- Opowiadanie: Nessekantos - Ziemniaki, złoczyńcy i superbohaterowie

Ziemniaki, złoczyńcy i superbohaterowie

Su­per­bo­ha­te­rem być? Ko­mik­sy i filmy su­ge­ru­ją, że to ab­so­lut­nie po­waż­na spra­wa, że to naj­waż­niej­sza rzecz na świe­cie i że he­ro­si to za­wsze pro­fe­sjo­na­li­ści w swoim fachu. Z chlub­ny­mi wy­jąt­ka­mi po­kro­ju Sha­za­ma czy De­ad­po­ola, su­per­bo­ha­te­ro­wie za­wsze wie­dzą co robią i są w sta­nie wyjść z każ­dej opre­sji. Wiel­ka moc, to fak­tycz­nie wiel­ka od­po­wie­dzial­ność. Ale już nie­ko­niecz­nie wiel­kie umie­jęt­no­ści.

Po­niż­sze opo­wia­da­nie wy­śmie­wa patos su­per­bo­ha­ter­ski i po­ka­zu­je, że nawet z ma­gicz­ny­mi mo­ca­mi można być par­ta­czem. I że ziem­nia­ki, to su­per­po­waż­na spra­wa :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Ziemniaki, złoczyńcy i superbohaterowie

– Pie­trek!

– Noo?!

– Złaź od tego kom­pu­te­ra i idź ziem­nia­ków na obiad uko­pać!

Chło­pak wes­tchnął i prze­wró­cił ocza­mi, ale po­słusz­nie za­pau­zo­wał i za­pi­sał grę. Miał szes­na­ście lat i jak każdy na­sto­la­tek nie funk­cjo­no­wał zbyt do­brze przed po­łu­dniem, tym bar­dziej, że wraz z ko­le­ga­mi włó­czył się wczo­raj po wsi do trze­ciej nad ranem. Dziś więc nawet gni­cie przed kom­pu­te­rem spra­wia­ło mu ból, nie mó­wiąc już o fi­zycz­nej pracy. Ale z dru­giej stro­ny, na ostat­niej spo­wie­dzi ksiądz pro­boszcz kazał mu się po­pra­wić w słu­cha­niu ro­dzi­ców. A jak ksiądz pro­boszcz coś mówił na spo­wie­dzi, to nie prze­lew­ki. Nim jed­nak chło­pak zdą­żył wstać i coś od­po­wie­dzieć matce, z dołu roz­legł się znie­cier­pli­wio­ny głos ro­dzi­ciel­ki:

– Idziesz?!

– Idem!

Stę­ka­jąc i bur­cząc pod nosem, sto­czył się po scho­dach na par­ter, zgar­nął wia­der­ko z obier­ka­mi i wy­szedł na dwór. Był śro­dek lata i do­cho­dzi­ło po­łu­dnie, z nieba lał się więc nie­zno­śny żar. Po­wie­trze stało nie­ru­cho­me, du­szą­ce wręcz, a ziemi nie za­szczy­cał swą obec­no­ścią cień jed­nej choć­by chmur­ki. Cała oko­li­ca nie za­zna­ła wy­tchnie­nia i ani krzty desz­czu już od wielu ty­go­dni. “Susza,” po­my­ślał chło­pak ze zgry­zo­tą, ob­ser­wu­jąc pył wzbi­ja­ją­cy się spod jego stóp gdy prze­ci­nał wy­jeż­dżo­ne, bez­tra­we kle­pi­sko po­dwó­rza. Wy­rzu­cił obier­ki na kom­po­stow­nik, minął sto­do­łę za­my­ka­ją­cą obej­ście od tyłu i przez małą, skrzy­pią­cą furt­kę wy­szedł na pole.

Oko­li­ca była uro­kli­wa: wieś le­ża­ła w płyt­kiej, acz roz­le­głej do­li­nie upstrzo­nej kra­tow­ni­cą łąk i upraw wszel­kie­go ro­dza­ju. Kra­jo­braz wci­śnię­ty był mię­dzy pasma wzgórz cią­gną­cych się ze wscho­du na za­chód od ho­ry­zon­tu po ho­ry­zont. Na pół­no­cy wzgó­rza po­ra­stał las, zaś na po­łu­dniu dzi­kie, wy­so­kie trawy, na któ­rych od wielu lat nikt już nie wy­pa­sał zwie­rząt. Gdzieś dalej, za po­strzę­pio­ny­mi ka­mie­ni­sty­mi grzbie­ta­mi, wiła się droga szyb­kie­go ruchu, któ­rej szum za­kłó­cał spo­kój do­li­ny tylko, gdy pa­da­ło.

Pio­trek szedł polną drogą w dół ła­god­ne­go zbo­cza i wsłu­chi­wał się w dźwię­ki oto­cze­nia, na które skła­da­ło się głów­nie brzę­cze­nie owa­dów nie­za­głu­sza­nych przez naj­mniej­szy nawet szum wia­tru. Ko­ni­ki polne cy­ka­ły w tra­wach, a psz­czo­ły mimo skwa­ru uwi­ja­ły się mię­dzy więd­ną­cy­mi w oczach kwia­ta­mi. Było tak go­rą­co, że po­wie­trze drga­ło, niby w ago­nii. Pio­trek tym­cza­sem wresz­cie do­tarł do kar­to­fli­ska i ze szcze­rym przy­gnę­bie­niem spoj­rzał na po­wię­dłe krza­ki czer­wo­nych renet, które z takim upodo­ba­niem co sezon sa­dził jego oj­ciec. Plony nie udały się w tym roku i choć każdy z krza­ków za­wią­zał wiele sma­ko­wi­tych bulw, tylko nie­licz­ne do­ra­sta­ły do sen­sow­nych roz­mia­rów. Więk­szość, przez brak wody, osią­ga­ła ga­ba­ry­ty po­kaź­ne­go orze­cha wło­skie­go.

Chło­pak prze­cze­sał pal­ca­mi blond czu­pry­nę i z roz­tar­gnie­niem kop­nął po­bli­skie kre­to­wi­sko.

– Ała! – krzyk­nął, gdy stopa bo­le­śnie za­trzy­ma­ła się na ska­mie­nia­łym kopcu.

Było tak sucho, że gli­nia­sta gleba zbiła się w twar­de jak ka­mień, zle­pio­ne ze sobą grudy. I wtedy chło­pak przy­po­mniał sobie, że nie za­brał ze sobą hacz­ki. Zde­ter­mi­no­wa­ny, by nie dra­ło­wać z po­wro­tem kil­ka­dzie­siąt me­trów pod górę, pod­szedł do pierw­sze­go krza­ka z brze­gu, zła­pał łęty obie­ma rę­ka­mi i ostroż­nie po­cią­gnął. Ro­śli­na sta­wi­ła opór, ło­dy­gi za­trzesz­cza­ły, zie­mia po­pę­ka­ła niby go­to­wa się pod­dać, a potem… trzask! Pio­trek po­le­ciał w tył i wy­lą­do­wał na twar­dej, sko­pa­nej już ziemi, bo­le­śnie obi­ja­jąc sobie tyłek. Z reszt­ka­mi ziem­nia­cza­ne­go krza­ka w ręce, pie­ką­cym potem spły­wa­ją­cym do oczu i w chmu­rze kurzu gry­zą­ce­go w gar­dło, chło­pak pod­dał się na­sto­let­niej fru­stra­cji. Za­klął szpet­nie i ze zło­ścią za­tłukł pię­ścia­mi w zie­mię.

Wtedy jego ciało prze­szył wstrząs, zu­peł­nie jak kie­dyś, gdy nie­uważ­nie zła­pał za uszko­dzo­ny kabel od kraj­ze­gi i wy­wa­lił korki w całym go­spo­dar­stwie. Włosy zje­ży­ły mu się na karku, mię­śnia­mi tar­gnął spazm, a me­ta­licz­ny po­smak zalał prze­łyk. W po­wie­trze uniósł się jesz­cze więk­szy tuman kurzu niż przed chwi­lą, cał­ko­wi­cie ośle­pia­jąc za­sko­czo­ne­go na­sto­lat­ka. Gdy opadł, oczom Piotr­ka uka­za­ły się wi­szą­ce w po­wie­trzu, czer­wo­na­we bulwy. Za­sko­czo­ny, aż sap­nął, a wtedy rów­nie za­sko­czo­ne pyrki roz­sy­pa­ły się po ziemi zo­sta­wia­jąc zdez­o­rien­to­wa­ne­go chło­pa­ka jego wła­snym, nie­zbyt lot­nym prze­my­śle­niom.

 

***

Sy­re­ny alar­mo­we nie­kul­tu­ral­nie roz­wrzesz­cza­ły się w całej Aka­de­mii, a to­wa­rzy­szą­ce im, mi­ga­ją­ce czer­wo­no świa­tła, wy­wo­ły­wa­ły u Pana Plamy nie­kon­tro­lo­wa­ne i pie­kiel­nie bo­le­sne mi­gre­ny.

– Al­ber­cie, na mi­łość boską, wy­łącz te trąby je­ry­choń­skie i te bły­ski jak z wiej­skiej dys­ko­te­ki – wy­chry­piał udrę­czo­ny Plama, już czu­jąc wzbie­ra­ją­ce w skro­niach pul­so­wa­nie.

– Oczy­wi­ście – spo­koj­nie od­parł ka­mer­dy­ner, stu­ka­jąc kil­ku­krot­nie w ekran smar­twat­cha i sku­tecz­nie przy­wra­ca­jąc ciszę. – Nie­mniej jed­nak, w przy­pad­ku alar­mu klasy sigma osiem, bę­dzie ko­niecz­ność ze­bra­nia dru­ży­ny i we­zwa­nia Pro­fe­so­ra.

– Nie ma ta­kiej po­trze­by – do roz­mo­wy włą­czył się trze­ci głos.

Al­bert i Pan Plama od­wró­ci­li się za­sko­cze­ni i uj­rze­li jak z przej­ścia ukry­te­go w po­kry­tej bo­aze­rią ścia­nie wy­ła­nia się sam po­my­sło­daw­ca Aka­de­mii, Pro­fe­sor Al­sa­tian. Pan Plama ner­wo­wo pod­krę­cił wąsik i gło­śno prze­łknął ślinę, po­pra­wia­jąc przy tym oku­la­ry po­łów­ki, gdy ma­syw­na po­stać nowo przy­by­łe­go na chwi­lę prze­cię­ła linię okien, rzu­ca­jąc wokół zło­wiesz­czy cień. Z dłu­gie­go płasz­cza ogrom­ne­go męż­czy­zny ście­ka­ła woda, zaś z ple­ców uno­si­ła się para. Nad sta­nem Nowy Jork do­pie­ro wsta­wał świt, ale Al­sa­tian nie zwykł spę­dzać nocy w cie­płym łóżku. Szcze­gól­nie, gdy zbli­ża­ła się peł­nia.

Al­bert nie tra­cił czasu i wy­ko­rzy­stu­jąc swą ka­mer­dy­ner­ską magię wy­cza­ro­wał zim­ne­go shake’a pro­te­ino­we­go, któ­re­go od razu podał Pro­fe­so­ro­wi.

– Dzię­ku­ję, Al­ber­cie. Je­steś nie­oce­nio­ny. – Zmę­czo­ny dłu­gim bie­giem ol­brzym nie krył wdzięcz­no­ści.

– A ja? – upo­mniał się Pan Plama, nagle od­zy­skaw­szy rezon. – Al­ber­cie, jakaś kawa na dobry po­czą­tek dnia?

– Eks­pres jest w kuch­ni, go­to­wy i do dys­po­zy­cji – od­parł ka­mer­dy­ner, wbi­ja­jąc nie­zbyt lu­bia­ne­mu przez sie­bie go­ścio­wi Aka­de­mii trud­ną do prze­ocze­nia, acz nie­wąt­pli­wie dys­tyn­go­wa­ną szpi­lę.

– Skończ­my te bez­sen­sow­ne dys­ku­sje – za­ko­men­de­ro­wał Pro­fe­sor z za­do­wo­le­niem po­pi­ja­jąc swo­je­go shake’a. Ota­cza­ją­ca go jesz­cze przed chwi­lą dra­pież­na aura roz­wia­ła się cał­ko­wi­cie. – Pa­no­wie, alarm sigma osiem, to nie zda­rza się co­dzien­nie. Chodź­my zo­ba­czyć któż to nam się od­pa­lił.

Po­zo­sta­li zgod­nie ski­nę­li gło­wa­mi i ru­szy­li przed sie­bie dłu­gim ko­ry­ta­rzem utrzy­ma­nej w neo­go­tyc­kim stylu po­sia­dło­ści. Mi­ja­jąc licz­ne drzwi pu­stych obec­nie po­ko­jów, Pro­fe­sor z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nał czasy, gdy mury Aka­de­mii nie­mal pę­ka­ły w szwach, a gwar roz­mów i śmie­chy nie ci­chły aż do póź­nej nocy. To jed­nak mi­nę­ło i dawni wy­cho­wan­ko­wie w więk­szo­ści już nie żyli, zaś ci któ­rzy po­zo­sta­li rzad­ko mieli po­wo­dy do ra­do­ści. Dziś, być może miało się to zmie­nić.

Trój­ka męż­czyzn do­tar­ła do końca ko­ry­ta­rza, za­mknię­te­go mocno wy­róż­nia­ją­cy­mi się ma­syw­ny­mi drzwia­mi z wy­po­le­ro­wa­ne­go ty­ta­nu. Pro­fe­sor Al­sa­tian pod­szedł do nich, wpi­sał dwu­na­sto­cy­fro­wy kod na cy­fer­bla­cie, dał ze­ska­no­wać sobie siat­ków­kę i linie pa­pi­lar­ne z obu dłoni po czym zdjął z szyi spo­rych roz­mia­rów klucz z wy­jąt­ko­wo mi­ster­nym ukła­dem na­cięć i wy­pu­stek. Zamek szczęk­nął, a drzwi z ci­chym sy­kiem otwo­rzy­ły się na po­tęż­nych za­wia­sach. Kłąb zim­nej pary wy­padł z po­miesz­cze­nia po dru­giej stro­nie, omia­ta­jąc trój­kę męż­czyzn rześ­kim po­wie­wem. Pan Plama, aż sap­nął z wra­że­nia na widok tego co kryło się w środ­ku. Choć był czę­stym go­ściem w Aka­de­mii, to do tej pory tylko raz miał oka­zję prze­kro­czyć próg wy­po­le­ro­wa­nych ty­ta­no­wych drzwi.

Octa­edro, bo tak na­zy­wał to po­miesz­cze­nie Pro­fe­sor, był cen­trum do­wo­dze­nia i pla­no­wa­nia za­mknię­tym w nie­pe­ne­tro­wal­nej bryle o kształ­cie ośmio­bocz­ne­go dia­men­tu. To tu, Al­sa­tian szko­lił swo­ich uczniów, przy­go­to­wu­jąc ich na wszyst­kie nie­bez­piecz­ne misje i to tu z wście­kło­ści tłukł w mo­ni­to­ry, ob­ser­wu­jąc jak jego pod­opiecz­ni giną z rąk Dok­to­ra D. i jemu po­dob­nych. To jed­nak była prze­szłość. Octa­edro, gdyby nie był tak do­sko­na­le her­me­tycz­ny, pew­nie już dawno ob­rósł­by pa­ję­czy­na­mi.

– Robi wra­że­nie, praw­da? – za­gad­nął Al­sa­tian, dłu­gi­mi su­sa­mi prze­mie­rza­jąc głów­ną plat­for­mę.

– Już zdą­ży­łem za­po­mnieć jakie to jest ogrom­ne. – Pan Plama nie krył po­dzi­wu.

Tym­cza­sem Al­bert, dys­kret­ny jak za­wsze, uru­cho­mił za­si­la­nie, po­włą­czał świa­tła i nie­po­strze­że­nie prze­tarł fotel na któ­rym miał usiąść Pro­fe­sor. Bar­dziej osten­ta­cyj­nie wy­tarł swój, pod­kre­śla­jąc nie­chęć do Plamy, któ­re­go uwa­żał za in­tru­za.

Ho­lo­gra­ficz­ne ekra­ny po­tęż­nych kwan­to­wych kom­pu­te­rów roz­bły­sły, wy­świe­tla­jąc przed ścia­ną pół­prze­zro­czy­sty obraz mapy świa­ta. Na dru­gim końcu globu, gdzieś w Pol­sce, uwagę przy­cią­gał po­je­dyn­czy mi­ga­ją­cy czer­wie­nią punk­cik.

– No do­brze, co my tu mamy – mru­czał Pro­fe­sor, stu­ka­jąc w kla­wia­tu­rę i spraw­nie ope­ru­jąc prze­ro­śnię­tym track­bal­lem. – Do­brze, tak, oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. Te­le­ki­ne­tyk i sej­smik w jed­nym, cie­ka­we. Dobra aura, może tro­chę pro­sta, ale jed­nak…

Trwa­ło to jakąś chwi­lę, a sie­dzą­cy obok męż­czyź­ni nie śmie­li prze­rwać chwi­li sku­pie­nia swo­je­go men­to­ra (wszak nie można za­po­mi­nać, że Al­bert i Pan Plama byli nie­gdyś kla­so­wy­mi ko­le­ga­mi).

– Ty wiesz, co on tam spraw­dza? – za­py­tał pół­gęb­kiem Plama.

– Chyba zna­lazł no­we­go – od­parł Al­bert.

– Tyle to się sam do­my­śli­łem.

– No to wiemy tyle samo. Czyli zgoła nic.

– O, słod­ka wil­czy­co ka­pi­to­liń­ska! – sap­nął Pro­fe­sor.

– Co się stało? – wy­krzyk­nę­li jed­no­cze­śnie jego to­wa­rzy­sze.

– Spójrz­cie – po­wie­dział Al­sa­tian wska­zu­jąc coś na mo­ni­to­rze. – Jego moc jest poza wskaź­ni­ka­mi! Nigdy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łem. Czuj­ni­ki po­ka­zu­ją, że fale sej­smicz­ne, które wzbu­rzył wy­wo­ła­ły mini trzę­sie­nia ziemi w całej Eu­ro­pie.

– Co to dla nas zna­czy? – za­py­tał Pan Plama.

Zanim jed­nak uzy­skał od­po­wiedź, po­miesz­cze­nie wy­peł­ni­ły dźwię­ki pie­śni tor­re­ado­ra z opery Car­men, wy­gry­wa­ne w for­ma­cie midi rodem z nokii 3310.

– Ocho, to nie może być nic do­bre­go – stwier­dził Pro­fe­sor pa­trząc na gi­gan­tycz­ną ikonę po­wia­do­mie­nia przy­cho­dzą­ce­go, która zma­te­ria­li­zo­wa­ła się nad ich gło­wa­mi. – To Ad­mi­rał­ka Eu­ro­pa i chyba do­my­ślam się w ja­kiej spra­wie dzwo­ni.

Al­sa­tian ode­brał po­łą­cze­nie i na głów­nym ekra­nie po­ja­wi­ła się twarz Ad­mi­rał­ki Eu­ro­py, która (a jakże!) nie dzwo­ni­ła z ni­czym do­brym.

– Pro­fe­so­rze, mel­du­ję, że wody roz­stą­pi­ły się przed Moj­że­szem. Mamy pełen pa­kiet.

– Mu­si­my się więc po­spie­szyć – od­parł Al­sa­tian. – Eu­ro­po, prze­ka­zu­ję ci ko­or­dy­na­ty, spo­tka­my się na miej­scu jak naj­szyb­ciej.

– Po­trze­bu­ję go­dzi­ny – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła ko­bie­ta i nie tra­cąc czasu na zbęd­ne po­że­gna­nia, roz­łą­czy­ła się.

– Moj­żesz? Pełen pa­kiet? – dzi­wił się Pan Plama. – Co to zna­czy?

– Do­praw­dy… – żach­nął się Al­bert. – Niby prze­sia­du­jesz w Aka­de­mii przez pół życia, a nadal nie znasz pod­staw?!

– A więc może ze­chcesz mnie oświe­cić?

Al­ber­ta wy­rę­czył jed­nak Pro­fe­sor.

– Zna­czy to, drogi Plamo, że Dok­tor De­pra­wa­tor wy­ru­szył ze swej bazy pod Je­zio­rem Baj­kał, by prze­jąć na­sze­go od­pa­lo­ne­go. I, co gor­sza, nie wy­ru­szył sam. Mamy mniej niż go­dzi­nę. Ru­szaj­my.

 

***

Mi­nę­ło już po­łu­dnie i nad­cho­dził naj­więk­szy skwar. Cho­ciaż li­piec zbli­żał się ku koń­co­wi po­go­da w tym roku naj­wy­raź­niej miała za­miar roz­piesz­czać wszyst­kich zwo­len­ni­ków sma­że­nia się na słoń­cu i ko­lek­cjo­no­wa­nia róż­nych od­mian raka skóry. Na nie­bie wciąż nie było ani jed­nej chmur­ki, a upał do­bi­jał do trzy­dzie­stu pię­ciu stop­ni w cie­niu. Już nawet owady się pod­da­ły i uci­chły, a je­dy­nym dźwię­kiem jaki chwi­lo­wo za­kłó­cił pa­nu­ją­cą na ze­wnątrz ciszę był ryk prze­la­tu­ją­ce­go nisko od­rzu­tow­ca. Pio­trek Ko­wal­ski usiadł przy ku­chen­nym stole, zaj­mu­jąc miej­sce moż­li­wie naj­bli­żej otwar­te­go okna i z cichą wdzięcz­no­ścią przyj­mo­wał każdy naj­lżej­szy po­dmuch chłod­niej­sze­go po­wie­trza.

Jego matka, Kry­sty­na, nie mogąc po­zwo­lić sobie na ten kom­fort, pra­co­wi­cie krzą­ta­ła się przy ga­rach przy­go­to­wu­jąc obiad. Choć do­bie­ga­ła do­pie­ro czter­dziest­ki, cięż­kie życie wy­peł­nio­ne rów­nie cięż­ką pracą wy­raź­nie da­wa­ło o sobie znać. Gar­bi­ła się de­li­kat­nie i po­ru­sza­ła bez gra­cji, prze­krzy­wio­na na jedną stro­nę przez mi­ni­mal­nie krót­szą, źle zro­śnię­tą nogę. Pa­miąt­kę po nie­for­tun­nym upad­ku z cią­gni­ka przed kil­ko­ma laty. Dło­nie i twarz miała po­marsz­czo­ne od cią­głe­go wy­sta­wie­nia na słoń­ce pod­czas pracy w polu, zaś błę­kit­ne oczy nieco już przy­sza­rza­łe i zmę­czo­ne. Nie była nigdy zbyt uro­dzi­wą ko­bie­tą, ale nie­daw­no stało się ewi­dent­ne, że naj­lep­sze lata ma już za sobą. I tylko włosy od­sta­wa­ły od tego wi­ze­run­ku, dłu­gie, gęste i za­dba­ne, spły­wa­ją­ce czar­nym wo­do­spa­dem za ło­pat­ki. Pio­trek pa­trząc w ich ciem­ny bez­kres za­wsze od­naj­dy­wał spo­kój i uko­je­nie. Ale nie tym razem. Tym razem jego myśli gnały przed sie­bie ner­wo­wo, bez ładu i skła­du, jak pies, który wy­stra­szył się pe­tard w dniu od­pu­stu.

Chło­pak pró­bo­wał zająć się czymś, ale nic mu nie wy­cho­dzi­ło. Wy­cią­gnął więc z pu­deł­ka na stry­chu stare ko­mik­sy ojca, li­cząc, że po­zwo­lą mu one ode­rwać się na chwi­lę od na­tręt­nych, nie­zro­zu­mia­łych myśli. Ślę­czał wła­śnie nad jed­nym z ze­szy­tów Thor­ga­la i z mi­zer­nym skut­kiem sta­rał się za­głę­bić w przy­go­dy bo­ha­te­rów w Kra­inie Qa. Fe­ler­ne ziem­nia­ki pyr­ka­ły we­so­ło w garn­ku, ze stu­ko­tem pod­rzu­ca­jąc me­ta­lo­wą po­kryw­kę, zaś matka wzię­ła się do ubi­ja­nia ko­tle­tów, do­rzu­ca­jąc do men­tal­ne­go cha­osu chło­pa­ka swoje trzy gro­sze.

Pio­trek, zre­zy­gno­wa­ny spoj­rzał na ko­miks i mi­mo­wol­nie po­my­ślał o in­nych ob­raz­ko­wych hi­sto­riach, które znał. O lu­dziach w ko­lo­ro­wych stro­jach i umie­jęt­no­ściach tak dziw­nych, że wpra­wia­nie ziem­nia­ków w le­wi­ta­cję wy­da­wa­ło się przy nich cał­kiem zwy­czaj­ne.

“Nie, co ja wy­my­ślam, to nie­moż­li­we!” rugał się w duchu. “To mu­siał być udar, na pewno. Po­sze­dłem bez czap­ki, przy­grza­ło mi i o!” Chło­pak nie po­tra­fił jed­nak prze­ko­nać nawet sa­me­go sie­bie. Wciąż pa­mię­tał to elek­try­zu­ją­ce uczu­cie, które prze­szy­ło jego ciało, to osza­ła­mia­ją­ce ude­rze­nie… mocy!

“Muszę spró­bo­wać jesz­cze raz!” po­my­ślał i już gotów był rzu­cić się na dwór, gdy w progu sta­nął oj­ciec.

Tato, Bog­dan Ko­wal­ski, trzy­mał się le­piej od swej mał­żon­ki. Był już po czter­dzie­st­ce i twarz miał ogo­rza­łą, a skro­nie ob­fi­cie przy­pró­szo­ne si­wi­zną, ale z oczu biły siła i zde­cy­do­wa­nie. Ha­ro­wał cięż­ko, od rana do nocy, dzie­ląc czas mię­dzy zmia­ny w rzeź­ni i pracę na roli, ale wy­da­wa­ło się, że to tylko do­da­je mu sił. Pio­trek wspo­mi­nał ojca, jak przed ośmio­ma laty, w trak­cie re­mon­tu sto­do­ły, spadł z ka­le­ni­cy i zła­mał krę­go­słup. W trak­cie tych mie­się­cy, gdy przy­ku­ty był do łóżka, gdy po pro­stu leżał bez­sil­ny i nie­przy­dat­ny, jego spoj­rze­nie na­pa­wa­ło wszyst­kich lę­kiem. Lę­kiem, do­tych­cza­so­wa osto­ja i opie­kun znik­nie z ich życia po­grą­żyw­szy się w od­mę­tach re­zy­gna­cji i al­ko­ho­lu. Bog­dan jed­nak wró­cił do zdro­wia, pra­co­wi­ty chyba jesz­cze bar­dziej niż wcze­śniej. Za­wsze cho­dził wy­pro­sto­wa­ny i tylko nie­licz­ni wie­dzie­li ile kosz­to­wa­ło go to wy­sił­ku, by nie po­ka­zy­wać jak bar­dzo cier­pi przez bo­lą­cy krę­go­słup. Pio­trek wie­dział i sza­no­wał ojca jesz­cze bar­dziej. Ten był su­ro­wy, ale i spra­wie­dli­wy, a dobro ro­dzi­ny cenił ponad wszyst­ko. Nigdy nie pod­niósł ręki na żadne z nich, nigdy nie krzy­czał, a odkąd wy­do­brzał prak­tycz­nie nie tykał al­ko­ho­lu. Bog­dan sta­no­wił dla Piotr­ka wzór do na­śla­do­wa­nia i chło­pak ni­cze­go nie pra­gnął bar­dziej niż jego apro­ba­ty. I wła­śnie dla­te­go, teraz prze­ra­ził się nie na żarty wi­dząc roz­cza­ro­wa­nie w oczach ojca:

– Synu, jacyś… lu­dzie do cie­bie.

– Lu­dzie, jacy lu­dzie? – za­in­te­re­so­wa­ła się matka. – Obiad za nie­dłu­go. Pio­truś, ty ni­g­dzie teraz nie wy­chodź. Po­wiedz ko­le­gom, że pój­dziesz z nimi póź­niej.

– Kry­siu, to nie są jego ko­le­dzy.

Skon­ster­no­wa­ny Pio­trek ru­szył ku drzwiom wyj­ścio­wym, by zo­ba­czyć kto i po co do niego przy­szedł. Ro­dzi­ce chło­pa­ka po­dą­ży­li za nim jak cie­nie. Za­nie­po­ko­je­ni, szep­ta­li mię­dzy sobą. Chło­pak po­czuł na ję­zy­ku me­ta­licz­ny po­smak i włosy zje­ży­ły mu się na karku. “Tak jak wtedy!” za­uwa­żył, coraz wy­raź­niej wy­czu­wa­jąc nie­ty­po­wą at­mos­fe­rę uno­szą­cą się wokół.

Cała trój­ka wy­szła na po­dwór­ko, jakby wie­dzio­na nie­wi­dzial­ną siłą. Pio­trek, ośle­pio­ny ostrym słoń­cem osło­nił oczy ręką, a gdy już wró­ci­ła mu zdol­ność ostre­go wi­dze­nia uj­rzał przed sobą pię­cio­ro bar­dzo nie­ty­po­wych po­sta­ci.

– Witaj, Pio­trze – ode­zwał się męż­czy­zna sto­ją­cy na czele.

Chło­pak zlu­stro­wał przy­by­sza ba­ra­nim wzro­kiem, z tru­dem prze­twa­rza­jąc to co widzi. Przed nim stał czło­wiek jak wy­rwa­ny z sa­do­ma­so­chi­stycz­ne­go filmu porno. Sto­sun­ko­wo niski, ale umię­śnio­ny, z łysą na­ole­jo­wa­ną głową i wy­jąt­ko­wo buj­nym za­ro­stem na pier­si. To ostat­nie Pio­trek mógł oce­nić, gdyż obcy ubra­ny był wy­jąt­ko­wo skąpo: w skraj­nie ob­ci­słe szor­ty uzu­peł­nia­ne gla­na­mi, ćwie­ko­wa­ną uprzę­żą i dłu­gim płasz­czem. Wszyst­ko czar­ne i skó­rza­ne. Męż­czy­zna w jed­nej dłoni trzy­mał ofi­cer­ski ka­pe­lusz, w dru­giej zaś coś co naj­wy­raź­niej było pałką o bar­dzo nie­wy­bred­nym kształ­cie.

– Kto ty?! – wy­du­sił z sie­bie cał­ko­wi­cie zszo­ko­wa­ny na­sto­la­tek.

Przy­bysz uśmiech­nął się, a to­wa­rzy­szą­ca mu zgra­ja rów­nie eks­cen­trycz­nych po­sta­ci za­re­cho­ta­ła zgod­nie.

– Och, gdzie moje ma­nie­ry. Za­po­mnia­łem, że je­ste­śmy na wsi i nie każdy mu­siał o mnie sły­szeć. – Szy­der­stwo było wy­raź­ne w jego gło­sie, a uśmiech wy­jąt­ko­wo pa­skud­ny, nie­ludz­ki wręcz.

– Na­zy­wam się Ru­dolf von Schmet­ter­ling i je­stem czło­wie­kiem o bar­dzo wy­jąt­ko­wym ta­len­cie. Wi­dzisz, mój drogi chłop­cze, to dzię­ki mnie po­li­cjan­ci strze­la­ją do nie­win­nych, księ­ża brzyd­ko do­ty­ka­ją mi­ni­stran­tów, le­ka­rze niby przy­pad­kiem mylą nie­groź­ne szcze­pion­ki ze śmier­tel­ną tru­ci­zną, a ku­cha­rze plują go­ściom do zupy. Jeśli ze­chcę, po­tra­fię też spra­wić, że po­li­ty­cy mówią praw­dę, choć przy­znam szcze­rze, że to o wiele mniej za­baw­ne od po­zo­sta­łych opcji.

– De­pra­wa­tor – wy­sy­czał przez zęby Bog­dan, na­pi­na­jąc mię­śnie i za­ci­ska­jąc pię­ści.

– Że co, pro­szę? – von Schmet­ter­ling uda­wał, że nie do­sły­szał.

– Ty, je­steś De­pra­wa­tor! – Pio­trek, aż za­chły­snął się wła­sny­mi sło­wa­mi, gdy w końcu zro­zu­miał co się dzie­je i kim jest ta zgra­ja dzi­wa­ków.

– Dla cie­bie chłop­cze, Dok­tor De­pra­wa­tor.

 

***

Pa­pie­ży­ca, Ma­rian Bar­ba­rzyń­ca, Złusz­czo­na Czasz­ka, Słod­ka Sally, no i oczy­wi­ście: Dok­tor De­pra­wa­tor. Każdy kto oglą­dał wia­do­mo­ści znał tę piąt­kę. Byli to zło­czyń­cy z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, sie­ją­cy chaos w całej Eu­ro­pie, pół­noc­nej Afry­ce i za­chod­niej czę­ści Azji. Zbyt słabi, by wcho­dzić w pa­ra­dę swoim ko­le­gom po fachu z in­nych czę­ści świa­ta, ale wy­star­cza­ją­co silni, by zro­bić Bał­ka­nom drugą je­sień śre­dnio­wie­cza. Ide­al­ni zło­czyń­cy śred­nie­go ka­li­bru: Pa­skud­ni i Strasz­niech­ci­wi. W ze­szłym ty­go­dniu zde­mo­lo­wa­li pół Zu­ry­chu, “od­bie­ra­jąc de­po­zyt” na­zi­stow­skie­go złota von Schmet­ter­lin­ga, w środę wy­sa­dzi­li Eu­ro­tu­nel, bo chcie­li zo­ba­czyć, czy ci­śnie­nie wody wy­strze­li z niego po­ciąg (wy­strze­li­ło), a dzi­siaj przy­le­cie­li do nic nie zna­czą­cej wsi w wo­je­wódz­twie świę­to­krzy­skim szu­ka­jąc nie­zbyt roz­gar­nię­te­go na­sto­lat­ka.

Pio­trek spo­glą­dał na przy­by­szy z ro­sną­cym prze­ra­że­niem i za­sta­na­wiał się czego mogą od niego chcieć. Miał przy tym bar­dzo nie­przy­jem­ne wra­że­nie, że ta wi­zy­ta ma coś wspól­ne­go z ziem­nia­ka­mi ki­pią­cy­mi wła­śnie na ku­chen­kę. Jak się szyb­ko miało oka­zać, miała z nimi wspól­ne zgoła wszyst­ko.

– Czego od nas chce­cie? – Jako pierw­szy rezon od­zy­skał Bog­dan, dum­nie pod­no­sząc głowę i pa­trząc Dok­to­ro­wi De­pra­wa­to­ro­wi pro­sto w oczy.

– Od was? – zdzi­wił się von Schmet­ter­ling. – Od was nic, je­dy­nie od wa­sze­go gów­nia­rza.

Kry­sty­na za­sło­ni­ła usta rę­ko­ma i wy­da­ła z sie­bie zdu­szo­ny okrzyk, go­to­wa rzu­cić się i za­sło­nić syna wła­sną pier­sią. Jed­nak nie była w sta­nie ru­szyć się z miej­sca. Wcze­śniej, Pio­trek słusz­nie wy­czuł, że w po­wie­trzu wisi coś dziw­ne­go. To Słod­ka Sally szep­ta­ła swoje su­ge­stie, kon­tro­lu­jąc do­mow­ni­ków. De­pra­wa­tor uśmiech­nął się do Bog­da­na, wie­dząc, że cał­ko­wi­cie pa­nu­je nad sy­tu­acją.

– No, chłop­cze – zwró­cił się do Piotr­ka, sto­ją­ce­go jak słup soli – masz wy­jąt­ko­wą oka­zję od­mie­nić swoje życie.

– Ja? – wy­du­kał na­sto­la­tek tonem su­ge­ru­ją­cym, że ostat­nie strzę­py in­te­li­gen­cji opu­ści­ły sale jego umy­słu.

– Tak, ty, ge­niu­szu. Wszy­scy wiemy o co cho­dzi, chyba nie ma sensu tego dłu­żej ukry­wać, praw­da?

– Synu, w coś ty się wpa­ko­wał? – wy­szep­tał Bog­dan le­d­wie sły­szal­nie. Usta mu drża­ły, a oczy za­szły łzami. Wie­dział, w jak głę­bo­kiej dupie się zna­leź­li.

– Tatko, ja nie… ja nic…

– Mogę ich już roz­pła­tać? – do roz­mo­wy wtrą­cił się nie­sław­ny Ma­rian Bar­ba­rzyń­ca, wy­rwa­ny wprost z epoki ka­mie­nia łu­pa­ne­go pierw­szy pol­ski su­perz­ło­czyń­ca i praw­dzi­we utra­pie­nie kraju odkąd glo­bal­ne ocie­ple­nie roz­to­pi­ło wiecz­ną zmar­z­li­nę w oko­li­cach Su­wałk, bu­dząc go z hi­ber­na­cji.

– Nie, Ma­rian – zi­ry­to­wał się De­pra­wa­tor. – Jesz­cze nie. Naj­pierw, zgod­nie z umową, mu­si­my się chło­pa­ka za­py­tać, pa­mię­tasz? Ćwi­czy­li­śmy to pięć razy!

– Tak, pa­mię­tam – za­sę­pił się ja­ski­nio­wiec, smut­no wier­cąc dziu­rę w tra­wie swoim wiel­kim ko­ścia­nym mie­czem.

– No cóż, chłop­cze… Widzę, że z efek­tu za­sko­cze­nia nici, więc po­wiem wprost: albo się do nas przy­łą­czysz, albo was za­bi­je­my.

To co wy­da­rzy­ło w ciągu na­stęp­nych kilku minut z pew­no­ścią prze­szło­by do an­na­łów hi­sto­rii ma­leń­kiej pod­kie­lec­kiej wsi, gdyby nie jeden szcze­gół. Nikt poza do­mow­ni­ka­mi nie zo­ba­czył tego co dzia­ło się na po­dwó­rzu ro­dzi­ny Ko­wal­skich, szczel­nie oto­czo­nym bu­dyn­ka­mi i buj­ny­mi krze­wa­mi lesz­czy­ny.

A było to tak:

Naj­pierw matka Piotr­ka za­czę­ła krzy­czeć jakby ją ob­dzie­ra­li ze skóry, potem oj­ciec Piotr­ka za­czął rzu­cać prze­kleń­stwa­mi tak siar­czy­sty­mi, że nawet Pa­skud­ni i Strasz­niech­ci­wi byli zgor­sze­ni, a w końcu sam Pio­trek wy­ka­zał się in­wen­cją i zu­peł­nie za­po­mi­na­jąc, że nie­mal jest już do­ro­sły, roz­be­czał się jak dzie­ciak, któ­re­mu ktoś roz­wa­lił ulu­bio­ną za­baw­kę.

Dok­tor De­pra­wa­tor wy­wró­cił ocza­mi na ten fe­sti­wal że­na­dy, wes­tchnął i zdaw­szy sobie spra­wę, że nic sen­sow­ne­go tu nie zdzia­ła, kiw­nął w kie­run­ku Ma­ria­na Bar­ba­rzyń­cy.

– Na pla­ster­ki? – za­py­tał tro­glo­dy­ta.

– Na pla­ster­ki.

Nie zwle­ka­jąc ani chwi­li dłu­żej, bar­ba­rzyń­ca jakby w oba­wie, że szef zmie­ni zda­nie, z wy­so­ko unie­sio­nym mie­czem ru­szył na cał­ko­wi­cie bez­bron­nych Ko­wal­skich. Nim mi­nę­ła dobra se­kun­da, do­padł do Piotr­ka i z bo­jo­wym okrzy­kiem za­mach­nął się ostrzem z siłą, która na pół prze­cię­ła­by ma­mu­ta. Chło­pak zdą­żył się je­dy­nie sku­lić, a jego myśli wy­peł­ni­ło pa­nicz­ne: “Nie chcę umie­rać! Nie chcę umie­rać! Nie chcę umie­rać!” I rze­czy­wi­ście, śmier­tel­ny cios nie nad­szedł. Za­miast tego coś trza­snę­ło, mla­snę­ło i jęk­nę­ło, zaś z pier­si za­rów­no ro­dzi­ców chło­pa­ka, jak i sto­ją­cych nie­opo­dal zło­czyń­ców, wy­rwa­ły się zdu­mio­ne okrzy­ki. Pio­trek usły­szał jak coś cięż­ko zwala się na zie­mię tuż obok niego i do­pie­ro wtedy od­wa­żył się spoj­rzeć.

U jego stóp, z gi­gan­tycz­nym ko­ścia­nym mie­czem wpra­so­wa­nym w twarz, leżał pierw­szy su­perz­ło­czyń­ca RP, Ma­rian Bar­ba­rzyń­ca. Bar­dzo nie­ży­wo leżał, trze­ba za­uwa­żyć, co żo­łą­dek na­sto­lat­ka skwi­to­wał nie­kon­tro­lo­wa­ny­mi tor­sja­mi.

– Coś ty, gów­nia­rzu za­sra­ny zro­bił?! – krzy­cza­ła Pa­pie­ży­ca. – Gdzie ja ta­kie­go chło­pa teraz znaj­dę? No gdzie, ty ka­szo­ja­dzie jeden?!

– Ja, zro­bi­łem? – nie do­wie­rzał Pio­trek. – Jak?

– Już ja ci po­ka­żę, jak! – wrza­snę­ła ko­bie­ta, się­ga­jąc do pasa i od­bez­pie­cza­jąc jeden z przy­tro­czo­nych do niego świę­tych gra­na­tów ręcz­nych.

Dok­tor De­pra­wa­tor pró­bo­wał ją po­wstrzy­mać, ale Pa­pie­ży­ca oka­za­ła się szyb­sza. Za­mach­nę­ła się po­tęż­nie i rzu­ci­ła. Ob­sce­nicz­nie złota kula, z wy­sa­dza­nym dia­men­ta­mi de­to­na­to­rem w kształ­cie kru­cy­fik­su, za­to­czy­ła w po­wie­trzu nie­wiel­ki łuk lecąc wprost na prze­ra­żo­ne­go i zdez­o­rien­to­wa­ne­go Piotr­ka. Ten od­ru­cho­wo osło­nił głowę ra­mio­na­mi, a wtedy gra­nat po pro­stu się odbił od nie­wi­dzial­nej ba­rie­ry i jak wy­strze­lo­ny z procy po­le­ciał w kie­run­ku domu, roz­bił okno i znik­nął gdzieś w kuch­ni.

Bog­dan, wi­dząc roz­dzia­wio­ne w skraj­nym nie­do­wie­rza­niu usta Słod­kiej Sally, w iście nad­ludz­ko krót­kim mo­men­cie uświa­do­mił sobie trzy i zro­bił dwie rze­czy:

Po pierw­sze, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Po dru­gie, wró­ci­ła mu zdol­ność do po­ru­sza­nia się. Po trze­cie, wszyst­ko zaraz wy­buch­nie. Dzia­ła­jąc więc cał­ko­wi­cie od­ru­cho­wo i in­stynk­tow­nie po­zwo­lił mi­lio­nom lat ewo­lu­cji i do­bo­ru na­tu­ral­ne­go wziąć spra­wy w swoje ręce, by: jeden, zła­pać szlo­cha­ją­cą żonę za ra­mio­na oraz dwa, rzu­cić się wraz z nią na zie­mię.

Uła­mek se­kun­dy póź­niej, dom eks­plo­do­wał. So­lid­ne ścia­ny z pu­sta­ka roz­pry­snę­ły się jak do­rod­ny po­mi­dor, sie­jąc wokół za­bój­czy­mi odłam­ka­mi. Słod­ka Sally do­sta­ła sta­rym czter­dzie­sto­że­bro­wym że­liw­nym grzej­ni­kiem pro­sto w twarz i stra­ci­ła za­rów­no swój nie­ska­zi­tel­ny uśmiech, jak i całą głowę. Sto­ją­cy obok, Złusz­czo­na Czasz­ka obe­rwał po­kaź­nym ła­dun­kiem tłu­czo­nych szyb, mie­lo­nych ce­gieł i osią­ga­ją­cej pręd­ko­ści nad­dźwię­ko­we za­sta­wy sto­ło­wej, ale nie zro­bi­ło to na nim więk­sze­go wra­że­nia. Do­pie­ro po­dą­ża­ją­ca za tym mik­sem lo­dów­ka skrzy­nio­wa osta­tecz­nie zwa­li­ła go z nóg.

Ja­kimś cudem Dok­tor De­pra­wa­tor i Pa­pie­ży­ca się ucho­wa­li, po­dob­nie jak Bog­dan i Kry­sty­na, któ­rzy plac­kiem przy­tu­le­ni do ziemi po­czu­li je­dy­nie go­rą­cy po­dmuch wy­bu­chu na ple­cach. Pio­trek na­to­miast jakby nie do końca ko­do­wał co się dzie­je, gdyż stał je­dy­nie, oto­czo­ny bańką wy­two­rzo­ne­go spon­ta­nicz­nie pola si­ło­we­go.

Naj­bar­dziej ucier­pia­ły nie­szczę­sne ptaki, które ob­fi­cie za­sie­dla­ły krza­ki lesz­czyn gęsto po­sa­dzo­ne wzdłuż ogro­dze­nia. Teraz wszyst­kie te wró­bel­ki i si­kor­ki bo­gat­ki le­ża­ły mar­twe na ziemi, zmie­cio­ne z ga­łę­zi siłą po­dmu­chu i rojem szcząt­ków. Naj­więk­sza stra­ta dla oko­licz­nej fauny miała jed­nak na­dejść z opóź­nie­niem.

Tuż za za­bu­do­wa­nia­mi, na łące wi­docz­nej z miej­sca, w któ­rym stali, pasła się krowa, ulu­bie­ni­ca Piotr­ka. Prze­stra­szo­ne ha­ła­sem zwie­rzę mu­cza­ło teraz prze­raź­li­wie i szar­pa­ło łań­cuch, pró­bu­jąc uciec. Gdy już pra­wie udało się jej oswo­bo­dzić, z nieba, z prze­raź­li­wym świ­stem spadł na nią ode­rwa­ny od domu komin.

– Kra­su­la! – zawył Pio­trek od­zy­sku­jąc kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

Chło­pak zro­bił się czer­wo­ny na twa­rzy, a pul­su­ją­ca ostrze­gaw­czo żyła wy­stą­pi­ła mu na zro­szo­ne potem czoło.

Dok­tor De­pra­wa­tor po­bladł i rzu­cił się do uciecz­ki po­py­cha­jąc pro­te­stu­ją­cą Pa­pie­ży­cę i rzu­ca­jąc ją na zie­mię. Nie ubiegł jed­nak da­le­ko, gdyż wkrót­ce potem wy­buchł, za­mie­nia­jąc się w chmu­rę czer­wo­ne­go pyłu.

 

***

– Dobry Boże, co tu się wy­da­rzy­ło?

Pro­fe­sor Al­sa­tian spo­glą­dał przez okna Wiel­kie­go Ptaka na po­bo­jo­wi­sko po­ni­żej. Nad­dźwię­ko­wy ul­tra­no­wo­cze­sny od­rzu­to­wiec Aka­de­mii za­wisł w bez­piecz­nej od­le­gło­ści nad cał­ko­wi­cie znisz­czo­nym po­dwór­kiem ro­dzi­ny Ko­wal­skich. Wy­glą­da­ło jed­nak na to, że było już po wszyst­kim, a Dok­tor De­pra­wa­tor i jego dru­ży­na zdą­ży­li się ulot­nić. Nie po­zo­sta­ło więc nic in­ne­go jak wy­lą­do­wać i zba­dać roz­miar tra­ge­dii oraz, być może, uzy­skać ja­kieś po­ży­tecz­ne in­for­ma­cje. Czuj­ni­ki Wiel­kie­go Ptaka wy­kry­wa­ły na ziemi pięć śla­dów życia, więc ist­nia­ła duża szan­sa, że Pro­fe­so­ro­wi i po­zo­sta­łym uda się do­wie­dzieć cze­goś przy­dat­ne­go na temat losu ich “od­pa­lo­ne­go”.

– Al­ber­cie, wy­lą­duj pro­szę na polu za sto­do­łą. Tam po­win­no być bez­piecz­nie – za­or­dy­no­wał Al­sa­tian.

– Tak, jest.

Ka­nar­ko­wo­żół­ty od­rzu­to­wiec opadł w kie­run­ku ziemi, wzbi­ja­jąc kłęby kurzu, które jesz­cze przez dłuż­szą chwi­lę utrzy­my­wa­ły się w po­wie­trzu. Dla­te­go, gdy trój­ka no­wo­przy­by­łych uj­rza­ła zbli­ża­ją­cy się w ich kie­run­ku cień, od razu przy­go­to­wa­li się na naj­gor­sze. Pan Plama, ze stra­chu po­cą­cy się ob­fi­cie, nie wy­trzy­mał na­pię­cia i wy­strze­lił z ka­ra­bi­nu, który za­brał z po­kła­du. Ale po­ci­ski je­dy­nie ry­ko­sze­to­wa­ły ze świ­stem, szczę­śli­wie wbi­ja­jąc się w deski sto­do­ły za­miast w ludzi.

– Hola, spo­koj­nie! – ode­zwał się cień, opusz­cza­jąc trzy­ma­ną w ręku tar­czę. – Ja, brzo­za, nie strze­lać!

– Eu­ro­pa!? – wy­krzyk­nął za­sko­czo­ny Plama. – Ty już tutaj?!

– Tak, do­tar­łam jakiś kwa­drans temu. Pew­nie wi­dzie­li­ście jak wy­glą­da oko­li­ca. To była rzeź­nia!

Al­sa­tian za­sę­pił się, nie brzmia­ło to do­brze. A tak li­czył na no­we­go stu­den­ta! Dla­cze­go Dok­tor D. znowu mu­siał okrut­nie z niego za­kpić?!

– Czy udało ci się do­wie­dzieć cze­goś o od­pa­lo­nym? Żyje? Dokąd go za­bra­li?!

Za­miast od­po­wie­dzieć, Eu­ro­pa uśmiech­nę­ła się szel­mow­sko i ge­stem za­pro­si­ła przy­ja­ciół, by po­szli za nią.

– Chodź­cie, sami mu­si­cie to zo­ba­czyć.

I po­szli, a potem bar­dzo długo nie mogli się temu wszyst­kie­mu na­dzi­wić.

Po­dwór­ko rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ło jak pole bitwy, dywan mar­twych pta­sich ciał za­ście­lał pe­ry­metr, a zglisz­cza domu wciąż się dy­mi­ły lecz Aka­de­mi­cy zde­cy­do­wa­nie nie TA­KIE­GO wy­ni­ku sy­tu­acji się spo­dzie­wa­li.

Trupy Pa­skud­nych i Strasz­niech­ci­wych le­ża­ły roz­rzu­co­ne na nie­wiel­kiej prze­strze­ni, pre­zen­tu­jąc sobą do­praw­dy pa­skud­ny widok. Bez­gło­wa Słod­ka Sally, Ma­rian Bar­ba­rzyń­ca z cze­re­pem nie­mal roz­pła­ta­nym na pół swoim wła­snym mie­czem oraz Złusz­czo­na Czasz­ka o nie­ja­snym sta­tu­sie kra­nial­nym. Tego ostat­nie­go po­zna­li po cha­rak­te­ry­stycz­nych kow­boj­skich bu­tach wy­sta­ją­cych spod przy­gnia­ta­ją­cej go lo­dów­ki.

Męż­czyź­ni nie wie­rzy­li w to co widzą. Po­tęż­ni zło­czyń­cy zmie­ce­ni z po­wierzch­ni ziemi jak byle banda prze­bie­rań­ców w raj­tu­zach.

– A De­pra­wa­tor? – do­py­ty­wał Al­sa­tian. – Uciekł? Sam? Wiesz gdzie jest?

– Hmmm… – Eu­ro­pa zmie­sza­ła się. – Można po­wie­dzieć, że jest wszę­dzie po tro­chu.

– Co, co to zna­czy?

– Wy­da­je mi się… – włą­czył się Pan Plama – …że Ad­mi­rał­ka ma na myśli, iż Dok­tor D, a ra­czej jego frag­men­ty, są wszę­dzie wokół.

– Co? Ja… o, och…

Pro­fe­sor wresz­cie za­uwa­żył to co dys­kret­nym ru­chem głowy wska­zy­wał mu Al­bert. Cha­rak­te­ry­stycz­na gałka oczna z wie­lo­ko­lo­ro­wą źre­ni­cą, zwi­sa­ła smęt­nie z po­bli­skiej ga­łę­zi lesz­czy­no­we­go krza­ka.

Nim jed­nak zna­cze­nie tego faktu w pełni do­tar­ło do Al­sa­tia­na, czyjś ago­nal­ny jęk cał­kiem ze­psuł mo­ment.

Cała czwór­ka od­wró­ci­ła się w kie­run­ku źró­dła bo­le­snych dźwię­ków i z czymś nie­mal przy­po­mi­na­ją­cym współ­czu­cie pa­trzy­ła na ko­na­ją­cą Pa­pie­ży­cę.

– O, matko… – jęk­nę­ła Eu­ro­pa. – My­śla­łam, że nie żyje…

Pa­pie­ży­ca wy­glą­da­ła jak ka­wa­łek krwi­ste­go steku, któ­re­go ktoś po­rzu­cił w po­ło­wie prze­żu­wa­nia. Pięk­ne, białe szaty były w strzę­pach, a całe ciało ko­bie­ty zna­czy­ły ślady ugry­zień. Gdzie­nie­gdzie bra­ko­wa­ło nawet ka­wał­ka. Naj­go­rzej wy­glą­da­ła twarz, z ob­gry­zio­ny­mi usza­mi, nosem i usta­mi oraz dziu­rą w jed­nym po­licz­ku. Nawet dla za­pra­wio­nych w boju su­per­bo­ha­te­rów był to widok trud­ny do znie­sie­nia.

– Co jej się jej stało? – za­py­tał Al­bert ze zgro­zą pa­trząc na ska­to­wa­ne ciało ło­trzy­ni.

– Z tego co się orien­tu­ję, von Schmet­ter­ling mu­siał ją przez przy­pa­dek zde­pra­wo­wać. Z opraw­cy stała się ofia­rą, a potem jej mi­ni­stran­ci pró­bo­wa­li ją zjeść. Mu­sia­łam zabić te bied­ne isto­ty, bo i mnie za­ata­ko­wa­ły.

– Je­eezu… – la­ko­nicz­nie, acz bar­dzo traf­nie pod­su­mo­wał Pan Plama.

– Zaa… zabij mnie­ee… – le­d­wie sły­szal­ne bła­ga­nie wy­do­by­ło się z gar­dła ko­na­ją­cej. – Pro­szę…

Nim kto­kol­wiek inny zdą­żył za­re­ago­wać, Plama uklęk­nął przy Pa­pie­ży­cy i de­li­kat­nie po­ło­żył jej dłoń na pier­si.

– Och, Mad­die… gdyby nie te twoje am­bi­cje, gdyby nie ta mania na punk­cie tego na górze… mo­gli­by­śmy być tacy szczę­śli­wi… Star­czy już bólu… Że­gnaj, ko­cha­na.

Czar­ne ra­ko­we plamy roz­la­ły się po skó­rze ko­bie­ty, a potem wnik­nę­ły w jej ciało, szyb­ko, sku­tecz­nie i bez­bo­le­śnie wy­łą­cza­jąc or­ga­ny we­wnętrz­ne oraz przy­no­sząc upra­gnio­ny ko­niec.

– Dzię­ku­ję… – wy­rwa­ło się wraz z ostat­nim tchnie­niem i tak oto Pa­skud­ni i Strasz­niech­ci­wi ofi­cjal­nie prze­sta­li ist­nieć.

Pod­nio­słą at­mos­fe­rę prze­rwał Pro­fe­sor, który w ob­li­czu grozy na­po­tka­nej w tej nie­po­zor­nej pol­skiej wsi, zu­peł­nie nie po­tra­fił się cie­szyć z uni­ce­stwie­nia swo­je­go ar­cyw­ro­ga. Aka­de­mi­cy przy­by­li tu w kon­kret­nym celu i na nim po­win­ni się sku­pić.

– Od­pa­lo­ny? – za­py­tał rze­czo­wo.

Wtedy po­zo­sta­li rów­nież przy­po­mnie­li sobie o swo­jej misji i sku­pi­li wzrok na Eu­ro­pie.

– Nadal tu. To musi być jedno z nich – od­par­ła, wska­zu­jąc na sku­lo­ną i wtu­lo­ną w sie­bie ro­dzi­nę Ko­wal­skich, drżą­cą ze stra­chu i zmę­cze­nia kil­ka­na­ście me­trów dalej.

 

 

***

Ko­men­dant Ba­gie­ta po­wol­ny­mi okręż­ny­mi ru­cha­mi ma­so­wał skro­nie pró­bu­jąc po­zbyć się tego nie­zno­śne­go bólu głowy, który to­wa­rzy­szył mu przez więk­szość dzi­siej­sze­go po­po­łu­dnia. A za­czę­ło się nie­win­nie, od zgło­sze­nia po­ża­ru domu w po­bli­skiej wsi. Jed­nak zaraz potem do­tar­ła wia­do­mość o wy­bu­chu, za­an­ga­żo­wa­ne zo­sta­ły więc trzy za­stę­py stra­ży po­żar­nej, wy­sła­ne dwie ka­ret­ki oraz od­de­le­go­wa­ny jeden pa­trol po­li­cji. Jak na lo­kal­ne wa­run­ki, akcja bez pre­ce­den­su, nadal jed­nak da­le­ka od mi­gre­no­gen­nej. Dziw­nie za­czę­ło się robić do­pie­ro póź­niej. Naj­pierw ktoś na­po­mknął o prze­la­tu­ją­cych nad wsią od­rzu­tow­cach, potem o krzy­kach, które dało się sły­szeć przed i po wy­bu­chu, aż wresz­cie ko­men­dan­ta cał­kiem wy­pro­wa­dzi­ła z rów­no­wa­gi plot­ka o to­czą­cym pianę karle w mi­ni­stranc­kiej komży, który wsko­czył chło­pu pod kom­bajn. A to był do­pie­ro po­czą­tek.

– Ba­gie­ta – mówił bur­mistrz Jawor czte­ry go­dzi­ny póź­niej – mu­sisz zro­zu­mieć jak się spra­wy mają. To był zwy­kły wy­buch gazu, tak? Ko­wal­scy po­twier­dzi­li, macie ze­zna­nia, spra­wa za­mknię­ta.

– Ale, panie bur­mi­strzu – zży­mał się ko­men­dant – na miej­scu zna­leź­li­śmy ludz­kie oko!

– Oko, sroko! – od­pa­ro­wał Jawor. – I to od razu ludz­kie?! Prze­cież Ko­wal­scy tłu­ma­czy­li, że w domu mieli kota. Bie­da­czy­na wziął się i wy­buchł, nie­ste­ty.

– Tylko, że prze­cież…

– Już, już! – prze­rwał bur­mistrz. – Oko zna­leź­li­ście, oko zgu­bi­li­ście. Po­dob­no lo­dów­ka na ma­te­ria­ły bio­lo­gicz­ne się otwo­rzy­ła w trans­por­cie i prób­ka za­gi­nę­ła. Prze­cież tak się nie da pra­co­wać, Ba­gie­ta! Po­trze­bu­je­cie no­we­go, pro­fe­sjo­nal­ne­go sprzę­tu, a nie tego szmel­cu!

– Ale ja nie o tym… – Po­li­cjant pró­bo­wał się jesz­cze bro­nić, ale nie miał szans.

– I jesz­cze sa­mo­cho­dy! Nowe sa­mo­cho­dy wam są po­trzeb­ne, ko­men­dan­cie. Naj­wyż­sza pora, aby gmina za­in­we­sto­wa­ła w swoje służ­by.

– Po raz pierw­szy dzi­siaj się z panem zga­dzam, ale tu zu­peł­nie nie o to cho­dzi. Poza tym, skąd weź­mie­cie na to teraz pie­nią­dze?

– Och, Ba­gie­ta. O to ty się już nie martw, dobry go­spo­darz za­wsze znaj­dzie spo­sób.

W to ko­men­dant nie wąt­pił. I choć jego we­wnętrz­ny służ­bi­sta bun­to­wał się okrut­nie, brak do­wo­dów i wizja no­wych sa­mo­cho­dów sku­tecz­nie go pa­cy­fi­ko­wa­ły. Poza tym, chwi­lę przed przy­by­ciem do bur­mi­strza, Ba­gie­ta do­strzegł na nie­bie nie­wy­raź­ny kształt przy­po­mi­na­ją­cy ka­nar­ko­wo­żół­ty od­rzu­to­wiec. To wspo­mnie­nie osta­tecz­nie go prze­ko­na­ło, by po­ło­żyć uszy po sobie i wię­cej nie drą­żyć.

Ko­lej­ne czte­ry go­dzi­ny i pół ryzy pa­pie­ru póź­niej, ko­men­dant po­cie­rał skro­nie sta­ra­jąc się spiąć to wszyst­ko w sen­sow­ną ca­łość. Z wy­bu­chem gazu, który tak skru­pu­lat­nie do­ku­men­to­wał i udo­wad­niał przez więk­szość dnia, wią­zał się tylko jeden pro­blem, no ewen­tu­al­nie dwa. Raz, we wsi nie było ga­zo­cią­gu. Dwa, Ba­gie­ta jako dobry przy­ja­ciel Bog­da­na Ko­wal­skie­go, pół roku wcze­śniej po­ma­gał mu w re­mon­cie kuch­ni. I wła­śnie wtedy, we dwóch wy­tasz­czy­li starą ku­chen­kę ga­zo­wą, by wsta­wić no­wiu­teń­ką in­duk­cję.

 

***

“Miesz­ka­nie w ho­te­lu nie jest wcale takie złe,” my­ślał Pio­trek mo­cząc tyłek w ba­se­nie i przy­glą­da­jąc się dziew­czę­tom wy­cią­gnię­tym na le­ża­kach nie­opo­dal. Ośro­dek wy­po­czyn­ko­wy “Ża­bie­niec” swoje naj­lep­sze lata miał już za sobą, ale chło­pa­ko­wi zu­peł­nie to nie prze­szka­dza­ło. Choć od ro­dzin­nej wsi dzie­li­ło go mniej niż pięt­na­ście ki­lo­me­trów, czuł się tutaj jak na wcza­sach nad mo­rzem. So­sno­wy las, piasz­czy­sta zie­mia i ta spe­cy­ficz­na at­mos­fe­ra wy­wcza­su, two­rzy­ły wy­jąt­ko­wą kom­bi­na­cję, przy­po­mi­na­jąc mło­de­mu Ko­wal­skie­mu o ko­lo­niach, na które po­je­chał przed dwoma laty. Ra­do­sne piski, śmie­chy i po­krzy­ki­wa­nia ko­ją­co nio­sły się mię­dzy ni­ski­mi bu­dyn­ka­mi kom­plek­su, a mia­ro­we pla­śnię­cia piłki do siat­ków­ki za­chę­ca­ły, by wy­sko­czyć z wody i po­biec w ich kie­run­ku.

Chło­pak sta­rał się nie my­śleć o wy­da­rze­niach z ze­szłe­go ty­go­dnia i w swej wro­dzo­nej pro­sto­li­nij­no­ści sku­piał się ra­czej na tu i teraz. Nie ko­rzy­stał też ze swo­ich mocy, jakby w oba­wie, że znowu ścią­gnie na sie­bie kło­po­ty. Cho­ciaż tak na­praw­dę wie­lo­krot­nie ku­si­ło go, by spró­bo­wać znowu i przy­po­mnieć sobie jakie to uczu­cie. Roz­dar­ty, ba­lan­so­wał mię­dzy świerz­bią­cą chę­cią po­ru­sze­nia siłą woli choć­by głu­piej szysz­ki, a jaw­nym wy­par­ciem, że co­kol­wiek nad­przy­ro­dzo­ne­go miało miej­sce.

Zresz­tą, zgod­nie z ofi­cjal­ną nar­ra­cją, przy­czy­ną ca­łe­go za­mie­sza­nia był wy­buch gazu ze sta­rej, na­grza­nej butli ga­zo­wej, zaś zrów­na­ny z zie­mią dom Ko­wal­skich miał zo­stać od­bu­do­wa­ny z pie­nię­dzy z od­szko­do­wa­nia. O hoj­nym wspar­ciu ze stro­ny ta­jem­ni­cze­go dar­czyń­cy ze Sta­nów, le­piej było nie wspo­mi­nać.

Plot­ki co do tego ostat­nie­go trud­no było jed­nak ukryć, a pewne za­cho­wa­nia Aka­de­mi­ków do­dat­ko­wo kom­pli­ko­wa­ły sy­tu­ację. Jak choć­by przy­lot su­per­no­wo­cze­snym od­rzu­tow­cem do pro­win­cjo­nal­ne­go ośrod­ka wy­po­czyn­ko­we­go i lą­do­wa­nie na środ­ku bo­iska pił­kar­skie­go.

Za­wsty­dzo­ny Pio­trek naj­chęt­niej za­padł­by się teraz pod zie­mię, albo przy­naj­mniej opadł na dno ba­se­nu, wie­dział jed­nak, że to tylko po­gor­szy­ło­by sy­tu­ację. Chcąc nie chcąc wy­szedł więc z wody i po­czła­pał w kie­run­ku przy­by­szy. Wkrót­ce też się spo­tka­li.

– Oj­ciec jest? – wy­pa­lił Al­sa­tian bez zbęd­ne­go przy­wi­ta­nia. – Mu­si­my prze­dys­ku­to­wać pewne… kwe­stie.

– W po­ko­ju. Chodź­cie, za­pro­wa­dzę was.

Eu­ro­pa i Pro­fe­sor po­dą­ży­li za chło­pa­kiem, każde po­grą­żo­ne we wła­snych, nie­zbyt po­god­nych my­ślach.

Al­sa­tian za­sta­na­wiał się jak prze­ko­nać mło­de­go Po­la­ka, by do­łą­czył do Aka­de­mi­ków. Eu­ro­pa zaś roz­wa­ża­ła jak się go po­zbyć, jeśli od­mó­wi.

 

***

– Naj­le­piej bę­dzie jeśli Piotr po­je­dzie z nami do Aka­de­mii. Tam bę­dzie­my mieli moż­li­wość oce­nić jego zdol­no­ści oraz na­uczyć go jak nad nimi pa­no­wać. – Mó­wiąc to, Al­sa­tian zna­czą­co uniósł brew. Było jasne, że to coś wię­cej niż zwy­czaj­na su­ge­stia.

– Zga­dzam się – od­parł Bog­dan, dło­nią uci­sza­jąc tak żonę, jak i syna. – Chcę tylko, żeby była ja­sność. To on de­cy­du­je, czy i na jak długo tam zo­sta­nie.

– W po­rząd­ku – przy­tak­nął Pro­fe­sor. – Jed­nak zanim go wy­pu­ści­my mu­si­my mieć pew­ność, że chło­pak wie co robi.

– Chwi­la! – do roz­mo­wy włą­czył się Pio­trek. – A ja nie mam nic do po­wie­dze­nia?

– Nie chcesz po­je­chać do U-S-A? – pod­pu­ścił go Al­sa­tian, do­sko­na­le już zna­jąc sła­bo­ści na­sto­lat­ka. – Mo­gli­by­śmy po­łą­czyć przy­jem­ne z po­ży­tecz­nym i po te­stach w Aka­de­mii wy­bra­li­by­śmy się na wy­ciecz­kę. Co ty na to?

Cał­ko­wi­cie uspo­ko­jo­ny już chło­pak je­dy­nie kiw­nął głową w wy­ra­zie mil­czą­cej apro­ba­ty. Wizja prze­jażdż­ki ka­brio­le­tem ze wschod­nie­go na za­chod­nie wy­brze­że była bar­dzo ku­szą­ca i przy­ćmie­wa­ła wszel­kie obawy. Kry­sty­na nie wy­glą­da­ła na zbyt szczę­śli­wą, ale Bog­dan do­strze­gał ko­rzy­ści. Mimo, iż Ba­gie­cie udało się zdu­sić w za­rod­ku więk­szość plo­tek, po­stać Piotr­ka Ko­wal­skie­go nadal bu­dzi­ła nie­zdro­wą fa­scy­na­cję wśród są­sia­dów i ró­wie­śni­ków.

– Do­brze – uśmiech­nął się Al­sa­tian. – Po­sta­no­wio­ne więc?

– Po­sta­no­wio­ne. Tylko jedna uwaga. Mu­si­cie od­sta­wić go z po­wro­tem przed po­cząt­kiem roku szkol­ne­go.

 

***

Szli przez ko­ry­ta­rze Aka­de­mii, Pio­trek i Pro­fe­sor, a to­wa­rzy­szy­ła im je­dy­nie cisza. Wkrót­ce po po­wro­cie z Pol­ski Pan Plama znik­nął bez słowa i śladu, jak to czę­sto miał w zwy­cza­ju, Ad­mi­rał­ka pró­bo­wa­ła gasić kon­flik­ty we wrzą­cej Ka­ta­lo­nii, zaś Al­bert krzą­tał się gdzieś, jak zwy­kle dys­kret­ny.

– I to wszyst­ko jest wasze? Taki wiel­ki dom i po­dwór­ko?

– Tak, Pio­trze. Cała po­sia­dłość ma pra­wie dwie­ście akrów. Głów­nie to lasy, ale jak wi­dzia­łeś mamy też cał­kiem przy­jem­ne te­re­ny zie­lo­ne i park z je­zio­rem z praw­dzi­we­go zda­rze­nia.

– Tyle ziem­nia­ków… – roz­ma­rzył się chło­pak.

– Słu­cham? – Al­sa­tia­no­wi wy­da­wa­ło się, że sły­szy coś o ziem­nia­kach, ale chyba mu­siał się po­my­lić. Albo tłu­macz znowu szwan­ku­je…

– Mó­wi­łem, że można by tu po­sa­dzić na­praw­dę dużo, dużo ziem­nia­ków – do­pre­cy­zo­wał Pio­trek.

– Och… – zmie­szał się Pro­fe­sor. – No tak, ro­zu­miem. Tu się tym nie zaj­mu­je­my.

Do­tar­li do wiel­kich drzwi z wy­po­le­ro­wa­ne­go na błysk ty­ta­nu. Dziś mieli spraw­dzić jak wiel­ką mocą dys­po­nu­je chło­pak.

– No wła­śnie! – pod­eks­cy­to­wał się na­sto­la­tek pa­trząc na im­po­nu­ją­ce wej­ście do Octa­edro. – A co wy w ogóle ro­bi­cie? Ra­tu­je­cie świat i w ogóle?

Nieco za­że­no­wa­ny Pro­fe­sor tylko uśmiech­nął się po­błaż­li­wie. Młody Ko­wal­ski nie na­le­żał do naj­by­strzej­szych stru­mie­ni w oko­li­cy.

– Tak. Ra­tu­je­my i w ogóle. A dzi­siaj spró­bu­je­my się prze­ko­nać jak by to po­szło tobie.

Drzwi się otwo­rzy­ły i obaj we­szli do środ­ka. Pio­trek, aż sap­nął w za­chwy­cie. Cze­goś ta­kie­go się nie spo­dzie­wał. Było to naj­więk­sze i naj­dziw­niej­sze miej­sce, w jakim się zna­lazł w całym życiu.

– To jest to całe Octa­coś­tam?

– Octa­edro – po­pra­wił go Al­sa­tian. – Ale tak. To nasze la­bo­ra­to­rium, sala tre­nin­go­wa i cen­trum do­wo­dze­nia.

Nagle, spod ziemi (i to bar­dzo do­słow­nie) wy­rósł Al­bert, ze szklan­ką wody dla Piotr­ka i pro­te­ino­wym sha­kem dla swo­je­go mo­co­daw­cy. Obaj przy­ję­li na­po­je z wdzięcz­no­ścią.

– Wszyst­ko już go­to­we, urzą­dze­nie jest ska­li­bro­wa­ne, mo­że­my przy­stą­pić do te­stów – zdał ra­port ka­mer­dy­ner.

– Fan­ta­stycz­nie. – Przy­kla­snął Pro­fe­sor pod­eks­cy­to­wa­ny. – Nie zwle­kaj­my więc i zo­bacz­my na co stać na­sze­go mło­de­go go­ścia.

Wspól­nie pod­łą­czy­li Piotr­ka do apa­ra­tu­ry mie­rzą­cej chyba wszyst­kie moż­li­we pa­ra­me­try. Plą­ta­ni­nę kabli do­peł­niał ka­ry­ka­tu­ral­ny (rów­nież srebr­ny) hełm, który uła­twiał od­czyt fal mó­zgo­wych.

– Czy bę­dzie bo­la­ło? – prze­ra­ził się chło­pak.

– Ani tro­chę, ale z po­cząt­ku mo­żesz czuć się zdez­o­rien­to­wa­ny. Nie przej­muj się, to minie – uspo­ko­ił go Pro­fe­sor.

Al­sa­tian od­su­nął się na bez­piecz­ną od­le­głość, Al­bert uru­cho­mił sy­mu­la­cję, a Pio­trek prze­niósł się zu­peł­nie gdzie in­dziej. Przed jego ocza­mi uka­zał się obcy pół­pu­styn­ny kra­jo­braz. Ja­ło­we pa­gór­ki przy­ozdo­bio­ne ubogą ro­ślin­no­ścią cią­gnę­ły się w każ­dym kie­run­ku, aż po ho­ry­zont.

– Widzę, że za­czy­na­my z gru­bej rury – szep­nął Pro­fe­sor do ka­mer­dy­ne­ra.

– W po­je­dyn­kę uni­ce­stwił na­szych ar­cyw­ro­gów – pół­gęb­kiem od­parł Al­bert. – Wy­da­je mi się, że nie ma sensu za­czy­nać od pod­staw.

– Gdzie ja je­stem? O co tu cho­dzi? – bez­rad­nie roz­glą­da­ją­cy się wokół sie­bie Pio­trek wy­raź­nie za­czy­nał się de­ner­wo­wać.

– Spo­koj­nie, to tylko sy­mu­la­cja – wy­ja­śnił Al­sa­tian. – Coś jak gra kom­pu­te­ro­wa. Mu­si­my spraw­dzić jak ra­dzisz sobie ze swo­imi umie­jęt­no­ścia­mi.

– W jaki spo­sób?

– W akcji, oczy­wi­ście.

I wtedy, jak na za­wo­ła­nie, z wir­tu­al­ne­go nieba na zie­mię spa­dło pięć kap­suł de­san­to­wych Skril­li. Obcy wy­sko­czy­li na ze­wnątrz i ze świer­go­tli­wym skrze­kiem rzu­ci­li się na chło­pa­ka. Pio­trek za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie.

Ka­ra­bin pierw­sze­go z ob­cych wy­rwał mu się z łap i prze­bił się przez sza­ro­zie­lo­ną skórę, a potem nie­bie­ska­we or­ga­ny we­wnętrz­ne. Pa­skud­ne bul­go­ta­nie do­bie­gło uszu wszyst­kich, gdy wir­tu­al­ny ko­smi­ta padał mar­twy na pia­sek. Nie prze­ra­zi­ło to jed­nak jego to­wa­rzy­szy, ata­ku­ją­cych jesz­cze za­ja­dlej. Bez skut­ku. Wy­strze­li­wa­ne po­ci­ski od­bi­ja­ły się od nie­wi­dzial­nej si­ło­wej bańki, albo ry­ko­sze­tu­jąc w prze­strzeń albo wprost w ata­ku­ją­cych. Czte­rech ze Skril­li zgi­nę­ło zanim zdo­ła­li choć­by zbli­żyć się do chło­pa­ka, ale piąty obrał inną tak­ty­kę, za­kra­da­jąc się od tyłu. Gdy był już tuż tuż, po­cząt­ko­wo oszo­ło­mio­ny Pio­trek od­zy­skał sku­pie­nie i na­tych­miast skon­tra­ta­ko­wał. Fala mocy ude­rzy­ła w osa­mot­nio­ne­go Skril­la, który po­le­ciał trzy­dzie­ści me­trów w po­wie­trze, a potem zde­rzył się ze ścia­ną i roz­prysł jak doj­rza­ły po­mi­dor.

– O, szlag – wy­rwa­ło się Piotr­ko­wi na widok wiel­kie­go stat­ku ko­smicz­ne­go wi­szą­ce­go w po­wie­trzu.

– O, szlag – wy­rwa­ło mu się znowu, gdy okręt od­wró­cił się do niego bo­kiem i roz­po­czął ostrzał.

Mimo za­chęt ze stro­ny Al­sa­tia­na, młody Ko­wal­ski tylko ucie­kał, nawet nie po­dej­mu­jąc prób walki.

– On jest za wiel­ki! – krzy­czał. – Co niby mam zro­bić?

Wtedy z po­mo­cą przy­szedł Al­bert, ma­te­ria­li­zu­jąc w sy­mu­la­to­rze ro­dzi­ców chło­pa­ka. Ten, na ich widok naj­pierw się ucie­szył, a potem prze­ra­ził. Zu­peł­nie nie od­róż­niał rze­czy­wi­sto­ści od sy­mu­la­cji i jego strach był au­ten­tycz­ny. Po­dob­nie jak zgro­za i wście­kłość, gdy jeden z po­ci­sków ze stat­ku ude­rzył wprost w wir­tu­al­ne ob­ra­zy Bog­da­na i Kry­sty­ny.

Z kolei to co stało się w na­stęp­nej chwi­li nie na żarty prze­ra­zi­ło Pro­fe­so­ra i Al­ber­ta. Pio­trek z gniew­nym ry­kiem po­biegł w kie­run­ku stat­ku, a potem rzu­cił się (do­słow­nie!) na niego. Po­tęż­nym susem wybił się w po­wie­trze i skrząc od skon­den­so­wa­nej mocy, po­le­ciał ni­czym Su­per­man w kie­run­ku krą­żow­ni­ka. Całym cia­łem wbił się w jego ka­dłub, a chwi­lę póź­niej gi­gan­tycz­na, ośle­pia­ją­ca eks­plo­zja wy­peł­ni­ła Octa­edro roz­grze­wa­jąc go do czer­wo­no­ści. Be­to­no­wa ko­pu­ła ochron­na w mgnie­niu oka oto­czy­ła Al­sa­tia­na i Al­ber­ta, chro­niąc ich przed falą ude­rze­nio­wą oraz go­rą­cem. Gdy osło­na opa­dła, oczom Aka­de­mi­ków uka­za­ło się po­bo­jo­wi­sko. Więk­szość apa­ra­tu­ry cen­trum do­wo­dze­nia po pro­stu wy­pa­ro­wa­ła, a resz­ta sto­pi­ła się. Sys­tem wen­ty­la­cji pra­co­wał na peł­nych ob­ro­tach, tło­cząc zimne po­wie­trze do wnę­trza Octa­edro, ale ty­ta­no­we płyty, któ­ry­mi wy­ło­żo­ne były ścia­ny po­miesz­cze­nia, nadal ema­no­wa­ły nie­zno­śnym go­rą­cem, wy­da­jąc trzesz­czą­ce dźwię­ki i sty­gnąc po­wo­li. Nie­któ­re nawet od­pa­dły, uka­zu­jąc zbro­jo­ny beton, któ­re­mu zda­rzy­ło się po­pę­kać w kilku miej­scach.

Pio­trek stał w epi­cen­trum, dy­sząc cięż­ko, a z jego ciała uno­si­ły się kłęby sy­czą­cej pary. Wy­glą­dał jak stwór pro­sto z pie­kieł. Mimo to nie miał nawet naj­mniej­sze­go za­dra­pa­nia.

– Dobry Boże – wy­du­sił z sie­bie Al­sa­tian. – Co to było? Nie są­dzi­łem, że ma AŻ taką moc. Do­my­ślam się, że zmiótł ten krą­żow­nik w drob­ny mak.

– Nie tylko krą­żow­nik – spro­sto­wał jak za­wsze po­moc­ny Al­bert, pa­trząc na wska­za­nia na oca­la­łych ekra­nach. – Mó­wiąc szcze­rze, ze­szklił swoje oto­cze­nie w pro­mie­niu kilku ki­lo­me­trów. Nigdy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łem…

 

***

Czwór­ka Aka­de­mi­ków ze­bra­ła się w ga­bi­ne­cie Pro­fe­so­ra na na­ra­dę. Gdy kilka ty­go­dni temu alarm klasy sigma osiem roz­legł się w po­sia­dło­ści, czuli pod­eks­cy­to­wa­nie. Gdy od­na­leź­li uta­len­to­wa­ne­go, nie­do­świad­czo­ne­go na­sto­lat­ka, który w po­je­dyn­kę roz­pra­wił się z ich ar­cyw­ro­ga­mi, my­śle­li, że to nowe otwar­cie dla ich grupy. Świe­ży start i na­dzie­ja na przy­szłość.

Teraz jed­nak nie byli już tak po­god­nie na­sta­wie­ni. Obie­cu­ją­cy młody re­krut stał się dla wszyst­kich nie­spo­dzie­wa­nym i ogrom­nym cię­ża­rem. I to stał się w naj­gor­szy moż­li­wy spo­sób: nie ze swo­jej winy.

– Moi dro­dzy – Al­sa­tian prze­rwał ciszę – sto­imy w ob­li­czu wy­jąt­ko­wo trud­ne­go pro­ble­mu na­tu­ry prak­tycz­nej, mo­ral­nej i bez­pie­czeń­stwa. Wśród nas po­ja­wił się młody czło­wiek, o nie­spo­ty­ka­nym ze­sta­wie zdol­no­ści i dys­po­nu­ją­cy mocą, która mnie oso­bi­ście, prze­ra­ża. To nie tylko uzdol­nio­ny te­le­ki­ne­tyk i sej­smik, ale rów­nież po­tęż­ny ener­ge­ta. Nie znamy pełni jego po­ten­cja­łu, gdyż da­le­ko wy­kra­cza on poza do­stęp­ną nam skalę, ale bio­rąc pod uwagę to co wiemy, nikt na tej pla­ne­cie nie może się z nim rów­nać. Ktoś tak po­tęż­ny byłby z pew­no­ścią wspa­nia­łym człon­kiem na­sze­go skrom­ne­go sto­wa­rzy­sze­nia, praw­dzi­wą na­dzie­ją w świe­cie cier­pią­cym na plagę su­perz­ło­czyń­ców. Nie­mniej jed­nak ist­nie­je pe­wien nie­za­prze­czal­ny pro­blem. Chło­pak nie jest za­in­te­re­so­wa­ny naszą pracą i chce wra­cać do domu.

Pro­fe­so­ro­wi od­po­wie­dzia­ło mil­cze­nie. Jeśli nie mogą prze­ko­nać Piotr­ka do do­łą­cze­nia do nich, moż­li­we drogi były tylko dwie. I nikt nie miał ocho­ty roz­wa­żać któ­rej­kol­wiek z nich.

– To pro­sty umysł – ode­zwał się Al­bert, bez­rad­nie roz­kła­da­jąc ręce i wciąż wpa­tru­jąc się w pod­ło­gę – po­dat­ny na wpły­wy. Na­iw­ny.

– A mimo to, nie udało mi się go prze­ko­nać – za­uwa­żył Al­sa­tian.

Po­zo­sta­li Aka­de­mi­cy skie­ro­wa­li za­sko­czo­ne spoj­rze­nia na swo­je­go men­to­ra.

– Nie pró­bo­wa­łeś wy­ko­rzy­stać swo­je­go mam­bo-jam­bo, by na niego wpły­nąć? – za­py­ta­ła Eu­ro­pa, która kie­dyś do­świad­czy­ła na wła­snej skó­rze jaki wpływ na in­nych po­tra­fił wy­wie­rać Pro­fe­sor.

– Pró­bo­wa­łem, a i ow­szem – wes­tchnął. – Nie za­dzia­ła­ło. Jest cał­ko­wi­cie nie­podat­ny na fe­ro­mo­ny, choć z dru­giej stro­ny łatwo było skło­nić go do do­dat­ko­wych te­stów obiet­ni­cą wi­zy­ty w McDo­nal­dzie.

– To jakiś ab­surd! – fuk­nę­ła Eu­ro­pa. – Nie mo­że­my zo­sta­wić go sa­me­mu sobie. Jest jak luźna śruba wrzu­co­na w me­cha­nizm. To prze­pis na tra­ge­dię.

– Zga­dzam się – od­parł Al­sa­tian. – Więc co pro­po­nu­jesz?

– Nie mamy wy­bo­ru, wie­cie o tym. Jeśli nie chce dać sobie pomóc, nie mo­że­my ry­zy­ko­wać, że kie­dyś prze­ko­na go i wy­ko­rzy­sta ktoś inny. Mamy tylko jedną moż­li­wość.

– Je­ste­śmy su­per­bo­ha­te­ra­mi, Eu­ro­po – Al­sa­tian pod­kre­ślił oczy­wi­ste. – Jeśli chło­pak nie chce być jed­nym z nas, po­win­ni­śmy to usza­no­wać. Szcze­gól­nie jeśli robi to z uza­sad­nio­nych po­bu­dek, woląc być z ro­dzi­ną. Poza tym, nawet roz­wa­ża­jąc to co su­ge­ru­jesz… czy od­wa­ży­ła­byś się?

– Bez żad­ne­go tre­nin­gu i przy­go­to­wa­nia, tego sa­me­go dnia, któ­re­go obu­dził swoje moce, zma­sa­kro­wał zło­czyń­ców, z któ­ry­mi my nie mo­gli­śmy sobie po­ra­dzić przez lata – trzeź­wo za­uwa­żył Pan Plama. – Mu­si­my uwa­żać, by chcąc po­zbyć się po­ten­cjal­ne­go pro­ble­mu przy­pad­kiem go nie stwo­rzyć.

– Czyli co? – Eu­ro­pa nie da­wa­ła za wy­gra­ną. – Mamy po pro­stu za­ło­żyć, że pew­ne­go dnia nie ze­chce pod­bić świa­ta?

– Chyba nie mamy wy­bo­ru…

 

***

Był pią­tek, 1 wrze­śnia, gdy Wiel­ki Ptak pod­cho­dził do lą­do­wa­nia nad małą senną wio­ską w wo­je­wódz­twie świę­to­krzy­skim. Od­rzu­to­wiec, z braku lep­sze­go miej­sca, usa­do­wił się po­środ­ku kar­to­fli­ska w pew­nej od­le­gło­ści od świe­żo od­bu­do­wa­ne­go domu ro­dzi­ny Ko­wal­skich.

Pio­trek z nosem wle­pio­nym w szybę gapił się na do­brze znane oto­cze­nie tak jakby wra­cał nie po mie­sią­cu, a co naj­mniej kilku la­tach. Do­pie­ro, gdy sil­ni­ki zga­sły i otwo­rzył się właz wyj­ścio­wy, na­sto­la­tek ock­nął się i ze­rwał na równe nogi. Łzy na­pły­nę­ły mu do oczu, gdy zo­ba­czył ro­dzi­ców idą­cych w kie­run­ku sa­mo­lo­tu. Uświa­do­mił sobie jak bar­dzo tę­sk­nił.

– Mame, tate! – wy­krzyk­nął wy­bie­ga­jąc na ze­wnątrz i rzu­ca­jąc się ro­dzi­com w ra­mio­na. – Tak bar­dzo tę­sk­ni­łem.

Tym­cza­sem, w kok­pi­cie Wiel­kie­go Ptaka Pro­fe­sor Al­sa­tian przy­go­to­wy­wał się do zmie­rze­nia z rze­czy­wi­sto­ścią. Jego wro­dzo­na za­cię­tość ka­za­ła mu pod­jąć jesz­cze jedną, ostat­nią próbę prze­ko­na­nia Piotr­ka, ale wro­dzo­ny in­stynkt wy­raź­nie pod­po­wia­dał wynik tej roz­mo­wy.

– Al­ber­cie, po­cze­kaj tu – po­pro­sił ka­mer­dy­ne­ra. – To nie po­trwa długo.

Al­sa­tian wy­to­czył się na ze­wnątrz i w mil­cze­niu sta­nął w pew­nej od­le­gło­ści od wciąż czule wi­ta­ją­cej się ro­dzi­ny Ko­wal­skich. Pro­fe­sor bu­dził re­spekt. Nie tylko był na­praw­dę po­tęż­nym męż­czy­zną o nie­mal zwie­rzę­cej, dzi­kiej apa­ry­cji, ale też z jego twa­rzy i całej po­sta­wy bił ogrom­ny, rzad­ko spo­ty­ka­ny au­to­ry­tet. Nigdy nie miał pro­ble­mu z na­gi­na­niem in­nych do swej woli, ale wobec tego nie­po­zor­ne­go na­sto­lat­ka po­zo­sta­wał bez­sil­ny. No, pra­wie.

Pio­trek wy­czuł spoj­rze­nie Al­sa­tia­na na karku i pod­szedł do niego z za­mia­rem po­że­gna­nia się. To był in­ten­syw­ny, czę­sto prze­ra­ża­ją­cy mie­siąc i choć tego co prze­żył miał nigdy nie za­po­mnieć, cie­szył się z po­wro­tu do domu.

– Pro­fe­so­rze – na­sto­la­tek pierw­szy wy­cią­gnął dłoń.

– Pio­trze – Aka­de­mik od­wza­jem­nił gest, jed­nak nie od razu pu­ścił dłoń chłop­ca. – Znam od­po­wiedź, ale muszę za­py­tać po raz ostat­ni. Je­steś pe­wien, że chcesz wła­śnie tego? Pro­wa­dzić pro­ste, zwy­czaj­ne życie i wy­ko­rzy­sty­wać swoje moce do, ekhm… ko­pa­nia ziem­nia­ków?

– Ja wiem jak to brzmi – za­śmiał się chło­pak. – Dzię­ku­ję za szan­sę dla mnie i pomoc mamie i tacie. Rób­cie dalej dobrą ro­bo­tę w su­per­bo­ha­ter­stwie, bo je­ste­ście super!

– Też mo­żesz być jed­nym z nas, wiesz o tym.

– To nie dla mnie, ja je­stem pro­sty chło­pak. Poza tym…

– Tak?

– Idzie je­sień, ziem­nia­ki zaraz trze­ba bę­dzie po­zbie­rać, po­wa­żyć, lu­dziom sprze­dać. Oj­ciec sam nie da rady ze wszyst­kim.

Dla pro­ste­go chło­pa­ka ze wsi ta ar­gu­men­ta­cja był do­sko­na­le lo­gicz­na, nie­pod­wa­żal­na wręcz. Dla kogoś z ze­wnątrz i pa­trzą­ce­go z szer­szej per­spek­ty­wy, ab­sur­dal­na.

– To szla­chet­ne, że chcesz pomóc, ale czy to na pewno wła­ści­wy powód, by nam od­ma­wiać? To co ro­bi­my jest bar­dzo ważne, Pio­trze.

Chło­pak uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Na pewno jest. Ale wiem jedno.

Pro­fe­sor uniósł brwi w ocze­ki­wa­niu na tą ostat­nią, świa­tłą myśl, która zda­wa­ło się, była dla chło­pa­ka osta­tecz­nym ar­gu­men­tem, by od­rzu­cić hojną pro­po­zy­cją Al­sa­tia­na.

– Ra­to­wa­nie świa­ta po­cze­ka, wy­kop­ki nie.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dla mnie bomba. Do­sko­na­ła śmie­cha­wa z super mocy. Jak ważne są ziem­nia­ki ( zboże sło­necz­nik) ob­ra­zu­je pa­ni­ka obec­nej wła­dzy. I do­sko­na­ła pu­en­ta. A że super do­brzy nie umie­ści­li Pietr­ko­wi zmi­nia­tu­ry­zo­wa­nej bomby ter­mo­ją­dro­wej w oko­li­cach serca wy­ni­ka tylko z pa­nicz­ne­go stra­chu ! Bo takim Pietr­kiem znacz­nie trud­niej ma­ni­pu­lo­wać ni­że­li Su­per­me­nem .

Cześć!

Bar­dzo mi się spodo­ba­ło umiesz­cze­nie fa­bu­ły w pol­skich kli­ma­tach, a zde­rze­nie let­nie­go, go­rą­ce­go dnia na wsi z pa­te­tycz­ną akcją su­per­bo­ha­ter­ską uwa­żam za nie­zmier­nie udane :)

Cha­rak­ter chłop­ca jest faj­nie od­da­ny i prze­ko­nu­ją­cy.

Pi­szesz ję­zy­kiem, który do­brze się czyta: jest do­pra­co­wa­ny i zdy­scy­pli­no­wa­ny, że tak po­wiem.

Ode mnie klik.

Po­zdra­wiam!

@Za ho­ry­zon­tem, bar­dzo mnie cie­szy, że się po­do­ba­ło! Przy­znam szcze­rze, że miło było od­piąć wrot­ki i na­pi­sać tekst tak bar­dzo bez spiny. Czy­sty fun w trak­cie pi­sa­nia. Wy­cho­dzi na to, że efekt rów­nież jest cał­kiem sym­pa­tycz­ny :) Co do po­my­słu z bombą ter­mo­ją­dro­wą, do­kład­nie tak jak pi­szesz, wo­le­li nie ry­zy­ko­wać wku­rze­nia na­sto­lat­ka mo­gą­ce­go roz­wa­lić ich pstryk­nię­ciem pal­ców :)

@chal­bar­czyk, ach i och! Wy­punk­to­wa­łaś chyba wszyst­kie ele­men­ty, na któ­rych mi za­le­ża­ło, by za­gra­ły. Także misja za­koń­czo­na suk­ce­sem :) Ten kon­trast mię­dzy miej­scem akcji, a te­ma­ty­ką miał w za­ło­że­niu pod­kre­ślić ab­surd całej sy­tu­acji. Cie­szę się, że mo­głem umi­lić kilka chwil lek­tu­rą, no i pięk­nie dzię­ku­ję za klika! :)

Witaj. :)

 

Ze spraw tech­nicz­nych do­strze­głam nieco uste­rek in­ter­punk­cyj­nych (np.:

Na pół­no­cy, (zbęd­ny prze­ci­nek?) wzgó­rza po­ra­stał las, zaś na po­łu­dniu dzi­kie, wy­so­kie trawy, na któ­rych …

Pio­trek tym­cza­sem, (i tu?) wresz­cie do­tarł do kar­to­fli­ska i ze szcze­rym przy­gnę­bie­niem spoj­rzał…

Tym­cza­sem, dys­kret­ny jak za­wsze, Al­bert uru­cho­mił za­si­la­nie, po­włą­czał świa­tła i nie­po­strze­że­nie prze­tarł fotel na któ­rym miał usiąść Pro­fe­sor

A dzi­siaj spró­bu­je­my się prze­ko­nać jak, by to po­szło tobie);

 

błęd­nych za­pi­sów dia­lo­gów (np.:

– Al­ber­cie, na mi­łość boską, wy­łącz te trąby je­ry­choń­skie i te bły­ski jak z wiej­skiej dys­ko­te­ki, – wy­chry­piał udrę­czo­ny Plama, już czu­jąc wzbie­ra­ją­ce w skro­niach pul­so­wa­nie

– Nie ma ta­kiej po­trze­by, – do roz­mo­wy włą­czył się trze­ci głos

– Do­brze, – uśmiech­nął się Al­sa­tian, – Po­sta­no­wio­ne więc?

– Nie pró­bo­wa­łeś wy­ko­rzy­stać swo­je­go mam­bo-jam­bo, by na niego wpły­nąć, – za­py­ta­ła Eu­ro­pa, która kie­dyś …);

 

po­wtó­rze­nia (np.:

Bar­dziej osten­ta­cyj­nie wy­tarł ten, na któ­rym siadł sam, pod­kre­śla­jąc swoją nie­chęć do Plamy, któ­re­go uwa­żał za in­tru­za

Po­tęż­nym susem wybił się w po­wie­trze i cały skrząc od skon­den­so­wa­nej mocy, po­le­ciał ni­czym Su­per­man w kie­run­ku krą­żow­ni­ka. Całym cia­łem wbił się w jego ka­dłub, a chwi­lę póź­niej gi­gan­tycz­na, ośle­pia­ją­ca eks­plo­zja wy­peł­ni­ła… );

 

li­te­rów­ki (np.:

Pa­miąt­kę po nie­for­tun­nym upad­ku z cią­gni­ka przez kil­ko­ma laty

Be­to­no­wa ko­pu­ła ochron­na w mgnie­niu oka oto­czy­ła Al­sa­tia­na i Al­ber­ta, chro­niąc ich przezd falą ude­rze­nio­wą oraz go­rą­cem

Je­stem pe­wien, że to jest wła­śnie to czego chcesz?)

 

błędy lo­gicz­ne (np.:

Szli przez ko­ry­ta­rze Aka­de­mii, Pio­trek i Pro­fe­sor, a to­wa­rzy­szy­ła im je­dy­nie cisza. (…) Drzwi się otwo­rzy­ły i oboje we­szli do środ­ka);

 

Opo­wia­da­nie ma świet­ny po­mysł, dużo wy­jąt­ko­we­go hu­mo­ru i do­brze stwo­rzo­nych, dro­bia­zgo­wo opi­sa­nych bo­ha­te­rów. Sko­ja­rzy­łam moce chłop­ca z ar­ty­ku­łem, czy­ta­nym przed laty o dziew­czyn­ce, ma­ją­cej zdol­no­ści przy­cią­ga­nia dłoń­mi nie­wiel­kich, me­ta­lo­wych przed­mio­tów. Cie­szy mnie, że za­koń­czy­łeś opty­mi­stycz­nie, bo – przy­znam – w pew­nym mo­men­cie oba­wia­łam się o życie Piotr­ka – co za­de­cy­du­je wzglę­dem niego Aka­de­mia. Z Two­je­go tek­stu z pew­no­ścią po­wstał­by zna­ko­mi­ty sce­na­riusz filmu fan­ta­stycz­ne­go. :)

Po­zdra­wiam ser­decz­nie, klik. :)

 

Pe­cu­nia non olet

Pa­miąt­kę po nie­for­tun­nym upad­ku z cią­gni­ka przez kil­ko­ma laty. ← cho­chlik

Eu­ro­pa zaś roz­wa­ża­ła jak się go po­zbyćPRZE­CI­NEK jeśli od­mó­wi.

Te dro­bia­zgi tak przy oka­zji, bo muszę po­ka­zać, że prze­czy­ta­łem, żeby ważny był klik. Po wnie­sie­niu wszyst­kich po­pra­wek tekst po­wi­nien zna­leźć się w bi­blio­te­ce. 

Z uśmie­chem na pysku klik­nę taką pa­ro­dię su­per­bo­ha­te­ra ob­da­rzo­ne­go mocą poza skalą, który ma rację, że ra­to­wa­nie świa­ta może po­cze­kać, a prace po­lo­we nie. 

@bru­ce bar­dzo dzię­ku­ję za roz­bu­do­wa­ny ko­men­tarz i wy­ła­pa­nie ba­bo­li. Już po­pra­wio­ne. Z za­pi­sem dia­lo­gów, nie wiem skąd mi się wzię­ły prze­cin­ki przed di­da­ska­lia­mi do­ty­czą­cy­mi czyn­no­ści gę­bo­wych. Sto­so­wa­łem je z pre­me­dy­ta­cją i kon­se­kwent­nie, ale przy­po­mnia­łem sobie teraz po­rad­nik z Fan­ta­zma­tów, no i rze­czy­wi­ście, prze­cin­ków brak. Cza­sem od­no­szę wra­że­nie, że prze­no­szę się mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścia­mi al­ter­na­tyw­ny­mi, które róż­nią się od sie­bie ta­ki­mi wła­śnie szcze­gó­ła­mi. To je­dy­ne lo­gicz­ne wy­ja­śnie­nie :)

Inne błędy, o któ­rych wspo­mi­na­łaś rów­nież pod­da­łem eks­ter­mi­na­cji, a przy oka­zji zna­la­złem jesz­cze jedną lub dwie li­te­rów­ki.

Mam na­dzie­ję, że teraz, tech­nicz­nie już wszyst­ko gra :)

No i bar­dzo miło było mi prze­czy­tać, że:

Opo­wia­da­nie ma świet­ny po­mysł, dużo wy­jąt­ko­we­go hu­mo­ru i do­brze stwo­rzo­nych, dro­bia­zgo­wo opi­sa­nych bo­ha­te­rów.

Za­wsze jest dla mnie sza­le­nie ważne, by po­mysł “za­sko­czył”. W krót­szych tek­stach to wła­śnie on po­zo­sta­je z czy­tel­ni­kiem na dłu­żej, a kwe­stie tech­nicz­no-li­te­rac­kie wy­star­czy, że nie będą prze­szka­dzać :)

Co zaś się tyczy hu­mo­ru, od­da­nie go za­wsze sta­no­wi dla mnie spore wy­zwa­nie, także tym milej sły­szeć, że zo­stał ode­bra­ny po­zy­tyw­nie.

 

Bar­dzo, dzię­ku­ję za klika :)

 

@Ko­ala­75

Z uśmie­chem na pysku (…)

I w sumie tyle ko­men­ta­rza mi wy­star­czy. Jeśli tekst budzi emo­cje i to na do­da­tek po­zy­tyw­ne, to zna­czy, że zro­bi­łem dobrą ro­bo­tę pi­sząc go. A to miód na mą duszę.

Bar­dzo dzię­ku­ję za zwró­ce­nie uwagi na wy­ła­pa­ne błędy oraz za no­mi­na­cję do bi­blio­te­ki!

Cza­sem od­no­szę wra­że­nie, że prze­no­szę się mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścia­mi al­ter­na­tyw­ny­mi, które róż­nią się od sie­bie ta­ki­mi wła­śnie szcze­gó­ła­mi.

Ja tak mam non stop. :)

Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. Dzię­ku­ję i po­zdra­wiam. :) 

Pe­cu­nia non olet

My­śla­łam, że o wszel­kich su­per­me­nach na­pi­sa­no już wszyst­ko, ale cóż, my­li­łam się.

Udo­wod­ni­łeś, Nes­se­kan­to­sie, że to temat nie­wy­czer­pa­ny i można go po­ka­zać na spo­sób cał­kiem świe­ży i wiel­ce zaj­mu­ją­cy, a przy tym bły­snąć świet­nej ja­ko­ści hu­mo­rem. To była sza­le­nie sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce lek­tu­ra i mogę tylko ża­ło­wać, że do­tar­łam do niej do­pie­ro dzi­siaj.

Mam na­dzie­ję, że po­pra­wisz uster­ki, bo chcia­ła­bym móc zgło­sić opo­wia­da­nie do Bi­blio­te­ki. :)

 

roz­le­głej do­li­nie upstrzo­nej kra­tow­ni­cą łąk i upraw wszel­kie­go ro­dza­ju. → Łąka może być upstrzo­na ko­lo­ro­wym kwie­ciem, ale łąki i pola nie będą pstrzyć do­li­ny.

Pro­po­nu­ję: …roz­le­głej do­li­nie po­prze­ci­na­nej kra­tow­ni­cą łąk i upraw wszel­kie­go ro­dza­ju.

 

Chło­pak prze­cze­sał pal­ca­mi swoją długą blond czu­pry­nę… → Zbęd­ny za­imek – czy w opi­sa­nych oko­licz­no­ściach mógł prze­cze­sać cudzą czu­pry­nę? Czy czu­pry­na chło­pa­ka na pewno była długa?

 

i z roz­tar­gnie­niem kop­nął w po­bli­skie kre­to­wi­sko. → …i z roz­tar­gnie­niem kop­nął po­bli­skie kre­to­wi­sko.

Ko­pie­my coś, nie w coś.

 

– Ała! – krzyk­nął, gdy jego stopa bo­le­śnie za­trzy­ma­ła się na ska­mie­nia­łym kopcu. → Zbęd­ny za­imek – wia­do­mo, czyja to stopa.

 

Wtedy jego ciało prze­szył wstrząs, zu­peł­nie jak wtedy, gdy… → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

Pro­po­nu­ję: Wtedy jego ciało prze­szył wstrząs, zu­peł­nie jak kie­dyś, gdy

 

po­pra­wia­jąc przy tym swoje oku­la­ry po­łów­ki… → Zbęd­ny za­imek – czy po­pra­wiał­by cudze oku­la­ry?

 

Bar­dziej osten­ta­cyj­nie wy­tarł swój, pod­kre­śla­jąc swoją nie­chęć do Plamy… → Drugi za­imek jest zbęd­ny.

 

w for­ma­cie midi rodem z Nokii 3310. → …w for­ma­cie midi rodem z nokii 3310.

https://sjp.pwn.pl/zasady/109-20-10-Nazwy-roznego-rodzaju-wytworow-przemyslowych;629431.html

 

zaś matka wzię­ła się za ubi­ja­nie ko­tle­tów… → …zaś matka wzię­ła się do ubi­ja­nia ko­tle­tów…

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

rugał sam sie­bie. “To mu­siał być udar, na pewno. Po­sze­dłem bez czap­ki, przy­grza­ło mi i o!” Chło­pak nie po­tra­fił jed­nak prze­ko­nać nawet sa­me­go sie­bie. → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

Lę­kiem, że ich osto­ja i opie­kun znik­nie z ich życia… → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: Lę­kiem, że do­tych­cza­so­wa osto­ja i opie­kun znik­nie z ich życia…

 

– No, chłop­cze – zwró­cił się do Piotr­ka, sto­ją­ce­go jak słup soli, – masz… → Przed pół­pau­zą nie sta­wia się prze­cin­ka.

 

 …z bo­jo­wym okrzy­kiem za­mach­nął się swoim ostrzem… → Zbęd­ny za­imek.

 

uświa­do­mił sobie trzy i zro­bił dwie rze­czy. Jeden, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Dwa, wró­ci­ła mu zdol­ność do po­ru­sza­nia się. Trzy, wszyst­ko zaraz wy­buch­nie. → Pi­szesz, że uświa­do­mił sobie trzy rze­czy, a te są ro­dza­ju żeń­skie­go, więc: …uświa­do­mił sobie trzy i zro­bił dwie rze­czy. Pierw­szą, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Drugą, wró­ci­ła mu zdol­ność do po­ru­sza­nia się. Trze­cią, wszyst­ko zaraz wy­buch­nie.

 

do­sta­ła sta­rym czter­dzie­sto że­bro­wym że­liw­nym grzej­ni­kiem… → …do­sta­ła sta­rym czter­dzie­stoże­bro­wym że­liw­nym grzej­ni­kiem

 

le­ża­ły mar­twe na ziemi, zdmuch­nię­te z ga­łę­zi siłą po­dmu­chu i rojem szcząt­ków. → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: …le­ża­ły mar­twe na ziemi, zmie­cio­ne z ga­łę­zi siłą po­dmu­chu i rojem szcząt­ków.

 

zwie­rzę mu­cza­ło teraz prze­raź­li­wie i szar­pa­ło za łań­cuch… → …zwie­rzę mu­cza­ło teraz prze­raź­li­wie i szar­pa­ło łań­cuch

 

Ka­nar­ko­wo żółty od­rzu­to­wiec… → Ka­nar­ko­wożółty od­rzu­to­wiec

 

– … że Ad­mi­rał­ka ma na myśli… → Zbęd­na spa­cja po wie­lo­krop­ku.

 

Pa­pie­ży­ca wy­glą­da­ła jak ka­wa­łek krwi­ste­go steka… → Pa­pie­ży­ca wy­glą­da­ła jak ka­wa­łek krwi­ste­go steku

 

kształt przy­po­mi­na­ją­cy ka­nar­ko­wo żółty od­rzu­to­wiec. → …kształt przy­po­mi­na­ją­cy ka­nar­ko­wożółty od­rzu­to­wiec.

 

by sku­lić uszy po sobie i wię­cej nie drą­żyć. → …by po­ło­żyć uszy po sobie i wię­cej nie drą­żyć.

„Po­ło­żyć uszy po sobie” to zwią­zek fra­ze­olo­gicz­ny, czyli forma usta­bi­li­zo­wa­na, utrwa­lo­na zwy­cza­jo­wo, któ­rej nie ko­ry­gu­je­my, nie do­sto­so­wu­je­my do współ­cze­snych norm ję­zy­ko­wych ani nie ad­ap­tu­je­my do ak­tu­al­nych po­trzeb pi­szą­ce­go/ mó­wią­ce­go.

 

– Oj­ciec jest? – wy­pa­ro­wał Al­sa­tian bez zbęd­ne­go przy­wi­ta­nia. → Pew­nie miało być: – Oj­ciec jest? – wy­pa­lił Al­sa­tian bez zbęd­ne­go przy­wi­ta­nia.

Za SJP PWN: wy­pa­lić 8. pot. «po­wie­dzieć coś śmia­ło, bez na­my­słu»

 

– Tyle ziem­nia­ków… – za­ma­rzył się chło­pak. → Pew­nie miało być: – Tyle ziem­nia­ków… – rozma­rzył się chło­pak. Lub: – Tyle ziem­nia­ków… – za­ma­rzyło się chło­pakowi.

 

– Mó­wi­łem, że można by tu po­sa­dzić na­praw­dę dużo, dużo ziem­nia­ków, – do­pre­cy­zo­wał Pio­trek. → Zbęd­ny prze­ci­nek przed pół­pau­zą.

 

– Wszyst­ko już go­to­we, urzą­dze­nie jest ska­li­bro­wa­ne, mo­że­my przy­stą­pić do te­stów, – zdał ra­port ka­mer­dy­ner. → Jak wyżej.

 

– Ani tro­chę, ale z po­cząt­ku mo­żesz czuć się zdez­o­rien­to­wa­ny. Nie przej­muj się, to minie, – uspo­ko­ił go Pro­fe­sor. → Jak wyżej.

 

– Wy­da­je mi się, że nie sensu za­czy­nać od pod­staw. → Pew­nie miało być: – Wy­da­je mi się, że nie ma sensu za­czy­nać od pod­staw.

 

“On jest za wiel­ki!” krzy­czał. “Co niby mam zro­bić?” → Skoro krzy­czał, po­wi­nie­neś to za­pi­sać jako dia­log: – On jest za wiel­ki! – krzy­czał. – Co niby mam zro­bić?!

 

Nigdy cze­goś ta­kie­go nie wi­dzia­łem…. → Po wie­lo­krop­ku nie sta­wia się krop­ki.

 

– Moi dro­dzy – Al­sa­tian prze­rwał ciszę, – sto­imy… → Zbęd­ny prze­ci­nek przed pół­pau­zą.

 

– To pro­sty umysł – ode­zwał się Al­bert, bez­rad­nie roz­kła­da­jąc ręce i wciąż wpa­tru­jąc się w pod­ło­gę, – po­dat­ny na wpły­wy. → Jak wyżej.

 

i choć tego co prze­żył miał nigdy nie za­po­mnieć, cie­szył się na po­wrót do domu. → Pio­trek już był w domu, więc: …i choć tego co prze­żył miał nigdy nie za­po­mnieć, cie­szył się z po­wro­tu/ że wró­cił do domu.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Hej, @re­gu­la­to­rzy, do­pie­ro teraz zo­ba­czy­łem Twój ko­men­tarz. Jak zwy­kle bez­błęd­nie roz­kła­dasz tech­ni­ka­lia tek­stu na czyn­ni­ki pierw­sze. W wol­nej chwi­li po­pra­wię ba­bol­ki i dam znać :) A od­cho­dząc od kwe­stii tech­nicz­nych, bar­dzo miło mi czy­tać takie ko­men­ta­rze. Mia­łem mocne obawy przy­stę­pu­jąc do pi­sa­nia (wia­do­mo, humor to sza­le­nie trud­na spra­wa i łatwo spra­wić, że za­miast śmiesz­nie wyj­dzie nie­zręcz­nie) ale do tej pory odzew jest wy­łącz­nie po­zy­tyw­ny, także sza­le­nie mnie to cie­szy. Po pro­stu,miło mi,że się po­do­ba­ło!

Nes­se­kan­to­sie, cie­szę się, że mój ko­men­ta­rzyk spra­wił Ci przy­jem­ność i raz jesz­cze wy­znam, że za­pre­zen­to­wa­ny przez Cie­bie humor nie­zwy­kle przy­padł mi do gustu. Twoje obawy były płon­ne – nie jest nie­zręcz­nie, jest bar­dzo za­baw­nie. ;)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Hej, re­gu­la­to­rzy po­pra­wi­łem prak­tycz­nie wszyst­kie błędy i li­te­rów­ki, które wy­li­sto­wa­łaś. Jesz­cze raz dzię­ku­ję za zwró­ce­nie na nie uwagi. Przede wszyst­kim muszę uwa­żać na za­im­ki, bo sporo było zbęd­nych. Jeśli cho­dzi o zapis dia­lo­gów to chyba po pro­stu nie­do­sta­tecz­nie uważ­nie spraw­dza­łem tekst (przed pu­bli­ka­cją zwy­kle przy­po­mi­nam sobie po­rad­nik za­pi­su dia­lo­gów i po­pra­wiam co na­mo­ta­łem, ale widzę, że tro­chę prze­cin­ków ucie­kło spod to­po­ra).

Zo­sta­ły mi dwa uwagi, które chciał­bym prze­dys­ku­to­wać.

1.

roz­le­głej do­li­nie upstrzo­nej kra­tow­ni­cą łąk i upraw wszel­kie­go ro­dza­ju. → Łąka może być upstrzo­na ko­lo­ro­wym kwie­ciem, ale łąki i pola nie będą pstrzyć do­li­ny.

Pro­po­nu­ję: …roz­le­głej do­li­nie po­prze­ci­na­nej kra­tow­ni­cą łąk i upraw wszel­kie­go ro­dza­ju.

Czemu do­li­na nie może być upstrzo­na łą­ka­mi i upra­wa­mi? Słowo to użyte jest w od­nie­sie­niu do zna­cze­nia nr 1 i 3 z de­fi­ni­cji: https://sjp.pwn.pl/sjp/upstrzyc;2533224.html

Cho­dzi za­rów­no o wy­róż­nie­nie wi­zu­al­ne (bo od­ci­na­ją się ko­lo­ry­stycz­nie od sie­bie na­wza­jem), jak i mno­gość.

Jest to de­li­kat­nie po­etyc­kie wy­ko­rzy­sta­nie słowa “upstrzyć”, ale nie uwa­żam, aby było błęd­ne.

 

2.

uświa­do­mił sobie trzy i zro­bił dwie rze­czy. Jeden, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Dwa, wró­ci­ła mu zdol­ność do po­ru­sza­nia się. Trzy, wszyst­ko zaraz wy­buch­nie. → Pi­szesz, że uświa­do­mił sobie trzy rze­czy, a te są ro­dza­ju żeń­skie­go, więc: …uświa­do­mił sobie trzy i zro­bił dwie rze­czy. Pierw­szą, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Drugą, wró­ci­ła mu zdol­ność do po­ru­sza­nia się. Trze­cią, wszyst­ko zaraz wy­buch­nie.

Moja idea w tym frag­men­cie była na­stę­pu­ją­ca i de facto można by go za­pi­sać tak:

  1. Sally, nie szeptała już swoich słodkich słówek.
  2. Wróciła mu zdolność do poruszania się.
  3. Wszystko zaraz wybuchnie.

Nie będę tutaj bar­dzo ob­sta­wał przy swoim i jeśli moje wy­ja­śnie­nie nie jest sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce chciał­bym za­pro­po­no­wać bar­dziej kla­row­ne: Po pierw­sze, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Po dru­gie, …

Brzmi ok?

 

 

Czemu do­li­na nie może być upstrzo­na łą­ka­mi i upra­wa­mi? Słowo to użyte jest w od­nie­sie­niu do zna­cze­nia nr 1 i 3 z de­fi­ni­cji: https://sjp.pwn.pl/sjp/upstrzyc;2533224.html

Al­bo­wiem łąki i pola/ za­go­ny, jak­kol­wiek są ko­lo­ro­we bar­wa­mi róż­nych upraw, to nie są plam­ka­mi po­kry­wa­ją­cy­mi ja­kieś tło. Jak już wspo­mnia­łam, zie­lo­na łąka może być upstrzo­na róż­no­ko­lo­ro­wy­mi kwiat­ka­mi, tak jak zboże ro­sną­ce na polu może być upstrzo­ne cha­bra­mi, ką­ko­la­mi czy osta­mi.

Zna­cze­nie trze­cie de­fi­ni­cji SJP PWN mówi o wple­ce­niu do cze­goś zbyt wielu nie­po­trzeb­nych lub błęd­nych ele­men­tów, a nie wy­da­je mi się, aby łąki i upra­wy mogły być nie­po­trzeb­ny­mi czy błęd­ny­mi ele­men­ta­mi opi­sy­wa­nej przez Cie­bie do­li­ny.

 

Nie będę tutaj bar­dzo ob­sta­wał przy swoim i jeśli moje wy­ja­śnie­nie nie jest sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce chciał­bym za­pro­po­no­wać bar­dziej kla­row­ne: Po pierw­sze, Sally nie szep­ta­ła już swo­ich słod­kich słó­wek. Po dru­gie, …

Brzmi ok?

Ow­szem, Nes­se­kan­to­sie, brzmi OK.

 

Idę od­wie­dzić kli­kar­nię, a po głę­bo­kim na­my­śle także no­mi­no­wal­nię. :)

 

edy­cja

Wró­ciw­szy do przy­tom­no­ści uświa­do­mi­łam sobie, że z no­mi­no­wa­niem to się co­kol­wiek mocno spóź­ni­łam. :(

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

re­gu­la­to­rzy, dzię­ki raz jesz­cze za wszyst­kie uwagi i wy­ja­śnie­nia. Oraz klika, oczy­wi­ście :)

A wir­tu­al­ną no­mi­na­cję za­cho­wam sobie w pa­mię­ci, bo nawet jeśli wy­mo­gi for­mal­ne unie­moż­li­wia­ją zgło­sze­nie mo­je­go tek­stu, to i tak sama chęć dużo dla mnie zna­czy.

No i po­zo­sta­ło mi cze­kać na szó­ste­go czy­tel­ni­ka i, miej­my na­dzie­ję, czwar­te­go klika, który po­zwo­li do­czła­pać się Ziem­nia­kom… do bi­blio­te­ki ;’’D

Nes­se­kan­to­sie, niech to cze­ka­nie bę­dzie jak naj­krót­sze. :)  

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Chodź­my zo­ba­czyć[+,] któż to nam się od­pa­lił.

Trój­ka męż­czyzn do­tar­ła do końca ko­ry­ta­rza, za­mknię­te­go mocno wy­róż­nia­ją­cy­mi się ma­syw­ny­mi drzwia­mi z wy­po­le­ro­wa­ne­go ty­ta­nu. Pro­fe­sor Al­sa­tian pod­szedł do nich, wpi­sał dwu­na­sto­cy­fro­wy kod na cy­fer­bla­cie, dał ze­ska­no­wać sobie siat­ków­kę i linie pa­pi­lar­ne z obu dłoni po czym zdjął z szyi spo­rych roz­mia­rów klucz z wy­jąt­ko­wo mi­ster­nym ukła­dem na­cięć i wy­pu­stek. Zamek szczęk­nął, a drzwi z ci­chym sy­kiem otwo­rzy­ły się na po­tęż­nych za­wia­sach. Kłąb zim­nej pary wy­padł z po­miesz­cze­nia po dru­giej stro­nie, omia­ta­jąc trój­kę męż­czyzn rześ­kim po­wie­wem.

Tro­chę za dużo tej “trój­ki męż­czyzn”.

Cza­sa­mi masz prze­cin­ki w dziw­nych miej­scach:

Pan Plama[-,] aż sap­nął z wra­że­nia na widok tego co kryło się w środ­ku.

To tu[-,] Al­sa­tian szko­lił swo­ich uczniów, przy­go­to­wu­jąc ich na wszyst­kie nie­bez­piecz­ne misje i to tu z wście­kło­ści tłukł w mo­ni­to­ry, ob­ser­wu­jąc[+,] jak jego pod­opiecz­ni giną z rąk Dok­to­ra D. i jemu po­dob­nych.

– Już zdą­ży­łem za­po­mnieć[+,] jakie to jest ogrom­ne.

Tym­cza­sem Al­bert, dys­kret­ny jak za­wsze, uru­cho­mił za­si­la­nie, po­włą­czał świa­tła i nie­po­strze­że­nie prze­tarł fotel[+,] na któ­rym miał usiąść Pro­fe­sor.

– To Ad­mi­rał­ka Eu­ro­pa i chyba do­my­ślam się[+,] w ja­kiej spra­wie dzwo­ni.

Ogól­nie przyj­rza­ła­bym się prze­cin­kom, jest tego sporo.

No, po­do­ba­ło mi się takie po­łą­cze­nie su­per­bo­ha­ter­stwa z siel­sko­ścią, wy­szło lekko i za­baw­nie. Przy­jem­na lek­tu­ra (poza kwe­stią in­ter­punk­cji, po­pra­cuj nad tym) :)

 

Przy­no­szę ra­dość :)

Sym­pa­tycz­ny tekst. Umi­zgi całej Aka­de­mii są ni­czym wobec uporu pol­skie­go chłop­ka-roz­trop­ka. :-) Cie­szy. Pięk­ny skrót nazwy złoli… Za to do­dat­ko­wy plus.

Czy­ta­ło się przy­jem­nie, cho­ciaż nie znam tych ko­mik­so­wych i fil­mo­wych po­sta­ci, więc pew­nie dużo stra­ci­łam.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka