- Opowiadanie: Simeone - Witamy w Southfall Springs

Witamy w Southfall Springs

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla

Oceny

Witamy w Southfall Springs

 Usły­szaw­szy pu­ka­nie, Geo­r­ge McDon­nell pod­szedł do drzwi jego no­we­go domu. Ile go­dzin temu minął znak z na­pi­sem „Wi­ta­my w So­uth­fall Springs”? Pięć, może sześć? Pa­mię­tał wy­raź­nie ten mo­ment i był prze­ko­na­ny, że nie zmie­ni się to jesz­cze przez dłu­gie lata. W końcu czy można za­po­mnieć pierw­szą prze­pro­wadz­kę w życiu?

 Przed drzwia­mi stał wy­so­ki męż­czy­zna ubra­ny w sztruk­so­we spodnie oraz gra­na­to­wą ko­szu­lę fla­ne­lo­wą. Krót­kie blond włosy za­cze­sa­ne miał do tyłu. Z uśmie­chem na ustach po­wie­dział:

– Witaj są­sie­dzie! – Męż­czy­zna trzy­mał ta­lerz z ciast­ka­mi. – Upie­czo­ne przez moją żonę! – dodał po­da­jąc na­czy­nie są­sia­do­wi. – Tak w ogóle to na­zy­wam się James.

 Geo­r­ge od­sta­wił ta­lerz na bok i podał męż­czyź­nie dłoń.

– Geo­r­ge. Dzię­ku­ję za miłe po­wi­ta­nie.

– To dro­biazg! – James uśmie­chał się ni­czym gwiaz­da fil­mo­wa albo do­mo­krąż­ca. W jego wy­ra­zie twa­rzy było coś nie­szcze­re­go, czego jed­nak Geo­r­ge nie po­tra­fił okre­ślić. – Jak żyje się w So­uth­fall Springs?

– Na razie? Wspa­nia­le. Ale, wiesz, to mój pierw­szy wła­sny dom. Cie­szył­bym się z tego w każ­dej czę­ści świa­ta.

 W holu po­ja­wi­ła się Ash­ley, a tuż za nią Brian.

– Dzień dobry! – krzyk­nął chło­piec.

 Ash­ley po­de­szła do Ja­me­sa.

– Czyż­by był pan na­szym nowym są­sia­dem?

– A pani moją nową są­siad­ką? Na­zy­wam się James. I tak pro­szę się do mnie zwra­cać.

– Ash­ley. Pro­szę wejść do środ­ka, nie bę­dzie­my chyba roz­ma­wiać w progu?

 Geo­r­ge po­sta­wił na stole ciast­ka, a Ash­ley za­pa­rzy­ła każ­de­mu sie­dzą­ce­mu przy okrą­głym stole po fi­li­żan­ce kawy.

– Dzię­ku­ję za waszą go­ścin­ność – po­wie­dział James upi­ja­jąc łyk na­po­ju.

– Nie by­ła­bym sobą, gdy­bym nie przy­ję­ła go­ścia do domu. Poza tym, to my po­win­ni­śmy panu dzię­ko­wać za tak cie­płe po­wi­ta­nie.

– To nic wiel­kie­go. W So­uth­fall Springs je­ste­śmy jak jedna wiel­ka ro­dzi­na. Każdy zna swo­ich są­sia­dów. Mało kto się tutaj za­trzy­mu­je, ale jeśli już mu się zda­rzy… Zo­sta­nie tu na za­wsze. – James wziął jedno z cia­stek i zjadł kil­ko­ma ugry­zie­nia­mi. – Be­ver­ly, to zna­czy moja żona, robi takie co ty­dzień, ale nigdy mi się nie nudzą, wie­cie?

– Są na­praw­dę pysz­ne – za­pew­nił go Geo­r­ge. – Do­da­je do nich jakiś se­kret­ny skład­nik?

– Zga­du­ję, że cu­kier – po­wie­dzia­ła Ash­ley. – Dużo cukru!

– Bingo! – oznaj­mił klasz­cząc w dło­nie James. – Wie­cie co? Po­win­ni­ście wpaść do mnie do domu. Co po­wie­cie na jutro wie­czór? Jest pią­tek, nie pra­cu­je­cie chyba w week­en­dy?

– Pią­tek nam od­po­wia­da – po­wie­dział Geo­r­ge spo­glą­da­jąc na żonę, która ski­nę­ła głową. – Mo­że­my wziąć Bria­na?

– Och tak! Mu­si­cie! Mam synka w po­dob­nym wieku. Ile masz lat? – mó­wiąc to, męż­czy­zna schy­lił się do sto­ją­ce­go obok stołu chłop­ca.

– Sie­dem! – Usły­szał od­po­wiedź.

– Sie­dem! Co za pięk­ny wiek! Mój synek, Billy, ma tyle samo. Myślę, że bę­dzie za­chwy­co­ny nowym ko­le­gą!

 James dopił kawę, po czym po­wie­dział:

– To ja będę już le­cieć. Do zo­ba­cze­nia jutro!

 

***

 

 Geo­r­ge wy­płu­kał wy­peł­nio­ne pastą do zębów usta i przej­rzał się w lu­strze. To bę­dzie dobry dzień – po­my­ślał. W nowej pracy miał za­ra­biać trzy razy wię­cej niż po­przed­nio. I w dodatku ro­biąc do­kład­nie to samo, co wcze­śniej – na­pra­wia­jąc sa­mo­cho­dy. Pełny opty­mi­stycz­nych myśli wy­szedł z ła­zien­ki, aby po­że­gnać się z żoną i synem.

 Gdy zakładał buty, Brian sie­dział po­chy­lo­ny nad miską z płat­ka­mi i cicho mla­skał.

– Po­wo­dze­nia w szko­le! – Oj­ciec po­kle­pał chłop­ca po ple­cach.

– Dzię­ki – po­wie­dział bez prze­ko­na­nia chłopiec, po czym wró­cił do je­dze­nia.

 Geo­r­ge wy­szedł, zo­sta­wia­jąc żonę i syna sa­mych.

– Coś się stało? – spy­ta­ła Ash­ley.

– Nic ta­kie­go.

– To przez prze­pro­wadz­kę? Nie chcesz iść do nowej szko­ły?

– Tro­chę…

 Słoń­ce wpadało do kuch­ni, za­le­wa­jąc pro­mie­nia­mi po­sadz­kę oraz stół.

– Patrz jaki pięk­ny dzień.

– To nie ma zna­cze­nia.

– Na pewno wszy­scy cię po­lu­bią. Lu­dzie cały czas się prze­pro­wa­dza­ją, a i tak znaj­du­ją sobie no­wych ko­le­gów i ko­le­żan­ki. No, kończ już jeść, bo się jesz­cze spóź­nisz.

 Chło­piec za­czął ener­gicz­niej po­ru­szać łyżką, a Ash­ley wy­szła na ze­wnątrz spraw­dzić pocz­tę. Wy­ro­bi­ła sobie ten nawyk przez kilka ostat­nich mie­się­cy ocze­ki­wa­nia na od­po­wiedź od agen­ta nie­ru­cho­mo­ści. W skrzyn­ce zna­la­zła je­dy­nie ulot­kę z re­kla­mą firmy ofe­ru­ją­cej usłu­gę ko­sze­nia trawy oraz nie­wiel­ką bro­szur­kę pod­pi­sa­ną u góry „Ko­ściół świę­te­go Au­ro­re’a”. To chyba ten miej­sco­wy – po­my­śla­ła, po czym za­czę­ła czy­tać po­da­ne niżej in­for­ma­cje:

 Z uwagi na zbli­ża­ją­ce się świę­to Wiel­ka­no­cy, pro­si­my o wspar­cie od wszyst­kich miesz­kań­ców So­uth­fall Springs – za­rów­no wier­nych, jak i tych jesz­cze po­szu­ku­ją­cych drogi ku zba­wie­niu. Jeśli chcesz wy­ka­zać się szcze­gól­ną po­boż­no­ścią i pomóc w nad­cho­dzą­cych oko­licz­no­ściach, mo­żesz zgło­sić się do księ­dza Ber­nar­da na za­kry­stii ko­ścio­ła po każ­dej mszy świę­tej. Pa­mię­taj – liczy się każda pomoc!

 Ash­ley za­bra­ła bro­szu­rę i zgnio­tła ją, aby razem z ulot­ką wrzu­cić do kosza na śmie­ci. Brak ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go był chyba naj­więk­szym pro­ble­mem So­uth­fall Springs, jed­nak jego nie­obec­ność nie dzi­wi­ła jej wcale. Małe mia­stecz­ka w Lu­izja­nie miały więk­sze prio­ry­te­ty, niż do­sto­so­wy­wa­nie się do wszyst­kich re­li­gii świa­ta.

 Kiedy wró­ci­ła, Brian już skoń­czył jeść. Po­cze­ka­ła aż chło­piec spa­ku­je ze­szy­ty i przy­bo­ry do ple­ca­ka, po czym chwy­ci­ła go za rękę i razem wyszli z domu, bo już za chwilę miała rozpocząć się pierwsza lekcja.

 

***

 

 Brian wyszedł ze szko­ły za­chwy­co­ny.

– Mamo, mają naj­więk­sze bo­isko do ba­se­bal­la jakie w życiu wi­dzia­łem! – po­wie­dział, kiedy mi­ja­li ko­lej­ne skrzy­żo­wa­nie.

– To świet­nie – oznaj­mi­ła Ash­ley. – Mó­wi­łam, że się ci spodo­ba.

 W domu zro­bi­ła po­le­wę do cia­sta cze­ko­la­do­we­go, które miała za­miar przy­nieść dla go­spo­da­rzy. Brian nie na­le­gał, aby je spró­bo­wać – za­do­wo­lił się wy­li­za­niem resz­tek z miski.

– Coś jesz­cze cie­ka­we­go wy­da­rzy­ło się w szko­le? – za­py­ta­ła Ash­ley, kiedy przy­go­to­wy­wa­ła ka­nap­ki dla chłop­ca.

– Mie­li­śmy apel – odpowiedział jej syn. Jego cała twarz uma­za­na była cze­ko­la­dą.

– Z ja­kiej oka­zji?

– Zbli­ża­ją­cej się Wiel­ka­no­cy! Ty też lu­bisz to świę­to, dla­te­go wzią­łem ulot­kę. Nie ro­zu­miem wielu słów, ale po­my­śla­łem, że tobie się spodo­ba.

 Brian wy­cią­gnął z ple­ca­ka bro­szur­kę – tę samą, którą Ash­ley wy­rzu­ci­ła rano do śmie­ci.

– Dzię­ku­ję. Ale tutaj nie ob­cho­dzą ta­kiej samej Wiel­ka­no­cy jak my. Nie przy­da mi się to nie­ste­ty. – Ko­bie­ta wrzu­ci­ła kart­kę do kosza.

 Geo­r­ge wró­cił nie­dłu­go póź­niej.

– Jak minął tobie pierw­szy dzień w szko­le? – za­py­tał Bria­na.

 Chło­piec za­czął mówić tacie o wszyst­kim, czego Ash­ley słu­cha­ła przez kilka ostat­nich go­dzin. Pod­czas opo­wie­ści o grze w ba­se­ball, Brian za­czął bie­gać po sa­lo­nie, aby za­de­mon­stro­wać ojcu spo­sób, w jaki zła­pał le­cą­cą piłkę.

 Geo­r­ge uśmie­chał się, słu­cha­jąc o wszyst­kich szkol­nych pe­ry­pe­tiach syna, nie ukazując znużenia nawet przez sekundę.

 Kiedy za­czę­ło się ściem­niać, ro­dzi­na McDon­nel­lów wy­szła na ko­la­cję do są­sia­dów.

– Wi­taj­cie! – przy­wi­tał ich James. – Pro­szę, wejdź­cie. – Spoj­rzał za sie­bie. – Be­ver­ly, Billy, wyjdź­cie już z tej kuch­ni!

 McDon­nel­lo­wie we­szli do sa­lo­nu, któ­re­go cen­tral­nym punk­tem był sze­ro­ki stół, oświe­tlo­ny je­dy­nie przez wi­szą­cą bez­po­śred­nio nad nim lampę. W drzwiach stała Be­ver­ly, rów­nie wy­so­ka, co jej mąż.

– Wi­taj­cie w So­uth­fall Springs! – Ko­bieta po­de­szła do gości, roz­kła­da­jąc sze­ro­ko ręce. – Zdą­ży­li­ście się już za­ko­chać w na­szym pięk­nym mia­stecz­ku?

– Tro­chę – po­wie­dział Geo­r­ge. – Myślę, że Brian jest za­chwy­co­ny.

– Och, z pew­no­ścią jest. Już wi­dzia­łeś się z Bil­lym, praw­da?

 Chło­piec po­ki­wał głową.

– A gdzie on teraz jest? – za­py­tał James.

– Po­szedł do to­a­le­ty – po­wie­dzia­ła Be­ver­ly. – Pójdę przy­nieść przy­staw­ki. Widzę, że przy­nio­słaś cia­sto. Jak się na­zy­wasz?

– Ash­ley.

– Mogę je scho­wać do lo­dów­ki, Ash­ley?

– Tak, jasne. Za­nio­sę je.

 Geo­r­ge usiadł przy stole, James schy­lił się, aby wyjąć scho­wa­ne w barku pod te­le­wi­zo­rem wino i whi­sky.

 Be­ver­ly przy­szła z pół­mi­skiem pach­ną­cym jak woda z oce­anu. Po­sta­wi­ła go na środ­ku stołu.

– Ostry­gi – po­wie­dzia­ła. – Naj­lep­sze jakie mo­że­cie zjeść w Lu­izja­nie. Świe­żo ło­wio­ne.

 Geo­r­ge na­ło­żył kilka na ta­lerz, cho­ciaż nie prze­pa­dał za ostry­ga­mi. Nie zwra­cał nawet uwagi na to, co jadł, w pełni po­chło­nę­ła go roz­mo­wa na temat życia w So­uth­fall Springs, którą pro­wa­dził z Ja­me­sem. Ash­ley po­my­śla­ła, że dawno nie sły­sza­ła, aby jej mąż tak czę­sto się śmiał. Po­dob­nie za­cho­wy­wał się Brian, który bawił się na dy­wa­nie razem z Bil­lym.

– Spę­dza­cie tutaj Wiel­ka­noc? – Be­ver­ly na­chy­li­ła się do Ash­ley.

– Ra­czej tak. Ale w tro­chę inny spo­sób niż wy. – Ko­bie­ta po­pra­wi­ła włosy. – Wi­dzia­łam bro­szur­kę.

– Och tak, pełno ich tu teraz. W razie czego, nasze drzwi stoją otwo­rem. Mo­że­my świę­to­wać razem, nasza Wiel­ka­noc nie różni się zbyt­nio od ka­to­lic­kiej.

– Skąd… Skąd wiesz, że je­stem ka­to­licz­ką?

– Prze­czu­cie – po­wie­dzia­ła Be­ver­ly. – Tak swoją drogą, to uwa­żam, że jed­nak po­win­naś spró­bo­wać pójść do tu­tej­sze­go ko­ścio­ła.

– Zga­dzam się! – James pod­ła­pał temat roz­mo­wy i po­ka­zał pal­cem na żonę. – Cał­ko­wi­cie! Po­win­ni­ście się tam wy­brać, nawet jeśli was to nie in­te­re­su­je. To wła­śnie tam toczy się całe życie to­wa­rzy­skie w So­uth­fall Springs.

– I wszy­scy tutaj są jednego wyznania? – za­py­ta­ła Ash­ley.

– Pra­wie. Są oczy­wi­ście wy­jąt­ki i jeśli komuś nie po­do­ba się nasza wiara, to nie na­ma­wia­my. Nie­mniej, myślę, że nie ma nic złego w przej­ściu się raz, aby zo­ba­czyć jak to wy­glą­da.

– Za­sta­no­wi­my się nad tym – po­wie­dział Geo­r­ge, spo­glą­da­jąc na Ash­ley, tak jakby chciał bez słów zro­zu­mieć, czy taka od­po­wiedź ją usa­tys­fak­cjo­no­wa­ła. – Ja je­stem nie­wie­rzą­cy, więc w sumie wszyst­ko mi jedno…

 Be­ver­ly spoj­rza­ła na puste naczynię i po­bie­gła do kuch­ni po dru­gie danie.

 Na stole po­ja­wił się ta­lerz z ko­tle­ci­ka­mi z ja­gnię­ci­ny, a tuż obok pół­mi­sek ze sma­żo­ny­mi wa­rzy­wa­mi. Nad mię­sem nadal uno­si­ła się para.

– To wy­glą­da na­praw­dę prze­pysz­nie – po­wie­dzia­ła Ash­ley spo­glą­da­jąc na go­spo­da­rzy. – Ale, prze­pra­szam, nie­ste­ty nie mogę tego zjeść.

– Dla­cze­go? – za­py­tał James.

– Dzi­siaj jest pią­tek.

– No i?

– Jak już mó­wi­łam, je­stem ka­to­licz­ką.

– Takie są za­sa­dy tej wiary – po­wie­dział Geo­r­ge. – Ale chyba nic się nie sta­nie, jeśli, w dro­dze wy­jąt­ku, zjesz tro­chę mięsa, co Ash­ley?

 Ko­bie­ta skry­ła swój gniew za ner­wo­wym uśmie­chem. Nie mogła tego zro­bić, nie umie­ra­ła prze­cież z głodu. Naja­dła się ostry­ga­mi. Wie­dzia­ła jed­nak, że Geo­r­ge gnie­wał­by się na nią póź­niej, na­zwał jej za­cho­wa­nie sło­wem, któ­re­go nie znosi – fo­chem lub, jesz­cze mniej przez nią lu­bia­nym, „głu­pim wy­my­słem”. Dla­te­go po­wie­dzia­ła je­dy­nie:

– Nic się nie sta­nie.

 I za­czę­ła jeść.

– Brian, chodź do stołu! – po­wie­dział Geo­r­ge wy­chy­la­jąc się, aby zo­ba­czyć czy sie­dzą­cy na końcu po­ko­ju syn go sły­szy.

 Oka­za­ło się, że wcale go tam nie było.

– Pew­nie po­szedł gdzieś z Bil­lym – po­wie­dział James. – Po­szu­kam ich.

 

***

 

– Co jest tam na górze?

– Coś nie­sa­mo­wi­te­go. – W chwi­li, w któ­rej Billy wypowiadał te słowa jego oczy lśni­ły ni­czym pro­mie­nie sło­necz­ne od­bi­ja­ją­ce się od tafli je­zio­ra. – Ale nie mogę o tym mówić za dużo, bo ina­czej tata się zde­ner­wu­je.

 Na końcu ko­ry­ta­rza, do któ­re­go pro­wa­dzi­ły scho­dy, znaj­do­wa­ły się uchy­lo­ne drzwi. Przez szpar­kę na pod­ło­gę wy­le­wa­ło się mocne, ja­sno­nie­bie­skie świa­tło, które bar­dziej pa­so­wa­ło­by do biura lub szpi­ta­la, a nie do przy­tul­ne­go domu.

– Wcho­dzi­my – po­wie­dział Billy wy­ko­nu­jąc pierw­szy krok.

 Brian ru­szył za nim, jed­nak gdy zna­lazł się na scho­dach, usły­szał zdu­szo­ny krzyk i przez chwi­lę na pod­ło­dze ko­ry­ta­rza po­ja­wił się cień ko­bie­ty. Chło­piec ze­sko­czył na dół w tym samym mo­men­cie, w któ­rym zza rogu wy­ło­nił się James.

– Co tam ro­bisz?! – wy­darł się na syna.

 Billy od­wró­cił się, blask w jego oczach zgasł.

– Chyba ci już po­wta­rza­łem wiele razy, że na górę nie ma wstę­pu!

 Męż­czy­zna zdecydowanie stą­pał po ziemi ni­czym ol­brzym.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział chło­piec wpa­tru­jąc się w pod­ło­gę.

– Chcia­łeś tam za­cią­gnąć two­je­go no­we­go ko­le­gę, co? – James chwy­cił Billy’ego za ramię i ścią­gnął go na dół, po czym ude­rzył go po po­ty­li­cy otwar­tą dło­nią.

 Billy za­czął pła­kać, szloch nie był gło­śny, brzmiał, jakby pró­bo­wał go po­wstrzy­mać, stłu­mić.

– No już, prze­proś.

– Prze­pro­si­łem!

– To w takim razie zrób to jesz­cze raz.

– Prze­pra­szam!

 James pu­ścił chłop­ca.

– Żeby to było ostat­ni raz. – Męż­czy­zna po­gro­ził mu pal­cem. – Chodź na ko­la­cję.

 James, Brian oraz Billy za­sie­dli do stołu. Ash­ley skoń­czy­ła prze­żu­wać ka­wa­łek mięsa i spy­ta­ła:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Do kogo jest to py­ta­nie? – Geo­r­ge spoj­rzał na żonę.

– Do Billy’ego przede wszyst­kim. Sły­sza­łam, że pła­cze, dla­te­go pytam, czy nic po­waż­ne­go się nie stało.

– To nic ta­kie­go. Tylko chwi­lo­we nie­po­ro­zu­mie­nie. – James napił się whi­sky. – Jak sma­ku­je wam ko­la­cja?

– Jest wspa­nia­ła – po­wie­dział Geo­r­ge. – Bar­dzo do­brze się u was bawię.

– Tak wła­śnie po­win­no być. – Be­ver­ly pod­nio­sła kie­li­szek wina. – Pra­wie bym za­po­mnia­ła… Mu­si­my wznieść toast za na­szych no­wych są­sia­dów!

– Za no­wych są­sia­dów! – po­wtó­rzył James.

 Kie­lisz­ki po­szły w górę. Kiedy Ash­ley uno­si­ła swój, usły­sza­ła dźwięk do­cho­dzą­cy z góry – mia­ro­wy stu­kot, jakby ktoś ude­rzał pię­ścia­mi o pod­ło­gę. Ko­bie­ta za­czę­ła łą­czyć fakty – James nie po­zwo­lił wejść Billy’emu na górę. Był o to zły. Ude­rzył go? Tak jej się wy­da­wa­ło.

 Stwier­dzi­ła, że musi to spraw­dzić.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła. – Gdzie mogę zna­leźć to­a­le­tę?

– Jest na końcu ko­ry­ta­rza – po­in­for­mo­wał ją James. – Na­prze­ciw kuch­ni.

 Nie mogła być na dru­gim pię­trze? – po­my­śla­ła idąc do wska­za­ne­go przez go­spo­da­rza po­miesz­cze­nia. Za­pa­li­ła świa­tło, aby ła­zien­ka wy­glą­da­ła na za­ję­tą, po czym we­szła na górę. Scho­dy trzesz­cza­ły przy każ­dym kroku, jed­nak do­mow­ni­cy nie zwró­ci­li na to uwagi. Z sa­lo­nu sły­chać było gło­śne roz­mo­wy i gwał­tow­ne śmie­chy.

 Ash­ley przez parę mie­się­cy żyła na ulicy, po tym jak wpa­dła w uza­leż­nie­nie od am­fe­ta­mi­ny. Cho­ciaż nie ży­czy­ła­by ni­ko­mu ta­kie­go losu, to uwa­ża­ła takie do­świad­cze­nie za bar­dzo po­ucza­ją­ce. Nawet teraz, lata po po­rzu­ce­niu na­ło­gu, pa­mię­ta­ła, aby nie igno­ro­wać swo­je­go in­stynk­tu. A in­stynkt pod­po­wia­dał jej, że w domu Ja­me­sa i Be­ver­ly dzie­je się coś dziw­ne­go.

 Drzwi na końcu ko­ry­ta­rza były otwar­te na oścież. Ash­ley obej­rza­ła się, nikt za nią nie po­dą­żał. Mocne, ośle­pia­ją­ce świa­tło ku­si­ło, jed­nak ko­bie­ta nie za­mie­rza­ła wejść do po­miesz­cze­nia z cie­ka­wo­ści. Taki powód byłby zbyt try­wial­ny, aby uza­sad­nić wtar­gnię­cie. To nie­po­kój, który czuła, prze­ko­nał ją, aby po­dą­żyć za od­gło­sa­mi. Te chwi­lo­wo uci­chły, jakby oso­bie w po­ko­ju za­bra­kło tchu.

 Ale czy oni na­praw­dę mogli tutaj kogoś wię­zić? – za­sta­no­wi­ła się Ash­ley. Po­strze­ga­ła Ja­me­sa oraz Be­ver­ly jako ludzi in­te­li­gent­nych, dla­cze­go więc mie­li­by dać się zła­pać w tak pro­sty spo­sób? Po­win­ni ukryć po­rwa­ne­go w szczel­nie za­mknię­tej piw­ni­cy, za­miast w po­ko­ju nad sa­lo­nem, do tego w cza­sie ko­la­cji z go­ść­mi. Coś się nie zga­dza­ło i Ash­ley chcia­ła od­kryć, co do­kład­nie.

 Zaj­rza­ła do środ­ka. Na pod­ło­dze le­ża­ła naga ko­bie­ta z twa­rzą zwró­co­ną ku ziemi. Jej ciało było blade i chude, a włosy rzad­kie jak u osoby cho­rej na no­wo­twór. Za­wie­szo­na na sto­ja­ku kro­plów­ka zo­sta­ła opróż­nio­na, rurki zwi­sa­ły z ciała ko­bie­ty. Ash­ley wyj­rza­ła na ko­ry­tarz. Jesz­cze się nie zo­rien­to­wa­li – po­my­śla­ła. Chwy­ci­ła ko­bie­tę za barki i po­trzą­snę­ła nią.

– Czy pani mnie sły­szy? – za­py­ta­ła szep­tem.

 Ciało było zimne i nie­ru­cho­me, jakby na­le­ża­ło do trupa. Ash­ley od­wró­ci­ła je, aby spraw­dzić, czy roz­po­zna bladą ko­bie­tę. Twarz wy­da­wa­ła się zna­jo­ma, ale i tak chwi­lę za­ję­ło jej po­ję­cie, gdzie wi­dzia­ła ją wcze­śniej. Kolor tę­czó­wek był inny, owło­sie­nie zbyt skąpe, a zęby nie­wy­ro­słe, jed­nak Ash­ley udało się zro­zu­mieć, że wpa­tru­je się we wła­sną twarz.

 Pu­ści­ła ciało. Ko­bie­ta upa­dła z hu­kiem na zie­mię i nawet nie otwo­rzy­ła oczu.

– Coś się stało? Ash­ley, po­la­złaś na górę? – James znaj­do­wał się już na scho­dach. – Ash­ley! – Od­głos kro­ków był coraz gło­śniej­szy. – Och, nie Ash­ley… Nie po­win­naś tego zo­ba­czyć w tej chwi­li. Nie w tej chwi­li…

 

***

 

 Rano Ash­ley obu­dzi­ło bicie dzwo­nów. Gło­śniej się nie dało? – po­my­śla­ła za­kry­wa­jąc uszy po­dusz­ką. Miała wra­że­nie, że dźwięk roz­brzmie­wał w jej gło­wie. Na­chy­li­ła się do męża, jed­nak ten jesz­cze spał. Uca­ło­wa­ła go w po­li­czek, przez chwi­lę wy­da­wa­ło jej się, że Geo­r­ge się uśmiech­nął.

 Wsta­ła i po­szła do kuch­ni, gdzie przy­go­to­wa­ła sobie fi­li­żan­kę kawy oraz ja­jecz­ni­cę. Z go­to­wym śnia­da­niem usia­dła na ka­na­pie i włą­czy­ła te­le­wi­zor. „Brak sy­gna­łu” – taki ko­mu­ni­kat po­ja­wił się na ekra­nie. Kom­plet­nie o tym za­po­mnia­ła, po­mi­mo że wczo­raj po za­ku­pach Geo­r­ge na­rze­kał przez dobrą go­dzi­nę na to, że te­le­wi­zor nie dzia­ła, tak jakby Ash­ley była w sta­nie to na­pra­wić. Mogę zjeść w ciszy – po­my­śla­ła. Gdy do­pi­ja­ła kawę do sa­lo­nu wszedł jej mąż.

– Faj­nie było wczo­raj u White’ów, co? – po­wie­dział dra­piąc się po ple­cach.

– Po­do­ba­ło mi się. Poza… Poza tym in­cy­den­tem. My­ślisz, że zro­bi­łam z sie­bie wa­riat­kę?

– Nie. – Geo­r­ge usiadł obok żony. – To nic ta­kie­go. Każ­de­mu zda­rza się za dużo wypić. Poza tym nie wy­glą­da­li na ura­żo­nych.

– Ale ja nie piłam tak dużo. Może ze trzy kie­lisz­ki…

– Chyba po pro­stu nie masz moc­nej głowy. Nie przej­mo­wał­bym się czymś takim. Do­brze, że zrzy­ga­łaś się do kibla a nie na, no nie wiem, dywan…

– Tak, racja – po­wie­dzia­ła Ash­ley, po czym na­pi­ła się kawy. – Mu­si­my zro­bić ja­kieś za­ku­py. Je­dzie­my wszy­scy czy mam zo­stać z Bria­nem?

 

***

 

 Wie­czo­rem Ash­ley za­dzwo­ni­ła do jej naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la, Ste­ve­na. Wy­bra­ła od­po­wied­ni numer na tar­czy te­le­fo­nu sta­cjo­nar­ne­go i od­wie­si­ła słu­chaw­kę po tym, jak nikt nie ode­brał. Po chwi­li na­my­słu pod­nio­sła ją i spró­bo­wa­ła jesz­cze raz, po­now­nie bez skut­ku.

 Geo­r­ge wszedł do przed­po­ko­ju i schy­lił się, aby za­wią­zać buty.

– Czy ten te­le­fon w ogóle dzia­ła? Pró­bo­wa­łeś z niego za­dzwo­nić? – za­py­ta­ła Ash­ley. – Gdzie się w ogóle wy­bie­rasz?

– Idę z Ja­me­sem na piwo. A te­le­fon nie dzia­ła. Zajmę się tym póź­niej – po­wie­dział jej mąż, po czym za­ło­żył czar­ną kurt­kę.

– W po­rząd­ku, tylko weź klu­cze. Chcę się dzi­siaj wcze­śnie po­ło­żyć.

 Geo­r­ge po­kle­pał dło­nią po kie­sze­ni je­an­sów, aby po­ka­zać, gdzie trzy­ma klu­cze.

– I tak wrócę nie­dłu­go – po­wie­dział, po czym wy­szedł.

 Ash­ley po­szła na górę, aby wyjąć z szafy pi­ża­mę i ręcz­nik. Pla­no­wa­ła zro­bić sobie długą ką­piel.

– Mamo, nudzę się! – krzyk­nął Brian, gdy mi­ja­ła jego pokój. Leżał na łóżku wpa­trzo­ny w sufit.

– To idź spać – po­wie­dzia­ła. – Chcę mieć chwi­lę spo­ko­ju.

 Wró­ci­ła na dół i we­szła do ła­zien­ki. Od­krę­ci­ła kurek i za­czę­ła się roz­bie­rać. Nad umy­wal­ką, pro­sto­pa­dle do wanny, wi­sia­ło opra­wio­ne w białą ramkę lu­stro. Ash­ley pa­trzy­ła na nie, gdy zdej­mo­wa­ła kol­czy­ki. Coś w jej oczach ule­gło zmia­nie, cho­ciaż nie była pewna co. Opar­ła ręce o umywalkę, aby nie upaść przy wy­chy­la­niu się do przo­du. Teraz jej twarz znaj­do­wa­ła się kilka cen­ty­me­trów od lu­stra.

 Kąty ro­gó­wek były za­czer­wie­nio­ne, żyłki wy­glą­da­ły jak ga­łę­zie roz­ra­sta­ją­ce się od ko­na­ra drze­wa. Jed­nak nie to przy­ku­ło uwagę ko­bie­ty. Kolor tę­czów­ki się zmie­nił. Oczy, za­miast zie­lo­ne, były nie­bie­skie.

 To na pewno kwe­stia świa­tła – po­my­śla­ła Ash­ley, jed­nak nie­waż­ne pod jakim kątem pa­trzy­ła na oczy, te za­wsze były nie­bie­skie. Geo­r­ge tego nie za­uwa­żył, dla­cze­go więc miała być to praw­da? – za­sta­no­wi­ła się. We­szła do wanny, uznaw­szy, że mu­sia­ła paść ofia­rą ja­kie­goś złu­dze­nia wy­wo­ła­ne­go zmę­cze­niem.

 Miała teraz czas na re­laks. W sumie cie­szy­ła się wyj­ściem Geo­r­ge’a. On miał chwi­lę dla sie­bie, ona rów­nież.

 Wzię­ła głę­bo­ki od­dech, za­tka­ła nos i za­nu­rzy­ła głowę w wo­dzie. Lu­bi­ła spraw­dzać, ile po­tra­fi wy­trzy­mać bez od­dy­cha­nia. Jej re­kord wy­no­sił pół­to­rej mi­nu­ty. Była prze­ko­na, że gdyby mu­sia­ła, wy­trzy­ma­ła­by wię­cej, jed­nak będąc w ła­zien­ce nie miała ta­kiej po­trze­by.

 Mi­nę­ło dzie­sięć se­kund. Ash­ley po­czu­ła pie­cze­nie w płu­cach, jakby ktoś po­sta­no­wił przyłożyć jej do piersi żelazko. Nie mogła już dłu­żej wy­trzy­mać, z każdą mi­li­se­kun­dą ból i po­trze­ba zła­pa­nia od­de­chu na­ra­sta­ły. Wy­nu­rzy­ła się z wody tak gwał­tow­nie, że ochla­pa­ła wodą pod­ło­gę.

 Coś było nie tak. Nawet bez sta­ra­nia się po­tra­fi­ła wy­trzy­mać pod wodą przy­naj­mniej pół mi­nu­ty. Po­sie­dzia­ła jesz­cze w wan­nie kilka minut, po czym wy­szła. I tak było już zmę­czo­na. Sen do­brze mi zrobi – po­my­śla­ła.

 Za­ło­ży­ła pi­ża­mę i po­ło­ży­ła Bria­na do łóżka. Potem wró­ci­ła do sy­pial­ni i usnę­ła pa­trząc na ta­pe­tę na­prze­ciw­ko łóżka.

 Ból klat­ki pier­sio­wej się zmniej­szył, ale nie znik­nął.

 

***

 

 W nie­dzie­lę Geo­r­ge wstał przed Ash­ley. Chciał zdą­żyć do ko­ścio­ła na ósmą. Sam nie wie­rzył, że bę­dzie brał w tym udział, ale w sumie, czemu nie? Miał na­dzie­ję po­znać jak naj­wię­cej miesz­kań­ców So­uth­fall Springs. Obu­dził więc Bria­na. En­tu­zjazm chłop­ca był nie mniej­szy niż jego ojca. Billy mówił o ko­ście­le świę­te­go Au­ro­re’a na okrą­gło, po­dob­nie jak wszyst­kie inne dzie­ci w szko­le.

 Ash­ley obu­dzi­ła się nie­dłu­go póź­niej. Zdzi­wi­ła się bra­kiem Geo­r­ge’a, zwy­kle to ona wsta­wa­ła pierw­sza. Sie­dział on przy stole w kuch­ni. Za­ło­żył naj­lep­sze ubra­nia, jakie udało mu się zna­leźć w sza­fie – białą ko­szu­lę, kon­tra­stu­ją­cy z nią krwi­sto czer­wo­ny kra­wat oraz czar­ne pół­bu­ty, które wła­śnie po­le­ro­wał.

– Gdzie się tak wy­stro­iłeś?

– Do ko­ścio­ła. Idę z Bria­nem.

 Geo­r­ge spoj­rzał na żonę tylko przez chwi­lę, po czym wró­cił do czysz­cze­nia butów.

– Ty? – Ash­ley wy­ba­łu­szy­ła oczy.

– No cóż, James zro­bił coś, czego tobie się nie udało od kiedy się po­zna­li­śmy. Na­wró­cić mnie.

– Wiesz, nie mam nic prze­ciw­ko, ale…

– Ale?

– Brian po­wi­nien zo­stać w domu. Idąc na taką mszę po­peł­nia wiel­ki grzech.

– To tylko dziec­ko. – Geo­r­ge po­ka­zał na Bria­na. – Może robić, co mu się żyw­nie po­do­ba. A on chce iść.

– Taka jest praw­da, Brian? – Ash­ley na­chy­li­ła się do syna.

– Tak! – Chło­piec uśmiech­nął się.

– Ale on był ochrzczo­ny…

– To nie jest żadna prze­szko­da. Poza tym, Brian nie myśli o tym w ten spo­sób. On po pro­stu chce spo­tkać się z Bil­lym.

– To niech zrobi to gdzie­kol­wiek in­dziej!

– Wiesz co, Ash­ley? Wcale nie py­ta­łem cię o zda­nie.

 Geo­r­ge za­ło­żył buty i chwy­cił chłop­ca za rękę.

– Idzie­my – po­wie­dział.

 Ash­ley wal­nę­ła pię­ścią w stół, ale mąż z synem nie wró­ci­li. Co mogła zro­bić? To było ich życie. Ko­bie­ta skar­ci­ła się w my­ślach za to, że dała się opa­no­wać bez­pod­staw­nej zło­ści.

 Miała je­dy­nie na­dzie­ję, że Brian jesz­cze kie­dyś zmie­ni zda­nie.

 

***

 

– Chcia­łaś mieć tutaj pracę, co nie? – za­py­tał przy obie­dzie Geo­r­ge.

 Ash­ley przy­tak­nę­ła.

– Zna­la­złem kogoś, kto po­trze­bu­je opie­kun­ki do dziec­ka. Roz­ma­wia­łem z takim fa­ce­tem w ko­ście­le, Da­nie­lem McDe­ere’em, wpro­wa­dził się do So­uth­fall Springs parę lat temu i mówił, że bar­dzo mu się tu po­do­ba. Ma małą córkę, nie wiem ile ona ma lat. Ze trzy, może czte­ry? W każ­dym razie szuka kogoś, kto mógł­by się nią zająć. Pa­su­je ci taka praca?

– Pa­su­je.

– Tak też mu od­po­wie­dzia­łem. Bę­dziesz mogła za­cząć od jutra, jeśli tylko chcesz.

– Za­cznę od jutra. – Ash­ley chwy­ci­ła Geo­r­ge’a za ręce i na­chy­li­ła się do niego. – Dzię­ku­ję.

– Nie ma za co. James miał rację, mó­wiąc, że w ko­ście­le można po­znać wszyst­kich z So­uth­fall Springs.

 Nawet nie zwró­cił uwagi na kolor oczu, choć wpa­try­wa­ła się w swo­je­go męża jesz­cze przez kilka se­kund, on jed­nak wró­cił do je­dze­nia, tak jakby w jej ciele nie za­szła żadna zmia­na. Bo może nie za­szła – po­my­śla­ła wstaw­szy, aby odło­żyć ta­lerz do zlewu.

 Geo­r­ge spę­dził wie­czór leżąc w wan­nie. Ash­ley w tym cza­sie sie­dzia­ła na ka­na­pie i czy­ta­ła książ­kę, którą ku­pi­ła na wczo­raj­szych za­ku­pach. Z każdą stro­ną coraz bar­dziej ża­ło­wa­ła wy­da­nych w ten spo­sób pie­nię­dzy.

 Odło­ży­ła książ­kę na sto­lik ka­wo­wy i stwier­dzi­ła, że pój­dzie do kuch­ni jesz­cze coś zjeść. Co praw­da ko­la­cja była już ponad go­dzi­nę temu, ale brzuch do­ma­gał się prze­ką­ski. Uzna­ła, że le­piej słu­chać wła­sne­go ciała i wy­szła z sa­lo­nu.

 Ko­ry­tarz oświe­tlo­ny był świa­tłem do­bie­ga­ją­cym z kuch­ni. Dziw­ne – po­my­śla­ła Ash­ley – wy­da­wa­ło mi się, że je ga­si­łam. Nagle z po­miesz­cze­nia dało się usły­szeć nie­po­ko­ją­cy syk, brzmią­cy jak stłu­mio­ny okrzyk bólu. Ko­bie­ta przy­spie­szy­ła i zaj­rza­ła do środ­ka.

– Geo­r­ge, to ty? My­śla­łam, że je­steś…

 W kuch­ni nie było Geo­r­ge’a, bo ten dalej się kąpał, czego nie­zbi­tym do­wo­dem był śpiew do­cho­dzą­cy z końca ko­ry­ta­rza. Na po­de­ście, tuż przy desce do kro­je­nia, stał Brian. W ręku trzy­mał naj­ostrzej­szy nóż Ash­ley oraz wła­sny, od­kro­jo­ny palec.

 Więk­szość krwi ska­py­wa­ła na deskę do kro­je­nia. Oko­licz­no­ści zda­rze­nia wska­zy­wa­ły na nie­szczę­śli­wy wy­pa­dek, jed­nak chło­piec nie krzy­czał z bólu, a z jego twa­rzy ani na chwi­lę nie zni­kał uśmiech. Wy­glą­dał na za­do­wo­lo­ne­go, może nawet dum­ne­go z osią­gnię­cia. Trzy­mał palec, ni­czym tro­feum, które do­stał w nagrodę.

 Ash­ley przy­trzy­ma­ła się uchwy­tu lo­dów­ki, bo bała się, że za chwi­lę ze­mdle­je. Wy­bu­chła pła­czem, gdy po­wo­li po­de­szła do syna. Przy­tu­li­ła go i po­wie­dzia­ła, że musi opa­trzeć ranę.

– Co się stało? – spy­ta­ła, gdy obej­mo­wa­ła go rę­ko­ma.

– Ksiądz Ber­nard po­wie­dział, że mamy od­po­tu… od­pok­tu… od­po­ku­to­wać!

– Co…? To nie ma… To nie ma sensu… To ten ksiądz z tego ko­ścio­ła, gdzie dzi­siaj byłeś z tatą?

– Tak!

 Ash­ley pu­ści­ła Bria­na i sta­nę­ła na krze­śle, aby się­gnąć do naj­wy­żej ku­chen­nej półki. Wy­ję­ła z niej białą ap­tecz­kę, któ­rej wieko zdo­bił czer­wo­ny krzyż. Geo­r­ge nie wy­pła­ci się z tego do końca życia – po­my­śla­ła, kiedy za­czę­ła opa­try­wać ranę chłop­ca. Wiele lat temu, przez kilka mie­się­cy pra­co­wa­ła jako pie­lę­gniar­ka i do­brze pa­mię­ta­ła ile osób umie­ra­ło tylko, dla­te­go że nie udało się za­ta­mo­wać krwa­wie­nia na czas. Sam ban­daż z pew­no­ścią nie wy­star­czył, aby ura­to­wać Bria­no­wi życie, ale po­wi­nien prze­dłu­żyć je na jakiś czas, zanim chło­piec trafi do szpi­ta­la.

 Co zdzi­wi­ło Ash­ley, Brian nie uro­nił ani jed­nej łzy. Był ra­czej za­sko­czo­ny za­cho­wa­niem jego matki. Po­wta­rzał, że nie czuje się źle. To z szoku – po­my­śla­ła. To była ko­lej­na lek­cja, którą wy­nio­sła z pracy w szpi­ta­lu – lu­dzie, któ­rzy do­świad­cza­ją eks­tre­mal­ne­go bólu czę­sto głu­pie­ją i nie zdają sobie spra­wy w jak złej sy­tu­acji się znaj­du­ją.

 Śpiew do­cho­dzą­cy z ła­zien­ki ustał. Za­bi­ję go – po­my­śla­ła Ash­ley, kiedy Geo­r­ge prze­cho­dził obok kuch­ni. Za­trzy­mał się i po­wie­dział:

– Co się stało? Dla­cze­go… Czy Brian od­ciął sobie palec?

 Geo­r­ge kro­czył po­wo­li, jed­nak każdy jego krok wy­da­wał się trzęść domem. Oj­ciec uklęk­nął przy synu.

– Zro­bi­łem tak, jak po­wie­dział ksiądz… W ko­ście­le.

 Jego oczy za­szły łzami.

– Czy ty nie mo­żesz – po­wie­dział po­ka­zu­jąc pal­cem na Ash­ley. – Upil­no­wać go przez parę je­ba­nych minut?! On po­wi­nien leżeć w łóżku i spać, a nie bawić się no­ża­mi! I wiesz czyja to jest wina?

 Z każ­dym kro­kiem zbli­żał się do żony.

– Tylko twoja! – po­wie­dział po­py­cha­jąc ją tak, że upa­dła na pod­ło­gę. – Idzie­my. – Wziął chłop­ca na ręce. – Za­wio­zę cię do szpi­ta­la.

 

***

 

 Ash­ley za­ci­snę­ła zęby i wsta­ła ję­cząc z bólu. Do­tknę­ła miej­sca z tyłu głowy, na któ­rym wy­lą­do­wa­ła i zo­ba­czy­ła, że na ręce po­ja­wi­ła się krew. Na widok czer­wo­nej cie­czy po­czu­ła się o wiele go­rzej, usia­dła na wy­pa­dek, gdyby ze­mdla­ła. Geo­r­ge się jesz­cze do­igra – po­my­śla­ła. Ale teraz naj­waż­niej­sze było, aby Brian otrzy­mał pomoc.

 Od­ka­zi­ła ranę i za­ło­ży­ła ban­daż, po czym po­de­szła do te­le­fo­nu i wy­bra­ła numer do naj­bliż­szej przy­chod­ni. Chcia­ła się do­py­tać, czy tra­fił do niej chło­piec o imie­niu i na­zwi­sku Brian McDon­nell. Nikt jed­nak nie ode­brał. Po dru­giej pró­bie do­dzwo­nie­nia się rzu­ci­ła słu­chaw­ką naj­moc­niej, jak mogła.

 Spo­koj­nie – po­my­śla­ła – Geo­r­ge mógł po­peł­nić błąd, ale na pewno nie jest idio­tą. Z pew­no­ścią nie kła­mał i za­wiózł Bria­na do le­ka­rza.

 Czy chcia­ła mu wie­rzyć? Oczy­wi­ście, że nie. Ale Ash­ley nie wy­da­wa­ło się, że ma inne wyj­ście.

 Ból był coraz sil­niej­szy i nie za­mie­rzał przejść, dla­te­go ko­bie­ta wzię­ła dwie ta­blet­ki leku prze­ciw­bó­lo­we­go i po­ło­ży­ła się spać.

 Miała na­dzie­ję, że w nocy przy­śni się jej coś przy­jem­ne­go.

 

***

 

– Ash­ley? Ash­ley, sły­szysz mnie?

 Głos był spo­koj­ny, ale zde­cy­do­wa­ny. I Ash­ley skądś go ko­ja­rzy­ła…

– James? – wy­szep­ta­ła.

 Otwo­rzy­ła oczy. Zegar na szaf­ce noc­nej wska­zy­wał, że było pięć minut po pół­no­cy. W po­ko­ju pa­li­ło się świa­tło.

– Co ty.. Co ty ro­bisz w mojej sy­pial­ni?

– Chcia­łem z tobą po­roz­ma­wiać.

 James po­gła­dził ko­bie­tę po po­licz­ku. Ash­ley wzdry­gnę­ła się, po­mi­mo że dotyk był przy­jem­ny i de­li­kat­ny.

– Ręce przy sobie – wy­chry­pia­ła. Ledwo mogła mówić, prze­szedł ją tak silny ból. – I naj­pierw od­po­wiedz na moje py­ta­nie.

– W po­rząd­ku… Przy­słał mnie tu Geo­r­ge. Był za­nie­po­ko­jo­ny twoim za­cho­wa­niem. Brian…

– Wiem, co zro­bił Brian! I wiem dla­cze­go! Mój syn dalej miał­by palec, gdyby ten wasz… Ten wasz pożal się kurwa Boże ksiądz nie mówił ta­kich bzdur!

 Ash­ley roz­pła­ka­ła się i za­kry­ła twarz po­dusz­ką.

 James nie ru­szył się z miej­sca ani o mi­li­metr.

– Idź sobie.

– Nie chcę iść. Mogę tobie pomóc.

– Nie chcę two­jej pie­przo­nej po­mo­cy!

 Męż­czy­zna wyjął z kie­sze­ni po­dłuż­ną, lśnią­cą strzy­kaw­kę, na­peł­nio­ną zło­tym pły­nem.

– Co to jest? – Głos Ash­ley drżał, jedną stopą sta­nę­ła na ziemi.

– Le­kar­stwo. Le­piej się po nim po­czu­jesz.

– Czuję się do­sko­na­le!

 James po­krę­cił głową.

– Prze­cież widzę, że nie. Usiądź, po­czu­jesz się po tym le­piej.

– Na­praw­dę nie chcę…

– Sia­daj! Już!

 Męż­czy­zna chwy­cił Ash­ley za prze­gu­by rąk i przy­ci­snął do ma­te­ra­ca. Na­chy­lił się nad nią ze strzy­kaw­ką w pra­wej ręce i wy­sy­czał:

– Nie ru­szaj się. To po­trwa tylko chwi­lę.

 James za­mach­nął się i, ni­czym nożem, dźgnął ko­bie­tę tuż pod bar­kiem. Jej oczy się za­mknę­ły, a mię­śnie zwiot­cza­ły.

 Ash­ley znowu spała.

 

***

 

 Ash­ley obu­dzi­ła się równo z bu­dzi­kiem. Na­tych­miast wsta­ła z łóżka, prze­peł­nio­na była ener­gią i siłą do dzia­ła­nia. W domu nie było ani Geo­r­ge’a, ani Bria­na, jed­nak nie przej­mo­wa­ła się tym, teraz jej umysł zaj­mo­wa­ły myśli o pierw­szym dniu pracy. Poza tym wie­dzia­ła, że jej syn z pew­no­ścią znaj­do­wał się w do­brych rę­kach.

 Czuła się okrop­nie z tym, że za­wio­dła Bria­na i męża. Chło­piec nie po­wi­nien mieć do­stę­pu do noża, był na to za mały. O wy­pa­dek nie było cięż­ko, mu­sia­ło się to stać wcze­śniej lub póź­niej. Ash­ley wie­dzia­ła, że bę­dzie mu­sia­ła z tego wy­nieść lek­cję – nie za­mie­rza­ła po­zwa­lać sy­no­wi przy­go­to­wy­wać je­dze­nia sa­me­mu.

 W ła­zien­ce zdję­ła opa­tru­nek. Kiedy pra­co­wa­ła jako pie­lę­gniar­ka nie ze­mdla­ła ani razu, jed­nak teraz się to zmie­ni­ło. Do­brze, że Geo­r­ge przy­szedł – po­my­śla­ła za­kła­da­jąc nowy opa­tru­nek. Wy­rzu­ci­ła do kosza stary ban­daż, który na wylot prze­siąkł krwią. Pew­nie po­dusz­ka jest też brud­na – po­my­śla­ła – wy­pio­rę ją, kiedy wrócę.

 Myła zęby wpa­tru­jąc się we wła­sne od­bi­cie. Prze­krzy­wi­ła głowę, jed­nak oczy nie zmie­ni­ły ko­lo­ru. Były zie­lo­ne, tak jak za­wsze. Dla­cze­go mia­ło­by być ina­czej? – za­sta­no­wi­ła się. Miała nie­od­par­te wra­że­nie, że w pew­nym mo­men­cie jej życia, i to cał­kiem nie­daw­no, jej tę­czów­ki chwi­lo­wo zmie­ni­ły kolor na nie­bie­ski. Ash­ley nie mogła przy­po­mnieć sobie, kiedy do­kład­nie się to stało, wy­da­rze­nie to spo­wi­te było gęstą mgłą ni­czym wspo­mnie­nie daw­ne­go snu.

 Wy­szła za pięt­na­ście ósma. W kilka minut do­szła do domu Da­nie­la i za­pu­ka­ła do drzwi. Otwo­rzył je nieco otyły męż­czy­zna z krót­ki­mi, czar­ny­mi wło­sa­mi i okrą­gły­mi oku­la­ra­mi.

– Dzień dobry. Pani Ash­ley McDon­nell, zga­dza się?

– Zga­dza się. Jeśli nie ma pan nic prze­ciw­ko, mo­gła­bym za­cząć pracę już dzi­siaj.

– Nie mam nic prze­ciw­ko. Taka była moja pro­po­zy­cja. Pani mąż mówił o pani same dobre słowa… Pro­szę wejść, ob­ga­da­my wszyst­ko w środ­ku.

 Da­niel za­pro­wa­dził Ash­ley do sa­lo­nu i po­wie­dział jej, żeby usia­dła na ka­na­pie.

– Kawy, her­ba­ty?

– Po­pro­szę kawę.

 Męż­czy­zna wró­cił dwie mi­nu­ty póź­niej trzy­ma­jąc w ręku dwie fi­li­żan­ki. Usiadł w fo­te­lu na­prze­ciw swo­jej nowej pra­cow­ni­cy.

– Za­cznij­my od spra­wy naj­waż­niej­szej. – Da­niel wziął łyk kawy. – Czyli wy­na­gro­dze­nia. Pro­po­nu­ję sześć do­la­rów za go­dzi­nę. Bę­dzie pani pra­co­wa­ła od po­nie­dział­ku do piąt­ku, mię­dzy ósmą a czwar­tą. Od­po­wia­da to pani?

– Tak.

– W po­rząd­ku. To teraz po­wiem, czego od pani ocze­ku­ję. Chciał­bym, żeby zaj­mo­wa­ła się pani moją córką, Lisą, przy­go­to­wy­wa­ła jej dwa po­sił­ki – śnia­da­nie oraz obiad. Jeśli po­go­da sprzy­ja, wy­cho­dzi­ła z nią na ze­wnątrz. Kiedy bę­dzie pani ku­po­wa­ła skład­ni­ki do dań, pro­szę za­cho­wy­wać pa­ra­go­ny, abym mógł póź­niej zwró­cić pani te pie­nią­dze. – Da­niel nie spusz­czał ani na chwi­lę wzro­ku z Ash­ley. – Bar­dzo ważne jest dla mnie, aby nie wcho­dzi­ła pani do po­ko­ju, który po­ka­żę. Zresz­tą jest za­mknię­ty na klucz, ale i tak chciał­bym o tym po­wie­dzieć. To po­miesz­cze­nie służ­bo­we i gdyby ktoś spoza mojej pracy się tam do­stał, to wy­le­ciał­bym z ro­bo­ty. Mój szef pew­nie wy­rzu­cił­by mnie za drzwi.

– W po­rząd­ku. Po­ka­że mi pan cały dom?

– Tak, pro­szę za mną.

 Da­niel za­czął od wej­ścia i po­ka­zał Ash­ley wszyst­kie po­ko­je. Opro­wa­dze­nie za­koń­czył na po­ko­ju Lisy, gdzie zo­sta­wił opie­kun­kę.

– Ja już muszę le­cieć. Od tej chwi­li moja có­recz­ka jest pod pani opie­ką! Po­wo­dze­nia!

 Ash­ley we­szła do po­ko­ju i obu­dzi­ła dziew­czyn­kę.

 Lisa miała za­le­d­wie czte­ry lata, co ozna­cza­ło dużo pracy dla opie­kun­ki. Wszy­scy po­wta­rza­li jej, że to chłop­cy mają wię­cej ener­gii, jed­nak ona się z tym kom­plet­nie nie zga­dza­ła. Spo­śród wszyst­kich dzie­ci, któ­ry­mi się zaj­mo­wa­ła, to zwy­kle dziew­czyn­ki miały o wiele wię­cej ener­gii.

 Dzień zle­ciał jej szyb­ko, przy­naj­mniej szyb­ciej, niż kiedy sie­dzia­ła w domu bez żad­nych zajęć.

 Równo o czwar­tej zja­wił się Da­niel, który po­dzię­ko­wał Ash­ley za dzień opie­ki i wrę­czył jej dniów­kę – do­kład­nie czter­dzie­ści osiem do­la­rów.

– Do jutra! – po­wie­dział, kiedy wy­cho­dzi­ła z domu.

– Pa, Ash­ley! – Lisa ma­cha­ła na po­że­gna­nie.

 Jej opie­kun­ka od­po­wie­dzia­ła tym samym ge­stem.

 

***

 

 Przez na­stęp­ne dni Ash­ley kon­ty­nu­owa­ła swoją nową ru­ty­nę – za­czy­na­ła od po­bud­ki o szó­stej rano, prysz­ni­ca i przy­go­to­wa­nia śnia­da­nia. Potem wy­cho­dzi­ła do pracy, gdzie spę­dza­ła kilka go­dzin z Lisą. Po po­wro­cie do domu przy­go­to­wy­wa­ła ko­la­cję i chwi­lę od­po­czy­wa­ła. Geo­r­ge wy­je­chał z Bria­nem aż do Baton Rouge, gdzie chłop­cu przy­szy­to palec. Mieli wró­cić za kilka dni, o czym Ash­ley po­in­for­mo­wał James. Sko­rzy­sta­ła z jego te­le­fo­nu, aby po­roz­ma­wiać parę minut z mężem, który za­pew­nił żonę, że wcale się nie gnie­wa. Ko­bie­ta chcia­ła jesz­cze po­roz­ma­wiać ze Ste­ve­nem, jed­nak przy­ja­ciel nie ode­brał po­łą­cze­nia.

 We wto­rek Ash­ley po­now­nie wy­bra­ła się do domu Da­nie­la, aby zająć się Lisą. Po śnia­da­niu dziew­czyn­ka za­pro­po­no­wa­ła za­ba­wę w cho­wa­ne­go.

– W cho­wa­ne­go? – za­py­ta­ła opie­kun­ka. – No do­brze. Wo­lisz się cho­wać czy szu­kać?

– Cho­wać!

– W takim razie za­czy­nam li­czyć do dzie­się­ciu! Raz… Dwa… Trzy…

 Ash­ley za­kry­ła oczy i kon­ty­nu­owa­ła od­li­cza­nie.

– Dzie­więć i pół… Dzie­sięć… Szu­kam! – do­koń­czy­ła.

 Ro­zej­rza­ła się po sa­lo­nie. Nie za­uwa­ży­ła żad­nej nogi lub ręki wy­sta­ją­cej z oczy­wi­stych kry­jó­wek – zza fi­ran­ki, spod ka­na­py czy sto­li­ka. Zaj­rza­ła nawet do szafy, wy­krzy­ku­jąc „mam cię”, jed­nak we wnę­trzu mebla nie było nic poza ubra­nia­mi. Wy­cho­dzi na to, że Lisa umie się cho­wać – po­my­śla­ła wcho­dząc do ła­zien­ki.

 Nie zna­la­zła Lisy w ła­zien­ce, po­mi­mo że spraw­dzi­ła za­rów­no wnę­trze wanny, jak i ka­bi­ny prysz­ni­co­wej. Dziew­czyn­ka nie ukry­ła się rów­nież w swoim po­ko­ju, kuch­ni, sy­pial­ni ani w gar­de­ro­bie. Je­dy­nym nie­spraw­dzo­nym po­miesz­cze­niem po­zo­sta­wał pokój służ­bo­wy, do któ­re­go Da­niel dał jej zakaz wstę­pu.

 Sta­lo­we drzwi za­ka­za­ne­go po­ko­ju były uchy­lo­ne. Przez szpa­rę nic nie było widać, w środ­ku nie za­pa­lo­no żad­nych świa­teł. Ash­ley po­de­szła do nich, za­sta­na­wia­jąc się czy to wła­śnie tam mogła ukryć się Lisa. Wy­da­wa­ło się to je­dy­ną lo­gicz­ną opcją, jed­nak ko­bie­ta chcia­ła się tego upew­nić, dla­te­go po­wie­dzia­ła:

– W po­rząd­ku Lisa, pod­da­ję się! Mo­żesz już wyjść!

 Dziew­czyn­ka wy­szła z po­ko­ju, otwie­ra­jąc skrzy­pią­ce drzwi na oścież. Jej twarz oraz włosy były całe czer­wo­ne.

– Ha! Nie udało ci się! – po­wie­dzia­ła po­ka­zu­jąc pal­cem na opie­kun­kę. – Wy­gra­łam! – Unio­sła ręce do góry.

– Brawo, brawo… – Ash­ley przy­kla­snę­ła. – Ale chyba nie po­win­naś tu wcho­dzić, co? I czym ty się tak uma­za­łaś?

– Krwią. Spa­dła na mnie.

– Gdzie…? Tutaj w środ­ku?

 Lisa ski­nę­ła głową. Opie­kun­ka zro­bi­ła krok na­przód i za­pa­li­ła świa­tło.

 Na widok tego, co zo­ba­czy­ła miała ocho­tę krzy­czeć.

 Z su­fi­tu zwi­sa­ły haki, przy­po­mi­na­ją­ce te, na któ­rych wie­sza się mięso w chłod­niach. Nie znaj­do­wa­ły się jed­nak na nich ka­wał­ki świń lub kur­cza­ków, a ludz­kie or­ga­ny. Przy samym wej­ściu wi­sia­ło serce – za­pa­ko­wa­ne zo­sta­ło w szczel­ną, pla­sti­ko­wą torbę wy­peł­nio­ną prze­zro­czy­stym pły­nem, przez co można było od­nieść wra­że­nie, że na­rząd le­wi­to­wał.

 Poza ser­cem w po­ko­ju znaj­do­wa­ło się kil­ka­na­ście in­nych or­ga­nów – płuc, nerek, wą­trób, jelit, a nawet jeden mózg. Wszyst­ko za­pa­ko­wa­ne i opa­trzo­ne od­po­wied­ni­mi ety­kie­ta­mi. Z nie­któ­rych haków zwi­sa­ły rów­nież worki z krwią, jeden z nich zo­stał opróż­nio­ny i mu­siał oblać za­war­to­ścią Lisę oraz pod­ło­gę.

 Ash­ley uklę­kła przed dziew­czyn­ką i chwy­ci­ła ją za ra­mio­na.

– Po­słu­chaj mnie. Twój tatuś ra­czej by nie chciał, aby któ­reś z nas za­glą­da­ło do jego se­kret­ne­go po­ko­ju, praw­da?

 Lisa przy­tak­nę­ła.

– I nie chce­my go de­ner­wo­wać, zga­dzasz się ze mną? Jeśli tak, to mu­sisz do­pil­no­wać, aby to, że tu we­szły­śmy po­zo­sta­ło na­szym wspól­nym se­kre­tem, ok? Pój­dzie­my teraz do ła­zien­ki. Zmyję z cie­bie całą krew i dam ci czy­ste ubra­nia. A jak skoń­czę, dam ci czas na obej­rze­nie cze­goś w te­le­wi­zji, a ja wrócę na górę, aby po­sprzą­tać ten… Ten ba­ła­gan. W po­rząd­ku?

– W po­rząd­ku!

 Ash­ley za­ję­ła się Lisą i już nie­dłu­go póź­niej gąbką szo­ro­wa­ła pod­ło­gę ta­jem­ni­cze­go po­ko­ju Da­nie­la. Po co mu to wszyst­ko? – za­sta­na­wia­ła się. Kim mógł być? Na­ukow­cem? Le­ka­rzem? Se­ryj­nym mor­der­cą? Wszyst­kie te opcje nie miały zbyt wiele sensu, ale mu­sia­ło ist­nieć ja­kieś lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie.

 Mu­sia­ło, bo ina­czej można było zwa­rio­wać.

 Ko­bie­ta do­pil­no­wa­ła, aby na pod­ło­dze nie zo­sta­ła ani kro­pla krwi, ale dalej nie była pewna czy Da­niel po pro­stu nie za­uwa­ży braku jed­nej z toreb.

 Ash­ley skoń­czy­ła pracę. Wsta­ła jed­nak przed wyj­ściem chcia­ła jesz­cze spraw­dzić jedną rzecz. Po­de­szła do pierw­sze­go or­ga­nu na jaki na­tra­fi­ła, była nim wą­tro­ba. Do opa­ko­wa­nia przy­kle­jo­na była kar­tecz­ka z na­pi­sem „Dla Paula Chal­mer­sa”.

 Czyli może le­karz – po­my­śla­ła – i po­trze­bu­je do prze­szcze­pu. Tylko po co trzy­mał­by coś ta­kie­go w domu?

 Po­de­szła do ko­lej­ne­go or­ga­nu – to samo imię i na­zwi­sko. Serce tkwią­ce we­wnątrz torby wy­da­wa­ło się tro­chę za małe, jakby miało na­le­żeć do dziec­ka. Ash­ley miała wra­że­nie, że na­rząd pul­su­je, jakby był czę­ścią or­ga­ni­zmu, a nie od­cię­tym ka­wał­kiem.

 W na­stęp­nej tor­bie znaj­do­wa­ły się dwa płuca o ko­lo­rze ba­zal­tu. Wy­glą­da­ły jak płuca pa­la­cza. Ko­bie­ta zna­la­zła ety­kie­tę z na­pi­sem: „Dla Ash­ley McDon­nell”.

 Ode­rwa­ła rękę tak gwał­tow­nie, że pra­wie ze­rwa­ła torbę z haku. Do­tknę­ła swo­jej twa­rzy, aby upew­nić się, że wszyst­ko dzie­je się na­praw­dę. Czuła jak palce do­ty­ka­ją jej nosa, ust oraz po­wiek oczu, jed­nak nic z tego nie wy­da­wa­ło się re­al­ne. Spoj­rza­ła po­now­nie na ety­kie­tę i prze­szedł ją dreszcz. Prze­ży­łam kie­dyś coś ta­kie­go – po­my­śla­ła. Uczu­cie to trwa­ło za­le­d­wie kilka se­kund, mogło być je­dy­nie déjà vu, a nie wy­ma­za­nym wspo­mnie­niem, jed­nak Ash­ley przez tę krót­ką chwi­lę uwie­rzy­ła, że kie­dyś zna­la­zła się w po­dob­nej sy­tu­acji. Pa­mię­ta­ła krzyk oraz pewną nagą ko­bie­tę le­żą­cą na ziemi, jed­nak nic wię­cej.

 Po chwi­li wizja ode­szła w nie­pa­mięć, ni­czym sen po prze­bu­dze­niu. Ash­ley była w obcym domu, w któ­rym znaj­do­wa­ły się płuca spe­cjal­nie dla niej. Za­czę­ła się dusić, mu­sia­ła usiąść na pod­ło­dze, aby nie za­słab­nąć. Udało jej się ure­gu­lo­wać od­dech i wstać.

 Wy­szła z po­ko­ju i za­mknę­ła drzwi.

 Po­bie­gła na dół.

 Miała na­dzie­ję, że stąd Ste­ven od­bie­rze.

 

***

 

 So­uth­fall Springs ro­bi­ło z Ash­ley coś nie­do­bre­go, była o tym prze­ko­na­na. To samo ty­czy­ło się Geo­r­ge’a oraz Bria­na – ich za­cho­wa­nie ule­gło gwał­tow­nej zmia­nie po prze­pro­wadz­ce.

 Ko­bie­ta wy­bra­ła od­po­wied­ni numer i pod­nio­sła słu­chaw­kę. Ste­ven mógł jej ob­ja­śnić parę rze­czy. Może nawet po nią przy­je­chać. Z uciecz­ką sama mia­ła­by pro­blem – So­uth­fall Springs nie od­wie­dza­ły żadne au­to­bu­sy.

– Halo? Kto dzwo­ni? – Ode­zwał się pi­skli­wy głos w słu­chaw­ce. Nie na­le­żał do Ste­ve­na.

– Je­stem przy­ja­ciół­ką Ste­ve­na, na­zy­wam się Ash­ley. A ty to…?

– Oli­ver. Ste­ven to mój tata. – Chwi­la prze­rwy. – Dzi­siaj zo­sta­łem w domu, bo je­stem chory.

– Ok. Czy Ste­ven jest w domu?

– Nie ma go. Jest w pracy.

 Ash­ley spoj­rza­ła na Lisę, aby upew­nić się, że dalej sie­dzi przed te­le­wi­zo­rem.

– W takim razie czy mógł­byś prze­ka­zać mu ode mnie parę in­for­ma­cji?

– Tak, jasne. Co mam mu po­wie­dzieć?

– Po­wiedz mu, żeby nie od­dzwa­niał na ten te­le­fon, bo nie na­le­ży on do mnie. Dzwo­nię z domu, w któ­rym pra­cu­ję jako opie­kun­ka do dziec­ka. Wiesz w ja­kich go­dzi­nach pra­cu­je twój tata?

– Wy­cho­dzi około ósmej – po­wie­dział chło­pak. – Wraca gdzieś o szó­stej.

– Niech zo­sta­nie jutro chwi­lę póź­niej, muszę z nim po­roz­ma­wiać o ósmej. Po­wiedz, że to pilne.

– To wszyst­ko?

– To wszyst­ko.

 Ash­ley się roz­łą­czy­ła.

 Przed po­wro­tem Da­nie­la spraw­dzi­ła czy na pewno drzwi po­ko­ju z or­ga­na­mi zo­sta­ły za­mknię­te. Ro­bi­ła to pa­ro­krot­nie, za każ­dym razem prze­cho­dził ją dreszcz.

 Jutro za­dzwo­ni do Ste­ve­na i wszyst­ko się wy­ja­śni – my­śla­ła przez resz­tę dnia.

 Gdy za­sy­pia­ła sły­sza­ła, po raz pierw­szy w życiu, jak Geo­r­ge się modli.

 

***

 

 Ste­ven ode­brał te­le­fon.

 Słowa, które usły­szał od syna bar­dzo go za­nie­po­ko­iły. Po la­tach życia w bie­dzie – naj­pierw tutaj, w Nowym Jorku, a potem w domu ro­dzin­nym Geo­r­ge’a, miał na­dzie­ję, że wszyst­ko w życiu Ash­ley się wy­pro­sto­wa­ło.

– Cześć! Czy roz­ma­wiam z Ash­ley?

– Tak, to ja.

– Co ta­kie­go się stało? Dla­cze­go nie dzwo­nisz ze swo­je­go domu?

– Mój te­le­fon nie dzia­ła. Pró­bo­wa­łam się z tobą skon­tak­to­wać, ale nie mo­głam. Wy­sła­łam do cie­bie list, do­szedł może?

– Nie, nie do­sta­łem żad­ne­go listu.

– Może gdzieś się za­wie­ru­szył… W każ­dym razie. Mam wra­że­nie… Mam wra­że­nie, że coś złego dzie­je się tutaj, w So­uth­fall Springs.

– Co ta­kie­go?

 Ste­ven ści­snął jesz­cze moc­niej słu­chaw­kę te­le­fo­nu.

– Geo­r­ge za­czął in­te­re­so­wać się jakąś miej­sco­wą re­li­gią… Ale mówi o niej w du­żych ogól­ni­kach. Nie wiem, o czym tam na­ucza­ją. Cały czas po­wta­rza, że cięż­ko to opi­sać i sama po­win­nam przyjść się prze­ko­nać. Do tego… Do tego Brian od­ciął sobie palec.

– Co?

– Brian od­ciął sobie palec przy kro­je­niu wa­rzyw. Strasz­nie mnie to do­bi­ło… I do tego wczo­raj stało się coś bar­dzo dziw­ne­go. W domu, w któ­rym pra­cu­ję zna­la­złam pokój z za­pa­ko­wa­ny­mi or­ga­na­mi. Jeden z nich miał być prze­zna­czo­ny dla mnie.

– To… To na­praw­dę bar­dzo dziw­ne, Ash­ley.

 Ste­ven po­pra­wił oku­lar i od­chrząk­nął.

– Czy… Czy nie wró­ci­łaś może do am­fe­ta­mi­ny?

– Ja? W życiu!

– Wie­rzę tobie Ash­ley, ale…  Wiesz, że to ja wła­śnie ci z tym wszyst­kim po­mo­głem… Po pro­stu… Po pro­stu to wy­da­rze­nie, z tymi or­ga­na­mi… Sam nie wiem… Po co w ogóle miał­by ktoś coś ta­kie­go trzy­mać? Jakie na­rzą­dy tam były?

– Wszyst­kie, jakie tylko ist­nie­ją. Dla mnie prze­zna­czo­ne było płuco. I wiesz co? Coś chyba z moimi płu­ca­mi jest nie tak. Gdy ostat­nią ką­pa­łam się w wan­nie za­nu­rzy­łam się pod wodę i za­bra­kło mi tlenu po paru se­kun­dach.

– Może to jed­nak wy­mysł two­je­go umy­słu? Macie w domu czuj­nik dymu? Od za­tru­cia tlen­kiem węgla można zwa­rio­wać.

– To nie to. Na­praw­dę, przy­się­gam, wszyst­ko w So­uth­fall Springs dzie­je się na­praw­dę. I po­trze­bu­ję two­jej po­mo­cy. I to do­ty­czy nie tylko mnie! Sły­sza­łam, jak Geo­r­ge ostat­nio za­czął się mo­dlić! Geo­r­ge! W szko­le Bria­na też w kółko na­wi­ja­ją o tej re­li­gii… Ste­ven, ja się boję.

 Ste­ven wes­tchnął i po­wie­dział:

– Wiesz do­brze, że nigdy nie zo­sta­wi­łem cię w po­trze­bie i tym razem rów­nież nie za­mie­rzam. Czy mo­żesz się wy­do­stać z mia­stecz­ka?

– Sama? Być może. Z Bria­nem? Nie ma szans. Tu nie do­jeż­dża­ją żadne au­to­bu­sy.

– W po­rząd­ku. W takim razie wsia­dam w sa­mo­lot do No­we­go Or­le­anu.

– Na­praw­dę?

– Na­praw­dę. Obie­ca­łem, że za­wsze ci po­mo­gę. Mo­żesz mi tylko jesz­cze podać adres two­je­go domu?

 

***

 

 Ash­ley we­szła do łóżka. Od roz­mo­wy ze Ste­ve­nem mi­nę­ło już ponad dwa­na­ście go­dzin, jed­nak ona dalej nie mogła prze­stać o tym my­śleć. Kiedy jej przy­ja­ciel przy­je­dzie z od­sie­czą? Gdyby wy­le­ciał z rana, mógł­by tra­fić tutaj jutro przed wie­czo­rem.

 Obok ko­bie­ty sie­dział Geo­r­ge. Czy­tał książ­kę, którą na widok żony odło­żył na bok.

– Mu­si­my się wy­spać – po­wie­dział. Jego wzrok był na tyle nie­obec­ny, że za­brzmia­ło to tak, jakby kie­ro­wał te słowa do sie­bie, a nie do Ash­ley.

– Dla­cze­go?

– Jutro jest wiel­ki dzień. Wiel­ki Pią­tek.

– Wy też to macie?

– Tak. Oczy­wi­ście, że tak! I chciał­bym, abyś prze­szła się ze mną zo­ba­czyć ten ko­ściół. Wszy­scy tego chcą.

– Jacy wszy­scy? O czym ty ga­dasz, Geo­r­ge?

 Ash­ley prze­sta­ła się opie­rać o tył łóżka, za­miast tego usia­dła, uważ­nie przy­pa­tru­jąc się mę­żo­wi.

– Wszy­scy miesz­kań­cy – po­wie­dział. – Wszy­scy chcą się z tobą zo­ba­czyć.

– Nie­po­ko­isz mnie swo­imi sło­wa­mi…

– Nie po­win­naś się nie­po­ko­ić! Nie po­win­naś się bać! Wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku.

 Geo­r­ge zga­sił lamp­kę nocną i po­ło­żył głowę na po­dusz­ce.

– Do­bra­noc – po­wie­dział. Mi­nu­tę póź­niej gło­śno chra­pał.

 Ash­ley po­cze­ka­ła jesz­cze kilka minut, po czym za­czę­ła się pa­ko­wać.

 Jutro wy­jeż­dżam – po­my­śla­ła – z Geo­r­ge’em lub bez.

 

***

 

 Ste­ven nie prze­pa­dał za wcze­sny­mi wy­lo­ta­mi, ale po la­tach po­dró­ży służ­bo­wych przy­zwy­cza­ił się do nich. Bu­dzik za­dzwo­nił o trze­ciej trzy­dzie­ści. Męż­czy­zna przy­go­to­wał się do wyj­ścia. Chciał jesz­cze po­że­gnać żonę oraz syna, ale oboje spali. Nie dzi­wi­ło go to, za oknem było dalej ciem­no.

 Po wyj­ściu z apar­ta­men­tow­ca, wy­so­kie­go bu­dyn­ku po­ło­żo­ne­go w cen­trum, zła­pał tak­sów­kę i po­wie­dział kie­row­cy, aby od­wiózł go na lot­ni­sko. Teraz li­czył się czas. Ste­ven my­ślał nad tym, co zrobi po wy­lą­do­wa­niu w Nowym Or­le­anie. Spraw­dził, że So­uth­fall Springs znaj­do­wa­ło się pra­wie dwie­ście pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od tego mia­sta. Mu­siał więc wy­na­jąć sa­mo­chód i udać się w po­dróż. Ob­li­czył, że z lot­ni­ska wyj­dzie koło po­łu­dnia, a do­jazd do mia­stecz­ka zaj­mie mu czte­ry go­dzi­ny, może nawet pięć, w za­leż­no­ści od tego czy na dro­gach będą duże korki.

 Nie wie­dział jed­nak, co zro­bić dalej. Wje­chać do So­uth­fall Springs i za­brać Ash­ley? Czy to było takie pro­ste? A co Geo­r­ge’em? I resz­tą miesz­kań­ców So­uth­fall Springs? Czy oni nie byli może człon­ka­mi ja­kiejś re­li­gij­nej sekty? To by tłu­ma­czy­ło, dla­cze­go Geo­r­ge nie po­wie­dział, co dzie­je się na mszach.

 Ste­ven zde­cy­do­wał, że bę­dzie po­trze­bo­wał po­mo­cy po­li­cji. Za­trzy­ma się w ja­kiejś wio­sce nie­da­le­ko mia­stecz­ka, w któ­rym miesz­ka Ash­ley i wy­ja­śni całą sy­tu­ację.

 Po do­je­cha­niu na lot­ni­sko za­pła­cił tak­sów­ka­rzo­wi na­leż­ną kwotę i wyjął skó­rza­ną wa­liz­kę z ba­gaż­ni­ka.

 Teraz mu­siał tylko przejść przez kon­tro­lę ba­ga­żu i kilka go­dzin sta­nia w ko­lej­kach.

 Za tym rów­nież nie prze­pa­dał.

 

***

 

 Geo­r­ge wy­szedł z Bria­nem do ko­ścio­ła około pierw­szej. Od sa­me­go rana na­ma­wia­li Ash­ley, aby udała się na mszę, jed­nak ko­bie­ta po­zo­sta­wa­ła nie­ugię­ta. Pla­no­wa­ła cze­kać na Ste­ve­na. Miała na­dzie­ję, że wy­le­ciał wczo­raj wie­czo­rem lub dzi­siaj rano i nie­ba­wem przy­bę­dzie.

 Ash­ley scho­wa­ła wa­liz­kę pod łóż­kiem, spa­ko­wa­ła do niej same naj­waż­niej­sze rze­czy. Parę spodni, kilka ko­szu­lek, su­kien­kę i bie­li­znę. Po wyj­ściu męża wró­ci­ła do prze­trzą­sa­nia szafy, za­sta­na­wia­jąc się, co może jesz­cze spa­ko­wać.

 Ze­szła na dół, gdy usły­sza­ła dzwo­nek te­le­fo­nu.

 Za­czął dzia­łać?! – po­my­śla­ła pod­eks­cy­to­wa­na. Przy­ło­ży­ła słu­chaw­kę do ucha.

– Radzę ci się do nas przy­łą­czyć. – Męski głos. Nie na­le­żał do Ste­ve­na.

– Słu­cham?

– Praw­da jest strasz­niej­sza, niż się tobie wy­da­je. Le­piej bę­dzie jeśli za­czniesz dzia­łać tak, jak resz­ta miesz­kań­ców, za­miast dzia­łać prze­ciw nim.

– Nie ro­zu­miem o czym pan mówi.

– Za kilka minut bę­dziesz miała szan­sę się wy­ka­zać.

 Męż­czy­zna roz­łą­czył się

 Z ulicy do­bie­ga­ły śpie­wy. Były przy­tłu­mio­ne ni­czym mu­zy­ka sły­sza­na w to­a­le­cie klubu noc­ne­go. Dźwięk na­ra­stał z każdą se­kun­dą, tak samo jak pa­ni­ka Ash­ley. Wyj­rza­ła przez okno po tym jak poza śpie­wem usły­sza­ła tupot setek butów, któ­rych wła­ści­cie­le sta­wia­li zde­cy­do­wa­ne kroki ni­czym ma­sze­ru­ją­cy żoł­nie­rze wy­ru­sza­ją­cy na wojnę.

 Na końcu ulicy znaj­do­wa­ła się ogrom­na grupa ludzi. Wszy­scy z nich ubra­ni byli na biało, w stro­je przy­po­mi­na­ją­ce szaty mni­chów. Ma­te­riał się­gał aż do ziemi, za­sła­nia­jąc ich buty.

 Dwóch człon­ków prze­mar­szu nio­sło krzyż, cho­ciaż byli na tyle da­le­ko, że Ash­ley nie mogła po­znać ich twa­rzy. Jeden był na tyle niski, że nie mógł mieć wię­cej niż dzie­sięć lat.

 Ko­bie­ta była prze­ko­na­na, że przez ulicę prze­cho­dzą wła­śnie wszy­scy miesz­kań­cy So­uth­fall Springs. Zbli­ża­li się do niej. I jesz­cze ten te­le­fon…

 Ash­ley po­bie­gła do kuch­ni i wy­ję­ła z szaf­ki naj­ostrzej­szy nóż jaki zna­la­zła, ten sam, któ­rym Brian od­ciął sobie palec. Czy ja będę w sta­nie kogoś zabić? – po­my­śla­ła, cho­ciaż do­brze znała od­po­wiedź na to py­ta­nie. Ręka trzę­sła jej się od sa­me­go trzy­ma­nia noża. Nigdy nie by­ła­by w sta­nie go użyć.

 Wbie­gła na górę, do sy­pial­ni i, scho­waw­szy wszyst­kie wi­szą­ce tam ko­szu­le pod łóż­kiem, ukry­ła się we wnę­trzu szafy. Teraz nie wi­dzia­ła nic poza ka­wał­kiem po­ko­ju, sły­sza­ła je­dy­nie gło­śniej­szy z każdą se­kun­dą dźwięk. Osoby uczest­ni­czą­ce w tym dziw­nym po­cho­dzie śpie­wa­ły coś o zbli­ża­ją­cym się cu­dzie, po­wro­cie zbaw­cy i od­ku­pie­niu grze­chów.

– Ash­ley! – krzyk­nął, po­zna­ła po gło­sie, Geo­r­ge. – Ash­ley! Wyłaź stam­tąd!

 Ko­bie­ta nie ode­zwa­ła się nawet sło­wem. Cicho i mia­ro­wo od­dy­cha­ła. Ste­ven po­ra­dził­by teraz, aby trzy­ma­ła nerwy na wodzy, ale o ile ła­twiej było to po­wie­dzieć, niż zro­bić! Ash­ley miała ocho­tę wy­sko­czyć przez okno i za­koń­czyć cały ten kosz­mar jak naj­szyb­ciej.

– Wszy­scy na cie­bie cze­ka­my! Wszy­scy pra­gnie­my two­je­go przyj­ścia!

 W dupę sobie wsadź­cie te wasze pra­gnie­nia! – po­my­śla­ła.

– Ash­ley, bo za chwi­lę tam wej­dzie­my i wy­cią­gnie­my cię siłą! Na­praw­dę nie chcia­ła­byś tego! Uwierz mi! Poza tym, nie ma się czego bać! Wszy­scy tutaj cię ko­cha­my! Je­ste­śmy tylko są­sia­da­mi, ale za­cho­wu­je­my się jak­by­śmy byli jedną, wiel­ką ro­dzi­ną!

 Ash­ley ści­snę­ła rącz­kę noża.

 – Wcho­dzi­my! Czy tego chcesz, czy nie!

 Drzwi otwo­rzy­ły się hu­kiem, od­gło­sy kro­ków były do­no­śne, miały prze­ra­zić Ash­ley. Osoby, które we­szły do środ­ka prze­glą­da­ły wszyst­kie po­ko­je. Nie po­zo­sta­wia­ły nawet jed­ne­go nie­spraw­dzo­ne­go miej­sca.

 Serce Ash­ley za­czę­ło bić szyb­ciej, gdy usły­sza­ła, jak człon­ko­wie po­cho­du po­wo­li wcho­dzą po scho­dach. Stop­nie skrzy­pia­ły z każ­dym kro­kiem. Wcho­dzą­ce na górę osoby nie wy­da­wa­ły się spie­szyć, po każ­dym od­gło­sie butów do­ty­ka­ją­cych po­wierzch­ni na­stę­po­wa­ło kilka se­kund prze­rwy.

 Naj­pierw we­szli do sy­pial­ni.

 Ko­bie­ta wi­dzia­ła ich przez szpa­rę w drzwiach szafy. Gdy wzię­ła głę­bo­ki od­dech, wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny męż­czy­zna od­wró­cił się w jej stro­nę. Ich spoj­rze­nia skrzy­żo­wa­ły się przez chwi­lę, w trak­cie któ­rej Ash­ley bała się nawet mru­gnąć. Ści­snę­ła nóż moc­niej tak, aby nie wy­śli­zgnął się z ręki pod­czas ataku. Zde­cy­do­wa­ła, że zrobi wszyst­ko, by prze­żyć i oca­lić Bria­na.

 Drzwi szafy się otwo­rzy­ły. Nóż po­le­ciał do przo­du. Ostrze wbiło się głę­bo­ko w klat­kę pier­sio­wą męż­czy­zny. Z rany po­le­cia­ła krew, za­czę­ła ście­kać po bia­łym ubra­niu i ręce ko­bie­ty. Ash­ley wy­rwa­ła nóż z rany, męż­czy­zna za­to­czył się i upadł na zie­mię ści­ska­jąc miej­sce krwo­to­ku.

– Spier­da­laj­cie stąd i daj­cie mi spo­kój! – Ko­bie­ta wy­ma­chi­wa­ła nożem.

 Drugi na­past­nik chwy­cił Ash­ley za obie ręce. Si­ło­wał się z nią przez chwi­lę, nóż nawet zbli­żył się do jego gar­dła, on jed­nak wy­trą­cił ko­bie­tę z rów­no­wa­gi i rzu­cił nią o ścia­nę.

 Ash­ley wrza­snę­ła. My­śla­ła, że czasz­ka pękła jej na pół.

– Idzie­my – po­wie­dział męż­czy­zna, po czym podał jej dłoń.

 Ash­ley ledwo go wi­dzia­ła zza roz­tar­ga­nych, za­sła­nia­ją­cych jej twarz wło­sów. Nie chcia­ła iść, ale nawet gdyby miała na to ocho­tę i tak by­ło­by to pro­ble­ma­tycz­ne. Ból do­bie­ga­ją­cy z tyłu głowy był tak in­ten­syw­ny, że nie mogła sku­pić się na czym­kol­wiek innym.

 W związ­ku z bra­kiem od­po­wie­dzi, męż­czy­zna wziął ją za ręce, prze­ło­żył przez bark i wy­niósł z domu. Drugi na­past­nik po­dą­żył za nim, przy­trzy­mu­jąc ręką ranę. Wy­ru­szył bez żad­ne­go na­rze­ka­nia, po­mi­mo że więk­szość szaty przy­bra­ła już kolor bor­do­wy. Nie był zły na Ash­ley, bo wie­dział, że każdy grze­szy. Ona nie była wy­jąt­kiem, ale teraz cze­ka­ła ją szan­sa na od­ku­pie­nie.

 Praw­dzi­wy ból miał do­pie­ro na­dejść.

 

***

 

 Ash­ley z tru­dem usta­ła w miej­scu po tym, jak męż­czy­zna po­sta­wił ją na ziemi. Spoj­rza­ła na grup­kę ludzi, któ­ry­mi była oto­czo­na. Ko­ja­rzy­ła nie­któ­rych, wi­dy­wa­ła ich w skle­pie lub w dro­dze do Da­nie­la. Na przo­dzie stali Geo­r­ge oraz Brian. Ich ręce przy­wią­za­ne były do krzy­żów, które nie­śli prze­rzu­co­ne przez barki. Na ich gło­wach znaj­do­wa­ły się ko­ro­ny cier­nio­we. Cier­nie zdą­ży­ły wbić im się w skórę, przez co w oko­li­cy głowy mieli wiele ma­łych ran, z któ­rych ka­pa­ły kro­ple krwi. Ciała jej męża i syna były po­obi­ja­ne, na rę­kach, twa­rzy i szyi do­strze­ga­ła sińce oraz rany.

 Po­de­szła bli­żej i spoj­rza­ła pro­sto w ich oczy. Za­rów­no Geo­r­ge, jak i Brian, uśmie­cha­li się od ucha do ucha, jakby wła­śnie ktoś opo­wie­dział im dobry żart. Ash­ley dalej się w nich wpa­try­wa­ła i cho­ciaż bar­dzo pra­gnę­ła uca­ło­wać męża i przy­tu­lić syna, to wie­dzia­ła, że oni by tego nie chcie­li. Ciało mogło być to samo. Umysł, w pew­nym stop­niu, rów­nież. Ale coś się zmie­ni­ło. Geo­r­ge i Brian stali się je­dy­nie czę­ścią mia­stecz­ka.

 Z jej oczu stru­mie­niem pły­nę­ły łzy, miała wra­że­nie, że wy­la­ło się ich w tej chwi­li wię­cej, niż przez resz­tę jej życia.

 Pod­szedł do niej James, chwy­cił ją za ramię i po­gła­dził pal­cem po wil­got­nym po­licz­ku.

– Za­bie­raj te łap­ska!

– Spo­koj­nie – zwró­cił się do niej są­siad gło­sem, jakim opo­wia­da się dziec­ku ko­ły­san­ki. – Za kilka dni bę­dzie po wszyst­kim.

 Chwy­cił ją za dło­nie i przy­wią­zał do przy­nie­sio­ne­go krzy­ża. Potem za­ło­żył jej na głowę ko­ro­nę cier­nio­wą i przy­ci­snął, przez co krew po­la­ła się nie tylko z głowy Ash­ley, ale rów­nież z opusz­ków pal­ców Ja­me­sa.

– Nie martw się. Wiem, co robię – po­wie­dział po­kle­pu­jąc ją po ra­mie­niu.

 Po­chód ru­szył dalej.

 

***

 

 Do­cho­dzi­ła pięt­na­sta. Ste­ven je­chał już od pra­wie trzech go­dzin. W Nowym Or­le­anie wy­po­ży­czył forda pinto, pro­sty i tani, ale nie­za­wod­ny sa­mo­chód. W gło­wie uło­żył już plan dzia­ła­nia. Miał za­miar za­trzy­mać się w New Creek – mia­stecz­ku po­ło­żo­nym bli­sko So­uth­fall Springs, przyjść na ko­mi­sa­riat i po­in­for­mo­wać po­li­cjan­tów o nie­po­ko­ją­cej roz­mo­wie z Ash­ley. Ko­ściół, do któ­re­go cho­dził Geo­r­ge z Bria­nem naj­bar­dziej go nie­po­ko­ił. Wy­da­wa­ło mu się, że w mia­stecz­ku może funk­cjo­no­wać jakaś re­li­gij­na sekta.

 Miał tylko na­dzie­ję, że do tego czasu z Ash­ley wszyst­ko bę­dzie do­brze. Bo pomoc była w dro­dze, ale Ste­ven nie miał pew­no­ści czy po­ja­wi się na czas.

 

***

 

 Ból i zmę­cze­nie to­wa­rzy­szy­ły Ash­ley przez całą drogę. Oba te uczu­cia były nie­roz­łącz­ne – jedno uzu­peł­nia­ło dru­gie. Mę­czył ją ból i bo­la­ło od zmę­cze­nia. Całe ciało trzę­sło się z każ­dym kro­kiem.

 Nie szła szyb­ko, ale ni­ko­mu to nie prze­szka­dza­ło. Geo­r­ge i Brian rów­nież po­ru­sza­li się po­wo­li, uwa­ża­jąc, aby nie upaść. Ash­ley za­sta­na­wia­ła się, co Ste­ven zro­bił­by na ten widok. Gdyby zwiał, gdzie pieprz ro­śnie nie mia­ła­by mu tego za złe. Po­my­śla­ła, że pew­nie po­stą­pi­ła­by w tej sy­tu­acji do­kład­nie tak samo.

 Brian upadł. Krzyż przy­gniótł go, Ash­ley nie miała nawet po­ję­cia czy chło­piec może od­dy­chać. Mimo że nie wi­dzia­ła w nim już tego sa­me­go czło­wie­ka, co wcze­śniej, za­wo­ła­ła:

– Niech ktoś mu po­mo­że! Bła­gam!

 Po­wo­li, ostroż­nie, aby sa­me­mu nie utknąć pod dźwi­ga­nym cię­ża­rem ru­szy­ła w jego kie­run­ku. Drogę za­gro­dził jej Geo­r­ge.

– Musi sam sobie po­ra­dzić – wy­tłu­ma­czył gło­sem cier­pli­we­go na­uczy­cie­la.

 Brian sta­nął naj­pierw na jedną nogę, klę­cząc na ko­la­nie od­po­czy­wał przez kilka se­kund, a potem wstał i za­czął iść dalej, szyb­ciej niż wcze­śniej. Po­chód ru­szył za nim.

 Do­szli do ko­ścio­ła. Bu­dy­nek znaj­do­wał się na wzgó­rzu, a do wej­ścia pro­wa­dzi­ły stro­me scho­dy. Ash­ley po­sta­wi­ła krok na pierw­szym stop­niu i serce pod­sko­czy­ło jej do gar­dła, gdy za­chwia­ła się.

 Ję­cza­ła przy każ­dym kroku i od­dy­cha­ła z ulgą, gdy uda­wa­ło jej się ustać w miej­scu. Była już w po­ło­wie scho­dów, da­le­ko za Geo­r­ge’em i Bria­nem, któ­rym udało się wdra­pać na sam szczyt. Ko­ściół wy­da­wał jej się nadal od­le­gły.

 Wy­ko­na­ła ko­lej­ny krok, tym razem sta­nę­ła krzy­wo i upa­dła na plecy. Stur­la­ła się, obi­ja­jąc ciało kil­ko­ma schod­ka­mi. Nie spa­dła na sam dół, po­wstrzy­ma­ły ją od tego nogi wcho­dzą­cych na górę miesz­kań­ców.

 Le­ża­ła na ziemi przez kilka minut, do czasu, aż ktoś ją kop­nął w brzuch. Pod­nio­sła głowę z ziemi i za­uwa­ży­ła, że był to James.

– Wsta­waj! – po­wie­dział.

 Ash­ley za­uwa­ży­ła, że wszy­scy obec­ni utkwi­li w niej spoj­rze­nia. Każdy miesz­ka­niec So­uth­fall Springs oglą­dał to wi­do­wi­sko i z cie­ka­wo­ścią cze­kał na roz­wój wy­da­rzeń.

 Udało jej się wstać i na ko­la­nach do­czoł­gać na górę.

 Przed wej­ściem na teren ko­ścio­ła znaj­do­wa­ła się sta­lo­wa brama z na­pi­sem: „Za­wsze jest ja­kieś wyj­ście”. Sam bu­dy­nek nie róż­nił się zna­czą­co od wielu in­nych po­dob­nych miejsc kultu, które zna­leźć można było w Lu­izja­nie. Ele­wa­cja wy­ko­na­na była z po­far­bo­wa­ne­go na biało drew­na, wy­glą­da­ła na nową lub nie­daw­no od­ma­lo­wa­ną. Wzdłuż ścian roz­miesz­czo­ne zo­sta­ły ko­lo­ro­we wi­tra­że, a nad całą kon­struk­cją gó­ro­wał dzwon, za­wie­szo­ny w za­koń­czo­nej stoż­ko­wym da­chem wieży.

– Wcho­dzi­my do środ­ka – po­wie­dział Geo­r­ge do Ash­ley.

 Ko­bie­cie udało się wstać.

 Cią­gnę­ła za sobą krzyż i wy­da­wa­ło jej się, że wcze­śniej ktoś rów­nież mu­siał wpaść na ten po­mysł, po­nie­waż na czar­nej po­sadz­ce za­uwa­ży­ła białe ślady wy­tar­cia.

 Przy am­bo­nie stał ksiądz. Nosił szatę, która róż­ni­ła się od ubrań wier­nych je­dy­nie ko­lo­rem – była czar­na, a nie biała.

 Ash­ley po­dą­ży­ła za Geo­r­ge’em i Bria­nem i wraz z nimi usia­dła przy oł­ta­rzu.

 Miesz­kań­cy So­uth­fall Springs we­szli do ko­ścio­ła. Z góry mu­sie­li wy­glą­dać jak chma­ra iden­tycz­nych ro­ba­ków. Nie­licz­nym udało się usiąść w ła­wach, więk­szość stała, nie po­zo­sta­wia­jąc wol­nym żad­ne­go skraw­ka ko­ścio­ła.

– Ze­bra­li­śmy się tutaj – za­czął ksiądz. – Aby przy­jąć do wspól­no­ty na­sze­go ko­ścio­ła trzech no­wych miesz­kań­ców. W Wiel­ki Pią­tek wspo­mi­na­my śmierć na­sze­go Pana, dla­te­go na tę pa­miąt­kę, dzi­siaj bę­dzie­cie mogli przy­jąć po­ku­tę za wszyst­kie swoje grze­chy, aby na nowo na­ro­dzić się w Wiel­ka­noc!

 Tłum za­czął wi­wa­to­wać, wy­krzy­ku­jąc imio­na no­wych wier­nych.

 To ko­niec – po­my­śla­ła Ash­ley – już chyba wo­la­ła­bym, aby oka­za­ło się, że zwa­rio­wa­łam.

 Ksiądz kazał tłu­mo­wi za­milk­nąć.

– Za­czy­na­my ce­re­mo­nię! – po­wie­dział.

 

***

 

 W pół do pią­tej Ste­ven prze­kro­czył gra­ni­cę New Creek. Pod­je­chał pod ko­mi­sa­riat, do któ­re­go drogę wska­za­ła mu miesz­ka­ją­ca tu ko­bie­ta.

 Za­par­ko­wał przez nie­wiel­kim ce­gla­nym bu­dyn­kiem i wszedł do środ­ka. Jeden z po­li­cjan­tów mu­siał po­wie­dzieć jakiś bar­dzo dobry żart, po­nie­waż po­zo­sta­li dwaj funk­cjo­na­riu­sze za­nie­śli się grom­kim śmie­chem.

– Mam pilną spra­wę – po­wie­dział Ste­ven.

– Tutaj? W New Cre­eek? – za­py­tał wy­so­ki blon­dyn.

– W So­uth­fall Springs.

– Oni tam mają wła­sny ko­mi­sa­riat – wy­tłu­ma­czył rudy po­li­cjant. – Nie­po­trzeb­nie się pan fa­ty­go­wał.

– Wie­cie, ja nie je­stem stąd. Po pro­stu do­sta­łem ostat­nio bar­dzo nie­po­ko­ją­cy te­le­fon od mojej przy­ja­ciół­ki…

 Ste­ven za­czął tłu­ma­czyć, co usły­szał.

– Czego pan od nas ocze­ku­je? – spy­tał trze­ci po­li­cjant.

– Aby­ście po­je­cha­li ze mną do So­uth­fall Springs i spraw­dzi­li, co tam się dzie­je.

– A co jeśli two­jej przy­ja­ciół­ce po pro­stu od­bi­ło?

– To wtedy za­ku­je­cie ją w kaj­dan­ki i od­wie­zie­cie do psy­chia­try­ka! I tak nie macie nic pil­niej­sze­go do ro­bo­ty!

 Blon­dyn wes­tchnął.

– Po­je­dzie­my to spraw­dzić – po­wie­dział. – Tylko je­dziesz razem z nami w jed­nym aucie. Może przy­dać się ktoś, kto bę­dzie z nią po­tra­fił po­roz­ma­wiać.

 

***

 

 Ksiądz uwol­nił Geo­r­ge’a i po­mógł mu usta­wić krzyż na sto­ja­ku. Ash­ley krzyk­nę­ła, zo­ba­czyw­szy, co się dzie­je.

– Stop! – Jej całe ciało się trzę­sło. – Stop! Prze­stań­cie! Co my wam zro­bi­li­śmy?

– Geo­r­ge wy­znaj nam swoje grze­chy – po­wie­dział ksiądz nie zwa­ża­jąc na py­ta­nie ko­bie­ty.

– Nie wie­rzy­łem w je­dy­ne­go, praw­dzi­we­go Boga… Nie do­pil­no­wa­łem, aby moja żona prze­ko­na­ła się do ko­ścio­ła świę­te­go Au­ro­re’a…

 Cały tłum wes­tchnął po usły­sze­niu dru­gie­go wy­zna­nia.

 Geo­r­ge nie zwra­cał uwagi na ni­ko­go, jego wzrok był nie­obec­ny, zu­peł­nie jakby stał w ko­ście­le sam.

– …Nie po­ma­ga­łem innym… Kła­ma­łem…

 Wy­mie­niał ko­lej­ne grze­chy przez kilka minut.

– Wię­cej grze­chów nie pa­mię­tam – za­koń­czył wy­po­wiedź.

 Ksiądz mach­nął ręką do znaj­du­ją­ce­go się na za­kry­stii chłop­ca, być może tu­tej­sze­go od­po­wied­ni­ka mi­ni­stran­ta. Przy­niósł on mło­tek i trzy gwoź­dzie.

 Ber­nard wziął je i po­dzię­ko­wał chłop­cu. Przy­wo­łał dwóch sie­dzą­cych w pierw­szym rzę­dzie męż­czyzn.

– Pod­trzy­maj­cie go – po­wie­dział.

 Geo­r­ge roz­ło­żył ręce, męż­czyź­ni chwy­ci­li go pod pachy tak, aby jego dło­nie zna­la­zły się na wy­so­ko­ści ra­mion krzy­ża.

– Aaron. – Ksiądz podał jed­ne­mu z po­moc­ni­ków gwóźdź i mło­tek.

 Męż­czy­zna po­le­cił Geo­r­ge’owi, aby wy­pro­sto­wał dłoń i przy­mie­rzył się do przy­bi­cia gwoź­dzia.

– Tylko nie kop no­ga­mi – po­wie­dział. – To za­bo­li tylko tro­chę.

 Gwóźdź prze­szedł na wylot dłoni po pierw­szym ude­rze­niu młot­ka, jed­nak Aaron po­wtó­rzył tę czyn­ność jesz­cze parę razy. Mu­siał być pewny, że Geo­r­ge nie spad­nie z krzy­ża.

– Nie martw się, też to prze­sze­dłem – po­wie­dział po­ka­zu­jąc wi­szą­ce­mu męż­czyź­nie bli­znę na dłoni.

 Ash­ley zwi­nę­ła się na po­sadz­ce oł­ta­rza i nie pa­trzy­ła na to, co dzie­je się za jej ple­ca­mi. Brian chwy­cił ją za bark i po­wie­dział:

– Patrz, mamo, patrz!

 Nawet słowa syna nie mogły zmu­sić jej do oglą­da­nia śmier­ci Geo­r­ge’a. Ob­ję­ła chłop­ca, nie za­mie­rza­ła go oddać w ni­czy­je ręce.

– Teraz ja! – po­wie­dział Brian.

– Pójdę za­miast niego – po­wie­dzia­ła. Sama zdzi­wi­ła się tym, jak łatwo wy­szło to z jej ust.

– Pro­szę bar­dzo – po­wie­dział Ber­nard. – Widzę, że bar­dzo chcesz się na­wró­cić.

 Wier­ni za­czę­li kla­skać i wi­wa­to­wać.

– Wy­znaj nam swoje grze­chy, Ash­ley.

– Nie wiem od czego za­cząć…

– Za­cznij od któ­re­go­kol­wiek. Mu­sisz je­dy­nie wy­mie­nić wszyst­kie, jakie pa­mię­tasz. Nic wię­cej.

 Ash­ley za­czę­ła mówić o każ­dym, nawet naj­mniej­szym prze­wi­nie­niu, jakie kie­dy­kol­wiek po­peł­ni­ła. Miała na­dzie­ję, że zanim o nich wszyst­kich opo­wie, Ste­ven przy­je­dzie z od­sie­czą.

 

***

 

 So­uth­fall Springs było opu­sto­sza­łe. Nigdy po uli­cach tego mia­stecz­ka nie krę­ci­ło się zbyt wiele osób, ale zwy­kle na chod­ni­kach można było zo­ba­czyć przy­naj­mniej paru ludzi. Tym­cza­sem w trak­cie jazdy w dro­dze do domu Ash­ley Bran­don, Tra­vis oraz Ste­ven nie mi­nę­li żad­ne­go sa­mo­cho­du ani pie­sze­go.

– Mó­wi­łem, że to bar­dzo re­li­gij­na miej­sco­wość – po­wie­dział Bran­don po­pra­wia­jąc swoje blond włosy. – Wszy­scy pew­nie sie­dzą w ko­ście­le.

 Drzwi do domu były otwar­te na oścież.

– To nie wy­glą­da do­brze – po­wie­dział Tra­vis. – Ste­ven, po­cze­kaj w aucie.

 We­szli do środ­ka i prze­szu­ka­li par­ter, po­wta­rza­jąc co chwi­la: „Ash­ley!”.

 Potem udali się na górę.

– Chyba jej tu… Czy to nie jest krew? – po­wie­dział Bran­don. – Tra­vis ni­ko­go za tobą nie ma? Tu może być ktoś nie­bez­piecz­ny.

– Na przy­kład my – po­wie­dział po­li­cjant.

– Oj, daruj już sobie te żarty. Tu na­praw­dę jest krew! I to cał­kiem sporo. Na dy­wa­nie i na ścia­nie też… Cho­le­ra, nie po­do­ba mi się to. Jeśli ni­ko­go tu nie ma, to idzie­my na miej­sco­wy ko­mi­sa­riat. Może oni coś wie­dzą.

 Wró­ci­li do ra­dio­wo­zu.

– Nie ma jej – po­wie­dział Bran­don za­pi­na­jąc pasy.

– A coś zna­leź­li­ście?

– Ślady krwi. – Tra­vis spoj­rzał się na Ste­ve­na. – Wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku, na­praw­dę. Po­je­dzie­my teraz na ko­mi­sa­riat. Może miej­sco­wa po­li­cja coś wie.

– Ale… Im nie można ufać!

– Spo­koj­nie, jeśli nie można im ufać to się na tym po­zna­my – po­wie­dział Bran­don. – O… Już je­ste­śmy. Nie od­wie­dzi­łem So­uth­fall Springs od do­brych pię­ciu lat, ale jakoś pa­mię­tam roz­kład ulic… W sumie nie ma co się dzi­wić. To tro­chę małe mia­stecz­ko. Dzi­wię się, że w ogóle mają tu wła­sną po­li­cję. – Wy­siadł z auta. – Znowu zo­sta­jesz. Za chwi­lę bę­dzie­my z po­wro­tem.

 Po­li­cjan­ci spró­bo­wa­li wejść do środ­ka, jed­nak drzwi były za­mknię­te. Nikt nie od­po­wie­dział rów­nież na ich pu­ka­nie.

 Tra­vis wró­cił do ra­dio­wo­zu pierw­szy.

– Chyba zo­sta­je nam ko­ściół. Wi­dzisz ludzi na wzgó­rzu? Wszy­scy się tam ze­bra­li. To cho­ler­nie re­li­gij­ne mia­stecz­ko.

– To mia­stecz­ko na­le­ży do sekty.

 Bran­don wszedł do sa­mo­cho­du, za­mknął drzwi i po­wie­dział:

– Nie chce mi się to w to wie­rzyć, ale… Być może fak­tycz­nie tak jest. Sam nie wiem. Na pewno nie wejdę tam bez broni.

 

***

 Drzwi wej­ścio­we ko­ścio­ła się otwo­rzy­ły. Ash­ley prze­rwa­ła wy­li­cza­nie grze­chów i spoj­rza­ła na przy­by­szów. Nie za­uwa­ży­ła Ste­ve­na, za­miast niego do środ­ka we­szli dwaj po­li­cjan­ci trzy­ma­ją­cy pi­sto­le­ty.

– Niech nikt nie pa­ni­ku­je! – krzyk­nął Bran­don. – Pro­szę dać nam przejść!

– Na zie­mię! – zwró­cił się do księ­dza Tra­vis. – Pro­szę się nie ru­szać!

– Może chcie­li­by pań­stwo po­roz­ma­wiać? – Ksiądz po­zo­stał nie­wzru­szo­ny. – Nie mamy tutaj za­zwy­czaj gości, dla­te­go je­stem zdzi­wio­ny tą wi­zy­tą. Dla­cze­go zde­cy­do­wa­li­ście się nas od­wie­dzić?

– Dlacz… Przez to, co się tu kurwa wy­ra­bia! – Bran­don tup­nął nogą w zie­mię. – Zresz­tą nie będę z tobą dys­ku­to­wał. Na zie­mię, już! Bo za­cznę strze­lać!

 W mo­men­cie, w któ­rym po­li­cjant skoń­czył mówić, ktoś strze­lił. Tłum roz­pro­szył się, lu­dzie za­czę­li ucie­kać, ta­ra­nu­jąc wszyst­kich, któ­rzy upa­da­li na zie­mię. Bran­don scho­wał się za ławą i, pró­bu­jąc zbyt­nio się nie wy­chy­lać, wy­pa­try­wał na­past­ni­ka.

 Re­wol­wer trzy­ma­ła wy­so­ka ko­bie­ta, bru­net­ka. Wy­strze­li­ła po­now­nie prze­bi­ja­jąc ławę na wylot. Kula o mi­li­me­try mi­nę­ła Bran­do­na. Po­li­cjant ści­snął broń szu­ka­jąc do­god­nej po­zy­cji do strza­łu. W mię­dzy­cza­sie z tłumu wy­sko­czył Tra­vis, który chwy­cił rę­ko­ma szyję ko­bie­ty i oba­lił ją na zie­mię.

– Niech nikt się nie rusza! – krzyk­nął Bran­don ob­ra­ca­jąc się, co chwi­la. – Po­zo­stań­cie tam, gdzie je­ste­ście!

 Tra­vis przy­kuł ko­bie­tę do ławki i scho­wał ode­bra­ny re­wol­wer.

 Kiedy Bran­don był od­wró­co­ny tyłem do oł­ta­rza, z za­kry­stii wy­ło­nił się gruby męż­czy­zna ze strzel­bą w ręce. Przy­ce­lo­wał zbli­ża­jąc się do po­li­cjan­ta i po­cią­gnął za spust.

– Bran­don! – spró­bo­wał go jesz­cze ostrzec Tra­vis, jed­nak było już za późno.

 Po­cisk ro­ze­rwał twarz po­li­cjan­ta na pół, krew wy­try­snę­ła ni­czym lawa z wul­ka­nu, czer­wo­na ciecz za­la­ła wszyst­kie po­bli­skie osoby oraz po­sadz­kę ko­ścio­ła. Bran­don padł na zie­mię wpa­trzo­ny w sufit.

– Rzuć broń! – po­wie­dział trzy­ma­ją­cy strzel­bę męż­czy­zna. – Na­tych­miast!

 Tra­vis odło­żył re­wol­wer i pi­sto­let na zie­mię.

– Mo­że­my po­roz­ma­wiać… – po­wie­dział trzy­ma­jąc ręce w górze. – Po­słu­chaj­cie mnie tylko…

 Nie zdą­żył nawet do­koń­czyć zda­nia. Po­cisk tra­fił go pro­sto w głowę.

– Wra­ca­my do ce­re­mo­nii – po­wie­dział ksiądz. – Zwo­łaj wszyst­kich z po­wro­tem. – Pod­szedł do krzy­ża. – Gdzie się po­dzie­li Ash­ley i Brian!?

 

***

 

 Ash­ley wy­ko­rzy­sta­ła chwi­lę nie­uwa­gi, aby uciec. Wzię­ła Bria­na na ręce i, cho­ciaż ważył dużo, udało jej się wy­biec z nim z ko­ścio­ła. Chło­piec pro­te­sto­wał, jed­nak ona nie zwra­ca­ła na to uwagi.

 Zbie­gła po zbo­czu. Przed wzgó­rzem roz­cią­ga­ło się dłu­gie pole, na któ­re­go końcu widać było drogę kra­jo­wą, po któ­rej co kilka minut prze­jeż­dża­ły po­je­dyn­cze sa­mo­cho­dy.

– Ja chcę z po­wro­tem! – krzyk­nął Brian. – Z po­wro­tem!

– Tylko tak się tobie wy­da­je – po­wie­dzia­ła Ash­ley ca­łu­jąc chłop­ca w po­li­czek.

– A co z tatą?

– Tata… Tata wolał zo­stać w ko­ście­le.

– To dla­cze­go ja nie mogę z nim zo­stać?

 Brian za­czął pła­kać i wier­cić rę­ko­ma oraz no­ga­mi, aby wy­do­stać się z rąk Ash­ley. Do­pie­ro teraz za­uwa­ży­ła skalę od­nie­sio­nych przez niego ob­ra­żeń. Miał pod okiem limo wiel­ko­ści jabł­ka, a przy nosie za­schnię­te struż­ki krwi. Co oni mu zro­bi­li? – po­my­śla­ła Ash­ley. Gdyby tylko miała teraz pod ręką broń wró­ci­ła­by do ko­ścio­ła i za­bi­ła wszyst­kich win­nych tej ka­ta­stro­fie. Wy­obra­zi­ła sobie, jak wcho­dzi przez za­kry­stię, za­ci­ska­jąc obie dło­nie na rącz­ce pi­sto­le­tu. Strze­la do księ­dza pod krzy­żem, ten pada na zie­mię i chwy­ta się za ranę na brzu­chu. Ash­ley przy­ci­ska stopą to miej­sce, ksiądz wyje z bólu. Ko­bie­ta na­pa­wa się tym krzy­kiem i bła­ga­nia­mi o li­tość. Po co mia­ła­by od razu za­bi­jać kogoś, kto wy­rzą­dził jej tyle cier­pie­nia?

 Ko­bie­ta od­pły­nę­ła my­śla­mi w fan­ta­zję o ze­mście, ale nie prze­sta­ła ma­sze­ro­wać. Od drogi dzie­li­ło ją już nie wię­cej niż kil­ka­na­ście me­trów.

 A co się stało ze Ste­ve­nem? – za­sta­no­wi­ła się. Po­li­cjan­ci przy­by­li sami. Naj­wy­raź­niej mu­siał ich we­zwać, sam mógł sie­dzieć bez­piecz­nie nie­da­le­ko stąd lub we wła­snym domu w Nowym Jorku.

 Ash­ley sta­nę­ła przy dro­dze i po­ma­cha­ła nad­jeż­dża­ją­ce­mu sa­mo­cho­do­wi. Lśnią­cy czer­wie­nią nowo na­ło­żo­ne­go la­kie­ru au­stin al­le­gro za­trzy­mał się na ten widok.

– Coś się stało? – Star­szy męż­czy­zna wy­szedł z auta.

– To skom­pli­ko­wa­ne – po­wie­dzia­ła Ash­ley. – Mogę panu wszyst­ko wy­tłu­ma­czyć, ale naj­pierw, pro­szę, muszę udać się do szpi­ta­la.

– Czy do­szło do ja­kie­goś wy­pad­ku sa­mo­cho­do­we­go? Trze­ba za­dzwo­nić po po­li­cję…

– Po­li­cja się o wszyst­kim dowie, ale naj­pierw chcia­ła­bym otrzy­mać pomoc.

– Oczy­wi­ście…

 Męż­czy­zna otwo­rzył tylne drzwi sa­mo­cho­du i, po tym jak ko­bie­ta z Bria­nem usie­dli w środ­ku, czer­wo­ne au­stin al­le­gro po­je­cha­ło dalej.

 Kiedy wy­jeż­dża­li z mia­stecz­ka mi­nę­li znak z na­pi­sem: „So­uth­fall Springs żegna i liczy na szyb­ki po­wrót!”. Brian, z twa­rzą mokrą od łez, za­py­tał się mamy, kiedy tu wróci.

– Nigdy – po­wie­dzia­ła Ash­ley. – Mam na­dzie­ję, że nigdy.

 

***

 

 Po tym jak tłum ludzi uciekł z ko­ścio­ła, cho­wa­jąc się w do­mach i skle­pach, Ste­ven zde­cy­do­wał się wyjść z sa­mo­cho­du. Lu­dzie, któ­rzy go mi­ja­li nie zwra­ca­li na niego więk­szej uwagi, nie­któ­rzy po­ka­zy­wa­li na niego pal­ca­mi, jed­nak w ich spoj­rze­niach wi­dział prze­ra­że­nie. Miesz­kań­cy So­uth­fall Springs nie chcie­li pod­cho­dzić do po­li­cyj­ne­go sa­mo­cho­du.

 Ste­ven oczy­wi­ście usły­szał stłu­mio­ny dźwięk wy­strza­łów, jed­nak uznał, że nie może już dłu­żej cze­kać. Ash­ley była w nie­bez­pie­czeń­stwie. Przej­rzał scho­wek znaj­du­ją­cy się przed tyl­nym sie­dze­niem, jak i ten pod fo­te­lem, ale nie zna­lazł nic, co by mu po­mo­gło w ewen­tu­al­nym star­ciu. Kilka minut za­ję­ło mu od­wa­że­nie się na wyj­ście z sa­mo­cho­du, aby spraw­dzić ba­gaż­nik.

 Otwo­rzył drzwi i od­cze­kał kilka se­kund. Nikt się do niego nie zbli­żył. Mia­stecz­ko było tak bar­dzo opu­sto­sza­łe, jak wcze­śniej. Nie za­my­ka­jąc drzwi, pod­szedł do ba­gaż­ni­ka. W rogu znaj­do­wa­ła się ka­bu­ra, a w niej Smith & We­sson Model 39. Wziął pi­sto­let i wło­żył do niego ma­ga­zy­nek, po czym ru­szył po stro­mych scho­dach do drzwi ko­ścio­ła.

 Na pod­ło­dze we­wnątrz le­ża­ły ciała po­li­cjan­tów. Ste­ven nie cof­nął się jed­nak, teraz było już na to za późno. Zde­cy­do­wał, że bę­dzie dzia­łać, za­miast ukry­wać się w ra­dio­wo­zie. Jego ręka się trzę­sła, cho­ciaż od­wie­dzał strzel­ni­cę re­gu­lar­nie. Ogar­nął go strach, tym bar­dziej, że nawet uzbro­je­ni pro­fe­sjo­na­li­ści padli tru­pem.

 Kiedy Ste­ven pod­szedł pod oł­tarz, zdał sobie spra­wę, że znaj­du­ją­cy się tam krzyż wcale nie był bar­dzo re­ali­stycz­ną rzeź­bą przed­sta­wia­ją­cą Je­zu­sa, a ko­na­ją­cym Geo­r­ge’em.

– Co się tu stało? – za­py­tał Ste­ven roz­glą­da­jąc się.

– Po­li­cjan­ci wtar­gnę­li… – Głos Geo­r­ge’a był ochry­pły. – Na szczę­ście udało się ich zabić…

– Na szczę­ście… O czym ty ga­dasz? – Ste­ven ro­zej­rzał się po po­miesz­cze­niu, aby upew­nić się, że nie wpadł wła­śnie w pu­łap­kę. – Gdzie są wszy­scy?

– Po­szli szu­kać Ash­ley. Zwia­ła, gdy do­szło do strze­la­ni­ny.

– Ona jesz­cze żyje?

– Mam na­dzie­ję, że tak. Też po­win­na do­znać zba­wie­nia.

 Ste­ven wszedł na za­kry­stię. Drzwi pro­wa­dzą­ce na ze­wnątrz były otwar­te na oścież, jed­nak ni­g­dzie nie widać było Ash­ley. Męż­czy­zna miał je­dy­nie na­dzie­ję, że udało jej się uciec jak naj­da­lej od tego prze­klę­te­go miej­sca.

 W za­kry­stii na ścia­nie wi­siał te­le­fon. Ste­ven wy­brał numer po­ste­run­ku po­li­cji w New Creek. Za­pi­sał go sobie na wszel­ki wy­pa­dek w no­tat­ni­ku, który trzy­mał w kurt­ce.

– Dzień dobry, z kim roz­ma­wiam?

– Tu Ste­ven. Twoi go­ście nie żyją. Zo­sta­li za­strze­le­ni. Można zdra­py­wać mózg z pod­ło­gi. – Ste­ven wyj­rzał na ze­wnątrz, po­nie­waż wy­da­wa­ło mu się, że sły­szy czy­jeś kroki. Oka­za­ło się, że dźwięk wy­da­je stu­ka­ją­cy no­ga­mi o krzyż Geo­r­ge. – W ko­ście­le ukrzy­żo­wa­no czło­wie­ka, męża Ash­ley, któ­rej szu­kam. Jej ni­g­dzie nie ma. Po­dob­no zwia­ła.

– Co…? Mó­wisz po­waż­nie?

– Mówię po­waż­nie, ina­czej bym nie dzwo­nił. Przy­ślij tu wię­cej po­li­cji i ka­ret­kę. Może jesz­cze uda się go ura­to­wać. Ja będę w za­kry­stii, wej­ście do niej jest za oł­ta­rzem. A i po­ży­czy­łem splu­wę z ra­dio­wo­zu. Mam na­dzie­ję, że się nie po­gnie­wasz.

– Nie po­gnie­wam się. No do­brze, nie mamy czasu do stra­ce­nia. Pomoc jest w dro­dze.

 Ste­ven ro­zej­rzał się po za­kry­stii. Po­miesz­cze­nie nie było zbyt wiel­kie, a wy­peł­nio­ne zo­sta­ło je­dy­nie kil­ko­ma szaf­ka­mi i biur­kiem po­sta­wio­nym w rogu. Męż­czy­zna spoj­rzał na do­ku­men­ty znaj­du­ją­ce się na bla­cie. Jedna z te­czek przy­ku­ła jego uwagę. Za­ty­tu­ło­wa­na była: „McDon­nel­lo­wie”. Cie­ka­we, co może się w niej kryć? – za­sta­no­wił się i za­czął wyj­mo­wać skry­wa­ne w niej pa­pie­ry.

 Wy­glą­da­ło na to, że kult wie­dział wszyst­ko o no­wych miesz­kań­cach So­uth­fall Springs. W do­ku­men­tach znaj­do­wa­ły się dane oso­bo­we Ash­ley, Geo­r­ge’a i Bria­na oraz dłu­gie bio­gra­fie okra­szo­ne zdję­cia­mi sprzed kilku mie­się­cy.

 Śle­dzi­li każdy ich krok. Ste­ven zde­cy­do­wał, że musi za­brać ze sobą tę tecz­kę i po­ka­zać ją Ash­ley.

 Szyb­ko jed­nak zmie­nił zda­nie.

 Jeden z fol­de­rów, na­zwa­ny „Pro­ce­du­ra Prze­mia­ny”, skła­dał się z do­ku­men­tów za­wie­ra­ją­cych in­for­ma­cje na te­ma­ty, w które Ste­ven nie chciał wie­rzyć. Na jed­nej z kar­tek za­pi­sa­ne były prze­my­śle­nia i uwagi Ja­me­sa White’a na temat ro­dzi­ny McDon­nel­lów, kie­ro­wa­ne do księ­dza Ber­nar­da:

 Mam pewne obawy, co do no­wych są­sia­dów. Geo­r­ge McDon­nell oraz Ash­ley McDon­nell są tro­chę za sta­rzy, aby prze­pro­wa­dzić na nich po­praw­ną Prze­mia­nę. Nie chcę pod­wa­żać two­je­go zda­nia, po pro­stu mówię, jak jest. Ich syn jest dużo lep­szym ma­te­ria­łem na tę pro­ce­du­rę. Poza tym moi lu­dzie po­bra­li prób­ki DNA od wszyst­kich McDon­nel­lów i wy­da­je mi się, że nie będę w sta­nie wy­ho­do­wać od­po­wied­nich or­ga­nów przed ich prze­pro­wadz­ką.

 Praw­do­po­dob­nie będę mu­siał po­now­nie prze­ło­żyć ter­min od­da­nia domu. Mimo two­ich obaw wy­da­je mi się, że nie po­win­ni z tego po­wo­du zre­zy­gno­wać z prze­pro­wadz­ki do So­uth­fall Springs. Są zde­spe­ro­wa­ni. Mają pra­wie 40 lat i dalej miesz­ka­ją u ro­dzi­ców Geo­r­ge’a. Mogą po­cze­kać jesz­cze parę mie­się­cy.

 W dal­szych aka­pi­tach James roz­pi­sy­wał się na temat pro­ble­mów do ja­kich do­pro­wa­dzić mo­gło­by nie­wy­ko­na­nie Prze­mia­ny na czas. W innym li­ście, na­pi­sa­nym kilka dni przed prze­pro­wadz­ką McDon­nel­lów do So­uth­fall Springs, zwra­cał się on do księ­dza w taki spo­sób:

 Trze­ba po­wstrzy­mać prze­pro­wadz­kę. Od­po­wied­nie zma­ni­pu­lo­wa­nie nawet Prze­mie­nio­nej osoby może być trud­ne w tak krót­ki cza­sie. Myślę, że nie wy­ro­bi­my się do Wiel­kie­go Piąt­ku. Poza tym nie zdążę do­paść Ash­ley. Geo­r­ge wy­jeż­dża na mecz na week­end do No­we­go Or­le­anu, mo­że­my go wtedy po­rwać. Brian ma wy­jazd kla­so­wy, mo­że­my go więc do­paść, gdy bę­dzie spał w ho­te­lu. Ash­ley cały czas sie­dzi w domu i na razie się to nie zmie­ni. To zbyt nie­bez­piecz­ne.

 Pro­szę, prze­stań­my. Nie mo­że­my tak ry­zy­ko­wać. Nad­ro­bi­my to w przy­szłym roku. Mogę nawet za­cząć szu­kać no­wych miesz­kań­ców już dzi­siaj.

 W tym samym fol­de­rze znaj­do­wał się rów­nież do­ku­ment za­ty­tu­ło­wa­ny „Prze­mia­na McDon­nel­lów”:

Geo­r­ge McDon­nell

Data śmier­ci i Prze­mia­ny: 18.03.1982

 

Brian McDon­nell

Data śmier­ci i Prze­mia­ny: 19.03.1982

 

Ash­ley McDon­nell

Data śmier­ci i Prze­mia­ny: 26.03.1982

 W jed­nym z fol­de­rów znaj­do­wa­ło się rów­nież parę li­stów, w któ­rych James głę­biej po­ru­szał spra­wę Ash­ley:

 Ber­nard, je­steś skoń­czo­nym idio­tą! Wiem, że roz­ma­wia­nie o tym, co się tutaj dzie­je w czte­ry oczy jest ob­ra­zą dla Boga i jest to je­dy­na rzecz, która po­wstrzy­mu­je mnie przed zwy­zy­wa­niem cię przed całym mia­stecz­kiem! Ash­ley oczy­wi­ście zo­ba­czy­ła swoje nowe ciało i mu­sie­li­śmy ją szyb­ko pod­mie­nić, cho­ciaż nowe ciało nie było nawet go­to­we! Wiesz ile mi to za­ję­ło? Do tego pod­mie­ni­łem Geo­r­ge’owi i Bria­no­wi wspo­mnie­nia, ale cho­le­ra wie czy to w ogóle za­dzia­ła!

 To był bar­dzo zły po­mysł. McDon­nel­lo­wie nigdy nie po­win­ni przy­je­chać do So­uth­fall Springs!

 W innym li­ście James pisał coś ta­kie­go:

 Ash­ley nie wie­rzy w kult i nie ma szans, że za­cznie! Za­pew­niam cię! Ona coś po­dej­rze­wa. Oglą­da­łem już wiele razy ich kłót­nie – za każ­dym razem temat jest ten sam. Ash­ley nie po­do­ba się wiara Geo­r­ge’a i Bria­na. Do tego ostat­nio ten ich mały od­ciął sobie palec! Zin­ter­pre­to­wał twoje ka­za­nie do­słow­nie! Gdyby nie Ash­ley, nie by­ło­by w tym nic złego, ale w tym wy­pad­ku, będę mu­siał chyba po­now­nie po­słu­żyć się fał­szy­wy­mi wspo­mnie­nia­mi. Sam nie wiem, czy to za­dzia­ła… Do tego nie mia­łem przy­go­to­wa­nych od­po­wied­nie­go pra­we­go płuca oraz gałek ocznych dla Ash­ley. Nie wiem czy się zo­rien­to­wa­ła. W każ­dym razie, będę mu­siał je jak naj­szyb­ciej pod­mie­nić.

 Je­stem na cie­bie wście­kły Ber­nard! To ty po­wi­nie­neś za to od­po­wia­dać, nie ja! Wie­dzia­łem wszyst­ko od po­cząt­ku, jeśli mi nie wie­rzysz, prze­czy­taj od po­cząt­ku całą naszą ko­re­spon­den­cję. Oby tylko był to ostat­ni raz przed Wiel­ka­no­cą, kiedy muszę zo­sta­wiać ci wia­do­mość.

 Kar­tek było wię­cej, ale Ste­ven nie był w sta­nie już na nie pa­trzeć. Czy Ash­ley się zmie­ni­ła? – za­sta­no­wił się. W trak­cie roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej, którą z nią odbył, nie brzmia­ła jak inna osoba. Ale jak za­cho­wy­wa­ła się na­praw­dę? Nie miał po­ję­cia. Wie­dział je­dy­nie, że te wszyst­kie do­ku­men­ty mo­gły­by jej za­szko­dzić. On sam praw­do­po­dob­nie za­bił­by się, gdyby wie­dział, że zo­stał pod­mie­nio­ny. Nie byłby w sta­nie żyć dalej ze świa­do­mo­ścią, że nie znaj­du­je się we wła­snym ciele.

 Nie za­czął pła­kać, bo nie było mu smut­no. Ogar­nę­ła go złość. Spoj­rzał na po­zo­sta­łe tecz­ki i oka­za­ło się, że więk­szość z nich do­ty­czy­ła rów­nież in­nych ro­dzin, któ­rych człon­ko­wie prze­pro­wa­dza­jąc się do So­uth­fall Springs od­da­li swoje życie, aby czcić Boga, w któ­re­go wie­rzy­li wy­znaw­cy ko­ścio­ła Au­ro­re’a.

 Trze­ba się tego po­zbyć – po­my­ślał Ste­ven. Gliny dalej nie przy­je­cha­ły. Miał jesz­cze czas.

 Opróż­nił wszyst­kie szaf­ki i rzu­cił tecz­ki w róg po­ko­ju. Kiedy roz­sy­pa­ne stosy kar­tek pa­pie­rów oraz tek­tu­ro­we opa­ko­wa­nia le­ża­ły już jedna na dru­giej uło­żo­ne w się­ga­ją­cą mu pra­wie do kolan górę, wy­cią­gnął z głę­bo­kiej kie­sze­ni kurt­ki za­pal­nicz­kę.

 Za­pa­lił ją i prze­niósł pło­mień na do­ku­men­ty. Wy­biegł na ze­wnątrz, zanim ogień zdą­żył zająć całe po­miesz­cze­nie.

 Jakoś się z tego wy­tłu­ma­czę – po­my­ślał, cho­ciaż nie miało to dla niego zbyt du­że­go zna­cze­nie. Chciał tylko pomóc Ash­ley.

 Ogień mógł po­chło­nąć Geo­r­ge’a, ale on i tak już nie był tym samym czło­wie­kiem, jakim go po­znał. Praw­do­po­dob­nie wolał nawet zgi­nąć jako mę­czen­nik, niż zo­stać oca­lo­nym przez ra­tow­ni­ków me­dycz­nych.

 Ste­ven usły­szał sy­gnał po­li­cji oraz ka­ret­ki. Dalej stał przy za­kry­stii, któ­rej śro­dek był nie­wi­docz­ny ze wzglę­du na gęsty dym. Za­sta­na­wiał się, co bę­dzie pierw­szą rze­czą, którą zrobi, gdy tylko opu­ści to prze­klę­te miej­sce.

 Naj­pew­niej za­dzwo­ni do Ash­ley i spró­bu­je się z nią spo­tkać. Miał je­dy­nie na­dzie­ję, że do spo­tka­nia doj­dzie w jego domu albo re­stau­ra­cji, a nie w szpi­ta­lu.

 Usiadł na ziemi i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

 Wie­dział, że po tym, co zo­ba­czył, po­ran­ne loty nie będą już jego naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­ną czyn­no­ścią.

 Będą nią prze­pro­wadz­ki.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Z technicznych pojawiło się nieco spraw (to jedynie sugestie – do przemyślenia), jak np.:

Ile godzin minęło od kiedy minął znak z napisem „Witamy w Southfall Springs”? – powtórzenie

– Na razie? Wspaniale. Ale, wiesz, to mój pierwszy własny dom. Cieszyłby się z tego w każdej części świata. – w tym kontekście to chyba literówka?

Narobiła sobie ten nawyk przez kilka ostatnich miesięcy oczekiwania na odpowiedź od agenta nieruchomości. – wyrobiła?

– Witajcie! – przywitał ich James. – Proszę, wejdźcie. – Spojrzał się za siebie. – nieco zazgrzytał mi styl tych zdań

Wiedziała jednak, że George gniewał by się na nią później, nazwał jej zachowanie słowem, którego nie znosi – fochem lub, jeszcze mniej przez nią lubianym, „głupim wymysłem”. – gramatyczny – razem, bo znamy podmiot (George)

. Zapaliła światło, aby łazienka wyglądała na zajęta, po czym weszła na górę. – literówka

 To na pewno kwestia światła – pomyślała Ashley, jednak nie ważne pod jakim kątem patrzyła na oczy, te zawsze były niebieskie. – ortograficzny – razem

George tego nie zauważył, dlaczego więc miałaby być to prawda? – zastanowiła się. Weszła więc do wanny, uznawszy, że musiała paść ofiarą jakiegoś złudzenia wywołanego zmęczeniem. – powtórzenia

Zdziwiła się brakiem George’a, zwykle to ona wstawała pierwsza. Siedział on przy stole w kuchni. – zbędny zaimek

Wiele lat temu, przez kilka miesięcy pracowała jako pielęgniarka i dobrze pamiętała ile osób umierało tylko, (ten przecinek o wyraz dalej) dlatego że nie udało się zatamować krwawienia na czas.

George kroczył powoli, jednak każdy jego krok wydawał się trzęść domem. – czy to na pewno poprawna forma?

– Co ty.. Co ty robisz w mojej sypialni? – albo jedna kropka, albo trzy

Ashley wiedziała, że będzie musiała z tego wynieść lekcje – nie zamierzała pozwalać synowi przygotowywać jedzenia samemu. – literówka?

Zresztą i tak jest zamknięty na klucz, ale i tak chciałbym o tym powiedzieć. – powtórzenie (może pierwsze usunąć?)

 

Opis pierwszego dnia pracy Ashley (i kolejnych dni) zawiera sporo danych, lecz nigdzie nie widzę wzmianki o zakupach, które nakazał robić jej Daniel, podobnie jak o przygotowywaniu posiłków dla dziewczynki.

We wtorek Ashley ponownie wybrała się do domu Daniela, aby zając się Lisą. – literówka

Wydawało się to jedyną logiczną opcją, jednak kobieta chciała się tego upewnić, dlatego powiedziała: – błąd składniowy

Twój tatuś raczej by nie chciał, abyś ty lub ja zaglądali do jego sekretnego pokoju, prawda? – tu się już całkiem posypała składnia zdania

Pójdziemy teraz do łazienki i zmyję z ciebie całą krew i dam ci czyste ubrania. – gramatyczny – błędna odmiana wyrazu

Pójdziemy teraz do łazienki i zmyję z ciebie tą całą krew i dam ci czyste ubrania. A jak skończę, dam ci czas na obejrzenie czegoś w telewizji, a ja wrócę na górę, aby posprzątać ten… – powtórzenia

 Jutro zadzwoni Steven i wszystko się wyjaśni – myślała przez resztę dnia. – tutaj chyba jest błąd, bo to ona miała zadzwonić do niego (i tak potem zrobiła, zgodnie z wcześniejszym ustaleniem)

Od rozmowy ze Steven minęło już ponad dwanaście godzin, jednak ona dalej nie mogła przestać o tym myśleć. – czy to imię jest nieodmienne?

Nie chciała iść, ale nawet gdyby miała na to ochotę i tak miałaby z tym problem. – powtórzenie

 Podeszła bliżej i spojrzała się prosto w ich oczy. – zbędne?

Ashley dalej się w nich wpatrywała i chociaż bardzo pragnęła ucałować męża i przytulić syna, to wiedziała, że nie oni by tego nie chcieli. – powtórzenie/styl

Ashley podążyła za George’em i Brianem i wraz nimi usiadła przy ołtarzu. – brak Z?

Ashley podążyła za George’em i Brianem i wraz nimi usiadła przy ołtarzu. Mieszkańcy Southfall Springs weszli za nimi do kościoła. – powtórzenie

– Zebraliśmy się tutaj – zaczął ksiądz. – Aby (czy to jest na pewno nowe zdanie?) przyjąć do wspólnoty naszego kościoła trzech nowych mieszkańców.

– George wyznaj nam swoje grzechy – powiedział ksiądz nie zbaczając na pytanie kobiety. – czy tu na pewno ma być wyraz „zbaczać”?

 George nie zwracała uwagi na nikogo, jego wzrok był nieobecny, zupełnie jakby stał w kościele sam. – literówka

Z resztą nie będę z tobą dyskutował. – kolejny ortograficzny – razem

W między czasie z tłumu wyskoczył Travis, który chwycił rękoma szyję kobiety i obalił ją na ziemię. – i znowu ortograficzny

 

 

Dziwi nieco, czemu podczas strzelaniny nie przybiegł z auta Steven. Dalej czytam, jak zareagował, ale było to stanowczo za późno… On jeden od początku spodziewał się tragedii…

 

Przed wzgórzem rozciągało się długie pole, na którego końcu widać było drogę krajową, po której co kilku minut przejeżdżały pojedyncze samochody. – literówka

Steven zdecydował, że musi zabrać ze sobą te teczkę i pokazać ją Ashley. – literówka

 

W innych liście, napisanym kilka dni przed przeprowadzką McDonnellów do Southfall Springs, zwracał się on do księdza w taki sposób – literówki

Odpowiednie zmanipulowanie nawet Przemienionej osoby może być trudne w tak krótki czasie.– literówka

 

Co do zasady zapisywania nazw marek samochodów – polegam na tym, co tu piszesz, bo nie znam się zupełnie.

Zakończenie niejednoznaczne i dające wiele możliwości kontynuacji bardzo zawiłej fabuły. :)

Warto zaznaczyć wulgaryzmy.

Pozdrawiam serdecznie, klik za intrygującą atmosferę oraz klimat horroru i pomysł, jednak usterki językowe (szczególnie interpunkcyjne) mocno utrudniają odbiór tekstu.

Pecunia non olet

Dziękuję za przeczytanie i tak szczegółową opinię! Błędy za chwilę poprawię.

Pozdrawiam

All in all, it was all just bricks in the wall

Simeone, co jakiś czas mam przyjemność czytać tu Twoje horrory, kojarzę opowieść sprzed lat o zagubionej rodzinie i krwawych zajściach w gospodzie i – jako wielbicielka tego gatunku – zachęcam Cię gorąco do wydania zbioru takich opowiadań z przysłowiowym “dreszczykiem”, bo masz wielki talent do ich pisania oraz oryginalnych pomysłów, co nie każdemu się udaje (np. mnie – w życiu!). 

I ja dziękuję, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Bardzo się cieszę na taki komentarz :). Chyba nie ma lepszej motywacji do pisania, niż posiadanie oddanych czytelników.

Również pozdrawiam

All in all, it was all just bricks in the wall

Powodzenia. :)

Pecunia non olet

George wypłukał wypełnione pastą do zębów usta i przejrzał się w lustrze.

Zastanowiłabym się nad “wypełnionymi pastą ustami”.

 

I to robiąc dokładnie to samo, co wcześniej

W dodatku?

 

Gdy wychodził, Brian siedział pochylony nad miską z płatkami i cicho mlaskał.

– Powodzenia w szkole! – Ojciec poklepał chłopca po plecach.

– Dzięki – powiedział bez przekonania Brian, po czym wrócił do jedzenia.

 George wyszedł, zostawiając żonę i syna samych.

Może “Gdy zakładał buty…” oraz “powiedział chłopiec”. Można tu łatwo uniknąć powtórzeń. Pobawić się słowem.

– To przez przeprowadzkę? Nie chcesz iść do nowej szkoły?

– Trochę…

Znów można się bawić… zasępił się, skrzywił twarz, zmarszczył nos.

 

Słońce wpadło do kuchni, zalewając promieniami posadzkę oraz stół.

Użyłabym “wpadało”, bo trochę brzmi jakby wkurzone chciało zrobić awanturę, albo zapomniałoby kluczy, a było spóźnione… Mam nadzieję, że rozumiesz…

 

– Patrz jaki piękny dzień.

– To nie ma znaczenia.

– Na pewno wszyscy cię polubią. Ludzie cały czas się przeprowadzają, a i tak znajdują sobie nowych kolegów i koleżanki. No, kończ już jeść, bo się jeszcze spóźnisz.

Niby rozumiem, kto i co mówi, ale jest tak bezosobowo i bez emocji… “Patrz jaki piękny dzień – pocieszała zatroskana matka”. Dodaj im cech osobowości i emocji, bo przeprowadzki to stres, zmartwienia, zmęczenie. Daj nam to poczuć.

Chłopiec zaczął energicznie poruszać łyżką, a Ashley wyszła na zewnątrz sprawdzić pocztę.

Dodałabym “energiczniej”, bo jadł już wcześniej, matka go pocieszyła i pośpieszyła, więc nastąpiła zmiana. Moim zdaniem dodaje to płynności.

 

Wyrobiła sobie ten nawyk przez kilka ostatnich miesięcy oczekiwania na odpowiedź od agenta nieruchomości.

To zdanie mi nie pasuje albo przecinki trzeba dodać lub też całkiem przeredagować.

 

 Z uwagi na zbliżające się święto Wielkanocy

Nie wiem, czy nie “święta”.

 

możesz zgłosić się do księdza Bernarda na zakrystii kościoła

Raczej do zakrystii lub przeredagować zdanie, żeby nie było powtórzeń.

W tym miejscu dodałabym jeszcze coś, że to czas jałmużny, ofiary itp… Możesz sobie spokojnie wygooglować, ale ten tekst z broszury jest trochę sztywny.

 

Małe miasteczka w Luizjanie miały większe priorytety, niż dostosowywanie się do wszystkich religii świata.

 

Chrześcijanie są największą grupą religijną na świecie, liczącą 2,2 mld wiernych i stanowiącą 32 proc. światowej populacji – wynika z raportu waszyngtońskiego Pew Research Center…

Myślę, że to trochę nadużycie. Można by tak napisać o malutkim odłamie, a jeśli to jest odłam to nie wiemy o tym i zaskakujesz nas tutaj…

 

Poczekała aż chłopiec spakuje zeszyty i przybory do plecaka, po czym chwyciła go za rękę i wyszła na zewnątrz.

 Za chwilę miała zacząć się pierwsza lekcja.

Wyszła z nim, więc “ i razem wyszli na zewnątrz” i przemyślałabym to “na zewnątrz”, bo nie można wyjść do wewnątrz. Wyszli z domu?… bo za chwilę ma zacząć się pierwsza lekcja… – wtedy utrzymujesz płynność wypowiedzi: “…po czym chwyciła go za rękę i razem wyszli z domu, bo już za chwilę miała się zacząć pierwsza lekcja.” → propozycja

 

Brian wrócił ze szkoły zachwycony.

– Mamo, mają największe boisko do baseballa jakie w życiu widziałem! – powiedział, kiedy mijali kolejne skrzyżowanie.

Czyli jeszcze nie wrócił, a wracał… Może “Brian wyszedł ze szkoły zachwycony”…

 

– To świetnie – oznajmiła Ashley. – Mówiłam, że się tobie spodoba.

Brzmi sztucznie! “Mówiłam, że ci się spodoba”?

 

W domu zrobiła polewę do ciasta czekoladowego, które miała zamiar przynieść dla gospodarzy.

A może gospodarzy wieczoru? Bo długo nie było informacji/przypomnienia o imprezie i może to być mylące.

 

Coś jeszcze ciekawego wydarzyło się w szkole? – zapytała Ashley, kiedy przygotowywała kanapki dla chłopca.

– Mieliśmy apel – powiedział chłopiec.

– Jak minął tobie pierwszy dzień w szkole? – zapytał Briana.

“Jak ci minął pierwszy dzień…?” (i imię Brian powtarzasz w tekście 75 razy!!!)

 

 George uśmiechał się, słuchając o wszystkich szkolnych perypetiach syna i nie przestał nawet na sekundę.

Może “nie okazując znużenia nawet przez sekundę”? → propozycja

Te “propozycje” mają trochę upłynnić narrację, bo jest trochę sztywno.

 

Spojrzał się za siebie.

Spojrzał bez się!

 

Witajcie w Southfall Springs! – Kobiet podeszła do gości rozkładając szeroko ręce. Zdążyliście już się zakochać w naszym pięknym miasteczku

Literówka i przecinek. I szyk.

 

– Trochę – powiedział George. – Myślę, że Brian jest zachwycony.

– Och, z pewnością jest. Już widziałeś się z Billym, prawda?

 Chłopiec pokiwał głową.

– A gdzie on teraz jest? – zapytał James.

– Poszedł do toalety – powiedziała Beverly. – Pójdę przynieść przystawki. Widzę, że przyniosłaś ciasto. Jak się nazywasz?

– Ashley.

– Mogę je schować do lodówki, Ashley?

– Tak, jasne. Zaniosę je.

Teraz mówią jak roboty… Zero emocji, uśmiechu (choćby sztucznego), pochylenia się nad chłopcem. Nie pokazujesz nam ekspresji. Nie wiemy nic i nie możemy wyobrazić sobie tej sceny.

 

 Beverly przyszła z półmiskiem pachnącym jak woda z oceanu.

Nic mi to nie mówi ;(

 

“Ashley” powtórzone 178 razy!

 

– I wszyscy tutaj wierzą w to samo? – zapytała Ashley.

anglicyzm? → są jednego wyznania

 

Niemniej, myślę, że nie ma nic złego w przejściu się raz, aby zobaczyć jak to wygląda.

Trochę niezgrabnie.

 

powiedział George spoglądając na Ashley

przecinek

 

Beverly spojrzała na pusty półmisek i pobiegła do kuchni po drugie danie.

 Na stole pojawił się talerz z kotlecikami z jagnięciny, a tuż obok półmisek ze smażonymi warzywami.

powiedziała Ashley spoglądając na gospodarzy.

przecinek i też często spoglądają na siebie → można urozmaicić troszkę

 

Ale chyba nic się nie stanie, jeśli, w drodze wyjątku, zjesz trochę mięsa, co Ashley?

Kobieta skryła swój gniew za nerwowym uśmiechem. Nie mogła tego zrobić, nie umierała przecież z głodu.

Nie mogła czego zrobić? Bo teraz odnosi się do skrytego gniewu… ostatniej czynności. Może “nie mogła złamać zasad/zgrzeszyć…”?

 

Wiedziała jednak, że George gniewałby się na nią później, nazwał jej zachowanie słowem, którego nie znosi – fochem lub, jeszcze mniej przez nią lubianym, „głupim wymysłem”

W chwili, w której Billy wypowiedział te słowa jego oczy lśniły niczym promienie słoneczne odbijające się od tafli jeziora.

wypowiadał.

 

Przez szparkę na podłogę wylewało się mocne, jasnoniebieskie światło, które bardziej pasowałoby do biura lub szpitala, a nie w przytulnego domu.

do przytulnego domu.

 

Wchodzimy – powiedział Billy wykonując pierwszy krok.

Może zachęcił? To “powiedział” jest zbyt często → 91 razy…

 

 Mężczyzna twardo stąpał po ziemi niczym olbrzym.

“ktoś jest realistą i umie właściwie ocenić sytuację” wsjp… raczej nie o to tutaj chodzi…

 

– No już, przeproś.

– Przeprosiłem!

– To w takim razie zrób to jeszcze raz.

– Przepraszam!

 James puścił chłopca.

– Żeby to było ostatni raz. – Mężczyzna pogroził mu palcem.

Znów dialog bez emocji i ruchu. Dopiero na końcu pogrożenie palcem… Więcej, więcej!!! Potrzebujemy sobie to wyobrazić!

 

George spojrzał się na żonę.

Spojrzał.

 

Był nawet na niego za to zły.

Był o to zły.

 

Uderzył go? Tak jej się wydawało.

Mogła tak pomyśleć, wtedy zapisujemy to jako myśl, ale teraz to wygląda, jakby narrator pytał. “Wydawało jej się, że go uderzył” albo “Uderzył go – tak jej się wydawało/pomyślała.”

 

 Stwierdziła, że musi to sprawdzić.

Jest pierwszy raz u kogoś w domu. Słyszy stukot i domyśla się, że ojciec skrzyczał dziecko. I tyle. To za mało, żeby ryzykować i iść na górę. Za mało się jeszcze wydarzyło, moim zdaniem. Póki co, nic się takiego nie stało, żeby szpiegować im w domu. Nie wzbudzili w niej jeszcze braku zaufania/podejrzliwości. Bardziej przekonałoby mnie pytanie “Czy jeszcze ktoś z wami mieszka?”

pomyślała idąc

Z salonu słychać było głośne rozmowy i gwałtowne śmiechy.

 Ashley przez parę miesięcy żyła na ulicy, po tym jak wpadła w uzależnienie od amfetaminy. Chociaż nie życzyłaby nikomu takiego losu, to uważała takie doświadczenie za bardzo pouczające. Nawet teraz, lata po porzuceniu nałogu, pamiętała, aby nie ignorować swojego instynktu. A instynkt podpowiadał jej, że w domu Jamesa i Beverly dzieje się coś dziwnego.

Dlaczego budujesz napięcie (skrada się) i wciskasz retrospekcję, niszcząc uczucie niepokoju? W dodatku nie widzę związku. Jak życie na ulicy i amfetamina wpływa na instynkt i na ewentualne dziwne zachowania sąsiadów? Nic tu z siebie nie wynika.

 

Ale czy oni naprawdę mogli tutaj kogoś więzić?

Za szybko te wnioski! Jeszcze nie wzbudziłeś u nas nieufności…

 

Zajrzała do środka. Na podłodze leżała naga kobieta z twarzą zwróconą ku ziemi. Jej ciało było blade i chude, a włosy rzadkie jak u osoby chorej na nowotwór. Zawieszona na stojaku kroplówka została opróżniona, rurki zwisały z ciała kobiety. Ashley wyjrzała na korytarz. Jeszcze się nie zorientowali – pomyślała. Chwyciła kobietę za barki i potrząsnęła nią.

A gdzie szok? Zdziwienie? Strach o nią, o siebie, o rodzinę na dole? Czy dla Ashley to była codzienność?

 

 Ciało było zimne i nieruchome, jakby należało do trupa. Ashley odwróciła je, aby sprawdzić, czy rozpozna bladą kobietę. Twarz wydawała się znajoma, ale i tak chwilę zajęło jej pojęcie, gdzie widziała ją wcześniej. Kolor tęczówek był inny, owłosienie zbyt skąpe, a zęby niewyrosłe, jednak Ashley udało się zrozumieć, że wpatruje się we własną twarz.

 Puściła ciało. Kobieta upadła z hukiem na ziemię i nawet nie otworzyła oczu.

– Coś się stało? Ashley, polazłaś na górę? – James znajdował się już na schodach. – Ashley! – Odgłos kroków był coraz głośniejszy. – Och, nie Ashley… Nie powinnaś tego zobaczyć w tej chwili. Nie w tej chwili…

Super scena! Bardzo w kategorii niesamowitości! Ale znów więcej emocji… Łzy napłynęły jej do oczu, przyłożyła dłoń do ust, aby nie krzyknąć, ten widok nią wstrząsnął… Daj nam ją polubić i wczuć się razem z nią!

 

Wybrała odpowiedni numer na tarczy telefonu stacjonarnego i odwiesiła słuchawkę po tym, jak nikt nie odebrał. Po chwili namysłu podniosła słuchawkę i spróbowała jeszcze raz, ponownie bez skutku.

Oparła ręce o zlew, aby nie upaść przy wychylaniu się do przodu.

Zlew jest w kuchni. W łazience jest umywalka.

 

Ashley poczuła pieczenie w płucach, jakby ktoś postanowił przejechać po narządzie nagrzanym żelazkiem.

Nieee… Przyłożyć jej do piersi żelazko albo nie wiem… jakby wlano jej rozgrzany olej

 

Nawet bez starania się potrafiła wytrzymać pod wodą przynajmniej pół minuty. Posiedziała jeszcze w wannie kilka minut, po czym wyszła. I tak było już zmęczona.

usnęła patrząc się na tapetę naprzeciwko łóżka.

Ashley obudziła się niedługo później. Zdziwiła się brakiem George’a, zwykle to ona wstawała pierwsza. Siedział on przy stole w kuchni.

“Tymczasem on już siedział…” płynność znów. Niech te zdania z siebie wynikają i łączą się w spójną opowieść.

No cóż, James zrobił coś, czego tobie się nie udało od kiedy się poznaliśmy. Nawrócić mnie.

Nawrócił mnie.

 

Taka jest prawda, Brian? – Ashley nachyliła się do syna.

“To prawda, Brian?” – brzmi bardziej naturalnie

Wiesz, co Ashley? Wcale nie pytałem cię o zdanie.

Wiecie co, chłopaki…

 

 Ashley walnęła pięścią w stół, ale mąż z synem nie wrócili.

To raczej pokazać, kto tu rządzi, a tu nie o to chodzi.

 

Nie zwrócił uwagi na kolor oczu. Wpatrywała się w swojego męża jeszcze przez kilka sekund, on jednak wrócił do jedzenia, tak jakby w jej ciele nie zaszła żadna zmiana.

Nawet nie zwrócił uwagi na jej kolor oczu, choć wpatrywała się w męża jeszcze przez kilka sekund, on jednak wrócił do jedzenia, tak jakby w jej ciele nie zaszła żadna zmiana.”

 

Takie słowa jak “nawet”, “w końcu” podkreślają, uwypuklają, a w połączeniu z “choć” łączą zgrabnie całość. Niech ta historia płynie lekko, bo teraz jest trochę posiekana na równoważniki zdań (niemal).

 

którą kupiła na wczorajszych zakupach

na zakupach dzień wcześniej.

Ashley w tym czasie siedziała na kanapie i czytała książkę, którą kupiła na wczorajszych zakupach. Z każdą stroną coraz bardziej żałowała wydanych w ten sposób pieniędzy.

lub na nią.

 

Odłożyła książkę na stolik kawowy i stwierdziła, że pójdzie do kuchni jeszcze coś zjeść. Co prawda kolacja była już ponad godzinę temu, ale brzuch domagał się przekąski.

dopiero godzinę temu → a już jest głodna, bo “już ponad godzinę” brzmi jakbyś chciał przekazać, że już dużo czasu upłynęło, więc miała prawo zgłodnieć, a chyba nie o to chodzi.

 

Okoliczności zdarzenia wskazywały na nieszczęśliwy wypadek, jednak chłopiec nie krzyczał z bólu, a z jego twarzy ani na chwilę nie znikał uśmiech.

Trzymał palec, niczym trofeum, które dostał w nagrodzie.

w nagrodę.

 

Wiele lat temu, przez kilka miesięcy pracowała jako pielęgniarka i dobrze pamiętała ile osób umierało tylko, dlatego że nie udało się zatamować krwawienia na czas. Sam bandaż z pewnością nie wystarczył, aby uratować Brianowi życie, ale powinien przedłużyć je na jakiś czas, zanim chłopiec trafi do szpitala.

Jesteś pewien, że zatamowanie krwawienia przy odciętym palcu nie uchroni chłopca przed śmiercią z wykrwawienia? Może bardziej zakażenie byłoby śmiertelne, ale śmierć przez odcięty palec? I powinna zacząć zabezpieczać palec, aby go przyszyć jak najszybciej… Krzyczeć do męża, żeby odpalał auto, bo trzeba jechać do szpitala…

 

– Co się stało? Dlaczego… Czy Brian odciął sobie palec?

Skąd ten pomysł? Czy to jest pierwsza myśl, gdy widzi się krew? Może “ Dlaczego Brian nie ma palca? Co się stało?” → i panika O Jezu! Ile krwi! Gdzie są kluczyki do auta?

 

 Odkaziła ranę i założyła bandaż, po czym podeszła do telefonu i wybrała numer do najbliższej przychodni.

Telefon miał być zepsuty. Dobrze byłoby wspomnieć, że wcześniej został naprawiony.

 

 Spokojnie – pomyślała – George mógł popełnić błąd, ale na pewno nie jest idiotą. Z pewnością nie kłamał i zawiózł Briana do lekarza.

Skąd znów myśl, że ojciec nie zawiózł dziecka z odciętym palcem do lekarza? Nie pokazujesz nam ich nieufności, podejrzeń ani nic, co miałoby wskazywać, że coś jest nie tak.

 

Ból był coraz silniejszy i nie zamierzał przejść,

Personifikacja bólu. Czy ból może coś zamierzać?

 

 Miała nadzieję, że w nocy przyśni się jej coś przyjemnego.

No, nie! Czeka i się martwi, bo jej dziecko odcięło sobie palec, a mąż jej chciał rozbić głowę. Nie wie, co się dzieje. Miał być nowy dom, piękne chwile, a tu dziwni sąsiedzi, nieszczęśliwy wypadek i agresja męża… Wszystko jej się sypie, a nie idę wyśnić coś przyjemnego… Mogła zasnąć po środkach przeciwbólowych albo przez tą zmianę, która w niej zaszła/zachodzi.

 

Ashley wzdrygnęła się, pomimo że dotyk był przyjemny i delikatny.

Obcy dotyk przyjemny? Hmm…

 

To pomieszczenie służbowe i gdyby ktoś spoza mojej pracy się tam dostał, to wyleciałbym z tej roboty.

George wyjechał z Brianem aż do Baton Rouge, gdzie chłopcu przyszyto palec.

Czy w takich sytuacjach czeka się kilka dni? To chyba od razu należy zrobić… Liczą się minuty.

 

Southfall Springs robiło z Ashley coś niedobrego, była o tym przekonana.

Po znalezieniu pokoju z narządami ludzkimi to już nie przekonanie, a pewność! I to nie było coś niedobrego, to było chore! A ona w takiej sytuacji jest trochę zbyt spokojna…

 

Ashley schowała walizkę pod łóżkiem, spakowała do niej same najważniejsze rzeczy. Parę spodni, kilka koszulek, sukienkę i bieliznę. Po wyjściu męża wróciła do przetrząsania szafy, zastanawiając się, co może jeszcze spakować.

No, nie wiem… Ona nie pakuje się na sekretne wakacje, tylko ucieka, boi się o życie. Pakuje dokumenty, pieniądze, biżuterię, a nie przetrząsa szafę i szuka sukienek.

 

Dalej skupiłam się już na fabule. Tekst ma niedociągnięcia: interpunkcja, literówki, powtórzenia, ale przede wszystkim jest nierówny. Na początku nic nie świadczy o tym, że coś jest nie tak, a bohaterka jest tego pewna (bo usłyszała stukot), a później widzi pokój z powieszonymi na hakach ludzkimi narządami i podejrzewa, że coś jest nie tak. Scena z pochodem jest bardzo rozwleczona i przez to traci napięcie. Moment, w którym ona szuka noża jest najbardziej nasycony strachem. Jest najlepszy. Pod koniec chyba trochę przesadziłeś, bo uczucie niepokoju ustąpiło i czytało się tekst trochę z przymrużeniem oka. Ogólnie historia jest ciekawa. Brakuje w niej emocji, a przy dialogach dostajemy suchą wypowiedź. Nie wiemy, co się dzieje, a czasami trzeba się zastanowić, czyje to są słowa. No i ta przemiana Ashley, gdzieś zgubiła się po drodze…

Mam nadzieję, że nie odbierzesz źle tego komentarza, ale włożyłeś dużo pracy w to opowiadanie, więc komentarz o treści “sympatyczne” to trochę za mało… Ogólne wrażenie jest pozytywne, ale odpocznij trochę od tekstu, a zobaczysz, że są momenty nużące i bardzo dobre i te pierwsze unicestwij!

Powodzenia!

Dziękuję za komentarz, pełno w nim celnych uwag.

Małe miasteczka w Luizjanie miały większe priorytety, niż dostosowywanie się do wszystkich religii świata.

 

Chrześcijanie są największą grupą religijną na świecie, liczącą 2,2 mld wiernych i stanowiącą 32 proc. światowej populacji – wynika z raportu waszyngtońskiego Pew Research Center…

Myślę, że to trochę nadużycie. Można by tak napisać o malutkim odłamie, a jeśli to jest odłam to nie wiemy o tym i zaskakujesz nas tutaj…

Znaczy się, Ashley jest wyznania katolickiego, o czym sama wspomina i, tak, jest to najpopularniejsza religia na świecie, ale w Luizjanie odłamy protestanckie są dużo popularniejsze, dlatego brak kościoła katolickiego Ashley nie dziwi. Szczególnie, że jest to jakaś malutkie miasteczko, a nie duża metropolia.

Może zachęcił? To “powiedział” jest zbyt często → 91 razy…

Nie mam pojęcia, co jest złego w “powiedział”. To słowo pojawia się tak często, bo w opowiadaniu jest mnóstwo dialogów, a “powiedział” daje nam jasną informację na temat czynności jaką podejmuje bohater/bohaterka. To po prostu słowo, które raczej ignoruje się podczas czytania.

Odkaziła ranę i założyła bandaż, po czym podeszła do telefonu i wybrała numer do najbliższej przychodni.

Telefon miał być zepsuty. Dobrze byłoby wspomnieć, że wcześniej został naprawiony.

Dzieje się tutaj to samo, co przy próbie kontaktu ze Stevenem, tzn. nikt nie odbiera. Telefon dalej nie działa, dlatego bohaterka zdenerwowana rzuca słuchawką i dlatego też kontaktuje się ze Stevenem przez telefon z domu Daniela.

Mam nadzieję, że nie odbierzesz źle tego komentarza, ale włożyłeś dużo pracy w to opowiadanie, więc komentarz o treści “sympatyczne” to trochę za mało…

Nie no, jakbym nie liczył się z jakąkolwiek krytyką, to bym nic tu nie publikował ;). Jak napisałem, zostawiłaś mi dużo celnych uwag. Ja tu tylko przyczepiłem się do paru z nich.

Pozdrawiam

All in all, it was all just bricks in the wall

Znaczy się, Ashley jest wyznania katolickiego, o czym sama wspomina i, tak, jest to najpopularniejsza religia na świecie, ale w Luizjanie odłamy protestanckie są dużo popularniejsze, dlatego brak kościoła katolickiego Ashley nie dziwi. Szczególnie, że jest to jakaś malutkie miasteczko, a nie duża metropolia.

Chodziło mi o to, że czytelnik nie wie, co to za religia. Wie tylko, że obchodzą Wielkanoc. Pierwsze skojarzenie to chrześcijaństwo (nawet nie konkretnie katolicyzm). A piszesz:

Małe miasteczka w Luizjanie miały większe priorytety, niż dostosowywanie się do wszystkich religii świata.

Może to moje braki na temat Luizjany, ale nie wiedziałam, że protestantyzm jest tam bardziej popularny, więc mnie zaskoczyła taka reakcja Ashley.

Nie mam pojęcia, co jest złego w “powiedział”. To słowo pojawia się tak często, bo w opowiadaniu jest mnóstwo dialogów, a “powiedział” daje nam jasną informację na temat czynności jaką podejmuje bohater/bohaterka. To po prostu słowo, które raczej ignoruje się podczas czytania.

Nic złego i dużo złego. Pisać rozumiem jako zabawić się słowem i urozmaicić tę opowieść czytelnikowi. Nie tylko ubarwić język, ale też ukazać ton wypowiedzi, bo:

 – Chodź – powiedział.→ jest suche.

 – Chodź – zachęcił.→ już nam coś mówi o tonie jego głosu (zachęcający, przekonujący, jasny, ciepły).

 – Chodź – mruknął.→ od niechcenia albo był zły/wstydliwy (to już z kontekstu)

To świadczy o jakości dialogu.

 

Telefon miał być zepsuty. Dobrze byłoby wspomnieć, że wcześniej został naprawiony.

 

Dzieje się tutaj to samo, co przy próbie kontaktu ze Stevenem, tzn. nikt nie odbiera. Telefon dalej nie działa, dlatego bohaterka zdenerwowana rzuca słuchawką i dlatego też kontaktuje się ze Stevenem przez telefon z domu Daniela.

Ona już wie, że telefon jest zepsuty, więc po co z niego dzwoni? Dodaj informację, że próbuje, ale przekonuje się, że mąż jeszcze nie naprawił telefonu, bo może zapomniał? Może przez to jego nawrócenie olewa jej potrzeby/sprawy domowe? → plus do fabuły, bo wszystko się klei i ta ich niechęć wobec siebie może narastać poprzez takie rzeczy.

 

Myślałam też o tej scenie, gdzie Ashley bawi się z dzieckiem w chowanego. Bardzo szybko przełamuje ten zakaz, żeby nie wchodzić do zakazanego pokoju. Co myślisz o tym, żeby rozdzielić to na dwie sceny?

Za pierwszym razem Ashley widzi dziecko ubrudzone krwią i martwi się, że coś jej się stało (a to nowa praca i obce dziecko, więc strach, że ją wyrzucą i wgl). Podczas kąpieli zauważa, że to nie jest jej krew, bo nie ma skaleczeń. Pyta, ale dziecko nie chce się przyznać skąd ta krew, tylko (creepy) się uśmiecha. → Masz kolejną scenę powodującą napięcie i niepokój.

Za drugim razem przyłapuje ją na tym, że zakrwawiona wychodzi z zakazanego pokoju. I wtedy postanawia tam wejść.

Stopniowanie napięcia i podsycanie niepokoju, bo najstraszniejsze momenty to te, gdzie coś czai się w ciemności, a my tego nie widzimy. Gdy już wyskakuje to jest przerażające przez 30 sekund, a potem włącza się instynkt przetrwania. Im dłużej trwa walka, krew się leje strumieniami i trupy padają, scena traci napięcie i staje się groteskowa. → wg S.Kinga także (mruga do Twojego avatara)

 

To tylko do przemyślenia. Sugestia luźniutka ;)

Wreszcie coś o Stanach! Brawo za pomysł!

Simeone, postanowiłeś napisać horror i poniekąd to Ci się udało, tylko że nijak nie potrafię pojąć, co miałeś nadzieję opowiedzieć. Splotłeś tu wiele wątków, z których każdy coś sugerował, ale jednocześnie gmatwał zastaną sytuację i do samego końca nie zdołałam się zorientować, cóż to była za osobliwa religia i czemu służyła wymiana narządów, że o gmeraniu w pamięci i przechowywaniu narządów w mieszkaniu nie wspomnę.

Mam też wrażenie, że uczynienie z Ashley postaci, z punktu widzenia której rozgrywa się cała rzecz, nie przysłużyła się tej historii, albowiem tak jak ja nie do końca rozumiałam o czym czytam, tak główna bohaterka zeszła ze sceny i jestem przekonana, że także nie miała pojęcia, w czym uczestniczyła.

Ponadto, co stwierdzam z ogromnym smutkiem, opowiadanie zostało zmasakrowane fatalnym wykonaniem. Dawno nie widziałam tak wielu błędów, usterek, zbędnych zaimków, powtórzeń, literówek, tudzież niezgrabnie, nie zawsze czytelnie złożonych zdań i niezbyt czytelnie zapisanych myśli, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Wszystko to sprawiło, że lektury żadną miarą nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

 

Geo­r­ge McDon­nell pod­szedł do drzwi jego no­we­go domu. → Zakładam, że Georg był we własnym domu, więc: …Geo­r­ge McDon­nell pod­szedł do drzwi swojego no­we­go domu.

 

– Witaj są­sie­dzie! – Męż­czy­zna trzy­mał ta­lerz z ciast­ka­mi. – Upie­czo­ne przez moją żonę! – dodał po­da­jąc na­czy­nie są­sia­do­wi. → Czy to celowe powtórzenie?

 

W jego wy­ra­zie twa­rzy było coś nie­szcze­re­go… → A może: W wy­ra­zie jego twa­rzy było coś nie­szcze­re­go

 

Geo­r­ge wy­płu­kał wy­peł­nio­ne pastą do zębów usta… → A może: Geo­r­ge umył zęby, wy­płu­kał usta

 

To bę­dzie dobry dzień – po­my­ślał. → A może: To bę­dzie dobry dzień – po­my­ślał.

Uwaga dotyczy także zapisu myśli w dalszej części opowiadania.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

W nowej pracy miał za­ra­biać trzy razy wię­cej niż po­przed­nio. I to ro­biąc do­kład­nie to samo, co wcze­śniej… → Powtarzasz informację – poprzednio znaczy to samo, co wcześniej.

Proponuję: W nowej pracy miał za­ra­biać trzy razy wię­cej, w dodatku ro­biąc do­kład­nie to samo, co wcze­śniej

 

– Mamo, mają naj­więk­sze bo­isko do ba­se­bal­la jakie w życiu wi­dzia­łem! → Czy rzeczone boiska mogą mieć różne wymiary?

 

W domu zro­bi­ła po­le­wę do cia­sta cze­ko­la­do­we­go, które miała za­miar przy­nieść dla go­spo­da­rzy. → Czy istniała możliwość, aby robiła polewę do ciasta poza domem?

Proponuję: Zro­bi­ła po­le­wę do cia­sta cze­ko­la­do­we­go, które chciała zabrać do sąsiadów.

 

Brian wy­cią­gnął z ple­ca­ka bro­szur­kę – tę samą, którą Ash­ley wy­rzu­ci­ła rano do śmie­ci. → Brian wy­cią­gnął z ple­ca­ka bro­szur­kę – taką samą jak ta, którą Ash­ley wy­rzu­ci­ła rano do śmie­ci.

Nie wydaje mi się, aby Brian wyciągnął broszurkę ze śmieci.

 

W drzwiach stała Be­ver­ly, rów­nie wy­so­ka, co jej mąż. → drzwiach stała Be­ver­ly, rów­nie wy­so­ka jak jej mąż.

 

– A gdzie on teraz jest? – za­py­tał James.

– Po­szedł do to­a­le­ty – po­wie­dzia­ła Be­ver­ly. → Mam wrażenie, że to najgorsza/ najgłupsza odpowiedź, jakiej mogła udzielić Beverly. Kto mówi gościom, że jeden z domowników właśnie siedzi w kiblu?

Proponuję: – Jest u siebie, zaraz tu przyjdzie – po­wie­dzia­ła Be­ver­ly.

 

– Pójdę przy­nieść przy­staw­ki. Widzę, że przy­nio­słaś cia­sto. → Nie brzmi to najlepiej.

 

James pod­ła­pał temat roz­mo­wy i po­ka­zał pal­cem na żonę.James pod­ła­pał temat roz­mo­wy i po­ka­zał pal­cem żonę.

Palcem pokazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

po­wie­dział Geo­r­ge spo­glą­da­jąc na Ash­ley, tak jakby chciał bez słów zro­zu­mieć, czy taka od­po­wiedź ją usa­tys­fak­cjo­no­wa­ła. → A może: …po­wie­dział Geo­r­ge, spo­glą­da­jąc na Ash­ley, jakby chciał się upewnić, czy taka od­po­wiedź ją usa­tys­fak­cjo­no­wa­ła.

 

na­zwał jej za­cho­wa­nie sło­wem, któ­re­go nie znosi – fo­chem lub, jesz­cze mniej przez nią lu­bia­nym, „głu­pim wy­my­słem”. → Czemu służy cudzysłów?

 

Męż­czy­zna zdecydowanie stą­pał po ziemi ni­czym ol­brzym… → A może: Męż­czy­zna, ni­czym ol­brzym, zdecydowanie kroczył ku chłopcom.

 

– Chcia­łeś tam za­cią­gnąć two­je­go no­we­go ko­le­gę, co? → Zbędny zaimek – wiadomo, czyj to kolega.

 

James nie pozwolił wejść Billy’emu na górę. Był o to zły. Uderzył go? Tak jej się wydawało.

Stwierdziła, że musi to sprawdzić. → Podzielam wątpliwości M.G.Zanadry – nie wierzę, aby gość podczas pierwszej wizyty, mając tak wątłe przesłanki, przeszukiwał dom gospodarzy.

 

Na pod­ło­dze le­ża­ła naga ko­bie­ta z twa­rzą zwró­co­ną ku ziemi. → Skoro leżała na podłodze, nie mogła mieć twarzy zwróconej ku ziemi.

Proponuję: Na pod­ło­dze le­ża­ła naga ko­bie­ta z twa­rzą zwró­co­ną ku dołowi.

 

kro­plów­ka zo­sta­ła opróż­nio­na, rurki zwi­sa­ły z ciała ko­bie­ty. → Skoro kobieta leżała na podłodze, to nie wydaje mi się, aby rurki zwisały.

 

Kolor tę­czó­wek był inny, owło­sie­nie zbyt skąpe, a zęby nie­wy­ro­słe… → Czy kobieta na pewno powinna być owłosiona? Skąd wiadomo, że zęby kobiecie nie wyrosły?

Proponuję: Kolor tę­czó­wek był inny, włosy zbyt liche, a dziąsła bezzębne

 

Ko­bie­ta upa­dła z hu­kiem na zie­mię i nawet nie otwo­rzy­ła oczu.Ko­bie­ta upa­dła z hu­kiem na podłogę i nawet nie otwo­rzy­ła oczu.

Skoro kobieta nie otworzyła oczu, to jak Ashley mogła chwilę wcześniej stwierdzić, jaki jest kolor jej tęczówek?

 

Geo­r­ge po­kle­pał dło­nią po kie­sze­ni je­an­sów… → Geo­r­ge po­kle­pał dło­nią kie­sze­ń dżin­sów

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Była prze­ko­na, że gdyby mu­sia­ła… → Pewnie miało być: Była prze­ko­nana, że gdyby mu­sia­ła

 

I tak było już zmę­czo­na. → Literówka.

 

po­ło­ży­ła Bria­na do łóżka. Potem wró­ci­ła do sy­pial­ni i usnę­ła pa­trząc na ta­pe­tę na­prze­ciw­ko łóżka. → Powtórzenie.

 

Sie­dział on przy stole w kuch­ni. → Zbędny zaimek.

 

En­tu­zjazm chłop­ca był nie mniej­szy niż jego ojca. → Zbędny zaimek.

 

Za­ło­żył naj­lep­sze ubra­nia, jakie udało mu się zna­leźć w sza­fie→ Za­ło­żył naj­lep­sze ubra­nie, jakie udało mu się zna­leźć w sza­fie

Ubrania wiszą w szafie, leżą w szufladach i na półkach. Odzież, którą mamy zamiar włozyć to ubranie.

 

kon­tra­stu­ją­cy z nią krwi­sto czer­wo­ny kra­wat… → …kon­tra­stu­ją­cy z nią krwi­stoczer­wo­ny kra­wat

 

Gdzie się tak wy­stro­iłeś? → Zapewne wystroił się w garderobie, a pytanie Ashley powinno brzmieć: Dlaczego się tak wy­stro­iłeś?

 

Geo­r­ge po­ka­zał na Bria­na.Geo­r­ge wskazał Bria­na.

 

– Ale on był ochrzczo­ny…– Ale on jest ochrzczo­ny

 

choć wpa­try­wa­ła się w swo­je­go męża… → Zbędny zaimek.

 

książ­kę, którą ku­pi­ła na wczo­raj­szych za­ku­pach. → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: …książkę, którą nabyła podczas wczorajszych zakupów.

 

tuż przy desce do kro­je­nia, stał Brian. W ręku trzy­mał naj­ostrzej­szy nóż Ash­ley oraz wła­sny, od­kro­jo­ny palec.

 Więk­szość krwi ska­py­wa­ła na deskę do kro­je­nia. → Powtórzenia.

 

Wy­bu­chła pła­czem… → Wy­bu­chnęła pła­czem

 

– Co się stało? – spy­ta­ła, gdy obej­mo­wa­ła go rę­ko­ma. → Zbędne dookreślenie – czy mogła obejmować chłopca nie używając rąk?

Proponuję: – Co się stało? – spy­ta­ła, obejmując go.

 

Był ra­czej za­sko­czo­ny za­cho­wa­niem jego matki. → Albo: Był ra­czej za­sko­czo­ny za­cho­wa­niem swojej matki. Albo bez zaimka.

 

każdy jego krok wy­da­wał się trzęść domem. → …każdy jego krok wy­da­wał się trząść domem.

 

po­wie­dział po­ka­zu­jąc pal­cem na Ash­ley. → …po­wie­dział, ws­ka­zu­jąc pal­cem Ash­ley.

 

Do­tknę­ła miej­sca z tyłu głowy, na któ­rym wy­lą­do­wa­ła… → Czy na pewno wylądowała na tyle własnej głowy?

Proponuję: Do­tknę­ła miej­sca z tyłu głowy, którym uderzyła o podłogę

 

wzię­ła dwie ta­blet­ki leku prze­ciw­bó­lo­we­go i po­ło­ży­ła się spać.

Miała na­dzie­ję, że w nocy przy­śni się jej coś przy­jem­ne­go. → Matka, moim zdaniem, nie poszłaby spać, dopóki by się nie przekonała, że z synem wszystko w porządku.

 

– Co ty.. Co ty ro­bisz w mojej sy­pial­ni? → Wielokropkowi brakuje jednej kropki.

 

jedną stopą sta­nę­ła na ziemi. → …jedną stopą sta­nę­ła na podłodze.

 

Męż­czy­zna chwy­cił Ash­ley za prze­gu­by rąk i przy­ci­snął do ma­te­ra­ca. Na­chy­lił się nad nią ze strzy­kaw­ką w pra­wej ręce… → Czy dobrze rozumiem, że lewą dłonią chwycił oba nadgarstki Ashley, a w prawej trzymał strzykawkę? Nie bardzo widzę taką sytuację.

 

O wy­pa­dek nie było cięż­ko→ O wy­pa­dek nie było trudno

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

że w pew­nym mo­men­cie jej życia, i to cał­kiem nie­daw­no, jej tę­czów­ki… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Da­niel wziął łyk kawy. ->Da­niel wypił łyk kawy.

Łyków się nie bierze.

 

Ash­ley we­szła do po­ko­ju i obu­dzi­ła dziew­czyn­kę. → Czy Lisa nie powinna poznać niani w obecności ojca? Jestem mocno zdziwiona, że ojciec nie przedstawił córeczce nowej opiekunki, wszak Ashley była dla małej całkiem obcą osobą.

 

chłop­cy mają wię­cej ener­gii, jed­nak ona się z tym kom­plet­nie nie zga­dza­ła. Spo­śród wszyst­kich dzie­ci, któ­ry­mi się zaj­mo­wa­ła, to zwy­kle dziew­czyn­ki miały o wiele wię­cej ener­gii. → Czy to celowe powtórzenie?

 

Dzień zle­ciał jej szyb­ko, przy­naj­mniej szyb­ciej niż kiedy sie­dzia­ła w domu bez żad­nych zajęć. → W domu zawsze znajdą się jakieś zajęcia. Nie znam kobiety, która siedziałaby w domu bez żadnych zajęć.

 

Nie za­uwa­ży­ła żad­nej nogi lub ręki wy­sta­ją­cej z oczy­wi­stych kry­jó­wek – zza fi­ran­ki, spod ka­na­py czy sto­li­ka. → Jak wysokie nogi musiałaby mieć kanapa, żeby zmieściło się pod nią czteroletnie dziecko?

 

pokój służ­bo­wy, do któ­re­go Da­niel dał jej zakaz wstę­pu. → Raczej: …pokój służ­bo­wy, do któ­re­go Da­niel zakazał jej wstę­pu.

 

Stalowe drzwi zakazanego pokoju były uchylone. → Jak do pokoju dostała się Lisa? Kto, kiedy i dlaczego uchylił drzwi, skoro Daniel w pierwszej rozmowie zaznaczył, że są zawsze zamknięte na klucz?

 

jed­nak ko­bie­ta chcia­ła się tego upew­nić… → Albo: …jed­nak ko­bie­ta chcia­ła się upew­nić… Albo: …jed­nak ko­bie­ta chcia­ła być tego pewna

 

po­wie­dzia­ła po­ka­zu­jąc pal­cem na opie­kun­kę. → …po­wie­dzia­ła, po­ka­zu­jąc pal­cem opie­kun­kę.

 

Twój tatuś ra­czej by nie chciał, aby któ­reś z nas za­glą­da­ło… → Piszesz o kobiecie i dziewczynce, więc: Twój tatuś ra­czej by nie chciał, aby któ­raś z nas za­glą­da­ła

 

i dam ci czy­ste ubra­nia. → …i dam ci czy­ste ubra­nie.

 

Wsta­ła jed­nak przed wyj­ściem chcia­ła jesz­cze spraw­dzić jedną rzecz. → Zdanie jest nieczytelne.

A może miało być: Wsta­ła, jed­nak przed wyj­ściem chcia­ła jesz­cze spraw­dzić jedną rzecz.

 

Ode­rwa­ła rękę tak gwał­tow­nie, że pra­wie ze­rwa­ła torbę z haku. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Odsunęła rękę tak gwał­tow­nie, że pra­wie ze­rwa­ła torbę z haka.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika hak.

 

Do­tknę­ła swo­jej twa­rzy, aby upew­nić się, że wszyst­ko dzie­je się na­praw­dę. → Zbędny zaimek – czy w opisanej sytuacji mogła dotknąć innej twarzy?

 

Czuła jak palce do­ty­ka­ją jej nosa, ust oraz po­wiek oczu, jed­nak nic z tego nie wy­da­wa­ło się re­al­ne. → Zbędny zaimek.

 

Cały czas po­wta­rza, że cięż­ko to opi­sać… → Cały czas po­wta­rza, że trudno to opi­sać

 

Ste­ven po­pra­wił oku­lar i od­chrząk­nął. → Literówka.

 

– Wie­rzę tobie Ash­ley… → – Wie­rzę ci, Ash­ley

 

Ash­ley prze­sta­ła się opie­rać o tył łóżka… → Raczej: Ash­ley prze­sta­ła się opie­rać o wezgłowie łóżka

 

Nóż po­le­ciał do przo­du. Ostrze wbiło się głę­bo­ko w klat­kę pier­sio­wą męż­czy­zny. Z rany po­le­cia­ła krew, za­czę­ła ście­kać po bia­łym ubra­niu i ręce ko­bie­ty. → Powtórzenie. Ze zdania wynika, że kobieta była ubrana na biało.

Proponuję: Dźgnęła nożem. Ostrze wbiło się głę­bo­ko w klat­kę pier­sio­wą męż­czy­zny, a z rany pociekła krew wprost na jego bia­łe ubra­nie i rękę ko­bie­ty.

 

męż­czy­zna za­to­czył się i upadł na zie­mię… → …męż­czy­zna za­to­czył się i upadł na podłogę

 

Si­ło­wał się z nią przez chwi­lę, nóż nawet zbli­żył się do jego gar­dła, on jed­nak wy­trą­cił ko­bie­tę z rów­no­wa­gi i rzu­cił nią o ścia­nę. → Jestem przekonana, że Ashley była wytrącona z równowagi już od kilku godzin i że nie zrobił tego wspomniany mężczyzna.

Proponuję: Si­ło­wał się z nią przez chwi­lę, nóż nawet zbli­żył się do jego gar­dła, on jed­nak obezwładnił ko­bie­tę i rzu­cił nią o ścia­nę.

 

Ból do­bie­ga­ją­cy z tyłu głowy był tak in­ten­syw­ny… → Ból nie biega.

Proponuję: Ból pulsujący z tyłu głowy był tak in­ten­syw­ny…

 

Na ich gło­wach znaj­do­wa­ły się ko­ro­ny cier­nio­we. Cier­nie zdą­ży­ły wbić im się w skórę, przez co w oko­li­cy głowy mieli wiele ma­łych ran… → Skoro mieli korony cierniowe na głowie, to rany od nich mogli mieć tylko na głowie, nie w jej okolicy.

 

miała wra­że­nie, że wy­la­ło się ich w tej chwi­li wię­cej, niż przez resz­tę jej życia. → Reszta życia jest przed Ashley, więc nie może wiedzieć, ile łez jeszcze wyleje.

Proponuję: …miała wra­że­nie, że wy­la­ło się ich w tej chwi­li wię­cej niż w całym dotychczasowym życiu.

 

Pod­szedł do niej James, chwy­cił za ramię… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

zwró­cił się do niej są­siad gło­sem, jakim opo­wia­da się dziec­ku ko­ły­san­ki.Kołysanki to piosenki, kołysanek się nie opowiada. Opowiadać można bajki.

 

ale rów­nież z opusz­ków pal­ców Ja­me­sa.Opuszki są rodzaju żeńskiego, więc: …ale rów­nież z opusz­ek pal­ców Ja­me­sa.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika opuszka.

 

przyjść na ko­mi­sa­riat i po­in­for­mo­wać po­li­cjan­tów… → …pójść do komisariatu i po­in­for­mo­wać po­li­cjan­tów

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/do-komisariatu-na-tych-dziewiec-dni;16360.html

 

Ból i zmę­cze­nie to­wa­rzy­szy­ły Ash­ley przez całą drogę. Oba te uczu­cia były nie­roz­łącz­ne jedno uzu­peł­nia­ło dru­gie. Mę­czył ją ból i bo­la­ło od zmę­cze­nia. → Mam wrażenie, że trzy razy powtarzasz to samo.

 

Po­wo­li, ostroż­nie, aby sa­me­mu nie utknąć pod dźwi­ga­nym cię­ża­rem ru­szy­ła w jego kie­run­ku. → Piszesz o kobiecie, więc: Po­wo­li, ostroż­nie, aby sa­me­j nie utknąć pod dźwi­ga­nym cię­ża­rem, ru­szy­ła w jego kie­run­ku.

 

Le­ża­ła na ziemi przez kilka minut… → Le­ża­ła na stopniach przez kilka minut

 

– Ze­bra­li­śmy się tutaj – za­czął ksiądz.Aby przy­jąć do wspól­no­ty na­sze­go ko­ścio­ła trzech no­wych miesz­kań­ców. → Piszesz o mężczyźnie, dziecku i kobiecie, więc: – Ze­bra­li­śmy się tutaj – za­czął ksiądz – aby przy­jąć do wspól­no­ty na­sze­go ko­ścio­ła troje no­wych miesz­kań­ców.

 

W pół do pią­tej Ste­ven prze­kro­czył gra­ni­cę→ Wpół do pią­tej Ste­ven prze­kro­czył gra­ni­cę

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Kiedy-w-pol-a-kiedy-wpol;18619.html

 

Nie po­ma­ga­łem innym… Kła­ma­łem… → – Nie po­ma­ga­łem innym… Kła­ma­łem

 

Ksiądz mach­nął ręką do znaj­du­ją­ce­go się na za­kry­stii chłop­ca… → Ksiądz mach­nął ręką do znaj­du­ją­ce­go się w za­kry­stii chłop­ca

 

– Tylko nie kop no­ga­mi – po­wie­dział. → Zbędne dookreślenie – czy można kopnąć, nie używając nóg?

 

Ash­ley zwi­nę­ła się na po­sadz­ce oł­ta­rza… → Obawiam się, że ołtarz nie ma posadzki.

Proponuję: Ash­ley zwi­nę­ła się na po­sadz­ce przed/ pod ołtarzem

 

Brian chwy­cił ją za bark i po­wie­dział: → Jak Brian mógł ja chwycić, skoro ręce miał przywiązane do krzyża?

 

Ob­ję­ła chłop­ca, nie za­mie­rza­ła go oddać w ni­czy­je ręce. → Jak mogła go objąć, skoro ręce miała przywiązane do krzyża?

 

Tym­cza­sem w trak­cie jazdy w dro­dze do domu Ash­ley… → Masło maślane – być w trakcie jazdy znaczy to samo, co być w drodze.

Proponuję albo: Tym­cza­sem w trak­cie jazdy do domu Ash­ley… albo: Tym­cza­sem w dro­dze do domu Ash­ley

 

po­wie­dział Bran­don po­pra­wia­jąc swoje blond włosy. → Zbędny zaimek – czy poprawiałby cudze włosy?

 

Tra­vis spoj­rzał się na Ste­ve­na. ->Tra­vis spoj­rzał na Ste­ve­na.

 

Drzwi wej­ścio­we ko­ścio­ła się otwo­rzy­ły. → Zbędne dookreślenie – chyba że w kościele były też drzwi wyjściowe.

 

Bran­don tup­nął nogą w zie­mię.Bran­don tup­nął nogą w podłogę/ posadzkę.

 

lu­dzie za­czę­li ucie­kać, ta­ra­nu­jąc wszyst­kich któ­rzy upa­da­li na zie­mię. → Uciekający mogli przewróconych tratować, ale chyba ich nie taranowali i nie wszystkich.

Proponuję: …lu­dzie za­czę­li ucie­kać, tratując tych, któ­rzy upa­da­li na podłogę.

 

Po­li­cjant ści­snął broń szu­ka­jąc do­god­nej po­zy­cji do strza­łu. → Nie wydaje mi się, aby pozycji do strzału trzeba szukać.

Proponuję: Po­li­cjant ści­snął broń, próbując przyjąć dogodną pozycję do strza­łu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciąg dalszy:

 

Bran­don padł na zie­mię wpa­trzo­ny w sufit.Bran­don padł na podłogę, wpa­trzo­ny w sufit.

 

Ash­ley wy­ko­rzy­sta­ła chwi­lę nie­uwa­gi, aby uciec. → Jak i kiedy Ashley uwolniła się od krzyża?

 

Brian za­czął pła­kać i wier­cić rę­ko­ma oraz no­ga­mi… → Co Brian wiercił kończynami?

Proponuję: Brian za­czął pła­kać i wier­cić się

 

za­py­tał się mamy, kiedy tu wróci. → …za­py­tał mamę, kiedy tu wróci.

 

nie zwra­ca­li na niego więk­szej uwagi, nie­któ­rzy po­ka­zy­wa­li na niego pal­ca­mi… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …nie zwra­ca­li na niego więk­szej uwagi, nie­któ­rzy po­ka­zy­wa­li go pal­ca­mi

 

W rogu znaj­do­wa­ła się ka­bu­ra, a w niej Smith & We­sson Model 39.W rogu znaj­do­wa­ła się ka­bu­ra, a w niej smith & we­sson model 39.

Nazwy broni piszemy małymi literami.

http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

Na pod­ło­dze we­wnątrz le­ża­ły ciała po­li­cjan­tów. → Zbędne dookreślenie – na zewnątrz kościoła nie było podłogi.

 

znaj­du­ją­cy się tam krzyż wcale nie był bar­dzo re­ali­stycz­ną rzeź­bą przed­sta­wia­ją­cą Je­zu­sa, a ko­na­ją­cym Geo­r­ge’em. → Czy dobrze rozumiem, że krzyż był konającym Geo­r­ge’em?

 

Ste­ven wszedł na za­kry­stię.Ste­ven wszedł do zakrystii.

 

Twoi go­ście nie żyją. → Fatalne sformułowanie.

Proponuję: Twoi ludzie/ koledzy/ policjanci nie żyją.

 

Cie­ka­we, co może się w niej kryć? – za­sta­no­wił się i za­czął wyj­mo­wać skry­wa­ne w niej pa­pie­ry. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Cie­ka­we, co może się w niej kryć? – za­sta­no­wił się i za­czął wyj­mo­wać schowane w niej pa­pie­ry.

 

Wy­glą­da­ło na to, że kult wie­dział wszyst­ko… → Kult nie może niczego wiedzieć.

Proponuję: Wy­glą­da­ło na to, że sekta wie­działa wszyst­ko

 

może być trud­ne w tak krót­ki cza­sie. → Literówka.

 

Wie­dzia­łem wszyst­ko od po­cząt­ku, jeśli mi nie wie­rzysz, prze­czy­taj od po­cząt­ku całą→ Czy to celowe powtórzenie?

 

ale on i tak już nie był tym samym czło­wie­kiem, jakim go po­znał. → …ale on i tak już nie był tym samym czło­wie­kiem, którego po­znał.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kazik 12

Dzięki za przeczytanie i cieszę się, że podobał się pomysł.

Regulatorzy

Dziękuję za komentarz i wyłapanie tylu błędów.

Co do pierwszej części komentarza – kościół działający w Southfall Springs podmieniał ciała nowych mieszkańców, bo łatwiej było nimi manipulować (o czym jest na końcu), wymazywanie pamięci Ashley służyło oczywiście temu, aby nie była świadoma tego, co się jej przydarzyło. Miała toczyć dalej swoje życie, jakby do niczego nie doszło.

Pozdrawiam

All in all, it was all just bricks in the wall

Bardzo proszę, Simeone. Dziękuję też za wyjaśnienie, ale nadal nie pojmuję, dlaczego wymieniano ciała, czy wymazanie wspomnień nie wystarczało?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niezły horror, podobał mi się. Bohaterka musiała czuć się strasznie, widząc, że absolutnie straciła oparcie w mężu.

Sekta wydaje mi się mało logiczna – inwestują mnóstwo środków, żeby uzyskać trójkę nowych… Nawet nie wyznawców, tylko właściwie robotów. Co z tego mają? A w zamian muszą wyhodować ciała, łącznie z wszystkimi organami, zapewnić dom, pracę dla dorosłych i to nieźle płatną… Jak dla mnie – robią słaby interes. Wiem, że religia nie musi być racjonalna, ale aż tak?

Trochę mało wiarygodna ostatnia decyzja Stephena – nie dosyć, że praktycznie dobija przyjaciela czy chociaż znajomego, to jeszcze niszczy dowody zbrodni. Wystarczyło spalić w płomieniu świecy teczkę Ashley.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarz, Finkla i cieszę się, że opowiadanie się tobie podobało.

Wystarczyło spalić w płomieniu świecy teczkę Ashley.

Myślę, że gdyby cała sprawa wyszła na jaw, to Ashley wyciągnęłaby szybko wnioski i zrozumiała, że jeśli inni mieszkańcy Southfall Springs zostali przemienieni, to ona i Brian też. Dlatego spalanie wszystkich dowodów było jedynym wyjściem.

Pozdrawiam

All in all, it was all just bricks in the wall

Facet mógł myśleć, że nie zauważyła zawirowań z oczyma i jeszcze może wierzyć, że nie została podmieniona. A dziecku na razie nic by się nie mówiło – tak jak czasami adoptowane maluchy dopiero później się dowiadują, że nie mieszkały z biologicznymi rodzicami.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka