
Spokojne opowiadanie o pracowniku Służby Kanalizacyjnej w Hong Kongu. W tekście znajdują się wulgaryzmy. Lepiej nie czytać przy śniadaniu.
Spokojne opowiadanie o pracowniku Służby Kanalizacyjnej w Hong Kongu. W tekście znajdują się wulgaryzmy. Lepiej nie czytać przy śniadaniu.
W gazecie pisali, że Oddział Specjalny Służby Kanalizacyjnej modli się do boga gówna. Po pierwsze, nie do żadnego boga gówna, tylko zwykłego, pospolitego boga jakich wielu. Po drugie, nie modli się, tylko sporadycznie spotyka podczas udrażniania rur.
– Kwong Ming! Umyj się przed kolacją! – zza ściany dobiegł kobiecy głos, któremu towarzyszyły dźwięki siekania. Mężczyzna westchnął ciężko i zmiął w dłoniach gazetę. Wygrzebał papierosa z prawie pustej paczki. Kiedyś nie lubił palić, ale dym dobrze maskował smród i tak już zostało. Z papierosem w ustach wcisnął się do ciasnej łazienki.
Na kolację była słona zupa z makaronem, krewetkami i kapustą. Czyli Ai Ling liczy na jego dobry humor, czegoś chce. Gdy usiadł, mimowolnie zmarszczyła nos. Jedli w milczeniu. Reflektor smagnął niebieskim światłem wąskie okna mieszkania.
– Skurwysyn znowu będzie latał po okolicy – mruknął Kwong Ming. Jego żona wstała od stołu, żeby obrócić przymocowany do ściany wisiorek na złotej wstążce. Zmieniła awers na rewers, z czerwonego na zielony. Dawał albo szczęście, albo zdrowie, nigdy oba naraz.
– Nie mów tak, bo oślepniesz – powiedziała twardo. Potem dodała już łagodniej – W gazecie piszą bzdury. To po prostu brak szacunku. Bardzo mi przykro.
Kwong Ming przyjrzał się uważnie żonie. Starzała się wyraźnie wolniej niż on i z każdym dniem ta różnica się pogłębiała. Ona odwzajemniła spojrzenie, a za obojętną maską krył się żal ściśniętych ust i politowanie uniesionych brwi.
– Nie tak to sobie wyobrażałeś, prawda? – zapytała nie wiadomo czy męża, czy siebie. Często go tak podchodziła. Oczywiście, że nie na to liczył, kiedy opuszczał Guangdong z bożym błogosławieństwem. Plan był prosty, zaczepić się w Hong Kongu, dorobić i przenieść do Anglii. Ale tu w mieście poznali się z Ai Ling i doczekali dzieciaka. Zatrudnił się więc w kanalizacji, miało być na chwilę i tak już zostało.
– Rozmawiałam z bratem. Lingyun obiecał pomóc. Może nie będzie to od razu wysokie stanowisko, ale i tak bardziej dochodowe niż w Służbie Kanalizacyjnej. Dobrze byłoby pojechać na wczasy do Japonii. Raz na jakiś czas, nieczęsto. I posłać Shoi Minga na lekcje angielskiego. I ten zapach…
– Nie ma mowy.
– I nikt nie powiedziałby już że… nie obrabiałby za plecami, że…
– Że co?
– Że czcisz boga gówna.
***
Pajęczyna rur kanalizacyjnych pod miastem działa czysto i wydajnie. Stacje filtrowania, uzdatniania wody, kontroli drobnoustrojów. Wszystko jest dobrze, dopóki coś nie pójdzie źle. A wtedy nadzieja już tylko w Oddziale Specjalnym.
Tym razem do zatkania doszło na terenie fabryki tekstyliów. Zakład przerwał pracę, menadżer krzątał się nerwowo, zachęcając do jak najszybszego naprawienia usterki.
– Ai Ling rzędzi. Nie paszuje jej żapach – powiedział niewyraźnie Kwong Ming, bo ściskał ustami papierosa podczas zakładania białego kombinezonu ochronnego.
– Moja nic nie czuje – odparł jeden z członków Oddziału. Otworzyli właz, z którego buchnął odór wilgotnego, ludzkiego kału. Ktoś zawołał z wrażenia.
– Być może wcale nie chodzi jej o zapach – zamyślił się Kwong Ming. Specjalny wciągnik opuszczał ich kolejno do zaskakująco głębokiej dziury, z którą łączył się prostopadle kanał, kończący się kilkanaście metrów dalej. Mężczyzna włączył czołową latarkę. Gówno powinno sięgać do wysokości kostek, a stał w nim po pas. Na powierzchni pływała zaschnięta warstwa, z której miejscami wystawał papier. Pod spodem konsystencja była mokra jak świeże błoto. Jego ciepło przenikało nawet przez nogawki kombinezonu. Zanurzył rękę w gęstej masie, gdzie natrafił na coś włóknistego i z wyraźnym trudem wygrzebał brudny materiał o sporej powierzchni. Podniósł go do twarzy.
– Czy oni spuszczają w kiblu koszulki? – ktoś zaśmiał się z niedowierzaniem. Kwong Ming wzruszył ramionami. Tu na dole widział znacznie osobliwsze rzeczy. Ustalili, że wciągną rurę by odessać materiał blokujący odpływ. Zabrali się za rozstawianie czujników gazu.
W pewnej chwili mężczyzna zamarł, czując jeżące się na karku włosy. Coś na niego patrzyło. Na końcu kanału, w ciemności. Światło latarki zatańczyło jakby na szklanej powierzchni nieruchomych ślepiów. Tak jak zawsze, to coś pojawiło się niepostrzeżenie i bez dźwięku. Wbijało wzrok w ludzi, wyglądając zza rogu lub znad brudnych rur. Czasem stało nieruchomo na środku kanału, czasem kiwało się jak zaspany człowiek w metrze. Mogło czaić się tam od dawna, na długo zanim zostało zauważone.
Kwong Ming gwizdnął ostrzegawczo. Pozostali skupili światła latarek w tamtym miejscu. Kiedy bóg zostanie zauważony, należy za wszelką cenę mieć go na widoku, w przeciwnym wypadku zakrada się coraz bliżej. Mężczyźni powoli wycofali się do wyjścia. Już na powierzchni głośno zakrzyknęli, uderzając narzędziami w rury, żeby hałasem przegonić intruza.
– Dziwny rytuał. Oni naprawdę czczą boga gówna – skomentował któryś z pracowników fabryki.
***
Na prośbę Ai Ling pojechał odebrać syna ze szkoły. Podobno coś przeskrobał i dyrektorka chciała porozmawiać z rodzicami.
– On mnie nie słucha, ty idź – powiedziała żona. Na miejscu dowiedział się, że Shoi Ming wdał się w bójkę. Ojciec przeprosił i obiecał, że więcej się to nie powtórzy.
Mocno padało, więc schowali się pod wiatą ulicznego sklepu. Kwong Ming palił papierosa, a jego syn dojadał zupę z czerwonej fasoli na słodko. Oprócz paru siniaków i zdartego przedramienia nic mu nie było. Zorganizowane w rzędy samochody toczyły się wolniej niż zwykle, a chińska policja przyblokowała skrzyżowanie, by zrobić miejsce dla niespiesznie pełznącego ulicą boga o monstrualnym cielsku. Z daleka wyglądał jak wielka, włochata choinka. Przy bliższej inspekcji włosy okazywały się podrygującymi ludzkimi rękami. Kwong Ming i Shoi Ming schowali dłonie w kieszeniach spodni, żeby nie być następnymi w kolejce.
– Nie zapytasz mnie o co poszło? – odezwał się chłopiec. Ojciec westchnął.
– Czy to ma znaczenie? Po prostu zachowałeś się głupio.
– Oni powiedzieli, że modlisz się do kupy.
Kwong Ming podrapał się po twarzy. Wielki bóg zastygł, a potem, choć nie miał oczu, zwrócił się ku człowiekowi. Mężczyzna szybko schował dłoń.
– Po pierwsze, to nie żaden bóg kupy, a po drugie nie modlę się, zresztą… – zabrakło mu słów. Wypluł papierosa i zgniótł niedopałek butem.
– Babcia i dziadek mówią „biedny Kwong Ming. Ma taką okropną pracę. Kwong Ming nie jest szanowany przez ludzi. Sąsiedzi go obgadują. Powinien zmienić pracę”.
Ojciec w pierwszej chwili zagryzł zęby, by zaraz przywołać na twarzy wymuszony uśmiech.
– Babcia i dziadek po prostu się martwią. Bardzo kochają ciebie i twoją mamę. A ty co o tym myślisz?
Chłopiec nie odpowiedział od razu.
– Wujek Lingyun zabrał Liu i Wu na wycieczkę do boga motyla. Nawet pozwolił im polatać.
Deszcz przestał padać, bóg zślimaczył się z drogi. Kwong Ming milczał. Brakowało mu dobrej odpowiedzi.
***
Tym razem poszła kanalizacja w budynku mieszkalnym. Ścieki wylewały się w piwnicy. Pewnie była to kwestia pękniętej rury, ale ze względu na warunki hydraulicy odmówili wykonania pracy. Tego dnia stawiła się trójka, Kwong Ming, współpracownik z Oddziału Specjalnego oraz kierowca.
– Jeden idzie do piwnicy, drugi przepraszać mieszkańców.
Zazwyczaj to Kwong Ming szedł do mieszkańców. Zwykł z obojętną miną kłaniać się i przepraszać za niedogodności. Dzisiaj rozmyślał nad słowami Ai Ling i teściów. Jeśli ludzie nim pogardzali, to nie miał ochoty z nimi rozmawiać. Poprosił o zamianę zwyczajowych obowiązków.
Korytarze prowadzące do piwnicy plątały się nieprawdopodobnie. Jeden z lokatorów zaprowadził go do schodów, a potem zawrócił i odbiegł. Kwong Ming zszedł schodami do ciemnej piwnicy. Smród był w porządku. W wycieku było dużo wody, która mieszała się z odchodami. Efekt przypominał rozsypane w wodzie herbaciane fusy. Gówniane fusy mieszkańców. Nie zapalił światła, obawiając się zwarcia. Włączył latarkę i wszedł w głąb. Tu na dole rozkład pomieszczeń i korytarzy też był przekombinowany. Wytężał wzrok, by dokładnie śledzić ruch wody, jakby ten miał mu powiedzieć gdzie doszło do rozszczelnienia.
Nagle poczuł znacznie wyraźniejszy zapach, cuchnącą żyłę otuloną pospolitym swądem. Zwrócił się w jej kierunku. Dochodziła z wąskiego korytarza, który kończył się rozwidleniem na prawo i lewo. Światło tarło o szorstkie ściany i odbijało się od brudnej wody. Smród znacznie gęstniał. Kwong Ming stanął w rozwidleniu, zwrócił się w prawo i wrzasnął.
Mokre, nieruchome ślepia były może o krok od niego. Bóg stał niebezpiecznie blisko i okropnie śmierdział. Wytrzeszczał na niego te gały, a na paszczy pojawił się powoli złowrogi uśmiech.
Kwong Ming zrobił parę kroków do tyłu, potem jeszcze kilka, po czym odwrócił się i pognał tam, gdzie myślał, że znajduje się wyjście. Po kilkunastu metrach stanął i zaświecił latarką za siebie. Bóg prawie go dorwał, zamarł niedaleko, przyczajony i złowrogi. Kwong Ming szedł już tyłem, nie spuszczając go z oczu, ale zaraz potknął się i poleciał z krzykiem do tyłu. Usłyszał przyspieszające człapanie, latarka wpadła mu z ręki i zanurzyła się w ściekach, które gorączkowo rozchlapywał. W końcu dorwał ją, ale zanim uniósł, coś objęło go w pasie.
Zamarł z przerażenia. Bóg przycisnął się do jego tułowia. Mężczyzna uniósł pięść, ale nie odważył się uderzyć. Nabrał na tyle przytomności, by użyć latarki.
Bóg obejmował Kwong Minga w pasie, przykładając głowę do jego brzucha. Innymi słowy, przytulał go. Mężczyzna uspokoił oddech. Zdał sobie sprawę, że bóg był drobnej postury, jak dziecko. Po chwili wahania odwzajemnił uścisk.
***
Zanim wyszli, kazała mu wziąć prysznic cztery razy. Szorował metodycznie całe ciało. Próbował omijać myślami marnotrawstwo wody.
– Nie narzekaj, sam tego chciałeś – powiedziała Ai Ling. Wyglądała pięknie w różowej koszuli i błękitnej spódnicy. Shoi Ming też prezentował się schludnie.
Spotkali się z szwagrem w restauracji z ogrodem. Na zewnątrz było parno, ale w środku panował przyjemny chłód. Lingyun był smukłym mężczyzną, z ładną, gładką twarzą. Z charakteru był śmiały, dużo mówił i często na tematy, o których nie miał pojęcia. Gdy ktoś wchodził z nim w polemikę, przez chwilę przybierał smutną i zamyśloną minę, żeby zaraz przeskoczyć na inny temat. Kwong Ming nie znosił go. Lubił natomiast jego żonę o koreańskich korzeniach, która dyskretnie przewracała oczami i krzywiła się na słowa męża.
Shoi Ming oraz ich dzieci, Liu i Wu wyszli na ogród restauracji.
– Jak idzie w pracy? – zapytał Lingyun. W rzeczywistości był to pretekst, żeby podzielić się własnymi spostrzeżeniami na temat Służb Kanalizacyjnych, ich błędów i niedopatrzeń, braku wizji i tak dalej. A potem, dla kontrastu, opowiedzieć o własnej firmie, w której wybitne zarządzanie prowadzi do lukratywnych umów z chińskimi i amerykańskimi inwestorami. Kwong Ming fantazjował w tym czasie o tym, jak zabiera szwagra na dzień wspólnej pracy i prowadzi po kanałach.
Ai Ling kopnęła go pod stołem.
– Przydałby się nam ktoś z głową na karku – powiedział Lingyun – w firmie jest wielu wizjonerów. Potrzebujemy kogoś, kto twardo stąpa po ziemi.
– No, nie jestem pewien. Chyba się nie nadaję. Bardzo dziękuję za propozycję. Mam w pracy dużo obowiązków i jestem tam potrzebny – odpowiedział Kwong Ming. Skonfundowany Lingyun wymienił znaczące spojrzenia z siostrą.
– Słuchaj, martwimy…
W restauracji coś błysnęło. Z podłogi wynurzyły się cienkie jak pajęczynanici, przypominające struny ze szkła lub meduzie parzydełka. A potem pojawił się bóg motyl o galaretowatym ciele ponadziewanym drewnianymi totemami, modlitwami w bibułkach i ciasteczkami. Wszyscy oprócz Kwong Minga przyłożyli do czół zewnętrzne strony dłoni. Bóg wycisnął z cielska coś w rodzaju macek, oplatając delikatnie gości restauracji.
– Miałem nadzieję, że się pojawi! – ucieszył się Lingyun. Przybiegły dzieci.
– Kochamy boga motyla! Możemy się z nim pobawić? – przekrzykiwali się Liu i Wu. Shoi Ming patrzył nieśmiało na rodziców. Ojciec skinął głową.
Lingyun wręczył swoim dzieciom dwa pakunki w celofanie. W środku były jakieś wstążki i ciastko w kształcie ryby.
– Nie przyniosłem… – zmieszał się Kwong Ming, ale szwagier przerwał mu gestem. Wyciągnął trzeci pakunek i podał go siostrzeńcowi.
Bóg zatańczył wokół dzieci, objął je i zabrał na ogród, skąd zaraz dobiegły entuzjastyczne wrzaski. Do stołu podano pieczoną kaczkę i ryż. Po obiedzie Lingyun znów próbował go nagabywać, ale Kwong Ming wymknął się na papierosa. Bóg odstawił spocone dzieci przed wejściem, po czym odleciał. Kuzyni wbiegli do środka, a Shoi Ming stanął przed ojcem.
– I jak? Podobało ci się? – zapytał Kwong Ming. Chłopiec przytaknął. Przez chwilę wyglądał, jakby miał coś powiedzieć, ale w końcu wzruszył tylko ramionami i wszedł do restauracji.
***
W pracy było spokojnie. Do nagłych przypadków pojechały inne zespoły, a Kwong Ming w ciszy sprzątał kanalizację oraz pobierał próbki na pisemną prośbę uniwersytetu. Celowo oddalił się od pozostałych pracowników. Odór wyczuł znacznie wcześniej niż ostatnio. Bóg wyglądał nieśmiało zza zakrętu. Mężczyzna oświetlił go.
– Miałem nadzieję, że się pojawisz – próbował naśladować entuzjazm szwagra. – Możesz podejść. Nie bój się.
Bóg nie zareagował. Kwong Ming zebrał się na odwagę i wyłączył latarkę. Usłyszał szybkie człapanie i bóg znów się do niego przytulił. Mężczyzna poklepał go po czymś w rodzaju pleców.
– No już, już. – Włączył latarkę. Bóg zastygł jak przestraszone zwierzątko, ale dotyk ośmielił go na tyle, że poruszył się na oczach człowieka. Jego ruchy były szybkie i rwane, trochę jak u pająka. Kwong Ming pogrzebał po kieszeniach.
– Przyniosłem coś dla ciebie. Ofiarę – skrzywił się wypowiadając ostatnie słowo. – Nie wiedziałem czego chcesz, więc przyniosłem ci to, czego potrzebujesz. Strasznie capisz.
Wyciągnął paczkę papierosów, małą buteleczkę octu spirytusowego, foliówkę z cytrynami i ziarnami kawy. Większość postawił przed małym bogiem. Odpalił papierosa, zaciągnął się i wyciągnął rękę zachęcająco. Bóg przysunął ostrożnie twarz, tylko po to, żeby zjeść przedmiot.
– Nic nie szkodzi – powiedział Kwong Ming. Przyszło mu do głowy, że przecież mógł nie posiadać płuc. Spodobały się w szczególności cytryny, które turlał po ziemi jak piłki, czasem kopiąc je dolnym odnóżem. Mężczyźnie zrobiło się żal tej samotnej istoty. Może jednak czczenie boga gówna nie było takie straszne.
***
Wyszedł na piwo z kolegami z pracy i wrócił nieco podpity po zmroku. Łóżko syna było puste. Ai Ling siedziała na parapecie, wyglądając z otwartego na oścież okna.
– Gdzie Shoi Ming? – zapytał żony.
– U dziadków – odparła. Przeciąg poruszył jej włosami. Stanął obok i zauważył, jak znowu marszczy nos. Wygrzebał zgniecioną paczkę, wyjął papierosa i podał żonie. Na niebie sunęły ciężko czarne chmury, sporadycznie przecinane skondensowanym pasmem światła.
– A to skurwysyn. Znowu nie będę mógł spać – mruknął mężczyzna. Tym razem Ai Ling nie obruszyła się.
– Nie pogorszył ci się aby wzrok?
– Nie zauważyłem.
– Wiesz, czerwona strona medalika jest od dawna przykryta. Z tobą nie ma co liczyć na szczęście, więc jedyne co mogę, to modlić się o nasze zdrowie. Zdrowie i nic poza tym.
Bóg obniżył lot i wyłonił się z chmur. Gdy światło uderzyło parę, Ai Ling wykonała znak krzyża, a Kwong Ming pstryknął niedopałkiem w boga, dobrze wiedząc, że go nie dosięgnie.
– Nie znoszę tych świecących – mruknął.
– Zakochałam się, bo coś miałeś w tej swojej głowie. Coś pięknego i trudno dostępnego. Zawsze byłeś markotny, ale teraz mam wątpliwości, czy pod tą maską coś się jeszcze znajduje.
– Trudno jest inaczej, kiedy babrasz się w syfie. Kiedy wszyscy są przeciwko tobie. Twoja własna rodzina, teściowie, żona, a nawet syn.
– Twój syn chce być bliżej ciebie.
– Zabrałem go do boga motyla i wcale mu się nie podobało.
– Jak głupi możesz być!
– Nic dziwnego, że ludzie ślepną jak się gapią prosto w ten żywy reflektor.
Ai Ling zeskoczyła lekko z parapetu.
– Nie zmieniaj tematu. Wiem, że winisz mnie za to, że zostałeś w Hong Kongu. Mnie i Shoi Minga. Że cię tu przykuliśmy. Ale na bogów, to nie nasza wina i nie możemy za to pokutować przez całe życie.
***
Przyszedł do pracy na drugą zmianę, tym razem usterka pojawiła się przy stacji metra. Ścieki rozpełzły się niczym zatruta kałuża, więc pasażerowie tłoczyli się w panice na jeszcze niezajętej przez gówno powierzchni. Było bardzo głośno, męskie krzyki i dzwoniące stalowe narzędzia rykoszetowały echem od ścian tunelu. Kwong Ming zobaczył kolegów z pracy, stłoczonych przy drzwiach publicznej łazienki.
Po chwili dotarło do niego, kogo przeganiają. Przepchnął się między nimi, ktoś próbował go odruchowo powstrzymać, ale wyszarpnął się i wpadł do toalety. W skoordynowany hałas wdarła się dezorientacja i dźwięk nieco przycichł.
– Przestańcie! – zawołał Kwong Ming. Wiedział, że to jego wina, że za bardzo ośmielił małego boga.
Ciężkie buty mlaskały w brązowej mazi. Zobaczył go w ostatniej kabinie, siedzącego na ziemi i przykrywającego czymś w rodzaju dłoni coś w rodzaju uszu. Mężczyzna podszedł powoli, powiedział parę łagodnych słów i położył na nim rękę.
– Już dobrze – szeptał i gładził go po jakby głowie. Zastanawiał się, czy zawsze tak reagował na ich krzyki. Bóg czy nie, zrobiło mu się żal małej istoty.
– Powinienem był się domyślić, że tu będziesz. Nic dla ciebie nie przyniosłem – powiedział nieco zmieszany. Jednak zawsze trzymał w kieszeni paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i zapalił. Jak zwykle, drażniący zapach dymu nieco maskował smród kanalizacji. Kwong Ming odpalił drugiego papierosa i powoli wręczył bogu. Tym razem nie pozwolił mu go zjeść, tylko położył delikatnie na czymś w rodzaju warg. Wskazał palcem na siebie, aby bóg go naśladował. Już z samego założenia było to głupie, bogowie nie naśladują ludzi, nie podlegają ludziom, dbają o nich tylko na tyle, na ile mają ochotę. Mimo to bóg nie połknął papierosa, tylko przytrzymał go w ustach. Przestał już kulić się w kącie. Za to Kwong Ming zdał sobie sprawę z własnego niekorzystnego położenia. Przeszło mu przez myśl, żeby poprosić boga o odejście. Tylko że bóg wróci i sytuacja się powtórzy. Albo nie powróci, co z jakiegoś powodu zasmucało mężczyznę bardziej.
Wziął go pod ramię i podniósł. Bóg był zadziwiająco ciężki, ale dawał się prowadzić.
– Jesteś ze mną – powiedział człowiek, otwierając drzwi publicznej łazienki. Na zewnątrz czekali zmartwieni współpracownicy. Cofali się w oszołomieniu, jakby przed ich oczami rozgrywał się prawdziwy cud. Nadjechał zatłoczony pociąg. Kwong Ming poprowadził boga do automatycznych drzwi.
***
Bogowie nie płacą za bilety. Tak się złożyło, że jechali w kierunku morza. Ktoś ustąpił im miejsca. Ludzie zerkali z obrzydzeniem, ale nikt ich nie zaczepiał. Bóg przyglądał się wzmocnieniom podziemnych tuneli. Rozgrywała się w nim jakaś zmiana. Drobnym ciałem targnął gwałtowny skurcz. Z czegoś w rodzaju tułowia wyłonił się czarny, śliski bąbel, nadmuchujący się w kształt grubego robaka. Bóg zakręcił się niespokojnie. Elastyczna membrana rozciągała się i jaśniała, aby w końcu pęknąć z mokrym plaskiem. Tkanka znajdująca się pod nią była pękiem w pełni wykształconych i ruchomych ludzkich oczu, połączonych naczyniami krwionośnymi jak pęcherzyki płucne. Inni pasażerowie wpadli w panikę i wysypali się z wagonu. Kwong Ming siedział nieruchomo na miejscu, gdy gruby robak skierował się ku niemu. Oczy drgały i przemieszczały się w masie, formując wklęsłość na kształt twarzy mężczyzny. Kwong Ming wsadził głowę w otwór.
Jedyne co odczuwał to wrażenie bycia obserwowanym. Potem zobaczył wszystkie kierunki, gdy jego wizja zlała się z wizją każdego oka z osobna i naraz. Brakowało temu nadzwyczajnej treści, był wagon metra, siedzenia, poręcze, podłoga i sufit. Nie było Kwong Minga.
Po chwili wszystko wróciło do normy. Siedział obok małego boga, w którego ciele zagrzebywała się wijąca, sflaczała narośl.
Wysiedli niedaleko Repulse Bay. Na świeżym powietrzu bóg nie robił takiej sensacji. Późne popołudnie było słoneczne. Szli ramię w ramię, mały bóg i nie za duży człowiek. Mężczyzna wytężał głowę, żeby zrozumieć co się wydarzyło.
– Chyba wyjątkowo nie lubisz stłumionej wrogości, co? – powiedział – ale nie zrobisz już takiej sceny, co?
Na plaży było tłoczno. Posadził boga na skrawku wolnego piasku. Ten obserwował ludzi pluskających się w wodzie. Na horyzoncie majaczyło jakieś srebrzyste cielsko. Dzieci krzyczały z ekscytacji. Dorośli chowali się w cieniu parasoli. Kwong Ming wyszedł na chwilę i wrócił z dwiema lemoniadami. Bóg zignorował ją, ale wyciągnął z kubka skórkę z cytryny. Podniósł ją nad głowę i obserwował, zafascynowany wnętrzem owocu.
Weszli do morza. Pomimo swojego ciężaru bóg unosił się na wodzie. Kwong Ming przyłapał się na zdziwieniu, że bóg gówna nie zmienia wody w ścieki. Ale dlaczego miałby?
***
Odebrał syna po szkole. Shoi Ming pił soczek z kartonu. Nie odzywał się przez całą drogę.
– Trzeba szanować starszych – powiedział Kwong Ming kwaśno. Kupił synowi kulki rybne przy ulicznym straganie. Sprzedawca wraz z jedzeniem wręczył mu do ręki ulotkę oferującą zbawienie za sprawą boga rzucającego światło na wszystkie grzechy. Odwrócił się do straganiarza:
– Patrz! Widzisz? Mam oczy! A ten perfidny pierzasty pierdolec to pozbawia wzroku tylko tych, którzy widzą jaki jest szpetny. Do widzenia!
Shoi Ming zajadał kulki, głośno mlaszcząc.
– Dlaczego tak brzydko powiedziałeś do nauczyciela? – zapytał ojciec. Zeszli do galerii handlowej, mijając tłumy siedzących na murkach seniorów. Zrobiło się zimno od klimatyzacji.
– Bo poprosił, żeby rodzice przyszli i opowiedzieli o swoich zawodach.
– I zdenerwowałeś się, bo wstyd ci za to czym się zajmuję?
– Bo ty nie przyjdziesz – powiedział chłopiec z ostatnią kulką rybną w ustach. Ojciec zatrzymał się na moment. Podrapał się nerwowo po brodzie.
– No właśnie. Chodź, chcę ci coś pokazać.
Zabrał go do ołtarzyka, który wcześniej przygotował. Nic specjalnego, parę cegłówek, świeczki zapachowe, cytryny, papierosy, kawa i ocet spirytusowy. Niedaleko siedziby Oddziału Specjalnego Służb Kanalizacyjnych, ale w krzakach na uboczu.
Bóg już tam był, jego ostry wyziew roznosił się po okolicy. Chłopiec zawahał się, więc Kwong Ming poklepał go pokrzepiająco po plecach. Po chwili bóg wyłonił się z cienia. Najpierw widać było te wielkie, odbijające blask ślepia. Potem wynurzyła się z niego cała sylwetka. Shoi Ming ukłonił się uprzejmie, tak jak kłania się bogom i jak wychowała go Ai Ling. Mężczyzną nagle zawładnęły wątpliwości. Nie powinien był przyprowadzać tu dziecka, tylko się przestraszy i obrazi, poza tym może to niebezpieczne, bogowie zawsze są nieobliczalni…
Chłopiec powoli zwrócił uśmiechniętą buzię do ojca.
– Ale super! – zawołał. Zanim Kwong Ming zdążył zaprotestować, już doskoczył do boga, oglądając go uważnie z każdej strony – strasznie śmierdolisz! Jak masz na imię? Jesteś bardzo mały, jak dziecko!
Mężczyzna zdębiał. Bóg wodził oczami za chłopcem.
– Czy to jest bóg kupy? – zapytał Shoi Ming – jest taki maleńki. Takie gówniątko!
Kwong Ming odetchnął z ulgą. Poczuł się tak, jakby jakieś palące miejsce w jego wnętrzu zostało polane przyjemną, chłodną wodą. Wręczył synowi cytrynę i pokazał jak składać dary. Chwilę później po placu biegały dwie małe postaci kopiące cytrynę. Jasny śmiech syna był dla niego jak nagle przywołane wspomnienie własnego szczęścia.
***
Ai Ling była najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał. Być może istniały ładniejsze, ale ona była najpiękniejsza. Do tego była mądra, ale nie najmądrzejsza. Gdyby była najmądrzejsza już dawno by od niego odeszła. Najbardziej lubił na nią patrzeć pod wieczór, gdy nie utrzymywała już twarzy napiętej sztucznym uśmiechem i każdą emocję miała na wierzchu, wypisaną jak atramentowe pismo na papierze.
– Czyli to prawda – powiedziała, stając w drzwiach. Jej emocje zmieniały się tak szybko, że nie nadążał z ich czytaniem. Czekali przed wejściem, on, Shoi Ming i nieszczęsny bóg z papierosem tlącym się w paszczy. – Ludzie mówili prawdę. Mój mąż jest wyznawcą boga gówna.
Kwong Ming uśmiechnął się krzywo i podrapał w tył głowy.
– Może nie wyznawcą. Przyjacielem.
– Gówniątko jest fajne! – dodał Shoi Ming.
Okno przebił niebieski blask. Ich spojrzenia spotkały się. Przypomniał sobie, gdy spotkał ją pierwszy raz i zrozumiał, że rzuca na siebie klątwę silniejszą niż jego naiwna ambicja. Zostanie w tym przeklętym przez bogów i ludzi mieście.
– Przepraszam za wszystko. Nie zmienię tego, kim jestem. Chyba nawet nie chcę. Ale mogę zmienić to, jaki jestem.
Kobieta przewiercała go spojrzeniem. To było to samo uczucie, którego doświadczył wtedy w metrze. Zapadła w niej jakaś decyzja. Uśmiechnęła się lekko jak dworska dama. W następnej sekundzie pokłoniła się głęboko w kierunku niespodziewanego gościa.
– Będziemy zaszczyceni, mogąc gościć boga w naszym skromnym domu.
W strukturze boskiego ciała pojawiło się załamanie. Coś czarnego wewnątrz gwałtownie pęczniało.
– Nie możesz udawać! – zawołał Kwong Ming. Całe dostojeństwo kobiety momentalnie wyparowało. Jej twarz wykrzywiła się w zaskoczonym grymasie.
– Co?!
– Musisz być z nim szczera! – powiedział.
– On tak strasznie śmierdzi!
– Wiem!
Ai Ling wypuściła powietrze ze świstem. Była zmęczona. Nie marszczyła już nosa. Odwróciła się do wejścia i zaprosiła ich do środka.
– Chodźcie. Na kolację jest zupa – powiedziała w końcu, a potem, patrząc prosto w oczy Kwong Minga, dodała – a dla Gówniątka są cytryny.
Uszanowanko, takie drobnostki rzuciły mi się na starcie:
Jedli w milczeniu, siorbiąc makaron. – Może “wciągając”? Siorbanie jest z definicji związane z głośnym przyjmowaniem płynów.
Chińska policja – chińska
Dodatkowo w scenach, w których występuje Bóg kupy, nagromadzenie słowa “bóg” jest przytłaczające. Może warto zamienić niektóre “bogi” np. na “istotę” albo “stworzenie”?
Ogólnie podobała mi się ta boska-nieboska koncepcja, z chęcią poczytałabym więcej o tych istotach, żyjących w otoczeniu śmiertelników. Nawet – a może przede wszystkim – Gówniątko bardzo sympatyczne. Historia naprawdę zacna, jak i sposób jej stworzenia :)
Nie ma Boga, wszechświata, rodzaju ludzkiego, ziemskiego życia, nieba i piekła. To wszystko jest snem - groteskowym i głupim snem. Nic nie istnieje prócz ciebie. Ty zaś jesteś jedynie myślą, bezdomną myślą, wędrującą samotnie wśród pustej wieczności.
Persefona – serdecznie dziękuję za przeczytanie i zaproponowanie poprawek. Podczas pisania zastanawiałem nad tym bogiem, ale bardzo nie chciałem stosować synonimów – bóg to bóg, nie stworzenie i nie istota, przynajmniej w sposobie jaki o nim myślę i jaki projektuję na postaci opowiadania :) zgadzam się z Twoją uwagą od strony stylistycznej, koncepcyjnie miałem trochę inny cel.
Jeszcze raz dzięki!
Podeszłam troszkę jak pies do jeża, ale ujęła mnie Twoja opowieść.
Nieco mnie znużyły obrzydliwości, ale klimat Azji i bohater robią wrażenie.
Z technicznych troszkę rozjechały się zdania, jak to:
Kiedy bóg zostanie zauważony, należy za wszelką cenę mieć go na widoku,
w przeciwnym wypadku zakrada się coraz bliżej.
Czasem brakuje spacji, jak tu:
Na kolację jest zupa– powiedziała w końcu, a potem, patrząc prosto w oczy Kwong Minga, dodała – a dla Gówniątka są cytryny.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Ambush – bardzo dziękuję za przeczytanie i przebrnięcie przez obrzydliwosci :) Naniosłem poprawki, dzięki!
Witaj.
Na pewno tekstu (a szczególnie pewnych fragmentów) nie da się czytać podczas jedzenia czy picia czegokolwiek. :) Mocno moralizatorskie, ciekawe opowiadanie. :) Znak krzyża, uczyniony przez żonę, zaskoczył.
Sugestie i wątpliwości co do kwestii językowych (do przemyślenia):
– I nikt nie powiedziały już że… nie obrabiałby za plecami, że – zdanie urwane bez żadnej interpunkcji na końcu, zawiera też literówkę
– Ai Ling rzędzi. Nie odpowiada jej żapach – powiedział niewyraźnie Kwong Ming, bo ściskał ustami papierosa podczas ubierania białego kombinezonu ochronnego. – jak rozumiem, tu celowo literówki, bo mówi niewyraźnie?
Kwong Ming podrapał po twarzy. – brak „się”?
Deszcz przestał badać, bóg zślimaczył się z drogi. Kwong Ming milczał. Brakowało mu dobrej odpowiedzi. – ortograficzny/literówka
Usłyszał przyspieszające człapanie, latarka wpadła mu do ścieków, gorączkowo w nich grzebał, w końcu ją dorwał, ale zanim ją uniósł, coś objęło go w pasie. – powtórzenie
Bóg objął zatańczył wokół dzieci, objął je i zabrał na ogród, skąd zaraz dobiegły entuzjastyczne wrzaski. – albo brak części zdania, albo niepotrzebny wyraz wytłuszczony; jest też powtórzenie; zgrzyta mi nieco styl, ale rozumiem, że „zabrał je na ogród” to celowe sformułowanie w klimatach Dalekiego Wschodu
– Miałem nadzieję, że się pojawisz – próbował naśladować entuzjazm szwagra –Możesz podejść. – brak kropki i spacji
Najbardziej lubił na nią patrzeć pod wieczór, gdy nie miała już siły utrzymywać twarzy napiętej w sztucznym uśmiechu i każdą emocję miała na wierzchu, wypisaną jak atramentowe pismo na papierze. – powtórzenie
Nie zmienię tego (przecinek?) kim jestem.
Ale mogę zmienić to (przecinek?) jaki jestem.
Warto wspomnieć o wulgaryzmach.
Klikam za zaskoczenie oryginalnym pomysłem i równie oryginalną jego realizacją. :) No i za miejsce akcji – miasto, w którym zmarł Bruce Lee. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Nietypowe i mimo niemiłych obrazów oraz zapachów wciągające. Brawa za pomysł i klimat. Powodzenia z następnymi.
Z tym klimatem Koalo to nie przesadzaj. Wilgotnie i smrodliwie;)
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Bruce – uprzejmie dziękuję za przeczytanie opowiadania. Rzeczywiście powinienem był wspomnieć o wulgaryzmach. Dodałem do przedmowy, żeby inne osoby, które chcą ewentualnie przeczytać tekst, podjęły decyzję świadomie. Dziękuję też za wskazanie błędów :) Nie wiedziałem, że Bruce Lee zmarł w Hong Kongu, ale poczytałem i przypomniałem sobie o osiedlu Kowloon Walled City (na obszarze w pobliżu domu Bruce’a Lee) – miejsce z wyjątkowo ciekawą historią i potencjalnie interesujące miejsce akcji na opowiadanie.
Koala75 – bardzo dziękuję za przeczytanie oraz przetrwanie niemiłych obrazów i zapachów.
I ja dziękuję. :)
Pecunia non olet
Interesujący pomysł. Mimo tematyki, opowiadanie wywołuje całkiem ciepłe uczucia i uśmiech na twarzy.
Zygfryd89 – dzięki za przeczytanie! Właśnie taki był zamysł opowiadania, chciałem połączyć świętość z brudem w fabule, a u osoby czytającej obrzydzenie z miłym doświadczeniem.
Cześć!
Na początek kilka uwag dotyczących stylu. Językowo opowiadanie do lekkich poprawek. Na pewno kuleją przecinki, popracowałabym także nad zapisem dialogów. Zdarzają się także drobne niezręczności, na przykład:
Kuzyni wbiegli do środka, a Shoi Ming stanął przed ojcem.
– I jak? Podobało ci się? – zapytał syna.
Ze zdania poprzedniego wynika, że to Shoi Ming zapytał syna.
W pracy było spokojnie. Do nagłych przypadków pojechały inne zespoły, a Kwong Ming w spokoju czyścił kanalizację oraz pobierał próbki na pisemną prośbę uniwersytetu.
Powtórzenie.
Kwong Ming wziął się na odwagę i wyłączył latarkę.
Obawiam się, że takie wyrażenie nie istnieje. Jest "zebrać się na odwagę", ewentualnie "wziąć się w garść".
Wyciągnął paczkę papierosów, małą buteleczkę octu spirytusowego, foliówkę z ziarnami kawy i cytryny.
To brzmi, jakby w foliówce znajdowały się ziarna cytryny.
Przestał już kurczyć się w kącie.
Nie chodziło przypadkiem o "kulić się"? Bardziej pasuje do kontekstu.
Siedział obok małego boga, a sflaczała narośl wiła się i zagrzebywała w jego ciele.
W czyim ciele? Z konstrukcji zdania wynika, że Kwong Minga, a z kontekstu, że boga.
Pomijając te pierdołki, czytało się nieźle. Styl masz dość prosty i oszczędny, ale pasował mi do głównego bohatera, który raczej nie sprawia wrażenia intelektualisty, lecz zwykłego człowieka, szaraczka.
Opowiadanie o mocnym obyczajowym szkielecie, w który całkiem umiejętnie wplatasz wątki fantastyczne. Podobał mi się bardzo ten lekko weirdowy klimacik, sam koncept na boga gówna również miał w sobie coś urzekającego. Całkiem nieźle poradziłeś sobie z odmalowaniem hongkońskiego społeczeństwa egzystującego w sąsiedztwie bogów oraz specyficznej “kultury” Służb Kanalizacyjnych. Przyznam jednak, że w pewnym momencie odczułam znużenie ślimaczym tempem i statycznością tekstu, ale wina leży po mojej stronie, bo zazwyczaj nie sięgam po tego typu literaturę.
Mimo tych drobnych niedociągnięć daję klika za sprawne kreowanie klimatu i azjatyckie vibe'y.
three goblins in a trench coat pretending to be a human
Gravel – bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na przeczytanie opowiadania :) Rzeczywiście zdarzają się niezręczne zdania. Poprawiłem te, które wskazałaś, później przeczeszę tekst w poszukiwaniu pozostałych.
Zależało mi na ‘soft’ podejściu do świata przedstawionego, żeby główny nacisk położyć na atmosferze. Jak zauważyłaś, przy okazji cierpi na tym akcja (dziękuję za dotrwanie pomimo tego!), dla mnie to względnie świadoma kalkulacja i rozłożenie akcentów. O ile sam lubię dynamiczniejsze historie, to nie ukrywam, że bardzo miło pisało się coś spokojnego i wyciszonego – zainspirowanego moim doświadczeniem z literaturą Azji Wschodniej.
Hej Napisałeś bardzo dobre opowiadanie obyczajowe :) Faktycznie nie ma akcji, ale tekst nie jest nudny. Przeciwnie bardzo mnie wciągnęły problemy rodzinne bohatera. Jedyna rzecz, która trochę mi przeszkadza to tytuł opowiadania. Nie zachęca choć dobrze oddaje treść opowiadania ;) Klikam i pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Cześć Bardjaskier – dzięki za przeczytanie! Wiem, że z tym tytułem jest różnie, moi życiowi beta readerzy też nie byli zadowoleni ;))) Pomysł zaczął się od tytułu, więc czułem się do niego przywiązany. Zastanawiałem się na co go potencjalnie zmienić, ale nic nie przychodzi mi do głowy…
Bardzo udane opowiadanie, moim zdaniem. Motywy i konwencje pozornie sprzeczne – zahaczające o skatologię opisy pracy w kanałach + towarzysząca się odpowiednia weirdowa, momentami wręcz o bizzarro zahaczająca, konwencja, a do tego ładnie emocjonalnie poprowadzona, bez czułostkowości i kiczu, obyczajowa historia rodzinna – u ciebie dają spójny, płynny, dobrze się czytający tekst.
Bardzo fajnie uchwycone postacie, wiarygodne i emocjonalnie prawdziwe, bardzo sympatyczna, w sumie, i ciepła historia, mimo całego wysoce specyficznego tła. Językowo sprawne, czytało mi się bardzo dobrze.
Pomysłowość tego tekstu, umiejętność ogrania pozornie nieprzystających do siebie konwencji i stworzenia dzięki temu spójnego, ciekawego, oryginalnego opowiadania, z wiarygodnie przedstawioną warstwą emocjonalną, zdecydowanie wyróżniają to opowiadanie. Klik ode mnie.
PS. Ponieważ #classicnerd musi, inaczej się udusi: Rzymianie otaczali dużym szacunkiem i poważnym kultem dwa swoje główne “toaletowe” bóstwa – zarówno Kloacynę, patronującą ściekom, kloakom i brudnej wodzie (oraz, hmm, seksowi małżeńskiemu), jak i Sterkulinusa, boga gnoju, gnojówki, nawozów, odpadów, kupy i toalet publicznych.
ninedin.home.blog
Hmm może – niechciani bogowie, albo samotność niechcianego boga, albo… Coś w tym stylu :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Cześć Ninedin – niezmiernie miło zrobił mi Twój komentarz! Zależało mi żeby napisać coś, hm, uczuciowego, ale nie (jak to trafnie nazwałaś) czułostkowego :)) Cieszę się, że takie było Twoje doświadczenie. Osobiście lubię te teksty, w których emocje przekazywane są tym, co nie zostało ‘wypowiedziane’.
Tymi rzymskimi bóstwami zainspirowałaś mnie do poszukania w innych religiach – widzę, że jest Beereshwara Swamy w hinduizmie. Może zrobię kiedyś przegląd międzykulturowy ;)
Bardjaskier – dzięki za propozycje! Pomyślę, chociaż przywiązuję się coraz bardziej do prostoty Gówniątka :))
To jeszcze w uzupełnieniu:
Za twórcze i niebanalne połączenie pozornie sprzecznych konwencji (weird/bizzarro i familijna obyczajówka), z wiarygodnie psychologicznie napisanymi postaciami, skomponowane w sposób, który sprawia, że czyta się szybko i przyjemnie mimo braku fajerwerków szybkiej akcji, nominuję opowiadanie do piórka.
ninedin.home.blog
Też ma coś w sobie :) choć jednak może zniechęcać – trochę mi się kojarzy z tytułem polskiego dramatu psychologicznego, a raczej mało azjatycko ;) Ale rozumiem Twoje przywiązanie.
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Serdecznie dziękuję za chęć nominacji do piórka i za docenienie tekstu :))
Cześć, Arq!
Deszcz przestał badać,
nie ma ludzi suchych – są tylko nieprzebadani ;) Wybacz, nie mogłem się powstrzymać ;)
Raz, czy dwa rzuciły mi się też w oczy powtórzenia. Technicznie bardzo spoko. Do tego czytało się szybko i… trochę się dziwię, ale (choć może to zasługa, że akurat nic nie jadłem)… przyjemnie.
Może nawet od tego zacznę – wziąłeś motyw, który można zepsuć w spektakularny sposób niewielkim nakładem sił. Na dźwięk słowa “gówno” u wielu czytelników zapala się lampka w kolorze pomiędzy żółtym, a czerwonym (tak, wiem – pomarańczowym – ale lepiej brzmi tak, jak stoi przed nawiasem). Natomiast podszedłeś do tego w sposób tak bardzo zwyczajny, że kupuję to całym sobą. Mega plus.
Kolejną mega zwyczajną rzeczą w tekście są bóstwa. To w zasadzie całość Twojego fantastycznego światotwórstwa, ale jest wpleciona w tekst tak nienachalnie, że znów kupuję to bez dodatkowych pytań.
Natomiast jeśli chodzi o samo sedno tekstu, to uważam, że obraca się wokół jednego słowa: akceptacja. To mocno obyczajowy tekst, ale nieepatujący morałami, bez narzucania czegokolwiek. Jest też w nim coś, co do mnie przemawia – jeśli nic nie udajemy i potrafimy wyjść poza ramy, to możemy stworzyć mocną relację.
Napisałeś tekst, który jest nastawiony bardzo na czytelnika. Dajesz swobodę w odczytywaniu, jednocześnie przemycając w nim coś swojego. To trudny do osiągnięcia balans.
Pozdrawiam!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Wciągające i brawo za pomysł czciciela rzeczy, która u większości ludzi wywołuje wstręt, désintéressement (eufemistycznie rzecz ujmując). Symboliczne zestawienie z motylem i jakby trochę nie wykorzystany potencjał, ponieważ przedstawiasz kameralną historię pojedynczej rodziny, jednakże mogą winić moje preferencje związane obecnie ze zbiorowością. Piszę niejasno, nie chcąc ujawniać treści – spoilować.
Dopracowałabym postać boga, gdyż wydaje mi się, że cierpi na tym opis postaci. Może być mgławicowy, lecz próba dookreślenia go w wyobraźni – jakkolwiek, nie zaszkodziłaby, wręcz pomogła w zapisie. :-)
Z tytułem mam i nie mam kłopotu. :p Zmieniłabym go, lecz nie mam w tym momencie pomysłu na jaki. Może cytryny, coś z nimi?
Z drobiazgów zatrzymałam się w następujących momentach, zerknij, lecz nie poprawiaj będąc nieprzekonanym:
,Po pierwsze, nie żadnego boga gówna, tylko zwykłego, pospolitego boga jakich wielu.
Tu chyba coś nie gra, chyba: "zwykły, pospolity bóg"
,Dawał albo szczęście(+,) albo zdrowie,
,Światło latarki zatańczyło jakby na szklanej powierzchni nieruchomych ślepiów. Tak jak zawsze, pojawiło się niepostrzeżenie i bez dźwięku. Wbijało wzrok w ludzi, wyglądając zza rogu lub znad brudnych rur. Czasem stało nieruchomo na środku kanału, czasem kiwało się jak zaspany człowiek w metrze. Mogło czaić się tam od dawna, na długo zanim zostało zauważone.
Jakie ono? Światło latarki czy ślepia?
,Nagle poczuł znacznie wyraźniejszy zapach, jak cuchnąca żyła otulona pospolitym swądem. Zwrócił się w jego kierunku. Dochodził z wąskiego korytarza, który kończył się rozwidleniem na prawo i lewo. Poszedł w tamtym kierunku. Światło tarło o szorstkie ściany i odbijało się od brudnej wody. Swąd stawał się nie do zniesienia.
Prowadzi go zapach/swąd. Mam kłopot z "jak", zapach może być jakiś, do czegoś podobny, ale "jak"? Jak odnosi się do poczuł, do sytuacji, np. jak wtedy gdy…
Kolejna rzecz to tarcie. Tu nie ma – chyba – tarcia, raczej opóźnienie, załamywanie się, wybijanie z grząskiej/lepkiej/pokrytej szlamem. Jednym słowem – pokombinowałabym ze słowem.
,W pewnym momencie splątały mu się nogi i poleciał z krzykiem do tyłu. Usłyszał przyspieszające człapanie, latarka wpadła mu do ścieków, gorączkowo w nich grzebał, w końcu ją chwycił, ale zanim uniósł, coś objęło go w pasie.
Zamarł z przerażenia. Bóg ściskał jego brzuch. Mężczyzna nie odważył się uderzyć. Ale nabrał na tyle przytomności, by użyć latarki.
Bóg obejmował Kwong Minga w pasie, przykładając głowę do jego brzucha. Innymi słowy, przytulał go. Mężczyzna uspokoił oddech. Zdał sobie sprawę, że bóg był drobnej postury, jak dziecko.
Skreślenie – tu bym przyspieszyła i nie uciekała w "pewien moment", gdyż kulminacja. ;-)
Podkreślenie – "ściskał", poszukałabym innego słowa, obrazowania.
,Zobaczył boga w ostatniej kabinie, siedzącego na ziemi i przykrywającego czymś w rodzaju dłoni coś w rodzaju uszu.
Wyobrażenie boga?
,Tkanka znajdująca się pod nią była pękiem w pełni wykształconych i ruchomych ludzkich oczu, połączonych naczyniami jak pęcherzyki płucne.
Pęcherzyki płucne przylegają do siebie i są pokryte siatką naczyń włosowatych, czy o to chodzi?
Podobało misię! Już jesteś w biblio. Trochę do piórka mi brakuje, jednak sama nie wiem, bo naprawdę fajna opowieść, wieloznaczeniowa i wielowątkowa. Trochę warsztat jeszcze kuleje, choć dopracować przecież można, a temat niecodzienny i nieźle ograny.
Aha, nie odczytuję tego jako obyczajówkę, na wschodnich klimatach się nie znam, lecz kontekst mi pasuje.
pzd srd :-)
a
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Cześć Krokusie :) Dzięki za przeczytanie i opisanie wrażeń. Cieszy mnie podwójnie, że opisujesz elementy, na które starałem się zwrócić uwagę przy pisaniu! Zależało mi na wpleceniu wątków fantastycznych naturalnie, bez większej ekspozycji (to umiejętność, którą chyba najbardziej cenię i podziwiam u innych autorów sci-fi/fantasy i której staram się uczyć). Postaci w moim tekście żyją wśród bogów na co dzień, a do tego opisuję zwykłych ludzi, więc sama treść ułatwia “zwyczajność” podejmowania tematów.
Bardzo, bardzo miło mi, że interpretujesz też istotę opowiadania. Zazwyczaj staram się ją kształtować świadomie (chociaż często sam zaczynam ją rozumieć dopiero w połowie pisania). Z drugiej strony nie mam w ogóle ciśnienia, żeby osoby czytające rozumiały ją zgodnie z moją intencją :) (Nie sugeruję, że odczytałeś inaczej niż planowałem. Ale też nie potwierdzam Twojej interpretacji. Śmierć autora)
…a że motyw można zepsuć – zdecydowanie. Koncepcja sama się nie broni, wręcz przeciwnie. Chyba nigdy nie otrzymałem tak negatywnych reakcji (wręcz zażenowania) od przyjaciół przy dzieleniu się pomysłem. Dlatego tym bardziej cieszę się, że czytało się przyjemnie!
Asylum – dziękuję za przeczytanie i za zaproponowanie poprawek. Nie chcę się jakoś bronić, ale zauważasz sporo rzeczy, nad którymi zastanawiałem się przy pisaniu, więc chętnie się odniosę!
W kontekście zbiorowości – zastanawiałem się, czy nie podejść do tematu szerzej, ale ostatecznie wygrała chęć opisania węższego, bardziej kameralnego kontekstu. Czasem próbuję w opowiadaniach zrobić coś z rozmachem, ale to (dla mnie) dużo trudniejsze i lepiej pasujące do dłuższych form.
Postać boga była w oryginale opisana bardzo dokładnie. Im więcej czasu na to poświęcałem, tym mniejszą przyjemność czerpałem z pisania. Tekst robił się bardziej “mój” w złym sensie oraz “ciężki”. Ostatecznie wybrałem uniknięcie opisów i zdanie się na wyobraźnię osób czytających. Stąd Gówniątko ma “coś w rodzaju dłoni”, “coś w rodzaju uszu” itp.
Z tym motylem przypomniałaś mi, że zastanawiałem się nad ostatecznym ukazaniem niespodziewanego piękna Gówniątka. Czegoś w stylu brzydkiego kaczątka, metamorfozy. Powstrzymałem się, bo wydawało mi się to nieco zbyt oklepane, a poza tym piękno Gówniątka jest bardziej subtelne.
Przyznaję, że tytuł nie należy do wyżyn marketingu. Chociaż gdyby tekst nie cieszył się zainteresowaniem, miałbym niegodzącego w samoocenę winowajcę :))
W kontekście poprawek:
Po pierwsze, nie żadnego boga gówna, tylko (do) zwykłego, pospolitego boga jakich wielu.”
To zdanie łączy się z poprzednim, więc wciąż chodzi o “modlenie się do”. Więc dodałem słowo w nawiasie.
,Światło latarki zatańczyło jakby na szklanej powierzchni nieruchomych ślepiów. Tak jak zawsze, pojawiło się niepostrzeżenie i bez dźwięku. Wbijało wzrok w ludzi, wyglądając zza rogu lub znad brudnych rur. Czasem stało nieruchomo na środku kanału, czasem kiwało się jak zaspany człowiek w metrze. Mogło czaić się tam od dawna, na długo zanim zostało zauważone.
Jakie ono? Światło latarki czy ślepia?
… ono – Gówniątko. Chociaż to nieuprawnione, bo nie określiłem jeszcze wtedy imienia boga. Pomyślę jak to zmienić.
,Nagle poczuł znacznie wyraźniejszy zapach, jak cuchnąca żyła otulona pospolitym swądem. Zwrócił się w jego kierunku. Dochodził z wąskiego korytarza, który kończył się rozwidleniem na prawo i lewo. Poszedł w tamtym kierunku. Światło tarło o szorstkie ściany i odbijało się od brudnej wody. Swąd stawał się nie do zniesienia.
Pierwszą część nieco zmieniłem, chociaż światło trze i koniec :) Jak coś pada na szorstką powierzchnię to trze (wiem, że nie, ale niech to będzie metafora).
,
W pewnym momenciesplątały
Racja, zmieniłem.
,Tkanka znajdująca się pod nią była pękiem w pełni wykształconych i ruchomych ludzkich oczu, połączonych naczyniami (krwionośnymi) jak pęcherzyki płucne.
Tak, dokładnie. Dodałem “krwionośne” zamiast “włosowate”, bo to chyba zbyt specjalistyczne słowo jak na język narracji.
Dziękuję jeszcze raz za poświęcenie czasu na przeczytanie, skomentowanie i za poprawki! :)
Miło mi, że się odniosłeś. -:)
Jeśli rozważałeś, oznacza to świadome decyzje, więc ok. Też chyba nie szłabym wprost w „motyla”, gdyż jest istotą tej opowieści. Zaś odnośnie tytułu bardziej niż o marketingu, ktorego nawiasem mówiąc nie cierpię, myślałam o tym, aby nie zdradzać głównego motywu, niespodzianki, nie kierować zawczasu stopu światła w podziemne tunele. :-)
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Hej
Czytałem przy śniadaniu, ale nie było tu nic obrzydliwego albo ja już mam spaczony gust.
Sceneria z Azji to już nic oryginalnego, ale wzmacniasz ją bóstwami, które manifestują się ludziom i to dla mnie najlepszy punkt opowiadania. Warstwa obyczajowa również niezła, choć trochę idzie stereotypami – pomijając kwestię fantastyki, to zakończenie było bardzo łatwo przewidywalne, a motyw męża, którego rodzina próbuje na siłę zmienić, by na koniec zauważyć, że ma rację, już wcześniej spotkałem. Używasz małych dodatków jak cytryny czy medalik na ścianie, które świetnie działają w przecież niezbyt długim tekście i nadają bohaterom nieco głębi.
Masz bardzo dobry styl pisania. Zdania są nie za krótkie, nie za długie. Czyta się lekko i bez dłużyzn, a jednocześnie wszystko jest odpowiednio przedstawione. Tutaj również plus.
Natomiast ogólnie trochę mi tu do TAKa brakuje. Historia nie zainteresowała mnie na tyle, abym czytał z ciekawością, co się wydarzy. Wiem, że to raczej historia o rodzinie, radzeniu sobie z problemami, a gówniątko można by zastąpić czymś innym i osiągnąć podobny efekt uszczęśliwionego syna oraz nagle akceptującej takie życie małżonki. Problem w tym, że nie zostałem zaskoczony ani światem – manifestujący się bogowie to zaledwie tło, z kolei fabuła prowadzi do przewidywalnego rozwiązania. Zatem trochę wahający się, ale jednak głos na NIE ode mnie.
Dzięki i pozdrawiam.
Cześć!
Niby sporo elementów, które mogły mnie kupić, bo Azja, nawiązania mitologiczne, lekkie skręcenie fabuły w stronę bizarro. Niby, a jednak fabuła jako całość nie miała w sobie powiewu świeżości i nie chodzi tu tylko o wiadomy, snujący się za bożkiem zapach. Jak to wypada całościowo? Ta moneta ma dwie strony, bo w sumie ile mogłaby mieć?
Pochwalę za kompozycję i styl, który łatwo wciąga, pozwala nadążyć za rytmem historii i wczuć się w realia opisane w tekście. Dialogi też nie dłużą się i nie pełnią wyłącznie roli infodumpu, a w wybranej konwencji to jednak sztuka. Nie pochwalę za stworzenie czegoś, co w założeniu ma zahaczać solidnie o dziwność i absurd, ale biegnie po mocno utartym torze. Nie ma w tym nic złego, po prostu element zwrotu akcji się nie pojawił, a był silnie wyczekiwany. Gówniątko miało potencjał jeszcze namieszać, a skończyło tylko na byciu nowym członkiem rodziny. Szkoda mi, że nie dostało na to szansy, więc niestety jestem na NIE.
Na koniec uwagi związane z kontekstem azjatyckim, które nie wpływają na moją ocenę całości, ale na odbiór realiów jednak tak. Innymi słowy czepiam się, bo jestem sinolożką i sporo czasu spędziłam w Hongkongu. Po pierwsze ogrody w tym mieście raczej występują tylko daleko na obrzeżach ze względu na brak przestrzeni miejskiej nawet na reklamy czy stoiska uliczne poza wyznaczonym terenem. Po drugie dość dziwne, że mąż zwraca się do żony per “Ai Ling”, gdyż zapisane w ten sposób to imię i nazwisko osoby. Chyba że jej imię to Ailing? W tym kręgu kulturowym po ślubie nie zmienia się nazwisk, stąd moja wątpliwość.
Dzięki za odrobinę dziwności i pozdrawiam.
Dzień dybry,
najpierw poprawki:
– Kwong Ming! Umyj się przed kolacją! – zza ściany dobiegł kobiecy głos
Po pierwsze: Kwong Ming to imię i nazwisko? Jeśli tak, to żona mówiłaby do niego tak oficjalnie? Chyba że w Azji tak się mówi, nie wiem.
Po drugie: w dialogu jeśli po myślniku nie ma czasownika “paszczowego”, powinniśmy zaczynać zdanie z dużej litery.
Mężczyzna westchnął ciężko i zmiął
w dłoniachgazetę.
Wiadomo, że w dłoniach, przecież nie zrobił tego stopami. Chyba że nie ma rąk i już się wprawił w tej sztuce, ale to już daleko idące i przesadzone wnioski.
Wszystko jest dobrze, dopóki coś nie pójdzie źle.
Tautologia.
– Ai Ling rzędzi.
Chyba “zrzędzi”.
– Czy oni spuszczają w kiblu koszulki? – ktoś zaśmiał się z niedowierzaniem.
Hm. Nie byłam jeszcze nigdy w żadnym azjatyckim kraju, ale oglądam mnóstwo vlogów podróżniczych i wielokrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem, że rury kanalizacyjne w Azji są bardzo wąskie, do tego stopnia, że nie można za dużo wrzucać do nich papieru toaletowego, a co dopiero koszulki. Ale może nie wszędzie tak jest…
Ustalili, że wciągną rurę, by odessać materiał blokujący odpływ.
Brakujący przecinek.
Deszcz przestał padać, bóg zślimaczył się z drogi.
Obawiam się, że nie ma takiego słowa.
Kwong Ming zrobił parę kroków do tyłu, potem jeszcze kilka, po czym odwrócił się i pognał tam, gdzie myślał, że znajduje się wyjście. Po kilkunastu metrach stanął i zaświecił latarką za siebie. Bóg prawie go dorwał, zamarł niedaleko, przyczajony i złowrogi. Kwong Ming szedł już tyłem, nie spuszczając go z oczu, ale zaraz potknął się i poleciał z krzykiem do tyłu.
Dużo tych tyłów.
Usłyszał przyspieszające człapanie, latarka wpadła mu z ręki
wypadła
Z podłogi wynurzyły się cienkie jak pajęczynanici
spacja
Historia bardzo mi się podobała. Pomysł, by pisać o bogu gówna, jest dość odważny i to mi imponuje. Uwielbiam oryginalne koncepty, nawet jeśli śmierdzą kałem :P ale mnie też to nie rusza w jakiś sposób. Jadłam śniadanie podczas czytania i był git.
Gdyby opowiadanie nie było już w Bibliotece, dałabym klika :)
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
oidrin
Nie ma w tym nic złego, po prostu element zwrotu akcji się nie pojawił, a był silnie wyczekiwany. Gówniątko miało potencjał jeszcze namieszać, a skończyło tylko na byciu nowym członkiem rodziny.
A to źle?:P Ostatnio chyba dość popularna staje się literatura cozy – z Becky Chambers jako główną przedstawicielką – czyli taka właśnie miła i przytulna. Choć głównie mówię, co słyszałem, sam jeszcze styczności nie miałem aż takiej, jak z klasyką;)
Sam tekst
Ogólnie jakoś bardzo mnie nie przekonało. Chyba mam wrażenie, że warsztatowo jest tak o. W sensie czyta się dobrze, to prawda, ale czasem brakuje mi czegoś więcej. Te opisy masz trochę nieobrazowe – a przynajmniej ja nie mogłem sobie wszystkiego wyobrazić. Gdzieniegdzie mam wrażenie, że mógłbyś je pociągnąć odrobinę dłużej, nawet w tej dość zwięzłej narracji. Czasem też trochę się powtarzasz – najbardziej chyba z bogiem gówna, którego szczególnie lubisz wrzucić na koniec sceny (chyba w połowie scen ostatnie zdanie zawiera go w jakiejś formie:v).
Konstrukcyjnie też jest podobnie. Cała historia niby się spina w całość i gdy skupiasz się na samym sednie, to jest git. Ale gdy nakreślasz to codzienne, takie obyczajowe życie, to tak jakoś mi się rozłazi. Ciągle powraca ten sam temat (boga gówna), a gdy chcesz wrzucić trochę inny temat – myślę tu głównie o niespełnionych ambicjach Kwonga i jego uwiązaniu się w Hong Kongu – to urywasz wątek. Akapity generalnie są krótkie i nie zawsze do końca pasuje mi gdzie je kończysz (w środku akcji), jakbyś na siłę chciał każdy jeden zakończyć jakąś myślą, mocniejszym zdaniem czy czymś takim – imho zupełnie niepotrzebnie.
No ale generalnie jest nawet fajnie:) Przesłanie, osadzenie tego w klimatach japońskich i pomysł na gówniątko mi się podobały. Tak też jak mówi młody pan Krokus, wiesz jednak co chcesz powiedzieć i konsekwentnie realizujesz tąę myśl. Piórkowo będę na NIE, ale doceniam lekturę:)
Слава Україні!
Golodh
Cozy modne, a jakże, ale ta czytelniczka po prostu woli sięgać po coś, co nieco mocniej ryje łeb. Aczkolwiek podoba mi się ta interpretacja “Gówniątka”, znaczy że tekst prowokuje do przemyśleń i dyskusji lożowników.
Jasne:P Też wolę mocniej ryjące, ale że ludzie czytają, to próbuję jakoś wejść i w ten punkt widzenia – a tu od razu mi się cozy nasunęło:P
Ale pewnie będę musiał więcej poczytać, żeby oceniać, co dobre:D
Слава Україні!
Plus za oryginalność. Bóg gówna… Ja nie Ninedin, nigdy o takich stworach nie słyszałam, więc dla mnie powiało świeżością, nawet jeśli zefirek niósł zapach obornika.
Azjatyckie tło też wystarczająco egzotyczne, żeby wybijać się z tłumu.
Jak na mój gust trochę dużo obyczajówki, ale jakoś to łyknęłam. Nawet doceniam podskórny konflikt z teściami. Mam wrażenie, że dobrze pokazałeś ich przekonanie, że żaden facet nie jest wystarczająco dobry dla naszej córeczki i co z tego wynika.
Cytryny. Hmmm. To wręcz symbol świeżości. Chyba większość środków czyszczących ma zapach cytrusowy. Pszipadek?
Ogólnie czytało się ciekawie.
Jestem na TAK, czyli, chociaż z pewnymi wahaniami.
Babska logika rządzi!
Cześć, dobiły mnie obowiązki i nie miałem czasu porządnie przysiąść do komentarzy. Zależy mi, żeby odnieść się do każdego, a nie chcę pompować ich liczby, więc napiszę jeden wielki :)
Cześć Zanais – dziękuję za przeczytanie (przy śniadaniu, pomimo groźby w opisie opowiadania). Twoja interpretacja obyczajowego wątku w opowiadaniu trochę różni się od wymowy, jaką chciałem przekazać. Ale tak jak pisałem wcześniej, nie upieram się, a to, że dzielisz się swoją perspektywą jest dla mnie bardzo bardzo wartościowe.
Jeśli chodzi o język, to opowiadanie jest dla mnie małym eksperymentem z oszczędniejszą formą. Zauważyłem, że w części nawet uznanych książek rozbudowane zdania i skomplikowane formy utrudniały (mi) odbiór tekstu. Denerwowało mnie to podwójnie, bo zauważyłem, że sam tak (co prawda nieumiejętnie) pisałem. Więc w Gówniątku postawiłem na prostotę. Pisząc pomagałem sobie “Piknikiem na skraju drogi”, bo to dla mnie niedościgniony wzór prostego i jednocześnie wyrafinowanego języka.
Przyznaję, że zaskakujący w tym opowiadaniu może być motyw centralny. Poza tym chciałem stworzyć coś spokojniejszego, subtelnego jak płatek wiśni na wietrze ;)
Cześć odrin. Osoby, które znają się na temacie (chyba jakimkolwiek) są zazwyczaj najtrudniejszymi czytelnikami ;) Trochę zaczynam się zastanawiać nad zwrotem akcji – w opowiadaniu raczej rzeczy mielą się w środku, niż rozgrywają w fabule. Być może Gówniątko mogło bardziej namieszać, ale wybrałem inaczej – wybory, wybory. Chociaż przyznam, że świetnie pisało się bizarro, to moje drugie podejście do takiego ‘światotwórstwa’ (pierwsze jest w gatunku sci-fi).
W kontekście czysto kulturowym – zgadzam się z Twoimi uwagami. Ogród miał być krzakami (przyznam, że nieco z lenistwa, bo nie chciałem rozwodzić się nad lokalizacją ołtarzyku). Być może coś pozmieniam i zrobię tam więcej klimatu. W kwestii nazwisk masz rację – jest to błąd, który wynika z niedopatrzenia. Na początku nazwałem małżeństwo Kwong Ming i Ai Ling (pisane jako imię i nazwisko). Dodałem Shoi Minga z nazwiskiem, żeby od razu wytłumaczyło się pokrewieństwo i “tak już zostało”. Więc jest to dziwna rodzina, która mówi do siebie po nazwisku.
Doceniam bardzo insighty prosto z Hong Kongu :) W przyszłym miesiącu wybieram się osobiście (lipiec, masakra). Jeśli chciałabyś podzielić się miejscami/rekomendacjami/wskazówkami to jestem chętny! W każdym razie dziękuję za przeczytanie, jak coś napiszę w chińskich klimatach to zaproszę Cię do bety, hehe.
Cześć HollyHell91. Na początku dajesz konkretne uwagi – pozwól że się odniosę po jednej.
Po pierwsze: Kwong Ming to imię i nazwisko? Jeśli tak, to żona mówiłaby do niego tak oficjalnie? Chyba że w Azji tak się mówi, nie wiem.
Po drugie: w dialogu jeśli po myślniku nie ma czasownika “paszczowego”, powinniśmy zaczynać zdanie z dużej litery.
Azja to spory kontynent, ja się nie nazwę ekspertem żadnego z jej krajów, ale masz rację – imię i nazwisko. Dziwna rodzina, która tak do siebie mówi. Może przechodzą kryzys małżeński i nazwisko to forma budowania dystansu? Jeśli chodzi o “paszczowość” – odgłos dobiegł zza ściany to nie paszczowo? (serio pytam)
Wiadomo, że w dłoniach, przecież nie zrobił tego stopami. Chyba że nie ma rąk i już się wprawił w tej sztuce, ale to już daleko idące i przesadzone wnioski.
Trafna uwaga. Chociaż mi się rytmicznie podobają tam te dłonie. Dorzucę jakiś przymiotnik, żeby uzasadnić dłonie.
Tautologia.
Tak, zamierzona. Celowałem w napisanie początku prostawo.
Chyba “zrzędzi”.
Chyba tak, poprawię :)
Hm. Nie byłam jeszcze nigdy w żadnym azjatyckim kraju, ale oglądam mnóstwo vlogów podróżniczych i wielokrotnie spotkałam się ze stwierdzeniem, że rury kanalizacyjne w Azji są bardzo wąskie, do tego stopnia, że nie można za dużo wrzucać do nich papieru toaletowego, a co dopiero koszulki. Ale może nie wszędzie tak jest…
Nie chcę się wymądrzać, bo nie jestem specjalistą od kanalizacji. Robiąc research do opowiadania widziałem nagrania z takimi komorami. Są to pewnego rodzaju zbiorniki, które pozwalają na większe skupienie odpadów w danym obszarze. Więc nie jest to rura per se. Pomyślałem, że to sensowne, bo akurat ta scena rozgrywa się w zakładzie tekstylnym. A historia za tym jest taka (choć niewspomniana wprost), że zbuntowany pracownik zatkał odpływ ;)
Brakujący przecinek.
Dodam!
Obawiam się, że nie ma takiego słowa.
Popełniłem świadomy neologizm. Zastanawiałem się między zślimaczył, a ześlimaczył.
Dużo tych tyłów.
Pasuje do tematu opowiadania… a tak serio, to grzebałem w tej scenie po poprawkach od Asylum. Musiałem coś namieszać, dzięki za czujność. Dziękuję za przeczytanie podczas śniadania i ogólnie za poświęcony czas i trafne uwagi :)
Cześć Golodh.
A to źle?:P Ostatnio chyba dość popularna staje się literatura cozy – z Becky Chambers jako główną przedstawicielką – czyli taka właśnie miła i przytulna. Choć głównie mówię, co słyszałem, sam jeszcze styczności nie miałem aż takiej, jak z klasyką;)
Chociaż przez Becky Chambers trudno mi przebrnąć, to trochę chodziło o zderzenie rodzinnej tematyki z obrzydliwym tematem (właściwie dla niektórych to tożsame, wow, ale robi się symbolika). Opisy są nieobrazowe, to prawda. Jest to kolejne małe ćwiczenie, bo pisząc wpadałem w rutynę skupiania się głównie na wzroku – więc świadomie starałem się unikać wzrokowych dokładnych opisów. Wrzucałem boga gówna pod koniec sceny, to też celowe, taki callback, niby z zamysłem humorystycznym, ale ocenę egzekucji zostawiam osobom czytającym. Z tym, żeby zakończyć mocniejszą myślą – wiem, do czego się odnosisz. Przyznam, że to narzędzie, którego uczę się używać, więc czasem macham nim trochę jak dziecko zabawką ;)
Dziękuję za przeczytanie i wartościowe wskazówki.
Cześć Finkla. Dziękuję za przeczytanie. Lubię pisać coś nietypowego (pod przynajmniej jednym względem w danym tekście), więc bardzo mi miło, że tak odbierasz opowiadanie. Pasywno-agresywny konflikt z teściami przekazywany ustami wnuczka mnie bardzo śmieszy. Kusiło, żeby wrzucić kilka takich interakcji (nawet była scena projekcyjna, gdzie Kwong Ming nie wytrzymuje i wydziera się staruszkę na plaży), ale ostatecznie zrezygnowałem.
Cytryny. Hmmm. To wręcz symbol świeżości. Chyba większość środków czyszczących ma zapach cytrusowy. Pszipadek?
Nie sondze.
Dziękuję za piórkowe TAK pomimo wahań :)
hejka,
Jeśli chodzi o “paszczowość” – odgłos dobiegł zza ściany to nie paszczowo? (serio pytam)
Zaczynasz od słówka “zza”, więc to “zza” powinno być z dużej litery.
→ Kwong Ming! Umyj się przed kolacją! – Zza ściany dobiegł kobiecy głos.
→ – Kwong Ming! Umyj się przed kolacją! – krzyknęła Ai LIng.
Polecam przypomnieć sobie zasady zapisu dialogów, ja też często tam zaglądam. Wydawałoby się to takie proste.. ;p
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
Arq von Shell zdecydowanie wybierz się na wyspy, żeby zobaczyć cichsze i mniej skażone cywilizacją miejsca: Najlepsza Lamma i ta z osadą Tai O. I koniecznie dla równowagi przejdź się na jakiś targ nocny i do Chunking Mansion, żeby zobaczyć takie piekiełko ścisku i betonu, a przy okazji popróbować przekąsek z całej Azji i nie tylko. Mam nadzieję, że to będzie inspirująca podróż.
Cześć!
Wracam z komentarzem.
Pokazujesz świat, w którym obok ludzi istnieją bogowie – jakaś „lokalna” odmiana pokemonów lub świętych krów – których mieszkańcy darzą jakąś szczególną estymą, przynajmniej tych, których przyjęli za swoich. Wyszło ciekawie, całkiem dalekowschodnio, choć praca bohatera nadaje całości nieco pretensjonalny charakter. Kilka razy gdzieś mi się kołatało po głowie, czy to nie będzie żarcik z oczkiem w stronę bizarro. Niby detal, ale utrudniał skupienie się, bo opko – jak się okazuje – dotyk również cięższej tematyki, do której – imho – fekalia nie najlepiej pasują.
O aspektach kulturowych, zwyczajach i ich oddaniu za wiele nie napiszę, bo na dalekim wschodzie nie byłem i się na tym nie wyznaję (sporo mogło mi tu umknąć). Jedyne, co mi się tu rzuciło, to relacje rodzinne, które wyszły nader „zachodnio”. Wolność słowa i wyboru. Nie widzę tu elementów konfucjańskich ani przesadnie feudalnych, ale może tylko Chińczycy i Koreańczycy, z którymi pracuję, tacy są.
Nie mam spójnej wizji, co chciałeś pokazać poprzez relacje bohatera z gówniątkiem. Często nawiązywałeś do utknięcia w kiepskiej pracy i obgadywania przez ludzi. Czy wybrany bóg jest na to odpowiedzią? Sprzeciwem wobec postawionych oczekiwań?
Samych bogów dobrze pokazujesz w scenie z bogiem-motylem, natomiast nie kupuje dziejącej się w tle rozmowy. Bohater dostaje propozycję od członka rodziny, któremu się lepiej powodzi i odrzuca ją. Woli robić swoje, choć nie pokazujesz ani strachu przed nowym, ani braku kompetencji. Duma, zawiść? U sensownie rozumującego gościa, który ma rodzinę. Nie kupuję.
W końcówce żona – w końcu – akceptuje „boga gówna”. Czy to bardziej forma żartu, czy też zahaczenia o kwestię akceptacji partnera z budzącą wątpliwości pracą? Nie jestem pewien.
Napisane zwięźle i treściwie, forma bardzo przypadła mi do gustu. Mało znaków, dużo treści, nie przynudza ani nie zasypuje czytelnika nadmiarem akcji. Fantastyki niby niewiele, ale umiejętnie ją wplatasz i wykorzystujesz, więc jak najbardziej ok.
Niezły tekst, choć miejscami nie łapałem związków przyczynowo skutkowych, ale może to przez nieznajomość kultury. Piórkowo będę na NIE, bo zbyt wiele kwestii pozostaje dla mnie niejasnych. Nic też jakoś szczególnie nie urzekło mnie w opku, nie wywołało efektu wow.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Z dużym zainteresowaniem przeczytałam liczne komentarze dotyczące opowiadania. Urodziło mi się kilka pytań.
Mówiono mi kiedyś, chociaż nie w aż tak zamierzchłych czasach, z pięć, może osiem lat temu, trochę czytałam, że w chińskich rodzinach wciąż jeszcze członkowie rodziny zwracają się do siebie w sposób „nazwisko i imię”. Jakiego procenta rodzin obecnie dotyczy, na ile postępująca westernizacja i nie tylko to zmieniła – nie wiem? Zdarzają się przypadki, gdy dzieciaki w szkole nie znają imienia swoich rodziców i w domu pytają się ich.
Kanalizacja – nie demonizowałabym jej. Swego czasu był głośny przypadek niemowlęcia spuszczonego w rurach, którego płacz usłyszeli sąsiedzi. Historia z piekła rodem, w tym przypadku dziecko zostało uratowane.
„Paszczowość i niepaszczowość” jest zgrubnym przybliżeniem poprawności w atrybucjach dialogowych. Niewątpliwie warto je znać, lecz nie jest miarą wszechrzeczy. Są czasowniki, ktore mają zmieniają znaczenie w zależności od kontekstu, pięknie wyjaśnił to kiedyś Ślimak Zagłady, co jeśli mamy wypowiedź i czynność innej osoby rozgrywającą się jednocześnie? Sprawa przestaje być jednoznaczna. W wielu książkach spotyka się podobny zapis, podrzucę na szybko jeden link z językowych dylematów, który mam nadzieję zobrazuje sprawę:
Wypowiedź dialogowa, a narracja odnosząca się zachowania osoby mówiącej oraz innej osoby
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Asylum w sumie nie spotkałam się z czymś takim ani w źródłach historycznych ani w życiu. W Chinach, i państwach, gdzie ten język jest jednym z dominujących, pełne imię i nazwisko pada tylko w sytuacjach formalnych, wręcz zwracanie się tak do kogoś z grupy znajomych to jak wołanie u nas po nazwisku kogoś, kto tego nie lubi. Ewentualnie w sytuacji, że się kogoś dyscyplinuje, ale to już kalka z angielskiego wołania obojgiem imion i nazwiskiem w podobnej sytuacji.
Z reguły imię zależy od kontekstu społecznego. Ma się tak zwane “mleczne imię” czyli przezwisko z dzieciństwa, którego potem używają rodzina i przyjaciele. W sytuacjach rodzinnych zwracamy się też do ludzi stopniem pokrewieństwa, w oficjalnych tytułem zawodowym. A kiedy kogoś nie znamy możemy również powiedzieć: bracie-siostro (jeśli są w naszym wieku), ciociu-wujku (jeśli na oko wiek naszych rodziców). Ciekawostka jest taka, że legalne zmienianie nazwisk i imion, bo źle brzmią czy przynoszą nieszczęście często się zdarza. Mam koleżankę, która do wieku 25 lat zrobiła to już 3 razy.
Ale podsumowując, zwracanie się po imieniu jest jak najbardziej tradycyjnie przyjęte w kręgu osób najbliższych i nie jest zapożyczeniem z Zachodu.
Oidrin, lepiej się znasz, więc nie wiem, nie znam też źródeł. W kontaktach biznesowych, takich interkontynentalnych z pewnością masz rację. Poza tym nazwisko, tak jak napisałaś, używane jest najczęściej z połączeniu z funkcją/rolą w kontaktach społecznych. W rodzinie są to skomplikowane związki relacyjne, przezwiska/pseudonimy/inne imiona. Tak, i nazwiska się zmienia i imiona, normalka. :-)
Z drugiej strony pamiętam to, co pamiętam – miałam przyjaciółkę, przedszkole i potem trzecia-czwarta klasa, korespondencję dopóki nie zamarła, bo dorastanie jest skomplikowane – całe to tabu związane z imieniem. Zresztą, dlatego później tak bardzo zafascynowała mnie Le Guin. Z kolei w dorosłych już latach jeden z licznych kumpli robiących interesy w Kraju Środka "rozpłynął" się w nim. Kilka razy potem przyjeżdżał, teraz straciliśmy kontakt. W każdym razie, nigdy potem nie dziwiło mnie, gdy czytałam w książkach, że w rodzinie zwracają się do siebie po nazwisku i imieniu.
Uff, zorientowałam się, że mój komentarz może wyglądać na kontestowanie. Nie jest nim. Spróbowałam dzisiaj zweryfikować po swojemu i jednocześnie zadałam kilku osobom pytania, lecz na ich odpowiedź muszę jeszcze poczekać. Napiszę, gdy odpowiedzą.
To co, znalazłam na prędko:
*str. 59, tabu imienia
* str 63; Good morning China…
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Asylum dzięki za źródła, potwierdzają to, co pisałam wyżej z większą ilością przykładów. :) Daj znać, kiedy będziesz mieć odpowiedź.
Pozdrawiam
Cześć krar85 – dziękuję za przeczytanie i głosowanie. Komentujesz szczegółowe elementy opowiadania i zadajesz bezpośrednio pytania o wymowę scen. Nie jestem pewien, na ile w dobrym guście jest opowiadanie o własnych intencjach. Raczej wykształciłem w sobie podejście, że tekst ma się bronić sam. Też jeśli miałem banalne założenie, a osoby czytające zobaczyły tam coś głębszego, obnażę się ze swoim brakiem wizji… Ale odniosę się, a co tam :)
opko – jak się okazuje – dotyk również cięższej tematyki, do której – imho – fekalia nie najlepiej pasują.
Niepasujące elementy to podstawa tego opowiadania i źródło zabawy podczas pisania. Nie wiem co masz na myśli pisząc o pretensjonalności tematyki kanalizacji. Założenie było przeciwne, dotknąć przyziemnej pracy bez jej gloryfikacji i demonizacji. Być może wybór zawodu jest mało subtelny, ale dobrze mi kontrastował z bogami i z subtelnością akcji.
O aspektach kulturowych, zwyczajach i ich oddaniu za wiele nie napiszę, bo na dalekim wschodzie nie byłem i się na tym nie wyznaję (sporo mogło mi tu umknąć). Jedyne, co mi się tu rzuciło, to relacje rodzinne, które wyszły nader „zachodnio”. Wolność słowa i wyboru. Nie widzę tu elementów konfucjańskich ani przesadnie feudalnych, ale może tylko Chińczycy i Koreańczycy, z którymi pracuję, tacy są.
Sam pracuję z osobami z Hong Kongu (ekspatami i żyjącymi na miejscu). Nie uważam się za eksperta. Miasto doświadczało zachodnich wpływów ze względu na kolonialną historię, a relacje rodzinne (na linii mąż-żona) zainspirowane są historią rodzinną współpracowniczki z Hong Kongu właśnie :)
Nie mam spójnej wizji, co chciałeś pokazać poprzez relacje bohatera z gówniątkiem. Często nawiązywałeś do utknięcia w kiepskiej pracy i obgadywania przez ludzi. Czy wybrany bóg jest na to odpowiedzią? Sprzeciwem wobec postawionych oczekiwań?
W skrócie chodziło mi o wstyd i akceptację. Konflikty Kwong Minga (wewnętrzne i zewnętrzne) nie wynikają z pracy, ale z postawy. Po części postawa jest wynikiem presji społecznej, z drugiej strony niespełnionych ambicji. Kolejnym aspektem jest projekcyjność jego emocji. Na przykład przypisywanie synowi błędnych motywacji. Trochę po buddyjsku rozwiązaniem jest szczera akceptacja. Jeśli jest nieszczera (lub na pokaz, antagonistyczna wobec wrogiego świata, określasz to słowem “sprzeciw”), prowadzi do odwrotnych skutków. Poszczególne aspekty Gówniątka oddają tę wizję.
Samych bogów dobrze pokazujesz w scenie z bogiem-motylem, natomiast nie kupuje dziejącej się w tle rozmowy. Bohater dostaje propozycję od członka rodziny, któremu się lepiej powodzi i odrzuca ją. Woli robić swoje, choć nie pokazujesz ani strachu przed nowym, ani braku kompetencji. Duma, zawiść? U sensownie rozumującego gościa, który ma rodzinę. Nie kupuję.
Ta scena dzieje się już po pierwszej interakcji z Gówniątkiem. W Kwong Mingu zaczyna tlić się nowa świadomość, rozpoczyna się proces samoaktualizacji (nie mam lepszego słowa). Sugeruję tu, że nie chodzi wprost o samą pracę.
Na wierzchu jest protekcjonalność szwagra i nietrafiona chęć pomocy od strony żony. Ogólnie zderzam tu zewnętrzną interwencję vs. faktyczną potrzebę Kwong Minga.
W końcówce żona – w końcu – akceptuje „boga gówna”. Czy to bardziej forma żartu, czy też zahaczenia o kwestię akceptacji partnera z budzącą wątpliwości pracą? Nie jestem pewien.
Żona z otwartymi ramionami przyjmuje zmianę, jaka zadziała się w mężu. On zmienia się, przeformułowując własne położenie, dzięki czemu na nowo formułuje relację z synem, z nią, z Gówniątkiem. To rozegranie głównej osi opowiadania. Do tego pokazanie, że motywacją żony nie jest nakłonienie Kwong Minga do chęci zmiany, ale miłość i ulżenie w jego cierpieniu. Jest tam mini żart w kontekście tego, że żona wie więcej, niż wydaje się głównemu bohaterowi :)
Dzięki jeszcze raz za przeczytanie i głosowanie!
Chociaż przez Becky Chambers trudno mi przebrnąć
A jasne, bo to tak rzuciłem jako najbardziej skrajny przykład cozy;) Twoje jest lżejsze pod tym względem.
to trochę chodziło o zderzenie rodzinnej tematyki z obrzydliwym tematem (właściwie dla niektórych to tożsame, wow, ale robi się symbolika).
No i to moim zdaniem wyszło trochę świeżo:P To znaczy może czegoś tak w historii też zabrakło, albo właśnie w opisie scen, albo jakiegoś pogłębienia relacji – ale sam główny kierunek odbieram pozytywnie:P
Opisy są nieobrazowe, to prawda. Jest to kolejne małe ćwiczenie, bo pisząc wpadałem w rutynę skupiania się głównie na wzroku – więc świadomie starałem się unikać wzrokowych dokładnych opisów.
A to generalnie dobry pomysł, by próbować opisać inne rzeczy – szczególnie gdzieś w kanałach, przy słabym świetle. Natomiast czasem chciałoby się jednak zobaczyć te najważniejsze rzeczy w końcu – nawet gdybyś zafundował to w partiach.
To co ja bym np. spróbował przy bogu gówna, to najpierw opisał zapach plus jakiś niewyraźny opis w tych podziemiach, a potem rzucił drugi, z detalami, jak wychodzą na powierzchnię. No i trochę też nie miałem wrażenia, żeby opisy niewzrokowe były dość sugestywne, żeby to dobrze wynagrodzić.
Ale może bzdury gadam, w każdym razie po prostu kwestia wprawy;)
Powodzenia w każdym razie:)
Слава Україні!
Yo!
Ja tylko na moment, z komentarzem piórkowym, który Ci jestem dłużny z racji nominowania tekstu. Jak już wiesz, piórka nie dostałeś, choć wiele Ci nie zabrakło. Ja byłem na TAK – jakby co ;)
Zagłosowałem na TAK, choć po pierwszych dwóch akapitach byłem na NIE – na przyszłość postaram się nie wydawać wyroków przedwcześnie. No więc te pierwsze dwa akapity mnie nie przekonały – widziałem tutaj jakieś echa brudnego cyberpunku albo dystopii, do tego wulgaryzmy, które zaserwowane już na samym początku nie nastroiły mnie pozytywnie do opowiadania. Pod koniec drugiego fragmentu wprowadziłeś boga gówna, jednocześnie dodając napięcie i niepokój. Skojarzyło mi się to zamieranie z widzianym dawno temu szortem na YT, w którym coś wychodzi z pudełka, ale tylko kiedy na to nie patrzysz, a gdy spojrzysz – zamiera. Tamten szort był całkiem straszny, więc i u Ciebie ten strach mi się udzielił. A potem mnie wessało jak – nie przymierzając – szambo wodę z kibla :D
Relacja pomiędzy bohaterem a członkami jego rodziny jest obyczajowo spójna, nie niesie ze sobą – przynajmniej dla mnie – za wiele przekazu, ale jest w niej coś, co każe mi myśleć o powieściach Murakamiego, o jego bohaterach i tym, jak wewnętrzne światy jego postaci pokazywane są poprzez zewnętrzne działania, z wyczuciem rzeczy ważnych, bez pomijania jednak tych mniej istotnych, które sprawiają, że te postacie są – że tak powiem – “prawdziwe”.
Świat zatłoczonego miasta, upchniętych w nim ludzi, zapchanej kanalizacji i zapchanych ulic okraszasz całą warstwą niesamowitości. I choć skupiasz się na bogu gówna, to mam cały czas wrażenie, że fantastyki temu tekstowi nie przydaje on więcej, niż bóg motyl i pozostałe bóstwa. Może to dlatego, że w opisanym świecie tamte bóstwa, przez Ciebie potraktowane zdawkowo, są tą największą niesamowitością, a bóg gówna to niesmaczny żart i spekulacje. Ta miejska otoczka przywiodła mi tez na myśl “Rzekę bogów” Macleoda – i choć niewiele ma Twoj tekst ze wspomnianą powieścią wspólnego, to na jakimś poziomie w mojej głowie te dwa teksty jakoś ze sobą współgrają.
Kolejna i już chyba ostatnia rzecz, która sprawiła, że zagłosowałem, jak zagłosowałem, to umiejętne połączenie kilku motywów, które zdawałoby się, że są na przeciwległych biegunach, w spójną całość. Obyczajówka rodzinna, zakończona ciepło i przyjemnie wzięła swój początek w wulgarnej dystopii, ciasnej, śmierdzącej i zwiastującej jakiś dramat. Z każda kolejną sceną, którą mi podałeś po tym, jak bohater pierwszy raz pozwolił bogu do siebie podejść, rosła moja chęć zakończenia tej lektury przyjemnym akcentem – nie chciałem dramatu, odrzucenia ojca przez syna i żonę, niezrozumienia dla protagonisty i pałętającego się z nim gówniątka, ostracyzmu społecznego czy czegokolwiek innego. Poszedłeś w konkretną stronę, a ja do samego końca miałem nadzieję, że nie skręcisz nagle, nie zawrócisz, nie walniesz plot twistu, który spieprzy życie Kwong Mingowi. I nie skręciłes, doprowadizłeś fabułę tam, gdzie chciałem, żeby mnie ona doprowadziła. Oczywiście jestem tylko odbiorcą, nie mnie dyktować, co i jak masz pisać, ale ode mnie i mojego nastroju zależy co chcę przeczytać. i kiedy zacząłem czytać, nie chciałem czytać niczego ponurego. W trakcie lektury nie wiedziałem co konkretnie chcę przeczytać. A po lekturze uznałem, że chciałem przeczytać właśnie coś takiego – lepiej tego już nie ujmę ;)
Bardzo udany tekst. Gratuluję.
Pozdrawiam serdecznie
Q
Known some call is air am
Outta Sewer – bardzo dziękuję za ciepłe słowa! Też jak czytam rzeczy (szczególnie o postaciach, na których mi zależy) to mam nadzieję, że nic złego im się nie stanie. Sztampowa metafora, ale Hobbity czasem mogą zostać w Shire :)
Pozdrawiam wszystkich z Hong Kongu!
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)