- Opowiadanie: panrebonka - Ach, jakże pragnąłbym wrócić na Farmę!

Ach, jakże pragnąłbym wrócić na Farmę!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ach, jakże pragnąłbym wrócić na Farmę!

Ach, jakże pra­gnął­bym wró­cić na Farmę! Miej­sce to na trwa­łe za­go­ści­ło w moich snach, gdzie ja­wi­ło się czymś świe­tli­stym, pięk­nym, roz­czu­la­ją­cym wręcz. Bar­dziej praw­dzi­wa od sza­re­go świa­ta, w któ­rym nie­po­strze­że­nie mi­ja­ły mi ciągi dni po­zba­wio­nych zna­cze­nia, Farma olśnie­wa­ła doj­rza­łym zło­tem za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Tak, ni­cze­go nie chcia­łem bar­dziej, niż tam wró­cić. Łak­ną­łem pro­sto­ty, czy­sto­ści i praw­dy, które ‒ gdy miesz­ka­łem na Far­mie ‒ były na­tu­ral­ny­mi skład­ni­ka­mi mo­je­go dnia. Tak samo, jak cięż­ka i uczci­wa praca od wscho­du do za­cho­du słoń­ca. Och, jakże chcia­łem z po­wro­tem zna­leźć się w nur­cie życia!

 

Z po­cząt­ku my­śla­łem, że to za­le­d­wie senne ro­je­nia, lecz z cza­sem wra­ca­ło do mnie coraz wię­cej ‒ ob­ra­zów, wspo­mnień; uczuć, jakby zna­jo­mych, choć za­po­mnia­nych; świe­tli­stych prze­bły­sków mojej obec­no­ści w tam­tym nie­zwy­kłym miej­scu. Wszyst­ko to zaś zda­wa­ło się ukła­dać w więk­szą ca­łość, któ­rej zna­cze­nie mi umy­ka­ło ‒ a może ce­lo­wo zo­sta­ło przede mną ukry­te? Przez kogo, w takim razie?

 

Nie po­ma­gał fakt, że okres mię­dzy dzie­więt­na­stym a dwu­dzie­stym pią­tym ro­kiem życia dziw­nie się mazał w mej pa­mię­ci. Jak­bym to nie był ja… Praw­da, dużo wów­czas piłem, może za dużo. Cóż, z pew­no­ścią za dużo… Zda­rza­ło mi się lą­do­wać w dziw­nych miej­scach, w dziw­nych to­wa­rzy­stwach; by­wa­ło, że film mi się ury­wał i nic pra­wie nie pa­mię­ta­łem z tych dzi­kich, pi­jac­kich eska­pad. Do­sze­dłem do wnio­sku, że wła­śnie w tym dziw­nym cza­sie mu­sia­łem tra­fić na Farmę, gdzie spę­dzi­łem ‒ bo ja wiem ‒ kilka mie­się­cy? Czy to moż­li­we jed­nak, by okres tak długi mógł czło­wiek nie­mal zu­peł­nie za­po­mnieć? Jeśli tak ‒ dla­cze­go tak się stało? W końcu, czemu opu­ści­łem Farmę? Czy wy­rzu­co­no mnie, czy może sam pod­ją­łem taką de­cy­zję? Cóż, był to z pew­no­ścią dziki i dziw­ny czas w moim życiu, dla dzi­siej­sze­go mnie nie­praw­do­po­dob­nie wręcz sur­re­ali­stycz­ny.

 

Zmie­ni­łem się przez lata, Boże, jak każdy… Sta­łem się kimś innym, tam­te­go mnie już nie było… chyba. Prze­sta­łem pić. Ogar­ną­łem się, jak ma­wia­li moi zna­jo­mi (ich grono także ule­gło zmia­nie, na­wia­sem mó­wiąc). Mier­zi­ło mnie to pro­stac­kie okre­śle­nie, lecz tak ‒ ogar­ną­łem się. Zna­la­złem stałą pracę w kor­po­ra­cji. Ja­ło­wą, to praw­da, lecz cał­kiem nie­źle płat­ną. Po la­tach wy­naj­mo­wa­nie zdo­ła­łem w końcu wziąć kre­dyt na ka­wa­ler­kę, a z pen­sji zo­sta­wa­ła mi nawet nad­wyż­ka, którą co mie­siąc od­kła­da­łem na fun­dusz.

 

Cóż z tego, skoro z każ­dym ro­kiem coraz bar­dziej do­bi­jał mnie bez­sens mojej ja­ło­wej eg­zy­sten­cji? Zna­jo­mi mieli dzie­ci, ja wciąż po­zo­sta­wa­łem sam. Z wy­bo­ru. Po­wo­dze­nie mia­łem, po pro­stu nie chcia­łem się wią­zać, nie chcia­łem tego ta­nie­go pla­stra na we­lt­sch­merz, a przede wszyst­kim od za­wsze uwa­ża­łem, że nie godzi się spro­wa­dzać na ten świat bied­nych, nie­win­nych istot po to tylko, by im fun­do­wać nie­koń­czą­cą się serię roz­cza­ro­wań i cier­pie­nia. Wi­dzia­łem po­nad­to na przy­kła­dzie moich zna­jo­mych, że to le­kar­stwo nie dzia­ła.

 

Po­my­śla­łem więc, że jeśli zdo­łam zdy­stan­so­wać się od tej wszech­obec­nej, po­twor­nie smut­nej sza­rzy­zny życia, to na swój spo­sób za­sma­ku­ję szczę­ścia; a jeśli nie ‒ to uczy­nię moją eg­zy­sten­cją choć­by nieco zno­śniej­szą. Przy­znać muszę, że to przez chwi­lę dzia­ła­ło. Czy­ta­łem sporo ‒ po­ezji, po­wie­ści sprzed dwu­dzie­ste­go wieku (współ­cze­sna li­te­ra­tu­ra nigdy mi jakoś nie le­ża­ła), jeź­dzi­łem na dłu­gie wy­ciecz­ki ro­we­ro­we lub w sa­mot­no­ści spły­wa­łem ka­ja­kiem po rwą­cych rze­kach me­an­dru­ją­cych wśród roz­świe­tlo­nych wio­sen­nym słoń­cem lasów.

 

Wów­czas wła­śnie za­czą­łem śnić o Far­mie. Z po­cząt­ku nie pa­mię­ta­łem nawet tych snów ‒ bu­dzi­łem się tylko z dziw­nym nie­po­ko­jem, wspo­mnie­niem eks­cy­ta­cji i nie­okre­ślo­nym prze­czu­ciem, że czeka mnie coś peł­ne­go zna­cze­nia, że jakaś skry­wa­na za ho­ry­zon­tem ta­jem­ni­ca pra­gnie, abym ją od­krył. Cu­dow­ne to było uczu­cie. Tak bar­dzo pra­gną­łem je utrzy­mać, że we dnie ‒ nawet w pracy ‒ od­da­wa­łem się eg­zal­ta­cji i ro­je­niom na jawie, pró­bu­jąc przy­wo­łać ten smak nie­zna­ne­go, tę barwę jakby prze­świe­tlo­ne­go złota. Sta­ra­łem się opróż­nić umysł ze wszel­kich do­cze­snych, po­zba­wio­nych zna­cze­nia zmar­twień i zro­bić miej­sce na to, co nowe, pięk­nie, praw­dzi­we… I uda­wa­ło się! Stop­nio­wo wszyst­ko sobie przy­po­mnia­łem.

 

Pa­mię­tam teraz, że na Farmę przy­by­łem za­gu­bio­ny, wy­cień­czo­ny i ‒ cóż, jeśli mam być szcze­ry ‒ kom­plet­nie jesz­cze pi­ja­ny. Na jed­nej z wielu to­ną­cych w od­mę­tach nie­pa­mię­ci im­prez po­zna­łem czło­wie­ka, który za­im­po­no­wał mi siłą oraz szla­chet­ną pro­sto­tą ducha. Nie pa­mię­tam już jego imie­nia, i nie przy­po­mi­nam sobie też, bym póź­niej go wi­dział na Far­mie, lecz wów­czas, gdy go spo­tka­łem, zda­łem sobie spra­wę, że tego Wy wła­śnie bez­wied­nie przez cały czas szu­ka­łem, włó­cząc się od jed­nej po­pi­ja­wy do dru­giej. Tej wła­śnie, na pe­wien spo­sób dzie­cię­cej pro­sto­ty duszy, tego we­wnętrz­ne­go bla­sku, który ów młody męż­czy­zna roz­ta­czał.

‒ Chcesz? Po­jedź ze mną ‒ za­ofe­ro­wał.

Nie za­sta­na­wia­łem się długo. Ku­si­ła mnie obiet­ni­ca życia, za któ­rym tak bar­dzo tę­sk­ni­łem, prze­peł­nio­ne­go zna­cze­niem, praw­dą i pięk­nem. 

 

Długo do­cho­dzi­łem do sie­bie po przy­by­ciu. Jak przez mgłę pa­mię­tam go­rą­ce ką­pie­le, okła­da­nie mnie pa­ru­ją­cy­mi ręcz­ni­ka­mi, po­je­nie gorz­ki­mi zio­ła­mi; ku­ra­cję ma­ją­cą na celu wy­po­ce­nie tok­syn, które na­gro­ma­dzi­ły się w moim ciele przez lata in­ten­syw­ne­go picia i fol­go­wa­nia szko­dli­wym za­chcian­kom. Tak to za­pa­mię­ta­łem, i trwa­ło to chyba około ty­go­dnia. 

Potem za­czą­łem bez celu włó­czyć się po Far­mie, pier­wej po­znaw­szy jej to­po­gra­fię, miesz­kań­ców i ich za­ję­cia. Lu­bi­łem zbie­gać w dół po­chy­łe­go po­dwór­ka po­ro­śnię­te­go bujną, so­czy­stą trawą. Przy­cho­dzi­łem, kiedy wo­ła­no mnie na po­sił­ki, ja­dłem je ze sma­kiem i wdzięcz­no­ścią, lecz coraz bar­dziej do­skwie­ra­ła mi nie­moż­ność zna­le­zie­nia sobie miej­sca i gnio­tło mnie po­czu­cie bycia bez­pro­duk­tyw­nym. Nie zro­zum­cie mnie źle ‒ byłem ogól­nie mile wi­dzia­ny. Czu­łem się oto­czo­ny opie­ką i da­rzo­ny sym­pa­tią. Ni­cze­go ode mnie nie wy­ma­ga­no, lecz z dru­giej stro­ny nie uła­twia­no mi także wpa­so­wa­nia się w tryby tego do­brze na­oli­wio­ne­go, od zmierz­chu do świtu pra­cu­ją­ce­go me­cha­ni­zmu, jakim była Farma. Wie­dzia­łem ‒ choć nie zo­sta­ło to nigdy wy­po­wie­dzia­ne ‒ że sam sobie muszę to miej­sce zna­leźć, a nawet o nie za­wal­czyć. Byłem w końcu do­ro­sły, i tak też mnie trak­to­wa­no ‒ bez pro­wa­dze­nia za rącz­kę. Prze­cież na wszyst­ko, co w życiu ma ja­ką­kol­wiek war­tość, trze­ba uczci­wie za­pra­co­wać, praw­da?

 

Ar­ty­stycz­ne po­wi­no­wac­two przy­cią­gnę­ło mnie naj­pierw do pra­cow­ni Jana. Był on ar­ty­stą, co się zowie ‒ nie­okieł­zna­nym, dzi­kim, cha­dza­ją­cym swo­imi ścież­ka­mi i po swo­je­mu ro­zu­mie­ją­cym świat, nieco dzi­wacz­nym, sta­rym. Nosił się po cy­gań­sku, ko­lo­ro­wo, i tro­chę przy­po­mi­nał stra­cha na wró­ble w swym ka­ry­ka­tu­ral­nym ka­pe­lu­szu skry­wa­ją­cym ły­si­nę, w pat­chwor­ko­wym odzie­niu, z brodą ko­sma­tą, długą i siwą, przy­wo­dzą­cą mi na myśl krza­ki lesz­czy­ny. Uśmie­chał się do słoń­ca i do nas, jego dzie­ci, miesz­kań­ców Farmy. Po­znać to było można po jego roz­świe­tlo­nych oczach i po pro­mie­niach zmarsz­czek, które się wokół nich roz­cho­dzi­ły, bo usta jego za­wsze cho­wa­ły się w gę­stwi­nie za­ro­stu.

Jan pro­jek­to­wał wzory dy­wa­nów które na Far­mie tkano i sprze­da­wa­no póź­niej w mie­ście ko­lek­cjo­ne­rom. Śmia­ło rzec można, że była to po­bocz­na dzia­łal­ność Farmy, lecz wszy­scy pod­kre­śla­li, jak się wła­ści­ciel szczy­cił tymi dy­wa­na­mi, ich ar­ty­stycz­nym kunsz­tem, nie­ba­nal­ny­mi, pięk­ny­mi wzo­ra­mi. Jan czę­sto po­wta­rzał, jak to Ver­me­er też pro­jek­to­wał dy­wa­ny.

Miesz­kał na pię­trze sta­rej sto­do­ły, gdzie się urzą­dził wedle wła­sne­go dzi­wacz­ne­go uzna­nia ‒ eks­cen­trycz­nie, ko­lo­ro­wo, z fan­ta­zją. Ude­ko­ro­wa­ne ko­lo­ro­wy­mi tka­ni­na­mi pod­da­sze przy­wo­dzi­ło mi na myśl ta­jem­ni­czą sie­dzi­bę ja­kie­goś mi­sty­ka orien­tu, stu­diu­ją­ce­go isto­tę czasu i rze­czy w odu­rza­ją­cym dymie ka­dzi­deł. Tak, fa­scy­no­wał mnie ten czło­wiek, jak wszyst­kich zresz­tą. Miał w sobie ta­jem­ni­czy i silny ma­gne­tyzm. 

Wkrót­ce jed­nak za­czą­łem za­uwa­żać, że im wię­cej czasu spę­dzam w jego to­wa­rzy­stwie, tym bar­dziej od­da­lam się od tej pro­stej i świe­żej praw­dy, a grzę­znąć za­czy­nam nie­bez­piecz­nie w ja­kimś ba­gni­sku re­la­ty­wi­zmu. 

Jan… Cóż, był w pew­no­ścią na innym eta­pie życia, niż ja. Tak sobie przy­naj­mniej to tłu­ma­czy­łem. Nie bez po­wo­du prze­cież cie­szył się sza­cun­kiem wszyst­kich bez wy­jąt­ku miesz­kań­ców Farmy. Od­da­lał się już od nas, od­la­ty­wał w nie­po­ję­te dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków fi­lo­zo­ficz­ne ko­smo­sy. W re­jo­ny, które dla nas, młod­szych du­chem, mogły być zwy­czaj­nie szko­dli­we. Po­że­gna­łem więc dusz­ne pod­da­sze i zsze­dłem na twar­dą, zdro­wą zie­mię po­ro­słą so­czy­stą i bujną trawą.

 

Za­czą­łem za­cho­dzić do sto­lar­ni, krzą­tać się mię­dzy sto­la­rzem a jego po­moc­ni­ka­mi, pró­bo­wać jakoś wpa­so­wać się w ich rytm pracy ‒ po­da­wać im deski, zbie­rać ścię­te ka­wał­ki, za­mia­tać po­sadz­kę z tro­cin. Z po­cząt­ku szło mi dość kiep­sko ‒ a to złą deskę po­da­łem, i miast przy­spie­szyć cię­cie, spo­wo­do­wa­łem prze­stój, a to nie­chcą­cy trą­ca­łem maj­stra, pró­bu­jąc spod nóg mu od­gar­nąć za­le­ga­ją­ce na pod­ło­dze ścin­ki. Maj­ster sykał, po­moc­ni­cy nic nie mó­wi­li, lecz widać było ich iry­ta­cję. Po­sta­no­wi­łem z innej zajść ich stro­ny ‒ za­ga­dy­wa­łem pod­czas prze­rwy o pracę w sto­lar­ni, o to, jak mógł­bym się jej uczyć i jakie przy­mio­ty po­sia­dać po­wi­nien dobry po­moc­nik, któ­rym chcia­łem prze­cież zo­stać. Nie maj­stra oczy­wi­ście ‒ bo ten w ogóle nie chciał ze mną roz­ma­wiać ‒ lecz jego po­moc­ni­ków. Naj­młod­szy z nich, Ad­rian, sym­pa­tycz­ny, wy­so­ki blon­dyn, obie­cał w końcu, że po­sta­ra się wkrę­cić mnie do ro­bo­ty. Przy­zna­wał (co, na­wia­sem mó­wiąc, sam wcze­śniej za­uwa­ży­łem), że cza­sem bra­ko­wa­ło im rąk do ro­bo­ty, robił się w sto­lar­ni ba­ła­gan i w ogóle rze­czy można by robić szyb­ciej i znacz­nie uspraw­nić po­szcze­gól­ne etapy pracy. Mówił jed­nak, że maj­ster jest czło­wie­kiem sta­rej daty i z nim trze­ba po­wo­li, krok po krocz­ku. Po­sta­no­wi­li­śmy więc tak sto­la­rza prze­ka­ba­cić, tak spryt­nie po­my­sła­mi na­szy­mi na­są­czyć, by w końcu wziął je za swoje i sam za­pro­po­no­wał mi po­sa­dę. Pa­mię­tam, jak strasz­nie mi wów­czas na tym za­le­ża­ło, jak ponad wszyst­ko chcia­łem zo­stać na Far­mie. Na szali sta­wia­łem dwa moje ży­wo­ty: wcze­śniej­szy, pi­jac­ki, w ma­li­gnie jakby za­gu­bio­ny i ten obec­ny, nowy, na Far­mie, prze­peł­nio­ny pro­sty­mi ra­do­ścia­mi dnia, które skła­da­ły się na pełną zna­cze­nia ca­łość. Nie, nie chcia­łem po­wro­tu do swego daw­ne­go życia.

 

Och, był jesz­cze inny, rów­nie istot­ny powód ‒ cho­ciaż po praw­dzie po­wi­nie­nem po­wie­dzieć: była. Miała na imię An­ni­ka. Stra­ci­łem dla niej serce i głowę, za­ko­cha­łem się; po­ko­cha­łem ją mi­ło­ścią nie­win­ną i czy­stą. Och, nie my­śl­cie pro­szę, że była to mi­łość dzie­cin­na ‒ pra­gną­łem jej, tak, jak tylko męż­czy­zna może pra­gnąć ko­bie­ty. Zgrab­na An­ni­ka o ru­dych wło­sach, por­ce­la­no­wej twa­rzy po­kry­tej prze­pięk­nym de­se­niem pie­gów i nieco drob­nej, dziew­czę­cej fi­gu­rze lecz przy tym cał­kiem już doj­rza­łych, ko­bie­cych kształ­tach, była tre­ścią mych ma­rzeń we śnie i na jawie. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie bar­dzo mo­głem spać, tra­wio­ny po­żą­da­niem, roz­pa­lo­ny na­mięt­ną jakąś go­rącz­ką, która jak cie­pły miód roz­le­wa­ła mi się po lę­dź­wiach i klat­ce pier­sio­wej i tak przy­jem­nie mdli­ła, a przy tym do głowy ude­rza­ła i upa­ja­ła.

 

Do­strze­gła to, a jakże. Wszy­scy do­strze­gli. Myślę, że w dużej mie­rze z tego wła­śnie po­wo­du sto­larz mnie w końcu ofi­cjal­nie za­trud­nił. Gdy pod­pi­sa­łem pa­pie­ry, byłem tak dumny, tak szczę­śli­wy i lekki, że zdało mi się, jak­bym się wciąż uno­sił kilka cen­ty­me­trów nad zie­mią.

Wtedy też przy­szła do mnie, moja słod­ka, ogni­sto­wło­sa dziew­czy­na. Mie­li­śmy prze­rwę obia­do­wą. Maj­ster z chłop­ca­mi za­zwy­czaj sia­da­li na ze­wnątrz, w słoń­cu, i jedli po­si­łek, który ko­bie­ty przy­no­si­ły im z domu. Ja zo­sta­wa­łem w środ­ku, na jawie śniąc o mojej słod­kiej, cu­dow­nej An­ni­ce. Nie będę kła­mał ‒ czę­sto mu­sia­łem ulżyć bied­nym, tra­wio­nym mi­ło­sną go­rącz­ką lę­dź­wiom. Tego dnia byłem jed­nak sam ‒ być może moja uko­cha­na po­pro­si­ła sto­la­rza i po­moc­ni­ków, żeby dys­kret­nie usu­nę­li się na bok. Sta­nę­ła na­prze­ciw mnie, uśmiech­nę­ła się, a ja po­czu­łem, że zaraz się w tym uśmie­chu roz­pły­nę, jak w morzu miodu. Utonę. Ach, jakże chcia­łem w niej uto­nąć! Zbli­ży­ła się i do­tknę­ła mych ust. Fala roz­ko­szy na­tych­miast za­la­ła mnie, na dole jakby coś pękło i wy­strze­li­ło; organ mój sta­nął na bacz­ność, gotów do szar­ży, mimo, żem spry­skał się nie­mal na­tych­miast. Wcze­pi­ła się po­żą­dli­wie w moje wargi, z bez­wstyd­ną har­do­ścią po­wa­li­ła na zie­mię, do­sia­dła i jęła ujeż­dżać z wpra­wą za­dzi­wia­ją­cą u tak mło­dej osoby ‒ a ja… Cóż, byłem nie­mal­że nie­przy­tom­ny. Mdla­łem z roz­ko­szy, czu­łem, jak pul­su­je mój na­brzmia­ły organ, gdy wcho­dzi w jej de­li­kat­ną, cie­płą mięk­kość; jak się fa­la­mi roz­cho­dzi po całym moim ciele senny jakiś dreszcz; jak do głowy ude­rza i spra­wia, że zni­kam nie­mal, umie­ram ‒ tak dużo było tego, taka to była fala roz­kosz­na, że nie mógł jej czło­wiek pra­wie wy­trzy­mać, a wciąż chciał wię­cej, wię­cej… Chciał tylko, by wiecz­nie trwa­ła ta chwi­la.

 

Za­miesz­ka­li­śmy razem nie­mal na­tych­miast. Wpro­wa­dzi­li­śmy się do ma­łe­go, skrom­ne­go domku na ubo­czu Farmy. Pa­mię­tam, że ktoś mówił, ja­ko­by po­przed­ni miesz­kań­cy wy­pro­wa­dzi­li się do mia­sta, po­nie­waż do­sta­li oboje pracę w kor­po­ra­cji. Dziw­ne mi się to wów­czas wy­da­ło ‒ bo jakże ktoś mógł­by chcieć opu­ścić to cu­dow­ne miej­sce? ‒ lecz głę­biej się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Za bar­dzo za­ję­ty byłem swoim szczę­ściem. La­ta­łem do sto­lar­ni jak na skrzy­dłach i nad­miar ener­gii, która się ze mnie wy­le­wa­ła, wkła­da­łem w uczci­wą i cięż­ką pracę. Za­czę­to mi też po­wie­rzać coraz bar­dziej od­po­wie­dzial­ne, a przede wszyst­kim do­kład­no­ści wy­ma­ga­ją­ce za­da­nia. Nikt, z taką pre­cy­zją jak ja, nie po­tra­fił do­ciąć ele­men­tów pod trud­ny­mi, ostry­mi ką­ta­mi, ani tak do­brze usta­wić frezu. Maj­ster uśmie­chał się, prze­bą­ki­wał o no­wych klien­tach, o ja­kimś in­trat­nym kontr­ak­cie zwią­za­nym z bu­do­wą luk­su­so­we­go ho­te­lu, i widać było, że kon­tent jest z de­cy­zji o za­trud­nie­niu mnie na stałe.

 

An­ni­ka, mój cud pło­mien­no­wło­sy, wiła nasze ro­dzin­ne gniaz­do i znać było, że od­naj­du­je w tym spo­kój i szczę­ście. Miała do tego ręce, nad­miar mi­ło­ści się z nich wy­le­wał i wszyst­ko wokół na­peł­niał pięk­nem. Szyb­ko i spraw­nie do­pro­wa­dzi­ła nasz mały domek do po­rząd­ku ‒ bo po­przed­ni miesz­kań­cy zo­sta­wi­li go w sta­nie, de­li­kat­nie mó­wiąc, nie­schlud­nym. Pa­mię­tam, że obu­rzy­ło mnie to wów­czas, ale ‒ jak już wspo­mnia­łem ‒ zbyt byłem za­ję­ty wła­snym szczę­ściem, żeby na dłu­żej za­przą­tać sobie głowę ta­ki­mi nie­istot­ny­mi dro­bia­zga­mi. Poza tym, An­ni­ka szyb­ko się uwi­nę­ła i za­mie­ni­ła to miej­sce w nasz mały, pry­wat­ny raj. 

Razu pew­ne­go, pod moją nie­obec­ność przy­szedł Jan, i po­da­ro­wał nam jeden ze swo­ich pięk­nych, wzo­rzy­stych dy­wa­nów. Nie mie­li­śmy serca dep­tać tego dzie­ła sztu­ki, więc ozdo­bił ścia­nę w dzien­nym po­ko­ju. Na­stęp­ne­go zaś po­po­łu­dnia maj­ster z chłop­ca­mi, ku mo­je­mu za­sko­cze­niu, wnie­śli kom­plet pięk­nych, no­wych mebli, a ja za­śmia­łem się ser­decz­nie, zro­zu­miaw­szy, nad czym ostat­nio tak in­ten­syw­nie pra­co­wa­łem. Ko­lej­no ob­da­ro­wa­li nas wszy­scy miesz­kań­cy Farmy, a my w po­dzię­ko­wa­niu urzą­dzi­li­śmy wie­czo­rem fetę dla wszyst­kich, praw­dzi­we ra­do­sne świę­to mi­ło­ści i życia! Spło­nę­ły stare, wy­słu­żo­ne sprzę­ty, a my tań­czy­li­śmy wokół ogni­ska i śmia­li­śmy się do nie­przy­tom­no­ści.

 

Dni nasze mi­ja­ły w pi­ja­nym szczę­ściu. Jak wiele ich było? Nie wiem. Ty­go­dnie, mie­sią­ce? Z pew­no­ścią nie wię­cej, jak kilka mie­się­cy. Może trzy… Nie mogę wie­dzieć z całą pew­no­ścią. Czu­łem się w każ­dym razie, jak­bym już lata całe spę­dził na Far­mie. Za­czą­łem w nią wra­stać. Cza­sa­mi tylko bu­dzi­ło mnie z krzy­kiem wspo­mnie­nie daw­ne­go, po­mie­sza­ne­go życia, o któ­rym nie­mal­że za­po­mnia­łem. Wów­czas An­ni­ka tu­li­ła mnie mocno i za­pew­nia­ła, że za­wsze bę­dzie­my razem, że nasza mi­łość jest wiecz­na i nic nigdy nie bę­dzie w sta­nie ze­rwać tych wię­zów. Tak i ja czu­łem ‒ że wo­lał­bym umrzeć, ni­że­li ją stra­cić, za­po­mnieć… Nie, to by­ło­by nawet gor­sze, niż śmierć. Obie­ca­li­śmy sobie, że nigdy nie wkrad­nie się mię­dzy nas kłam­stwo, nie za­lę­gnie się brud, z któ­re­go mo­gły­by zro­dzić się wąt­pli­wo­ści. 

 

Py­tasz, jak to się skoń­czy­ło? Cóż, zo­sta­ło prze­rwa­ne nagle, bru­tal­nie ‒ jak wszyst­ko w życiu. Och, można było do­strzec pewne symp­to­my ze­psu­cia, lecz my, miesz­kań­cy Farmy, wo­le­li­śmy uda­wać, że ich nie ma ‒ choć wi­dzie­li­śmy, jak za la­sa­mi na bło­niach i osu­sza­nych ba­gnach wy­ra­sta­ją apar­ta­men­tow­ce i też nie by­li­śmy na tyle na­iw­ni, żeby nie wie­dzieć, jak wiel­ką war­tość przed­sta­wia teren Farmy dla kor­po­ra­cji. Było ta­jem­ni­cą po­li­szy­ne­la, że tamci ostrzy­li swoje ga­dzie zęby na ten ła­ko­my kąsek, i pró­bo­wa­li pod­cho­dów, sztu­czek i krucz­ków praw­nych. Wła­ści­ciel był jed­nak nie­ugię­ty, a nadto po­tra­fił mówić ich ję­zy­kiem i wal­czyć ich bro­nią, być może le­piej nawet od nich sa­mych. Prze­sta­li prze­to się z nim si­ło­wać, i pró­bo­wa­li go kupić. Nie­do­cze­ka­nie wasze, jasz­czu­rze mordy! ‒ grzmie­li­śmy.

 

Nie­ste­ty, nie chcie­li­śmy do­strzec, jak po­waż­ne pięt­no po­zo­sta­wi­ły na wła­ści­cie­lu te wszyst­kie pro­ce­sy, prze­py­chan­ki, a póź­niej ne­go­cja­cje, spo­tka­nia, ofer­ty… Jawił nam się jako pół­bóg, de­miurg, lecz ko­niec koń­ców był tylko czło­wie­kiem ‒ tak, jak my wszy­scy. Poza tym, skąd można było to wie­dzieć, skoro nikt go prak­tycz­nie nie wi­dy­wał? Mó­wio­no mi, że daw­niej pra­co­wał na Far­mie ze wszyst­ki­mi, ale na stare lata prze­niósł się do jed­ne­go z tych ma­łych, skrom­nych dom­ków na ubo­czu. Był już wie­ko­wym czło­wie­kiem, nim ja przy­by­łem na Farmę. Mało kto wie­dział w ogóle, gdzie miesz­ka, a poza tym nie wolno mu było prze­szka­dzać.

 

Pew­ne­go dnia za­wy­ła sy­re­na ‒ zły omen. Wszy­scy po­rzu­ci­li­śmy swoje za­ję­cia i przy­bie­gli­śmy stru­chla­li do głów­ne­go bu­dyn­ku. Gdy wbie­głem do środ­ka, w sa­lo­nie ze­brał się już spory tłum, tak, że z tru­dem zdo­ła­łem się wci­snąć i zro­bić miej­sce dla An­ni­ki. Wtu­li­ła się we mnie mocno, drżąc.

Na pro­wi­zo­rycz­nym pod­wyż­sze­niu stał wła­ści­ciel ‒ star­szy, siwy pan o szla­chet­nych ry­sach, orlim nosie, za­dar­tym wy­so­ko i dum­nie, lecz o spoj­rze­niu dziw­nie zmę­czo­nym, a cerze nie­zdro­wo zie­mi­stej, tłu­stej, spo­co­nej. Obok prę­żył się młody je­go­mość z kru­czo­czar­ną, kozią bród­ką, tecz­ką u boku, ubra­ny w czar­ny gar­ni­tur ze spodnia­mi w kant. Wła­ści­ciel chrząk­nął, wszel­kie szme­ry uci­chły.

‒ Moi dro­dzy ‒ roz­po­czął le­d­wie sły­szal­nym, char­czą­cym gło­sem, wska­zu­jąc na je­go­mo­ścia z tecz­ką. ‒ Oto pan Krauss, z ra­mie­nia kor­po­ra­cji.

Pod­nio­sły się szep­ty pełne obu­rze­nia.

‒ Co ten szczur tutaj robi! ‒ wy­rwał się maj­ster, czer­wo­ny ze zło­ści. 

‒ Dość! ‒ wark­nął ochry­ple wła­ści­ciel. ‒ Pro­szę na­tych­miast prze­stać, zanim na­praw­dę po­ża­łu­je pan swo­ich słów!

Po­now­nie zwró­cił się do mło­de­go go­ścia, który uśmie­chał się krzy­wo, zło­śli­wie i pa­trzył bez­czel­nie na sta­re­go sto­la­rza.

‒ Żądam, by pana Kraus­sa trak­to­wać z na­le­ży­tym sza­cun­kiem! Po­dob­ne za­cho­wa­nie nie bę­dzie to­le­ro­wa­ne, a kon­se­kwen­cje będą su­ro­we, z na­ka­zem opusz­cze­nia Farmy włącz­nie.

Znowu pod­nio­sły się nie­spo­koj­ne szme­ry. Wła­ści­ciel uci­szył je ge­stem opa­da­ją­cej dłoni, jak spraw­ny dy­ry­gent kie­ru­ją­cy or­kie­strą bez­błęd­nie czy­ta­ją­cą jego nie­wy­po­wie­dzia­ne jesz­cze myśli.

‒ Ro­zu­miem, że Farma i kor­po­ra­cja mają swoją hi­sto­rię, że nie­któ­rzy z was są z po­wo­du tej hi­sto­rii, hmm… uprze­dze­ni. Czas jed­nak po­rzu­cić urazę i za­cząć roz­ma­wiać, za­cząć grać w otwar­te karty. Praw­da jest taka, że kor­po­ra­cja przej­mu­je Farmę. ‒ Mó­wiąc to, spu­ścił głowę, jakby w tej chwi­li uszła z niego reszt­ka po­wie­trza. Krauss po­chy­lił się nad nim, uda­jąc tro­skę, lecz wszy­scy chyba wi­dzie­li ten zimny błysk za­do­wo­le­nia w jego oku i z tru­dem skry­wa­ny, zło­śli­wy uśmiech.

‒ Czy mogę już? ‒ spy­tał ci­chym, lecz pew­nym gło­sem.

‒ Nie ‒ szarp­nął się wła­ści­ciel. ‒ Jesz­cze chwi­lę pro­szę.

‒ Ależ oczy­wi­ście.

‒ Moi dro­dzy! Nie będę kła­mał, wiele się dla Was zmie­ni. Na lep­sze, na gor­sze… Mam na­dzie­ję, że na lep­sze, ale… Zmia­na wy­da­rza się, czy tego chce­my, czy nie. Od­cho­dzi stare, by miej­sca ustą­pić temu, co nowe, jak­kol­wiek ba­nal­nie by to nie brzmia­ło. Wie­cie prze­cież, że Farma jest całym moim ży­ciem. To, co tutaj za­czą­łem bu­do­wać, a co wy tak gor­li­wie kon­ty­nu­uje­cie, było dla mnie sen­sem i celem ist­nie­nia. Pro­ste war­to­ści, uczci­wa i cięż­ka praca, która się opła­ca i daje szczę­ście. Wie­cie to prze­cież, moi dro­dzy, tak samo jak ja. Praw­da jest jed­nak taka, że tro­chę zo­sta­li­śmy w tyle, że to, co tutaj ro­bi­my, nie przy­sta­je do współ­cze­sne­go świa­ta. Tak, tak… Pro­szę o ciszę, moi dro­dzy! Chcia­łem jesz­cze po­wie­dzieć kilka słów, zanim za­stą­pi mnie pan Krauss.

Z gry­ma­sem bólu prze­łknął ślinę, o czy jego się szkli­ły.

‒ Wszyst­ko to, co robię, co ro­bi­łem… co mu­sia­łem zro­bić… Wszyst­ko to jest po­dyk­to­wa­ne, za­wsze było, do­brem wa­szym i naj­lep­szym in­te­re­sem Farmy. Nigdy, prze­nig­dy nie wątp­cie w to. Nie my­śl­cie ani przez chwi­lę, że mogło być ina­czej. Ja jed­nak… spójrz­cie zresz­tą na mnie! ‒ Prze­rwał, jakby du­sząc się. Mia­łem wra­że­nie, że zaraz pęk­nie w nim coś, że się za­ła­mie, roz­sy­pie. Spiął się jed­nak, po­sta­wił do pionu i kon­ty­nu­ował:

‒ Wi­dzi­cie mnie. Je­stem już sta­rym, zmę­czo­nym i scho­ro­wa­nym czło­wie­kiem. 

‒ Dla­cze­go nie mógł Pan nam po­wie­rzyć Farmy? Dla­cze­go oni, nie my?! ‒ zawył maj­ster, za­le­wa­jąc się po­to­ka­mi łez.

‒ Wy­bacz­cie mi… Gdyby to było moż­li­we…

‒ No dość ‒ uciął bru­tal­nie Krauss. ‒ Nie męcz­cie czło­wie­ka.

Po­kle­pał sta­rusz­ka po ra­mie­niu i po­mógł mu wyjść ku­chen­ny­mi drzwia­mi, po czym na­tych­miast wsko­czył na jego miej­sce.

‒ Moi dro­dzy ‒ za­czął, zimno się uśmie­cha­jąc i za­cie­ra­jąc ręce. ‒ Wiem, że to dla was trud­ne, ale praw­da jest taka, że każdy okres ad­ap­ta­cji jest trud­ny. My, jako kor­po­ra­cja, do­ło­ży­my wszel­kich sta­rań, żeby moż­li­wie kom­for­to­wo prze­pro­wa­dzić was przez wszyst­kie zmia­ny, które cze­ka­ją Farmę. Pra­gnę jed­nak za­pew­nić, że bar­dzo za­le­ży nam na utrzy­ma­niu ka­me­ral­ne­go cha­rak­te­ru i ro­dzin­nej at­mos­fe­ry tego miej­sca. 

‒ Szczu­rze! ‒ ryk­nął znie­nac­ka roz­wście­czo­ny sto­larz. ‒ Jak śmiesz! Jak mo­żesz! Precz, kor­po­ra­cyj­na gnido!

Krauss uśmiech­nął się zimno, nie­na­tu­ral­nie prze­chy­la­jąc głowę.

‒ Och. Za­pew­niam, że jako ten nędz­ny szczur będę wam słu­żył z za­cho­wa­niem naj­wyż­szych stan­dar­dów etycz­nych kor­po­ra­cji. Wie­rzę, że w końcu się pan do nas prze­ko­na, panie Rych­ter.

Wstrzą­snę­ło mną. Na­zwi­sko sto­la­rza, wy­mó­wio­ne przez tego zim­ne­go czło­wie­ka, brzmia­ło jak rzu­co­na na niego klą­twa.

 

Za­czę­ło się więc. Po­czą­tek końca. Oczy­wi­ste, że każde słowo wy­po­wie­dzia­ne przez tego nędz­ne­go słu­gu­sa kor­po­ra­cji było kłam­stwem. Zwol­ni­li sto­la­rza przy pierw­szej oka­zji, pod ja­kimś bzdur­nym pre­tek­stem. Nie wie­dzie­li­śmy, co się z nim stało ‒ pew­ne­go dnia po pro­stu nie za­sta­li­śmy go w warsz­ta­cie. Zdzi­wie­ni i za­nie­po­ko­je­ni kon­ty­nu­owa­li­śmy pracę, a kilka dni póź­niej przy­sła­li no­we­go maj­stra ‒ mło­de­go, sztyw­ne­go i zim­ne­go jak ten Krauss. Za­czął wpro­wa­dzać swoje po­rząd­ki, które, de­li­kat­nie mó­wiąc, nie bar­dzo nam się po­do­ba­ły, lecz szyb­ko po­sta­wił nas do pionu. Kor­po­ra­cja płaci, więc kor­po­ra­cja wy­ma­ga. Wszy­scy pra­cow­ni­cy zo­bo­wią­za­ni są do prze­strze­ga­nia naj­wyż­szych stan­dar­dów bez­pie­czeń­stwa i etyki pracy. Jeśli ktoś się nie zga­dza z war­to­ścia­mi re­pre­zen­to­wa­ny­mi przez firmę, to krót­ka piłka ‒ musi odejść. Nie ma miej­sca na nie­sub­or­dy­na­cję.

 

W końcu mnie prze­nie­sio­no, i z bólem serca po­że­gna­łem się ze sto­lar­nią, Ad­ria­nem i chło­pa­ka­mi, moimi ser­decz­ny­mi przy­ja­ciół­mi. Zdo­ła­łem to jed­nak prze­łknąć, bo to już nie było to samo miej­sce ‒ bez maj­stra, na­sze­go oj­czul­ka, bez przerw na ku­rze­nie fajki, bez tego upa­ja­ją­ce­go za­pa­chu kurzu i tro­cin, za to z no­wy­mi ma­szy­na­mi, ustan­da­ry­zo­wa­ny­mi uni­for­ma­mi, prze­ro­stem biu­ro­kra­cji oraz prze­pi­sów bhp. Z rę­ka­wi­ca­mi ochron­ny­mi, ka­ska­mi i oku­la­ra­mi, które ka­za­no nam nosić nie­ustan­nie, bez wzglę­du na to, czy miało to sens, czy nie.

Krauss we­zwał mnie do swo­je­go za­wa­lo­ne­go pa­pie­ra­mi ga­bi­ne­tu, i nawet nie pa­trząc na mnie, oznaj­mił, że to nie­do­pusz­czal­ne aby ktoś z wyż­szym wy­kształ­ce­niem mar­no­wał swój po­ten­cjał przy pro­stej, fi­zycz­nej pracy. Oczy­wi­ście, po­wi­nie­nem się cie­szyć, gdyż wiąże się to z wyż­szym wy­na­gro­dze­niem, do­dat­ko­wy­mi be­ne­fi­ta­mi i po­dró­ża­mi służ­bo­wy­mi. 

‒ Nie tę­sk­nisz za mia­stem? ‒ spy­tał, i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, dodał:

‒ Bę­dziesz miał teraz wię­cej oka­zji, żeby tam bywać. 

 

Och, dali mi wiele oka­zji. Coraz czę­ściej mu­sia­łem wy­jeż­dżać, na wiele dni zo­sta­wia­jąc moją słod­ką An­ni­kę, teraz tak smut­ną… Serce mi się kra­ja­ło, kiedy my­śla­łem, jak ona bied­na, sama musi ra­dzić sobie z tym smut­kiem w na­szym pu­stym domu. Kiedy wra­ca­łem, było jesz­cze go­rzej. Nasze dni stały się szare, mil­czą­ce… A kiedy pró­bo­wa­łem na nowo roz­nie­cić czy­sty pło­mień mło­dzień­czej mi­ło­ści, ona gdzieś od­pły­wa­ła, a ja nie mo­głem, nie po­tra­fi­łem pa­trzeć w jej nie­wi­dzą­ce, utkwio­ne w pu­st­ce oczy. 

Słod­ka, pło­mien­no­wło­sa An­ni­ka! Zła­ma­ło ją to, jakby za­bra­no jej cały wigor, tę jej nie­win­ną, dziew­czę­cą siłę… Jakby kor­po­ra­cja wy­ssa­ła z niej duszę. W bez­sen­ne noce pła­ka­łem ‒ bez­gło­śnie, nie chcąc jej bu­dzić ‒ lecz ona nie spała. Le­ża­ła mil­czą­ca, ple­ca­mi od­wró­co­na do mnie.

 

Skoń­czy­ło się. Znik­ną­łem. Za­po­mnia­łem. Rzu­ci­łem się w wir pracy, nie mogąc znieść bólu. Było mnie coraz mniej i coraz rza­dziej wra­ca­łem do domu, na stałe roz­go­ści­łem się już w wy­na­ję­tym przez kor­po­ra­cję miesz­ka­niu. W końcu prze­sta­łem wra­cać na Farmę, bo, po praw­dzie, nie mia­łem już do czego. Wszyst­ko to, co prze­ży­łem, za­czę­ło mi się jawić ja­kimś dziw­nym, pięk­nym, ale okrut­nym snem. Wo­la­łem za­po­mnieć, niż cier­pieć. Za­mkną­łem serce na pięk­no i praw­dę, za­czą­łem znowu znie­czu­lać się al­ko­ho­lem ‒ ale nim to po­waż­nie za­szko­dzi­ło mej pracy dla kor­po­ra­cji, pod­ją­łem kroki za­po­bie­gaw­cze. Z suk­ce­sem prze­by­łem psy­cho­te­ra­pię, na któ­rej prze­pra­co­wa­łem swe lęki z dzie­ciń­stwa i pra­wie dałem sobie wmó­wić, że cała hi­sto­ria z Farmą była za­le­d­wie pro­jek­cją mych nie­uświa­do­mio­nych pra­gnień. Zna­la­złem no­wych zna­jo­mych, z któ­ry­mi go­dzi­na­mi mo­głem pro­wa­dzić po­zba­wio­ne zna­cze­nia kon­wer­sa­cje, a sztucz­ne ich uśmie­chy zda­wa­ły się mówić: za­po­mnij. Tak teraz wy­glą­da twój świat. Za­czą­łem go­dzić się z pust­ką.

 

Ach, jakże pra­gną­łem wró­cić na Farmę! W pew­nym sen­sie nigdy z niej nie od­sze­dłem. Na trwa­łe wryła się w kli­szę moich snów i wspo­mnień. Jan, maj­ster Rych­ter, Ad­rian, we­so­łe chło­pa­ki ze sto­lar­ni… An­ni­ka. Po­sta­no­wi­łem więc od­na­leźć to miej­sce, by ‒ nie wiem? ‒ po­go­dzić się z prze­szło­ścią, ule­czyć zła­ma­ne serce. Jakże tego ża­łu­ję!

 

Wzią­łem za­le­gły urlop, i po­je­cha­łem, szu­ka­jąc drogi wedle pa­mię­ci. Długo krą­ży­łem, nim od­na­la­złem Farmę ‒ a ra­czej jej ża­ło­sne po­zo­sta­ło­ści. Zmie­ni­ła się to­po­gra­fia, zmie­ni­ło się wszyst­ko. Znik­nę­ły bło­nia i bagna, las po­szedł pod piły i to­po­ry i ślad po nim nie po­zo­stał. Jak grzy­by ohyd­ne w ich miej­sce wy­ro­sły bla­sza­no-szkla­no-be­to­no­we sub­ur­bia, z nie­zgrab­ny­mi, kan­cia­sty­mi do­ma­mi, pła­ski­mi jak roz­je­cha­ne żaby pa­wi­lo­na­mi han­dlo­wy­mi i cią­gną­cy­mi się po ho­ry­zont hur­tow­nia­mi. Zmie­nił się cał­ko­wi­cie układ dróg, więc wie­lo­krot­nie sta­wa­łem, żeby za­py­tać prze­chod­niów, jak mogę do­je­chać na Farmę. Zdzi­wi­ło mnie to, ale mało kto o niej sły­szał. Farma? Cho­dzi panu o cyrk? A może o hur­tow­nię ogrod­ni­czą? Tam, zdaje się, było kie­dyś go­spo­dar­stwo…

 

Szloch wy­rwał się z mojej pier­si, gdy w końcu ją od­na­la­złem. Farma… To uko­cha­ne, zło­tym świa­tłem wy­ma­lo­wa­ne schro­nie­nie moje, treść ma­rzeń i snów, tak pa­skud­nie zbru­ka­na! W miej­scu daw­nej sto­lar­ni stra­szył sczer­nia­ły i od ognia po­wy­gi­na­ny bla­sza­ny trup, a wszel­kiej maści śmier­dzą­ce śmie­ci za­ście­la­ły nie­gdyś zie­lo­ne, po­chy­ło w dół bie­gną­ce po­dwó­rze. Ki­ku­ty okrut­nie po­ła­ma­nych ja­bło­nek bru­tal­nie kon­tra­sto­wa­ły z jed­no­li­tą, sta­lo­wą sza­ro­ścią nieba, a dom… Och, ten nie­gdyś prze­peł­nio­ny ra­do­snym gwa­rem dom słu­żył za umie­ral­nię dla wszel­kiej maści ele­men­tu ‒ pi­ja­ków, nar­ko­ma­nów, wy­rzut­ków spo­łe­czeń­stwa. Prze­żar­te wil­go­cią ścia­ny po­wo­li, acz nie­ubła­ga­nie ob­ra­ca­ły się w bladą, ohyd­ną, ple­śnie­ją­cą ruinę, do tego szpe­ci­ło je czar­ne, wul­gar­ne graf­fi­ti.

 

Zła­ma­ny, wró­ci­łem, i za­mkną­łem się w aucie, po czym ‒ ku memu za­sko­cze­niu ‒ za­czą­łem drzeć się wnie­bo­gło­sy, z furią. Tłu­kłem pię­ścia­mi w klak­son, szar­pa­łem kie­row­ni­cę, nie wie­dząc, co z sobą zro­bić i jak dać upust na­ra­sta­ją­cej wście­kło­ści. 

Skur­wy­sy­ny!

Ten cenny teren, o który z takim upo­rem wal­czy­li kil­ka­dzie­siąt lat, nie zwa­ża­jąc na kosz­ty, ruj­nu­jąc nasze życie, roz­jeż­dża­jąc nasze ma­rze­nia bez­dusz­nym, kor­po­ra­cyj­nym wal­cem, ob­ró­ci­li w od­ra­ża­ją­ce śmiet­ni­sko! Niech­by jesz­cze wy­bu­do­wa­li no­wo­cze­sną ga­le­rię han­dlo­wą, jedną z tych licz­nych świą­tyń pu­ste­go kon­sump­cjo­ni­zmu… Może bym wów­czas zro­zu­miał, może nie by­ło­by to zde­rze­nie z ab­sur­dal­ną rze­czy­wi­sto­ścią aż tak bo­le­sne. Cóż… zmia­na wy­da­rza się, czy tego chce­my, czy nie. Nigdy na lep­sze, za­wsze na gor­sze. 

Ach, czemu tak pra­gnąć mu­sia­łem po­wro­tu na Farmę? Wie­dzia­łem prze­cież, że to miej­sce umar­ło, a wraz z nim część mnie. Zo­sta­ły mi sny, które z cza­sem będą blak­nąć, aż wszyst­ko roz­pły­nie się w tej wszech­ogar­nia­ją­cej, bez­den­nie smut­nej sza­ro­ści. 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Bar­dzo smut­ny, przej­mu­ją­cy opis wra­żeń oraz tę­sk­not za utra­co­nym miej­scem, które się ko­cha­ło i które bez­pow­rot­nie ode­szło. Wspo­mi­na­ne przez bo­ha­te­ra cechy upra­gnio­nej Farmy takie, jak: praw­da, czy­stość, pro­sto­ta oraz cięż­ka i uczci­wa praca mi­mo­wol­nie sko­ja­rzy­łam z fil­mem “Świa­dek” i po­ka­za­nym w nim ży­ciem spo­łecz­no­ści ami­szów. 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. :) 

Pe­cu­nia non olet

Pięk­ny, ma­low­ni­czy język! 

Cóż, przy­kro mi to pisać, ale nie mogę po­wie­dzieć, że to jest zaj­mu­ją­ce opo­wia­da­nie, zwłasz­cza że nie­mal całe, za wy­jąt­kiem czasu spę­dzo­ne­go na Far­mie, zo­sta­ło po­świę­co­ne uża­la­niu się bo­ha­te­ra nad sobą i ota­cza­ją­cą go rze­czy­wi­sto­ścią.

Hi­sto­ria mło­de­go czło­wie­ka, który po kilku la­tach sku­tecz­ne­go sta­cza­nia się, nagle do­strzegł szan­sę lep­sze­go życia na Far­mie, zo­sta­ła po­ka­za­na w dość okro­jo­nej for­mie. Nie bar­dzo wiem czym – poza tka­niem dy­wa­nów i sto­lar­stwem – zaj­mo­wa­li się uczest­ni­cy tej spo­łecz­no­ści. Bra­kło mi też kon­kret­nych in­for­ma­cji o An­ni­ce – nie wiem, jak tra­fi­ła na Farmę i czym się tam zaj­mo­wa­ła, bo chyba nie po­prze­sta­ła na wiciu wspól­ne­go gniazd­ka.

Uczu­cie, które po­łą­czy­ło oboje bo­ha­te­rów zdało mi się tyleż gwał­tow­ne, co nie­zbyt głę­bo­kie, skoro przy pierw­szych prze­ciw­no­ściach losu ich zwią­zek roz­padł się. A może oboje byli tak słabi, że miast wal­czyć o sie­bie, pod­da­li się po pierw­szych nie­po­wo­dze­niach.

Nie mam po­ję­cia o pracy w kor­po­ra­cjach, ale nie wy­da­je mi się, aby bo­ha­ter zo­stał tam za­trud­nio­ny wbrew swo­jej woli, że nie mógł po­szu­kać za­ję­cia gdzie in­dziej, choć­by w ja­kiejś sto­lar­ni.  

Szko­da też, że w opo­wia­da­niu zu­peł­nie bra­kło fan­ta­sty­ki, no może poza fan­ta­stycz­ną Farmą, gdzie wszyst­ko było cu­dow­ne i ide­al­ne.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nieco do ży­cze­nia.

 

Udra­po­wa­ne ko­lo­ro­wy­mi tka­ni­na­mi pod­da­sze… → Oba­wiam się, że pod­da­sza udra­po­wać się nie da.

A może miało być: Pod­da­sze, ude­ko­ro­wa­ne/ ozdo­bio­ne udra­po­wa­nymi ko­lo­ro­wy­mi tka­ni­na­mi

 

mimo, żem spry­skał się nie­mal na­tych­miast.. → Jeśli zda­nie miała koń­czyć krop­ka, jest o jedną krop­kę za dużo, a jeśli wie­lo­kro­pek, bra­ku­je jed­nej krop­ki.

 

je­go­mość z kru­czo­czar­ną, kozią bród­ką, tecz­ką u boku, czar­nych spodniach w kant i w czar­nym gar­ni­tu­rze. → Czy do­brze ro­zu­miem, że je­go­mość był ubra­ny w dwie pary spodni – prócz tych w kant, także w te od gar­ni­tu­ru? Gar­ni­tur to spodnie i ma­ry­nar­ka.

Pro­po­nu­ję: …je­go­mość z kru­czo­czar­ną, kozią bród­ką, tecz­ką u boku, ubra­ny w czar­ny gar­ni­tu­r ze spodnia­mi w kant.

 

zanim na­praw­dę po­ża­łu­je Pan swo­ich słów! → …zanim na­praw­dę po­ża­łu­je pan swo­ich słów!

Formy grzecz­no­ścio­we pi­sze­my wiel­ką li­te­rą, kiedy zwra­ca­my się do kogoś li­stow­nie.

 

– Żądam, by pana Kraus­sa trak­to­wać z na­le­ży­tym sza­cun­kiem! Po­dob­ne za­cho­wa­nie nie bę­dzie to­le­ro­wa­ne, a kon­se­kwen­cje będą su­ro­we z na­ka­zem opusz­cze­nia Farmy włącz­nie.– Żądam, by pana Kraus­sa trak­to­wać z na­le­ży­tym sza­cun­kiem! Po­dob­ne za­cho­wa­nie nie bę­dzie to­le­ro­wa­ne, a kon­se­kwen­cje będą su­ro­we, z na­ka­zem opusz­cze­nia Farmy włącz­nie.

Uni­kaj do­dat­ko­wych pół­pauz w dia­lo­gach; spra­wia­ją, że zapis staje się mniej czy­tel­ny. Ta uster­ka po­ja­wia się też w dal­szej czę­ści tek­stu, a dia­lo­gi nie za­wsze są za­pi­sa­ne po­praw­nie.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi.

 

Wła­ści­ciel uci­szył je ge­stem opa­da­ją­cej w dół dłoni… → Masło ma­śla­ne – czy coś może opa­dać w górę?

Wy­star­czy: Wła­ści­ciel uci­szył je ge­stem opa­da­ją­cej dłoni

 

Nie będę kła­mał, wiele się dla Was zmie­ni.Nie będę kła­mał, wiele się dla was zmie­ni.

Za­im­ki pi­sze­my wiel­ką li­te­rą, kiedy zwra­ca­my się do kogoś li­stow­nie.

 

a co Wy tak gor­li­wie kon­ty­nu­uje­cie… → …a co wy tak gor­li­wie kon­ty­nu­uje­cie

 

– Dla­cze­go nie mógł Pan nam po­wie­rzyć Farmy? → – Dla­cze­go nie mógł pan nam po­wie­rzyć Farmy?

 

po czym na­tych­miast wsko­czył na jego po­dium. → Czy to było po­dium wła­ści­cie­la Farmy?

Pro­po­nu­ję: …po czym na­tych­miast wsko­czył na po­dium. Lub: …po czym na­tych­miast wsko­czył na jego miej­sce.

 

przez wszyst­kie zmia­ny, które cze­ka­ją farmę. → Do tej pory Farma była pi­sa­na wiel­ką li­te­rą.

 

to piłka krót­ka – musi odejść. → Ra­czej: …to krót­ka piłka – musi odejść.

 

z jed­no­li­tą, sta­lo­wą sza­ro­ścię nieba… → Li­te­rów­ka.

 

dom słu­żył za umier­la­nię… → Li­te­rów­ka.

 

Prze­żar­te wil­go­cią ścia­ny po­wo­li, acz nie­ubła­ga­nie ob­ra­ca­ły się bladą, ohyd­ną, ple­śnie­ją­cą glinę… → W jaki spo­sób ścia­ny ob­ra­ca­ją się glinę?

A może miało być: Prze­żar­te wil­go­cią ścia­ny po­wo­li, acz nie­ubła­ga­nie, ob­ra­ca­ły się w bladą, ohyd­ną, ple­śnie­ją­cą ruinę

 

ruj­nu­jąc nasze życia… → …ruj­nu­jąc nasze życie

Rze­czow­nik życie nie ma licz­by mno­giej.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Hej, nie po­wiem, że przy­jem­nie się czyta takie re­cen­zje, ale cóż – zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią bywa bo­le­sne. Wy­ła­pa­ne błędy uszły mojej uwa­dze, je­dy­nie uży­cie formy grzecz­no­ścio­wej było za­mie­rzo­ne, jako wyraz sza­cun­ku wła­ści­cie­la do miesz­kań­ców Farmy. Po­dob­nie, czło­wiek kor­po­ra­cji ce­lo­wo nie używa formy grzecz­no­ścio­wej i mówi o far­mie, nie Far­mie. Taki za­bieg sty­li­stycz­ny, ale może się tego w ogóle nie czyta.

 

Jeśli cho­dzi o uwagi do samej fa­bu­ły / kon­struk­cji, to cóż – ktoś może uznać za nudne i nie za bar­dzo wiem, jak się do tego od­nieść. Nie było moim celem re­ali­stycz­ne opi­sy­wa­nie życia tej dziw­nej spo­łecz­no­ści, a ra­czej zbu­do­wa­nie tę­sk­nej, oni­rycz­nej i na­iw­nej wizji. Bo­ha­ter pod­kre­śla też, że nie do końca pa­mię­ta, co się wy­da­rzy­ło, i czy wy­da­rzy­ło się na­praw­dę. Wi­zy­ta zruj­no­wa­nej farmy może su­ge­ro­wać, że tak, ale wy­obraź­nie bo­ha­te­ra mogła to sobie do­po­wie­dzieć. Taki był mój za­miar, a czy się udało? Po ko­men­ta­rzu widać, że nie­ko­niecz­nie.

 

Nie­mniej dzię­ki za prze­czy­ta­nie i uwagi.

Hej, nie po­wiem, że przy­jem­nie się czyta takie re­cen­zje, ale cóż – zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią bywa bo­le­sne.

I mnie, co na­pi­sa­łam w pierw­szym zda­niu, po­dzie­le­nie się wra­że­nia­mi z lek­tu­ry nie do­star­czy­ło za­do­wo­le­nia.

 

Wy­ła­pa­ne błędy uszły mojej uwa­dze, je­dy­nie uży­cie formy grzecz­no­ścio­wej było za­mie­rzo­ne, jako wyraz sza­cun­ku wła­ści­cie­la do miesz­kań­ców Farmy.

Chyba nie chcesz po­wie­dzieć, że mó­wią­cy „Pan” i „Wy”, umie­li mówić wiel­ki­mi li­te­ra­mi.

 

Po­dob­nie, czło­wiek kor­po­ra­cji ce­lo­wo nie używa formy grzecz­no­ścio­wej i mówi o far­mie, nie Far­mie. Taki za­bieg sty­li­stycz­ny, ale może się tego w ogóle nie czyta.

Ktoś, kto nie lubi ja­kie­goś mia­sta, nie mówi o nim małą li­te­rą. Ze spo­so­bu za­cho­wa­nia i mó­wie­nia Kraus­sa jasno wy­ni­ka, że dla niego Farma była ni­czym, jed­na­ko­woż wia­do­mo, że mówił o kon­kret­nej Far­mie, a nie o byle ja­kiej far­mie.

 

Jeśli cho­dzi o uwagi do samej fa­bu­ły / kon­struk­cji, to cóż – ktoś może uznać za nudne i nie za bar­dzo wiem, jak się do tego od­nieść. Nie było moim celem re­ali­stycz­ne opi­sy­wa­nie życia tej dziw­nej spo­łecz­no­ści, a ra­czej zbu­do­wa­nie tę­sk­nej, oni­rycz­nej i na­iw­nej wizji. […]

Ro­zu­miem Twój za­mysł i spo­sób w jaki opi­sa­łeś wspo­mnie­nia bo­ha­te­ra, ale cóż, do mnie takie przed­sta­wie­nie hi­sto­rii, nie­ste­ty, nie prze­mó­wi­ło.

Życzę po­wo­dze­nia w dal­szej pracy twór­czej i po­zo­sta­ję z na­dzie­ją, że lek­tu­ra Two­ich przy­szłych opo­wia­dań do­star­czy mi wię­cej za­do­wo­le­nia. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Błędy po­pra­wio­ne. Z tymi dia­lo­ga­mi to za­wsze mam za­gwozd­kę. Cóż, pew­nie to kwe­stia prak­ty­ki.

W po­rad­ni­ku Fan­ta­zma­tów, do któ­re­go link po­da­łam w ła­pan­ce, wszyst­ko jest jasno omó­wio­ne. Je­stem prze­ko­na­na, że w nie­dłu­gim cza­sie świet­nie opa­nu­jesz sztu­kę za­pi­sy­wa­nia dia­lo­gów. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Hmm, jesz­cze po­tra­fię zro­zu­mieć, że in­ten­syw­ne pi­jań­stwo spo­wo­do­wa­ło za­ni­ki pa­mię­ci u bo­ha­te­ra, który tra­fił na farmę, ale czemu póź­niej za­po­mniał farmę – tego zro­zu­mieć już nie po­tra­fię.

Do­dat­ko­wo, z jed­nej stro­ny po­cząt­ko­wo mia­łam wra­że­nie, że zna­la­złam się w ja­kiejś dys­to­pii, w któ­rej kor­po­ra­cje kon­tro­lu­ją wszyst­ko, a na­tu­ral­ne śro­do­wi­sko pra­wie nie ist­nie­je, ale potem bo­ha­ter za­li­cza ro­we­ro­we wy­ciecz­ki, więc ma dokąd się wy­rwać. A i sama kor­po­ra­cja nie wy­da­wa­ła mi się już taka wszech­wład­na. IMO tro­chę ku­le­je w tym opku świa­to­twór­stwo. Kon­cen­tru­jesz się na do­zna­niach, na tę­sk­no­cie bo­ha­te­ra, ale trud­no się z nim utoż­sa­mić, bo po­zo­sta­je wra­że­nie, że mógł coś zro­bić ze swoim ży­ciem, odejść z korpo, po­szu­kać ja­kie­goś miej­sca na ziemi, gdzie mógł­by na przy­kład stwo­rzyć wła­sną farmę.

Par­cie kor­po­ra­cji na prze­ję­cie farmy też wy­da­je mi się dziw­nie nie­uza­sad­nio­ne, bo po cho­le­rę była im ta zie­mia, skoro zro­bi­li z niej wy­sy­pi­sko, imo gra nie­war­ta świecz­ki.

Ko­lej­ną rze­czą, któ­rej mi bra­ku­je jest fa­bu­ła, bo tu się nic nie dzie­je, gdy­byś jesz­cze od­zy­ski­wa­nie pa­mię­ci po­łą­czył z kon­kret­ny­mi wy­da­rze­nia­mi, ale to tu jest takie… po­ury­wa­ne.

Re­asu­mu­jąc: po­mysł in­te­re­su­ją­cy, bo­ha­ter ma po­ten­cjał, sama hi­sto­ria rów­nież, ale przy­da­ło­by się wło­żyć w nią jesz­cze tro­chę pracy.

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Prze­czy­ta­łem i do­łą­czam się do ko­men­ta­rzy obu pań. Nic dodać, nic ująć nie po­tra­fię.

Hmm… Nie cho­dzi­ło mi o to, żeby dać świa­tu so­lid­ne pod­ło­że, czy też wy­ja­śniać mo­ty­wa­cję bo­ha­te­ra i kor­po­ra­cji od A do Z. Pro­ta­go­ni­sta jest jed­nost­ką nie­do­sko­na­łą, słabą, i z pew­no­ścią mógł zro­bić ze swoim ży­ciem coś wię­cej – ale nie zro­bił. Taki jego rys cha­rak­te­ru, czy ułom­ność. Poza tym, nie do końca wia­do­mo, czy cała ta hi­sto­ria z farmą w ogóle się wy­da­rzy­ła, czy może przy­śni­ła mu się w pi­jac­kim zwi­dzie? Miał być wła­śnie zapis wra­żeń, jakaś, nie wiem, ma­te­ria­li­za­cja tę­sk­not za świa­tem, w któ­rym wszyst­ko jest tak, jak być po­win­no – pro­ste, uczci­we, pełne zna­cze­nia. Uciecz­ka od rze­czy­wi­sto­ści, która nie spro­sta­ła wy­obra­że­niom o tym, jak życie po­win­no wy­glą­dać. Na­iw­ne, nie­doj­rza­łe – praw­da. Taki jed­nak jest bo­ha­ter. Czy to wada świa­to­twór­stwa? W mojej oce­nie nie, ale co ja tam wiem.

Ko­lej­na rzecz z kor­po­ra­cją – na tym wła­śnie za­ło­że­nie po­le­ga­ło, że prze­ję­li farmę i po­zwo­li­li jej zgnić. Na tym też w za­ło­że­niu miał po­le­gać cały tra­gizm sy­tu­acji, na bez­sil­no­ści w mie­rze­niu się z me­cha­ni­zma­mi, które są od nas sil­niej­sze, nie­rzad­ko nisz­czą życia, a przy tym tak na­praw­dę nie muszą mieć wiele sensu. Po praw­dzie wiel­kie firmy z całą swoją masą bez­wład­no­ści nie­rzad­ko w ten wła­śnie spo­sób dzia­ła­ją. Można prze­jąć zie­mię, żeby po­sta­wić na niej apar­ta­men­to­wiec lub su­per­mar­ket. Można kupić za­by­tek i cze­kać, aż się roz­pad­nie, bo wy­bu­rzać nie wolno. Li­kwi­do­wać kon­ku­ren­cję? W końcu, mogą się zmie­niać za­rzą­dy, prio­ry­te­ty, i ope­ra­cje, które kosz­to­wa­ły mnó­stwo pie­nię­dzy, czasu i pracy, są ka­so­wa­ne, wy­rzu­ca­ne do śmie­ci. Imo bez tego opo­wia­da­nie stra­ci­ło­by wy­dźwięk.

No, ale jeśli to nie było czy­tel­ne, i nie dało się tego wy­wnio­sko­wać, to coś nie­wąt­pli­wie ku­le­je. 

Nowa Fantastyka