zaskoczony smok zawisł w powietrzu, po czym powoli opadł na dziedziniec. Natychmiast otoczyli ich przerażeni ludzie z bronią gotową do ataku. Nikt jednak nie chciał pierwszy zadać ciosu ogromnej bestii.
– Co robisz? – zapytał Kanmarog zgrzytając wielkimi zębiskami. – Wyjdź z mojej głowy!
– Nie, póki czegoś nie sprawdzę – odparła Nirwen, żelazną wolą utrzymując ich połączenie.
***
Była smokiem. Leciała ponad puszczą, obserwując. Pod nią zwisały swobodnie jej krótkie łapy o zielonych łuskach. Ujrzała ludzi, ścinających lasy. Nie byli to jednak żołnierze armii Ortanonu, lecz prości farmerzy, wykorzystujący budulec do wznoszenia swych osad na granicy zielonej krainy. Dostrzegała też myśliwych, wynoszących spomiędzy drzew zwierzynę – króliki, jelenie, dziki.
Nagle znalazła się w grocie. Rozpoznała ją. To tam odnalazła Kanmaroga. Otaczały go nimfy różnych ras. Starszyzna. Jedna z najad zbliżyła się i pogładziła smoka delikatnie po nozdrzach. Poczuła jego miłość. Zaufanie. Najada wyjęła z sakwy czarną świecę i zapaliła ją. Nirwen wychwyciła wahanie w umyśle bestii. Spojrzał jednak na najadę i uległ. Zrobił głęboki wdech i zdmuchnął płomień.
Znowu leciała nad puszczą. W głowie miała jednak tylko zamęt, strach i wściekłość. Coś wypalało ją od środka i doprowadzało do szaleństwa. Odnalazła ludzką mieścinę. Wreszcie mogła wyrzucić to z siebie.
Domy i ludzie wokół niej stawali w płomieniach i rozsypywali się w proch. Gdy to ją znudziło, unosiła ich w szponach i zrzucała z wysokości, lub próbowała przegryzać na pół w locie. Raz udało jej się zmieścić całą rodzinę w paszczy, nim zaczęła ich przeżuwać. Masakra trwała całymi godzinami.
Ponownie znalazła się w grocie. Starszyzna zgromadziła się i tym razem. Najada, którą widziała wcześniej, szlochała teraz, padając na kolana. Smok czuł nieopanowany gniew. Został zdradzony.
Inne nimfy podniosły rozpaczającą dziewczynę i wraz z nią wycofały się z jaskini, którą ogarnęła nieprzenikniona ciemność. W oddali słychać było smoczy ryk.
***
Połączenie między Nirwen i Kanmarogiem zostało przerwane, niczym przecięte rozgrzaną do czerwoności stalą. Meliada nie potrzebowała jednak wnikać w umysł smoka, by rozpoznać furię w jego spojrzeniu.
– Jesteś taka sama, jak ona! – warknął. – Chcesz mnie wykorzystać i porzucić, tak? Nie tym razem. To ja wykorzystam ciebie.
Kanmarog wtargnął przemocą do jej źródła i zaczął czerpać bez opamiętania. Odurzał się jej mocą, a Nirwen nie była w stanie go powstrzymać. Widziała jego myśli, wiedziała, że jest szalony, a jego jedynym pragnieniem pozostało spalenie całego świata. Nie mogła jednak zrobić nic, by temu zapobiec. Co może zrobić niewolnica z nieistniejącego ludu, pozbawiona bliskich i pożerana od środka przez wiecznie głodny zniszczenia płomień?
Nagle atak ustał. Wyczerpana Nirwen padła na kolana przed smokiem, ze zdziwieniem patrząc, jak ten broni się przed nawałą ognistych kul za pomocą własnego czarnego płomienia. Dziewczyna odwróciła głowę i ujrzała Renviego, który ze skupioną miną miotał gorącymi sferami. Nie miała pojęcia, że odziedziczył dar po ojcu. Kilka kroków za nim, przytrzymywana przez żołnierzy, stała zrozpaczona baronowa, krzycząca coś do syna.
Renvi zaczął chwiać się na nogach. Szybko opadał z sił. Nirwen sięgnęła do worka, wciąż przytroczonego do jej pleców, i wyciągnęła czarną świecę. Zapaliła ją swym wewnętrznym płomieniem i położyła na niej dłoń. Walec zaczął się topić pod jej dotykiem, a źródło ognia w jej duszy rozgorzało na nowo. Gdy świeca zniknęła, utrzymanie mocy zamkniętej w ciele stało się potwornie bolesne.
Wyrzuciła ją więc prosto przed siebie, w pierś zaabsorbowanego obroną Kanmaroga. Nirwen nigdy nie sądziła, że czerń może oślepiać, a jednak, uwolniona moc wywołała błysk, który na moment pozbawił ją wzroku. Gdy doszła do siebie, z jej palców wciąż wypływał ognisty wir, który objął ciało smoka. Łuski i skóra zaczęły odpadać z wyjącej w agonii bestii. Mięśnie i ścięgna rozwarstwiały się, ukazując kości. Nawet jednak, kiedy pozostała z niego jedynie biel szkieletu, Kanmarog wciąż wił się i skamlał.
Wtedy ogień we wnętrzu Nirwen wyczerpał się. Resztki smoka opadły na kamienie dziedzińca, a kości rozsypały się na wszystkie strony. Wciąż jednak obejmowały je czarne jęzory płomieni. Pierwotny Ogień ponownie złączył szkielet martwej bestii i rozgorzał w jego piersi, niczym w piecu hutniczym.
– Nie można mnie zabić, driado – powiedział Kanmarog. – Bez względu na to, jak bardzo tego pragnę. Jestem narzędziem Ognia. Ty próbujesz go ujarzmić. Interesujące. Nie możesz jednak w ten sposób zwyciężyć. Musisz go czymś karmić, a prędzej czy później ty sama mu nie wystarczysz.
Meliada wyciągnęła przed siebie ręce i ogromnym wysiłkiem ponownie wezwała płomień. Driady, satyry, centaury, jednorożce, smoki… ludzie… wszyscy byli winni powstania żałosnego, nieszczęśliwego świata, w którym przyszło jej żyć. Jednocześnie wszyscy byli też ofiarami nienasyconego Pierwotnego Ognia, obecnego w duszy każdego z nich. Skoro więc był taki głodny, to Nirwen zamierzała go karmić, aż się udławi.
Kanmarog nie podjął jednak widocznego w jej spojrzeniu wyzwania. Płomienie wypełniły przestrzenie pomiędzy kośćmi jego skrzydeł. Bestia zamachała nimi i wzbiła się w powietrze.
– Żegnaj, Nirwen ze Wschodniej Puszczy. Nie mogę doczekać się naszego kolejnego spotkania.