- Opowiadanie: Kulosław - A jak amen

A jak amen

Opo­wia­da­nie o wy­par­ciu i jego kon­se­kwen­cjach. Wiem, że zde­cy­do­wa­nie po­wy­żej li­mi­tu, ale długo nad nim pra­co­wa­łem i czuł­bym się zwy­czaj­nie głu­pio, przy­naj­mniej nie udo­stęp­nia­jąc go. 

Tym — lub temu/tej — któ­rzy prze­mo­gą się do wej­ścia w tę hi­sto­rię, życzę przy­jem­nej lek­tu­ry. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

A jak amen

 

1.1

 

Spo­tka­nie w su­ro­wej kom­na­cie, na pierw­szy rzut oka, przy­po­mi­na­ło sesję psy­cho­ana­li­tycz­ną. Za taką in­ter­pre­ta­cją prze­ma­wia­ło kilka oczy­wi­stych ele­men­tów.

Po pierw­sze: po­miesz­cze­nie zaj­mo­wa­ły dwa nie­zbęd­ne dla ta­kie­go spo­tka­nia pod­mio­ty. Na twar­dej ko­zet­ce leżał męż­czy­zna w śred­nim wieku, w nieco wy­słu­żo­nym ha­bi­cie i ze wzro­kiem wbi­tym w pa­ją­ka peł­za­ją­ce­go po su­fi­cie; to tak zwany pa­cjent, ła­ma­ne przez klient. W wy­god­nym fo­te­lu – tuż za głową męż­czy­zny z ko­zet­ki, rzecz jasna – sie­dział stary, po­marsz­czo­ny męż­czy­zna z gęstą siwą brodą (pu­szy­stą, jak sierść pudla kró­lew­skie­go), si­wy­mi wło­sa­mi (tłu­sty­mi, jak po pie­lę­gna­cji z uży­ciem oliwy extra vir­gin) i z cha­rak­te­ry­stycz­nym zna­mie­niem na czole, które łatwo po­my­lić z bli­zną; to tak zwany psy­cho­ana­li­tyk.

Po dru­gie: było to ko­lej­ne z serii spo­tkań, od­by­wa­ją­cych się re­gu­lar­nie od trzech lat, czyli odkąd męż­czy­zna z ko­zet­ki po­ja­wił się na Wy­spie na­le­żą­cej do Za­ko­nu Braci Dyz­ma­nów. Sys­te­ma­tycz­ność tych roz­mów wy­raź­nie su­ge­ru­je dłu­go­trwa­ły pro­ces, któ­re­go bra­ku­je, przy­kła­do­wo, re­la­cji ojca i syna, wy­róż­nia­ją­cej się spon­ta­nicz­no­ścią lub wy­mu­szo­ną wię­za­mi krwi ko­niecz­no­ścią.

Po trze­cie: męż­czyź­ni oma­wia­ją wspól­nie pro­blem po­zor­nie stwo­rzo­ny dla kla­sycz­nej psy­cho­ana­li­zy, lu­bu­ją­cej roz­szar­py­wać prze­szłość w celu zro­zu­mie­nia te­raź­niej­szo­ści. Mia­no­wi­cie, męż­czy­zna z ko­zet­ki nie po­tra­fił wy­ja­śnić jak zna­lazł się na Wy­spie. Dzia­ła­nie me­cha­ni­zmu wy­par­cia wy­da­wa­ło się zatem naj­roz­sąd­niej­szym wy­ja­śnie­niem.

A jed­nak, na prze­kór wy­pro­wa­dzo­nej ar­gu­men­ta­cji, żaden z roz­mów­ców nie na­zwał­by tych spo­tkań „psy­cho­ana­li­zą”. Ta jako taka po­win­na przy­no­sić po­stę­py, prze­ło­my, efek­ty lub suk­ce­sy, pod­czas gdy męż­czyź­ni jakby krą­ży­li w kółko, pró­bu­jąc zna­leźć wyj­ście z la­bi­ryn­tu. Star­szy z nich był za­ła­ma­ny takim sta­nem rze­czy. Bez­sprzecz­nie do­peł­nił pro­ce­du­ry, skru­pu­lat­nie i cier­pli­wie in­ter­pre­tu­jąc prze­szłość swo­je­go pa­cjen­ta, jego ma­rze­nia senne, sko­ja­rze­nia i opory. Całe, dłu­gie życie po­świę­cił nie­sie­niu po­mo­cy no­wo­przy­by­łym, za­gu­bio­nym du­szycz­kom i myśl o po­raż­ce – nie­mal­że na mecie życia – była dla niego nie­do­pusz­czal­na.

Z tego wła­śnie po­wo­du, się­gnął po osta­tecz­ne roz­wią­za­nie i po­pro­sił swo­je­go pa­cjen­ta o spi­sa­nie wspo­mnień. Wy­tłu­ma­czył przy tym, że słowa prze­nie­sio­ne na pa­pier mogą uka­zać wzór, któ­re­go bra­ku­je im do roz­wią­za­nia za­gad­ki. „Dla­cze­go wcze­śniej na to nie wpa­dłem?!” – krzyk­nął roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny. Cóż… od­po­wiedź jest bar­dzo pro­sta: bo spi­sa­nie wspo­mnień nic nie da. I star­szy męż­czy­zna do­sko­na­le o tym wie­dział. Już jakiś czas wcze­śniej za­czę­ło gnę­bić go prze­ko­na­nie, iż wspo­mnie­nie nie ukry­ło się w nie­świa­do­mo­ści, tylko zu­peł­nie znik­nę­ło. Z tym, że wy­ja­wie­nie tego pa­cjen­to­wi ozna­cza­ło­by przy­zna­nie się do po­raż­ki. A on już był bar­dzo sta­rym, słabo wi­dzą­cym, czę­sto ka­sła­ją­cym krwią czło­wie­kiem. Taki stary czło­wiek wiele czasu po­świę­ca na do­my­sły, co do tre­ści nie­unik­nio­ne­go ne­kro­lo­gu i wo­lał­by coś w ro­dza­ju: „Po­świę­cił życie pracy i zmarł pra­cu­jąc…”, niż: „Po spek­ta­ku­lar­nej po­raż­ce, od­szedł ze świa­ta…”.

Zasnę na wieki zanim doj­dzie do etapu doj­rze­wa­nia, po­my­ślał prze­śmiew­czo, za­my­ka­jąc drzwi za za­kon­ni­kiem.

 

Nie­mniej, wie­czo­rem tego sa­me­go dnia, młod­szy roz­mów­ca usiadł do biur­ka w swo­jej celi. W grun­cie rze­czy nie wie­rzył, by spi­sa­nie wspo­mnień mogło w ja­ki­kol­wiek spo­sób pomóc; co wię­cej, oswo­ił się z myślą, że nigdy nie od­kry­je rąbka ta­jem­ni­cy. I wcale, a wcale mu to nie prze­szka­dza­ło.

Nie chciał tylko roz­cza­ro­wać star­sze­go męż­czy­zny. Wie­dział, że ten jest już bar­dzo stary, coraz sła­biej widzi i coraz czę­ściej zda­rza mu się ka­słać krwią. Bar­dzo się bał, że zo­sta­nie w pew­nym mo­men­cie we­zwa­ny do su­ro­wej kom­na­ty, za­sta­nie Opata w ostat­nich mi­nu­tach jego życia, zbli­ży ucho do jego drżą­cych warg i usły­szy słowa: “Ukoń­czy­łeś już dzien­nik?”

Bę­dzie mnie na­wie­dzać po śmier­ci, jak nie spi­szę mu tego prze­klę­te­go pa­mięt­ni­ka, po­my­ślał, huś­ta­jąc się na krze­śle.

Jesz­cze przez go­dzi­nę wpa­try­wał się w tań­czą­cy pło­mień świe­cy, aż w końcu po­czuł prze­cho­dzą­cy przez umysł im­puls, który uznał na przy­pływ mi­tycz­nej weny.

I za­czął pisać.

 

1.2

 

Na po­czą­tek garść fak­tów.

Na­zy­wam się Mi­ko­łaj Em­ma­nu­el Gut­mann. Uro­dzi­łem się w roku trzy­dzie­stym pią­tym w Pol­sce, a do­kład­niej w jed­nej z ryb­nic­kich ka­mie­nic. Mama lu­bi­ła po­wta­rzać, jakim to byłem nie­zno­śnym i wiecz­nie roz­wrzesz­cza­nym nie­mow­lę­ciem, ale za­wsze po­spiesz­nie do­da­wa­ła, że nie mogła otrzy­mać od Boga wspa­nial­sze­go daru. Co wię­cej, uwa­ża­ła ten nie­dłu­gi okres za naj­lep­szy czas w swoim życiu. Wszyst­ko ukła­da­ło się jak na­le­ży: pierw­szy syn był zdro­wy i do­pi­sy­wał mu ol­brzy­mi ape­tyt, jej mąż – czyli mój oj­ciec – roz­krę­cał na ulicy Pił­sud­skie­go nie­wiel­kie przed­się­bior­stwo z bran­ży ju­bi­ler­skiej, a sama mogła zaj­mo­wać się domem i po­świę­cić ma­cie­rzyń­stwu. Ame­ry­kań­ski sen, na pol­skiej ziemi, w kla­sycz­nym, kon­ser­wa­tyw­nym wy­da­niu.

Sie­lan­ka trwa­ła do­kład­nie rok.

Póź­niej wszyst­ko się po­sy­pa­ło.

 

*

 

Jesz­cze tylko sło­wem wstę­pu: po­niż­szy frag­ment mógł­bym oczy­wi­ście po­mi­nąć i sku­pić się na wła­ści­wych „Przy­go­dach Mi­ko­ła­ja w Sta­nach”, ale jeśli mam od­zy­skać pa­mięć, sądzę, że warto spi­sać rów­nież moją ge­ne­zę, którą w znacz­nej mie­rze zgłę­bi­łem dzię­ki wspo­min­kom matki. Kto wie, być może na świa­tło dzien­ne wyj­dzie jakiś trau­ma­tycz­ny epi­zod z wcze­sne­go dzie­ciń­stwa – naj­pew­niej zwią­za­ny z pe­ni­sem, spraw­dzam cię, panie Freud! – któ­re­go od­kry­cie po la­tach wy­wo­ła­ło szok, ja­kie­go moja psy­chi­ka nie była w sta­nie udźwi­gnąć. Le­piej nie ry­zy­ko­wać i po­zo­stać skru­pu­lat­nym… dla pew­no­ści.

W po­rząd­ku. Ko­niec przy­pi­su re­dak­cyj­ne­go.

 

*

 

Za­czę­ło się od kło­po­tów fi­nan­so­wych w za­kła­dzie ojca. I na­praw­dę chciał­bym w tym mo­men­cie wy­snuć hi­sto­rię o prak­tycz­nie zmo­no­po­li­zo­wa­nym rynku ka­mie­ni szla­chet­nych, sko­rum­po­wa­nych struk­tu­rach wła­dzy i nie­wy­ja­śnio­nych ak­tach wan­da­li­zmu skie­ro­wa­nych prze­ciw­ko Bi­żu­te­rii Gut­man­na, ale gorz­ka, biz­ne­so­wa praw­da za­zwy­czaj za­czy­na i koń­czy się na ludz­kiej nie­kom­pe­ten­cji. Pa­trząc na wszyst­ko z sze­ro­kiej pe­spek­ty­wy można oczy­wi­ście po­wie­dzieć, że był to zły czas dla luk­su­so­wych pro­duk­tów, że pol­ska go­spo­dar­ka do­pie­ro co otrzą­snę­ła się z dru­zgo­cą­cej re­ce­sji, albo że na Ślą­sku, re­gio­nie głów­nie prze­my­sło­wym, bra­ko­wa­ło do­brze roz­wi­nię­tej, bo­ga­tej klasy spo­łecz­nej. Tylko, że jeśli przy­mknie się oko na kon­tekst ma­kro­eko­no­micz­ny i nieco wy­tę­ży wzrok (na­praw­dę, wy­star­czy ab­sur­dal­nie nie­wiel­ki wy­si­łek), to z ła­two­ścią można do­strzec, że mój oj­ciec był bez­na­dziej­nym przed­się­bior­cą.

Miał okrop­ny, ba­ro­ko­wy gust, fi­nan­se uwa­żał za abs­trak­cję, więc nie po­świę­cał im prze­sad­nie dużo czasu, przy sprze­da­ży od­zna­czał się cha­ry­zmą godną eme­ry­to­wa­ne­go urzęd­ni­ka pocz­to­we­go i lubił za­glą­dać na dno kie­lisz­ka przy oka­zji… wła­ści­wie, to przy każ­dej oka­zji. To wszyst­ko razem wzię­te two­rzy­ło prze­pis na za­dłu­że­nie, ban­kruc­two i życie w nędzy – nie­ko­niecz­nie w tej ko­lej­no­ści.

Wi­dząc w jakim kie­run­ku zmie­rza­ła nasza sy­tu­acja, matka po­sta­no­wi­ła in­ter­we­nio­wać i prze­ję­ła część obo­wiąz­ków ojca w in­te­re­sach. Za­czę­ła od drob­nych prac przy księ­gach, co po­zwo­li­ło osza­co­wać falę znisz­czeń; mu­sia­ło być na­praw­dę źle, po­nie­waż z ty­go­dnia na ty­dzień coraz moc­niej an­ga­żo­wa­ła się na róż­nych szcze­blach pro­wa­dze­nia firmy, od­bie­ra­jąc osta­tecz­nie ojcu ini­cja­ty­wę. Po roku była wpraw­ną księ­go­wą, spryt­ną ne­go­cja­tor­ką i nie­zgor­szą spe­cja­list­ką od złota i róż­nych bły­sko­tek. Dzię­ki jej sta­ra­niom, skrom­ny sklep na Śród­mie­ściu za­czął przy­no­sić jako takie zyski, a przy­naj­mniej wy­star­cza­ją­ce, by w garn­ku nie bra­ko­wa­ło je­dze­nia i zde­po­no­wać tro­chę krusz­cu na gor­sze czasy.

Pro­blem w tym, że im le­piej matka ra­dzi­ła sobie w in­te­re­sach, tym oj­ciec wię­cej czasu spę­dzał w to­wa­rzy­stwie bu­tel­ki. Chyba nie po­tra­fię mu się dzi­wić, w końcu raz za razem jego mę­skość była wy­sta­wia­na na próbę i osta­tecz­nie pod­wa­ża­na, a co męż­czyź­nie – zwłasz­cza z tam­te­go okre­su – po­zo­sta­ło. Je­dy­na od­po­wiedź, jaka przy­cho­dzi mi do głowy to roz­sła­wio­ny w mę­skich krę­gach honor, i oba­wiam się, że wła­śnie z tego po­wo­du oj­ciec nas nie zo­sta­wił, a co gor­sza, pró­bo­wał raz za razem się wy­ka­zać. Bie­dak z niego. Nawet nie za­uwa­żył, kiedy stał się trze­cim kołem u wozu. A praw­dzi­wa po­żo­ga miała do­pie­ro na­dejść.

 

Pa­mięć to za­ska­ku­ją­cy kon­strukt. Trzy lata nie wy­star­czy­ły, żebym przy­po­mniał sobie kilka dni, w trak­cie któ­rych życie wy­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi, ale upływ nie­mal­że czter­dzie­stu lat, w żad­nym stop­niu nie prze­kła­mał mo­je­go naj­wcze­śniej­sze­go, ży­we­go wspo­mnie­nia. Wy­star­czy mi za­mknąć oczy, żebym przy­po­mniał sobie de­ta­le z tam­te­go ma­jo­we­go po­po­łu­dnia, roku trzy­dzie­ste­go dzie­wią­te­go. Pa­mię­tam gwar z ulicy, wpeł­za­ją­cy do miesz­ka­nia przez uchy­lo­ne okno oraz za­pach go­tu­ją­ce­go się żuru. Pa­mię­tam rów­nież w jak eu­fo­rycz­nym na­stro­ju oj­ciec wró­cił do domu; być może z tego po­wo­du tak do­brze wszyst­ko pa­mię­tam, przez nie­spo­dzie­wa­nie dobry na­strój tego czło­wie­ka.

W każ­dym razie, oj­ciec otwie­rał bu­tel­kę sznap­sa – któ­re­go ponoć pijał przy wy­jąt­ko­wych oka­zjach – i z tru­dem utrzy­mu­jąc emo­cje na wodzy, re­la­cjo­no­wał ja­kie­go dobił in­te­re­su; rzecz do­ty­czy­ła za­ku­pu szma­rag­dów i sre­bra po wy­bit­nie oka­zyj­nej cenie. Z per­spek­ty­wy czasu do­my­ślam się, że towar był kra­dzio­ny, a oj­ciec wpa­ko­wał się w groź­bę wię­zie­nia lub po­ra­chun­ków prze­stęp­czych, ale wąt­pię, żeby choć przez chwi­lę o tym po­my­ślał. Jak już su­ge­ro­wa­łem: sta­ru­szek nie ro­zu­miał kon­we­nan­sów. Matka na­to­miast była z zu­peł­nie innej gliny; po wy­słu­cha­niu hi­sto­rii za­sty­gła na mo­ment z cho­chlą w dłoni nad pa­ru­ją­cym garem, by po chwi­li nie­ocze­ki­wa­nie po­pro­sić ojca o do­pil­no­wa­nie domu pod jej nie­obec­ność.

Spę­dzi­li­śmy razem cu­dow­ny wie­czór… a przy­naj­mniej z mojej per­spek­ty­wy. Oj­ciec roz­sy­pał na stół kil­ka­set ka­mycz­ków, po czym wrę­czył mi pin­ce­tę i lupę. Przez dwie go­dzi­ny prze­glą­da­li­śmy ma­te­ria­ły ju­bi­ler­skie przez szkło po­więk­sza­ją­ce i se­gre­go­wa­li­śmy ka­mie­nie pod wzglę­dem skaz i war­to­ści; naj­pew­niej uwi­nę­li­by­śmy się z tym szyb­ciej, gdyby ojcu nie trzę­sły się dło­nie i nie stra­cił czasu na szu­ka­nie ko­lej­nej bu­tel­ki sznap­sa.

Po­ło­ży­łem się spać po dwu­dzie­stej pierw­szej. Sta­ru­szek na do­bra­noc opo­wie­dział mi – a ra­czej wy­beł­ko­tał – bajkę o śpią­cej kró­lew­nie, ale do snu bar­dziej ukoił mnie al­ko­ho­lo­wy wy­ziew niż baśń, któ­rej swoją drogą bra­ko­wa­ło kilku wąt­ków. Matka mu­sia­ła wró­cić do domu grubo po pół­no­cy. Gdy wy­cią­ga­ła mnie pół­przy­tom­ne­go z łóżka, ulica zu­peł­nie za­mar­ła, a oj­ciec chra­pał w naj­lep­sze z twa­rzą w ta­le­rzu nie­do­je­dzo­ne­go żuru. Przy drzwiach wej­ścio­wych stały spa­ko­wa­ne wa­liz­ki, przy­go­to­wa­ne pasz­por­ty i pod­ręcz­na to­reb­ka z ode­bra­nym wcze­śniej z banku zło­tem – lub ra­czej jego reszt­ką. Spo­koj­ny sen, zmie­nił się w go­rącz­ko­wą uciecz­kę.

Wszyst­ko dzia­ło się bar­dzo szyb­ko. Więk­szość moich pytań matka prze­mil­cza­ła, a te bar­dziej na­tręt­ne szyb­ko uci­na­ła, tłu­ma­cząc, że je­dzie­my na wy­ciecz­kę. W pew­nym sen­sie miała rację, po­nie­waż w dwa dni do­je­cha­li­śmy po­cią­giem do Jesz­cze-Wol­ne­go Mia­sta Gdańsk, gdzie jej ku­zyn­ka za­ofe­ro­wa­ła się z po­mo­cą w po­sta­ci wol­ne­go po­ko­ju. Jed­nak­że, po dwóch ty­go­dniach względ­ne­go spo­ko­ju, radio coraz in­ten­syw­niej ra­por­to­wa­ło o nie­po­ko­ją­cej sy­tu­acji za za­chod­nią gra­ni­cą, gdzie w Re­ich­sta­gu Hi­tler upo­mi­nał się o rze­ko­mo hi­sto­rycz­ne, nie­miec­kie zie­mie i pod­kre­ślał jak wiel­ka nie­spra­wie­dli­wość, zo­sta­ła od­da­na Rze­szy po ka­pi­tu­la­cji sprzed dwu­dzie­stu lat. Coś wi­sia­ło w po­wie­trzu, ale nikt nie śmiał nawet wy­szep­tać słowa „wojna”; uwa­ża­no, że pa­mięć po ostat­nim, wiel­kim kon­flik­cie jest zbyt świe­ża, by po­now­nie roz­pę­tać pie­kło. Tylko moja matka – któ­rej świat i tak był w roz­syp­ce – po cha­otycz­nej uciecz­ce od męża pi­ja­ka-nie­udacz­ni­ka, stwier­dzi­ła, że nie może ry­zy­ko­wać, dla­te­go wy­ku­pi­ła dla nas miej­sca na stat­ku pły­ną­cym do So­uthamp­ton… gdzie rów­nież nie za­ba­wi­li­śmy długo, po­nie­waż tylko do wrze­śnia. Gdy padły strza­ły na We­ster­plat­te, matka rzu­ci­ła ro­bo­tę, którą z tru­dem udało jej się zdo­być przez pro­ble­my zwią­za­ne z ję­zy­kiem an­giel­skim, i wpa­ko­wa­ła nas na ko­lej­ny sta­tek, tym razem do No­we­go Jorku.

 

*

 

To wła­ści­wie koń­czy akt pierw­szy mo­je­go życia, dla­te­go po­zwo­lę sobie na krót­kie wtrą­ce­nie.

Ka­pi­tan srogo po­li­czył nam za trans­port do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wła­ści­wie, to po­zby­li­śmy się wszyst­kich oszczęd­no­ści, jakie udało się matce ze­brać przez kilka lat. Wy­ni­ka to z faktu, że w żad­nym swoim pla­nie nie za­kła­da­ła tak od­le­głej emi­gra­cji. Gdańsk miał być nowym domem, nie­ste­ty szyb­ko oka­zał się za­le­d­wie krót­kim przy­stan­kiem.

Co do ojca… cóż, jeśli miał szczę­ście, to uto­pił się w tam­tym ta­le­rzu. Ale jeśli mu go za­bra­kło, to naj­pew­niej cze­kał go Ho­lo­caust. Tak czy ina­czej, wię­cej go nie wi­dzia­łem.

Bie­dak z niego.

 

2.1

 

Umysł jest z na­tu­ry le­ni­wy i sa­mo­za­cho­waw­czy. Nowe do­świad­cze­nia pró­bu­je siłą upchnąć w znane sche­ma­ty, co w przy­pad­ku czło­wie­ka pre­hi­sto­rycz­ne­go miało klu­czo­wy wpływ na prze­trwa­nie, ale współ­cze­śnie jest me­cha­ni­zmem utrud­nia­ją­cym orien­ta­cję w skom­pli­ko­wa­nej lub nie­ja­snej sy­tu­acji. Za dowód praw­dzi­wo­ści ta­kie­go stwier­dze­nia, można uznać wra­że­nia to­wa­rzy­szą­ce pierw­szym go­dzi­nom po­by­tu na Wy­spie Braci Dyz­ma­nów, do któ­rych za­li­cza­ją się: za­mie­sza­nie, zde­gu­sto­wa­nie i za­wro­ty głowy.

Pró­bu­jąc opi­sać Wyspę w moż­li­wie krót­kiej for­mie, wła­ści­wym okre­śle­niem wy­da­je się „ty­giel ar­chi­tek­to­nicz­no-geo­lo­gicz­ny”. Taka nazwa jest jed­nak po­rów­na­niem rów­nie traf­nym, jak na­zwa­nie pro­ce­so­ra kom­pu­te­ra „mó­zgiem”, a poza tym, nie­bez­piecz­nie flir­tu­je z mar­ke­tin­giem. Dla­te­go na­le­ży się bar­dziej szcze­gó­ło­we wy­ja­śnie­nie ta­kiej oceny.

 

Oglą­da­na z per­spek­ty­wy morza, Wyspa wy­glą­da­ła jak wy­cią­gnię­ta z za­ku­rzo­ne­go kąta, gar­gan­tu­icz­na bryła z pia­skow­ca, z którą Twór­ca nie wie­dział co zro­bić na ko­niec szó­ste­go dnia twór­cze­go ty­go­dnia. Jed­nak­że, gdyby wspiąć się po stro­mej skale, oczom uka­zy­wa­ły się po­ła­cie zie­le­ni, nie­ma­ją­ce prawa wy­ro­snąć na ta­kiej gle­bie i kom­pleks miesz­kal­no-użyt­ko­wy jak z naj­gor­szych kosz­ma­rów każ­de­go pro­jek­tan­ta.

Wszyst­kie bu­dyn­ki roz­lo­ko­wa­no na ła­god­nej skar­pie, z za­chod­niej stro­ny Wyspy. Warte wy­szcze­gól­nie­nia są: me­czet, z wy­stro­jem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla ro­mań­skie­go ko­ścio­ła i de­ta­la­mi zna­ny­mi z bud­dyj­skich świą­tyń, su­ro­wy don­żon z po­sta­wio­nym w środ­ku ogro­dem ja­poń­skim, przy­ozdo­bio­nym drzew­ka­mi bon­sai i kak­tu­sa­mi, kilka dłu­gich domów, zna­nych ze skan­dy­naw­skie­go kra­jo­bra­zu epoki że­la­za, i sa­mot­na wieża z licz­ny­mi pęk­nię­cia­mi w fa­sa­dzie, po­zba­wio­na okien i drzwi. Kon­cep­cja ar­chi­tek­ta klasz­to­ru po­zo­sta­je nie­zna­na.

Resz­tę Wyspy po­kry­wa­ły w znacz­nej mie­rze pa­stwi­ska dla zwie­rząt ho­dow­la­nych, pola pod upra­wę i licz­ne sady. Taki widok nie zdzi­wił­by w bał­kań­skim pej­za­żu, ale na su­chej i roz­grza­nej słoń­cem ziemi, po­tra­fił wpra­wić w osłu­pie­nie. Wiel­kie kor­po­ra­cje spo­żyw­cze za­pła­ci­ły­by for­tu­nę, za moż­li­wość zba­da­nia tego fe­no­me­nu, i kilka ko­lej­nych, gdyby do­wie­dzia­ły się, że bra­cia nie gro­ma­dzą żad­nych za­pa­sów. Oczy­wi­ście, nie wy­ni­ka to z za­nie­dbań lub złej or­ga­ni­za­cji pracy, tylko z braku ko­niecz­no­ści. Wyspa wy­da­je się wy­czu­wać po­trze­by za­kon­ni­ków, zu­peł­nie nie za­wra­ca­jąc sobie głowy ta­ki­mi drob­nost­ka­mi jak pory roku. Nie­za­leż­nie od czasu prze­zna­czo­ne­go na kon­sump­cję dóbr, nowe owoce były go­to­we do ze­bra­nia za­wsze na dobę, przed wy­ko­rzy­sta­niem ostat­nie­go okrusz­ka ze spi­żar­ni. Wszel­kie próby wy­tłu­ma­cze­nia ta­kie­go stanu rze­czy speł­zły na ni­czym; z cza­sem każdy, nawet naj­bar­dziej do­cie­kli­wy umysł, uzna­wał, że tak po pro­stu jest.

Ostat­nim god­nym od­no­to­wa­nia miej­scem, jest po­ło­żo­ny w samym cen­trum gaju oliw­ne­go, naj­praw­dziw­szy las tro­pi­kal­ny, o po­wierzch­ni nie­speł­na dzie­się­ciu arów. Miej­sce w dwój­na­sób nie­zwy­kłe, po­nie­waż żaden z braci nigdy go nie zwie­dził, za to wszy­scy obec­ni na Wy­spie, wła­śnie z niego wy­szli.

W tym Mi­ko­łaj.

 

Gdy trzy lata wcze­śniej, zu­peł­nie nagi, wy­ło­nił się z ta­jem­ni­czej dżun­gli i zo­stał oto­czo­ny opie­ką przez Braci Dyz­ma­nów, uznał, że tra­fił do pie­kła.

Łatwo wy­tłu­ma­czyć taki punkt wi­dze­nia. Życie, na które pra­co­wał przez dwa­dzie­ścia lat, nagle zo­sta­ło prze­rwa­ne, po­zo­sta­wia­jąc uczu­cie jak po nie­do­koń­czo­nym se­an­sie w kinie. W za­mian otrzy­mał skraj­nie od­mien­ną rze­czy­wi­stość, pełną służ­by Bogu w naj­roz­ma­it­szych for­mach, w któ­rej war­tość jed­nost­ki mie­rzo­no przez wkład w spo­łecz­ność, a nie osią­gnię­ty sta­tus fi­nan­so­wy. Tak gwał­tow­na zmia­na wy­wró­ci­ła jego świa­to­po­gląd do góry no­ga­mi.

Bli­sko rok za­ję­ła mu ad­ap­ta­cja. Rok wy­peł­nio­ny roz­mo­wa­mi z Opa­tem, ale rów­nież na­by­wa­niem umie­jęt­no­ści, które przez całe życie zwykł na­zy­wać „usłu­ga­mi za marne centy”. Po­wszech­ną opi­nią jest, że pro­sta praca fi­zycz­na po­sia­da wiele punk­tów wspól­nych z me­dy­ta­cją. Gdy Mi­ko­łaj zro­zu­miał tę za­leż­ność, więk­szość pro­ble­mów roz­wią­za­ła się sama. Ak­cep­ta­cja nowej sy­tu­acji otwo­rzy­ła drogę do czer­pa­nia wiel­kiej przy­jem­no­ści z wy­peł­nia­nych obo­wiąz­ków. Dzię­ki roz­mo­wom z Opa­tem do­strzegł, że to, co po­strze­gał jako „stan pod­nie­sio­nej ad­re­na­li­ny”, było ni­czym innym jak pre­sją, którą w do­dat­ku sam na sie­bie na­kła­dał. Osta­tecz­nie po­lu­bił ru­ty­nę i po­ko­chał spo­kój.

Cza­sem je­dy­nie, w zu­peł­nie przy­pad­ko­wych chwi­lach, tę­sk­nił do ulu­bio­nych miejsc, sma­ków i za­pa­chów. Ale naj­bar­dziej do bli­skich.

 

***

 

Nie­dzie­la, tra­dy­cyj­nie w kul­tu­rach Abra­ha­mo­wych, jest uzna­wa­na za dzień wolny od pracy. Nie ina­czej było na Wy­spie, gdzie z wy­jąt­kiem kilku sesji mo­dli­tew­nych, bra­cia mogli od­da­wać się swoim za­in­te­re­so­wa­niom lub zwy­czaj­nie zmar­no­wać wolny czas. Mi­ko­łaj, który w ostat­nich dniach po­grą­żo­ny był w spi­sy­wa­niu pa­mięt­ni­ka, po­sta­no­wił wró­cić do swo­je­go ulu­bio­ne­go zwy­cza­ju, jakim było spa­ce­ro­wa­nie po gaju oliw­nym. W pierw­szych ty­go­dniach łu­dził się, że prze­by­wa­nie w po­bli­żu lasu tro­pi­kal­ne­go ry­chle do­pro­wa­dzi do za­le­wu utra­co­nych wspo­mnień. Oczy­wi­ście, do ni­cze­go ta­kie­go nie do­szło, ale nie­speł­nio­na na­dzie­ja prze­obra­zi­ła się w zdro­wy nawyk.

Po­wo­li prze­cha­dzał się mię­dzy drze­wa­mi, zry­wa­jąc co parę kro­ków oliw­kę z naj­bliż­szej ga­łę­zi. W oko­li­cach po­łu­dnia zna­lazł się na gra­ni­cy dżun­gli; przy­glą­dał się po­kaź­nym ma­ho­niow­com, wy­so­kim ka­ka­ow­com i im­po­nu­ją­cym pa­pro­ciom… aż w końcu za­uwa­żył coś, czego wcze­śniej tam nie było. A wła­ści­wie kogoś.

W głębi lasu – wciąż jed­nak na gra­ni­cy wzro­ku – stał nagi męż­czy­zna, z twa­rzą skie­ro­wa­ną ku górze, jakby in­ten­syw­nie szu­kał ukry­te­go za li­sto­wiem słoń­ca. Mi­ko­łaj prze­tarł oczy, prze­ko­na­ny, że umysł płata mu figle; długo szczy­pał się w ramię i kle­pał po twa­rzy, ale sen nie chciał się skoń­czyć. Wnio­sek mógł być tylko jeden: na Wy­spie po­ja­wi­ła się nowa osoba.

– Hej! – za­wo­łał gło­śno. – Nie oba­wiaj się! Tra­fi­łeś w na­praw­dę dobre ręce!

Nagi męż­czy­zna od­wró­cił twarz w stro­nę, z któ­rej do­cho­dził głos. Mi­ko­łaj, gdy tylko ich spoj­rze­nia ze­tknę­ły się, upadł na zie­mię.

Miał wra­że­nie, że ktoś prze­cią­ga mu przez trze­wia za­rdze­wia­ły pręt. Za ocza­mi pro­mie­nio­wał ból, jakby w czasz­ce wy­wier­co­no dziu­rę i wle­wa­no do środ­ka płyn­ny ołów. Z uszu po­pły­nę­ła krew, a wzrok spo­wi­ła ciem­ność. Pod kur­czo­wo za­ci­śnię­ty­mi po­wie­ka­mi na­chal­nie wi­zu­ali­zo­wał się wście­kle czer­wo­ny po­wi­dok, z po­cząt­ku w po­sta­ci nie­od­gad­nio­nej plamy, jed­nak z każdą, cią­gną­cą się w nie­skoń­czo­ność se­kun­dą, na­bie­rał cech ludz­kiej twa­rzy.

– Kopę lat, Mi­ko­ła­ju.

 

***

 

Mu­sia­ło być po pół­no­cy, gdy od­zy­skał przy­tom­ność. Nie wie­dział, co się wokół niego dzie­je, ani gdzie wła­ści­wie jest. Ze stanu otę­pie­nia wy­rwał go głos brata Ah­me­da.

– Mike! Dzię­ki Stwór­cy, tu je­steś. Wszyst­ko w po­rząd­ku?

Śnia­dy za­kon­nik ukląkł przy nim i Mi­ko­łaj zo­ba­czył w świe­tle po­chod­ni za­tro­ska­ny wyraz twa­rzy. Po­wo­li wra­ca­ły wspo­mnie­nia: spa­cer, gaj oliw­ny, dziw­ny męż­czy­zna…

Mi­ko­łaj ze­rwał się na równe nogi i go­rącz­ko­wo za­czął roz­glą­dać; do­pie­ro po chwi­li uświa­do­mił sobie jak późna jest pora i jak da­rem­ny jest jego trud.

– Bra­cie – zwró­cił się do Ah­me­da. – W lesie… tam jest, nie, był męż­czy­zna… Mamy no­we­go brata, ale jest jakiś inny… Ahmed, on może być nie­bez­piecz­ny.

Za­kon­nik po­ki­wał po­wo­li głową, ale wyraz jego twa­rzy nie po­zo­sta­wiał żad­nych złu­dzeń: był prze­ko­na­ny, że Mi­ko­łaj mu­siał za mocno ude­rzyć się w głowę, i żad­ne­go no­we­go – a tym bar­dziej nie­bez­piecz­ne­go – brata nie było. Zbli­żył się po­wo­li do Mi­ko­ła­ja, po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu i po­wie­dział, do­kład­nie ważąc słowa:

– Wszy­scy bra­cia cię szu­ka­ją. Ba­li­śmy się, że wy­da­rzy­ła ci się krzyw­da. Ten gaj jest… dziw­nym miej­scem, nie­spo­koj­nym. Za­pro­wa­dzę cię do Opata, już wszyst­ko bę­dzie do­brze.

I fak­tycz­nie, po roz­mo­wie ze star­cem Mi­ko­łaj był już pewny, że po­tknął się i stra­cił przy­tom­ność, a dłu­gie le­że­nie na peł­nym słoń­cu wy­wo­ła­ło nie­przy­jem­ne sny, nie­mal­że kosz­ma­ry. Tro­chę za­wsty­dzo­ny, w jak nie­przy­jem­ny spo­sób zwró­cił na sie­bie uwagę, prze­pro­sił zgro­ma­dzo­nych braci i wró­cił do swo­jej celi.

Tylko jedna rzecz nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. Był ab­so­lut­nie pewny, że przed spa­ce­rem do gaju nie miał na brzu­chu żad­ne­go ta­tu­ażu. A jed­nak wi­dział go i bez trudu mógł od­czy­tać jego treść:

10.26.1976

Po­czuł dreszcz na ple­cach, gdy po­my­ślał o tym kon­kret­nym dniu. To w końcu ostat­ni dzień z jego po­przed­nie­go życia.

 

2.2

 

Pierw­sze lata życia w Sta­nach zle­wa­ją mi się w jeden, mętny ob­ra­zek. Po­li­ty­ka żyła wojną, go­spo­dar­ka żyła wojną, Ame­ry­ka­nie – szcze­gól­nie po ataku na Pearl Har­bo­ur – żyli wojną. Kon­flikt zbroj­ny i na­zwi­sko na­zi­stow­skie­go dyk­ta­to­ra od­mie­nia­no przez wszyst­kie przy­pad­ki, a łatka Po­la­ka nigdy wcze­śniej i nigdy póź­niej, nie była tak atrak­cyj­na. Jan­ke­si tro­ili się, żeby oka­zać sa­mot­nej matce z dziec­kiem na emi­gra­cji choć odro­bi­nę wspar­cia.

 

Im­mu­ni­tet znad Wisły stra­cił moc do­pie­ro w czter­dzie­stym siód­mym.

Za­czę­ło się od wy­rzu­ce­nia mamy z pracy, w kon­se­kwen­cji czego przy­kle­jo­no do na­szych drzwi nakaz eks­mi­sji. O tym, jak dra­stycz­nej zmia­nie ule­gła nasza sy­tu­acja, niech świad­czy fakt, że wszy­scy do­brzy lu­dzie, la­ta­mi ofe­ru­ją­cy serce na dłoni, roz­pły­nę­li się w po­wie­trzu. Po­dej­rze­wam, że uwa­ża­li nas za po­ten­cjal­nych ko­mu­ni­stów; w końcu by­li­śmy Po­la­ka­mi, a Pol­ska zo­sta­ła ko­mu­ni­stycz­nym kra­jem… dwa plus dwa razy dwa daje osiem, jeśli nie­wy­star­cza­ją­co wy­tę­ży się uwagę.

Gwoź­dziem do trum­ny na­szej eg­zy­sten­cji w Wiel­kim Jabł­ku była zna­jo­mość an­giel­skie­go mojej matki. Po­sia­da­ła wy­star­cza­ją­cy zasób słow­nic­twa, żeby przyj­mo­wać po­le­ce­nia w fa­bry­ce i przy­wi­tać się z ochro­nia­rzem – co w wo­jen­nym okre­sie w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ło – ale w nowej erze wol­no­ryn­ko­wej kon­ku­ren­cji, zdys­kwa­li­fi­ko­wa­ło ją w star­ciu z kil­ko­ma mi­lio­na­mi wra­ca­ją­cych zza oce­anu we­te­ra­nów.

Nowy rok za­czę­li­śmy z kil­ku­na­sto­ma do­la­ra­mi w gar­ści i per­spek­ty­wą tu­ła­nia się po przy­tuł­kach i ja­dło­daj­niach, czyli sy­tu­acja ja­wi­ła się bez­na­dziej­nie. Jed­nak­że, wiel­kim przy­wi­le­jem spo­glą­da­nia na różne sy­tu­acje wprost z dna, jest po­czu­cie twar­de­go grun­tu pod no­ga­mi. Skoro niżej ni­cze­go już nie ma, to wy­star­czy po­rząd­nie pod­sko­czyć i zła­pać się kra­wę­dzi; więc, w pew­nym sen­sie, by­li­śmy w znacz­nie lep­szej sy­tu­acji niż mi­lio­ny osób, za­mknię­tych w swo­ich zło­tych klat­kach. A to już coś!

Spa­ko­wa­li­śmy wa­liz­ki i uda­li­śmy się na dwo­rzec. Kie­ru­nek po­dró­ży nie miał naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, dla­te­go matka po­zwo­li­ła mi wy­brać mia­sto, do któ­re­go się prze­pro­wa­dzi­my. I wiem jak trud­no w to uwie­rzyć, ale wy­bra­łem Chi­ca­go tylko dla­te­go, że od­jazd był za mniej wię­cej go­dzi­nę, a ja pil­nie mu­sia­łem sko­rzy­stać z to­a­le­ty, przy czym za wszel­ką cenę chcia­łem unik­nąć tej w po­cią­gu.

 Kto z nas mógł prze­wi­dzieć, że tra­fi­my do nie­ofi­cjal­nej sto­li­cy Po­lo­nii w Sta­nach?

 

***

 

Jako osoba do­ro­sła czę­sto sły­sza­łem, że prze­pro­wadz­ki źle wpły­wa­ją na psy­chi­kę dziec­ka. Nie ina­czej było ze mną. Wy­jazd do Wietrz­ne­go Mia­sta do­sko­na­le zgrał się ze szczy­to­wym mo­men­tem okre­su doj­rze­wa­nia, więc mia­łem twarz usia­ną prysz­cza­mi i głos eu­nu­cha, a to kiep­skie re­fe­ren­cje dla no­we­go ucznia.

Zmia­nę szko­ły w takim okre­sie życia, można po­rów­nać do roz­po­czę­cia dłu­go­let­nie­go wy­ro­ku w wię­zie­niu. Kilka pierw­szych dni na za­wsze de­fi­niu­je grupę, do któ­rej można przy­stą­pić. I tutaj za­czę­ły się moje pro­ble­my.

Uj­mu­jąc to naj­kró­cej, jak to tylko moż­li­we: za długo żyłem w kraju nad Wisłą, żeby dzie­ci miej­sco­wej Po­lo­nii uzna­ły mnie za jed­ne­go ze swo­ich, a jed­no­cze­śnie mia­łem zbyt wiele wspól­ne­go z tą chi­ca­gow­ską mniej­szo­ścią, by za­ak­cep­to­wa­no mnie jako Żyda… ab­surd! Resz­ta szkol­nych grup pod­cho­dzi­ła do spra­wy bar­dziej pro­sto­li­nij­nie i od­trą­ci­ła mnie z uwagi na ak­cent wschod­nio­eu­ro­pej­ski.

Skoro żadna klika nie chcia­ła mnie uznać za jed­ne­go ze swo­ich, siłą rze­czy przy­kle­jo­no mi łatkę wy­rzut­ka, czyli prze­kła­da­jąc na żar­gon za­kła­dów kar­nych: fra­je­ra. To z kolei, po­cią­ga­ło ko­lej­ne nie­do­god­no­ści, któ­rych spraw­cą naj­czę­ściej była klika John­so­na.

 

*

 

Krót­ka prze­rwa, żeby przy­bli­żyć syl­wet­kę tego by­dla­ka.

Ro­bert John­son Jr. Syn bo­ga­te­go, no­wo­jor­skie­go pro­ku­ra­to­ra, tym­cza­so­wo wy­cho­wy­wa­ny przez matkę (gdzie przez „wy­cho­wy­wa­nie”, mam na myśli udo­stęp­nie­nie pię­tra do dys­po­zy­cji w jej miesz­ka­niu, i nic wię­cej) w Wietrz­nym Mie­ście, zo­stał wy­sła­ny przez ojca do pu­blicz­nej szko­ły dla chłop­ców, w celu po­zna­nia „praw­dzi­we­go życia”.

Pro­blem w tym, że chło­pak od uro­dze­nia – dzię­ki oj­cow­skim ko­nek­sjom – miał za­gwa­ran­to­wa­ne miej­sce na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim, o czym do­sko­na­le wie­dział. Dla­te­go okres przed szko­łą śred­nią mógł po­świę­cić na roz­wi­ja­nie mniej kon­wen­cjo­nal­nych umie­jęt­no­ści, ta­kich jak gnę­bie­nie słab­szych uczniów i szan­ta­żo­wa­nie na­uczy­cie­li po­zy­cją ojca.

Jeśli wła­śnie na tym po­le­ga­ło „praw­dzi­we życie”, to przy­zna­ję, że do­sko­na­le wy­wią­zał się z po­kła­da­nych w nim ocze­ki­wań.

 Boże w nie­bio­sach, Stwór­co prze­naj­święt­szy, jeśli Ro­bert prze­cha­dza się uli­ca­mi, z dum­nie unie­sio­ną głową, spraw, żeby się prze­wró­cił i skrę­cił sobie ten głupi kark, lub zro­bił sobie inną krzyw­dę… po­zo­sta­wiam to w Two­jej in­ten­cji.

Amen.

 

*

 

Każdą chwi­lę w nowej szko­le po­świę­ca­łem na my­śle­nie o prze­trwa­niu.

Pod­czas lek­cji do­sta­wa­łem kar­tecz­ki z po­gróż­ka­mi. Z po­cząt­ku za­ska­ku­ją­co pry­mi­tyw­ne, jak na przy­kład: je­steś tróp, albo jurz nie ży­jesz, ale z cza­sem opraw­cy mu­sie­li od­kryć jakiś słow­nik ję­zy­ka an­giel­skie­go i li­ści­ki na­bra­ły fi­ne­zji; przy­kła­do­wo: moja pięść + twoja twarz = wiel­ka mi­łość. Aż dziw bie­rze, że żaden z nich nie zo­stał bit­ni­kiem.

Czę­sto wy­cho­dzi­łem ze szko­ły przez okno lub od­cze­ki­wa­łem go­dzi­nę, nim opraw­cy roz­my­śla­li się z kon­fron­ta­cji. Nie za­wsze jed­nak uda­wa­ło się jej unik­nąć, a gdy wra­ca­łem do domu ze świe­ży­mi si­nia­ka­mi, matka po­wta­rza­ła: „W Pol­sce by­ło­by go­rzej”.

Marne po­cie­sze­nie.

 

Takie wa­run­ki znie­chę­ci­ły mnie do edu­ka­cji. Zro­zu­mia­łem, że in­sty­tu­cje pa­ra­ją­ce się kształ­ce­niem mło­dych po­ko­leń, zo­sta­ły stwo­rzo­ne dla ta­kich jak Ro­bert, któ­rzy suk­ces otrzy­my­wa­li w nada­niu, wraz z oby­wa­tel­stwem, a od­by­te lek­cje i uzy­ska­ne świa­dec­twa mają uwia­ry­god­nić ich wi­ze­ru­nek „ludzi, któ­rzy osią­gnę­li wszyst­ko dzię­ki cięż­kiej, uczci­wej pracy”. Naj­czę­ściej nie mieli jed­nak nic wspól­ne­go ani z cięż­ką, ani tym bar­dziej uczci­wą pracą. Ta­kich jak ja, szko­ła uczy­ła przede wszyst­kim szu­ka­nia wła­ści­we­go miej­sca w sze­re­gu; tak żebym po za­koń­czo­nej edu­ka­cji so­li­dar­nie pra­co­wał na wspól­ny suk­ces go­spo­dar­czy kraju, ale naj­le­piej kła­dąc kost­kę lub pra­cu­jąc na bu­do­wie no­we­go, luk­su­so­we­go osie­dla. Nie, nie, nie… chcia­łem wię­cej. Wi­dy­wa­łem na uli­cach ludzi smut­nych, jakby ostat­nim pal­cem trzy­ma­li się kra­wę­dzi życia. Wi­dzia­łem matkę, ha­ru­ją­cą za psie pie­nią­dze w za­kła­dzie ju­bi­ler­skim pań­stwa Ko­wal­skich. Ale sie­bie, wi­dzia­łem w pięk­nej willi z ba­se­nem i mer­ce­de­sem na pod­jeź­dzie.

Dla­te­go wła­śnie for­mal­nie zre­zy­gno­wa­łem z edu­ka­cji; pil­no­wa­łem tylko, żeby fre­kwen­cja nie zmu­si­ła dy­rek­cji do pod­ję­cia ra­dy­kal­nych kro­ków. Nie mo­głem jed­nak w tym cza­sie prze­by­wać w domu, bo matka wy­sła­ła­by mnie praw­do­po­dob­nie do szko­ły woj­sko­wej; dla­te­go cha­dza­łem do parku w Avon­da­le. To było ładne, spo­koj­ne miej­sce, pełne spa­ce­ru­ją­cych ludzi i go­łę­bi, które szczo­drze do­kar­mia­łem pie­czy­wem. Sie­dząc na ławce, snu­łem ma­rze­nia o wiel­kich pie­nią­dzach, wspa­nia­łej po­sia­dło­ści i flo­cie luk­su­so­wych sa­mo­cho­dów na pod­jeź­dzie… tylko, że nie wie­dzia­łem jak się do tego za­brać. Całe szczę­ście, pew­ne­go ma­jo­we­go po­po­łu­dnia, po­zna­łem Cio­cię Becky.

 

Los po­łą­czył nas dzię­ki dys­kret­ne­mu in­cy­den­to­wi, któ­re­go świad­kiem byłem w moim ulu­bio­nym parku. Rzecz miała miej­sce w czwar­tek. Wiatr przy­jem­nie koił zmy­sły i dy­ry­go­wał li­sto­wiem, a po­wie­trze drża­ło od brzę­cze­nia psz­czół i trzmie­li. Dep­tak roił się od ludzi, ko­rzy­sta­ją­cych z wio­sen­ne­go po­po­łu­dnia, ale głów­ne role na­le­ża­ły do idą­cej wprost na sie­bie pary. Bóg po­łą­czył ich losy tuż przed moimi ocza­mi. Wszyst­ko wy­glą­da­ło bar­dzo fil­mo­wo.

Po mojej lewej: tro­chę sta­ro­świec­ki męż­czy­zna, w bo­ga­tym, sza­rym gar­ni­tu­rze, z me­lo­ni­kiem na gło­wie i laską w pra­wej dłoni. Po mojej pra­wej: pięk­na ko­bie­ta, w prak­tycz­nej, la­zu­ro­wej su­kien­ce, z opa­ską na wło­sach trzy­ma­ją­cą w ry­zach krnąbr­ne, rude loki.

Gdy dzie­lił ich za­le­d­wie jard, ko­bie­ta stra­ci­ła rów­no­wa­gę, zu­peł­nie jakby nie­spo­dzie­wa­nie zła­mał się jeden z ob­ca­sów. Męż­czy­zna za­re­ago­wał na­tych­miast, bo­ha­ter­sko rzu­ca­jąc się, by po­chwy­cić ją w silne ra­mio­na. Czas zwol­nił. Se­kun­da zwło­ki z jego stro­ny i ko­bie­ta nie­wąt­pli­wie upa­dła­by, ale – dzię­ki niech będą Stwór­cy! – re­fleks po­zwo­lił mu prze­ści­gnąć bez­li­to­sne przy­cią­ga­nie ziem­skie. Ko­bie­ta chwy­ci­ła się jego szyi. Wy­glą­da­ła na zdez­o­rien­to­wa­ną i za­gu­bio­ną, on ema­no­wał mę­sko­ścią i pew­no­ścią sie­bie. Za­py­ta­ła: „Dobry Boże, co się stało?”, na co od­po­wie­dział: „Wy­glą­da na to, że stra­ci­ła pani rów­no­wa­gę”, co po­zwo­li­ło nieco po­ła­sko­tać jego ego sło­wa­mi: „Ależ mam szczę­ście, że tra­fi­łam na ta­kie­go męż­czy­znę jak pan!”, przez co nie mógł się oprzeć, by nie po­wie­dzieć: „Je­stem zdu­mio­ny, że tak pięk­nej ko­bie­cie, nikt wię­cej nie za­ofe­ro­wał po­mo­cy”.

Wy­mie­ni­li jesz­cze kilka zdań, a gdy męż­czy­zna upew­nił się – ku swo­je­mu roz­cza­ro­wa­niu, naj­pew­niej – że ko­bie­ta wróci sama do domu, ro­ze­szli się w swoje stro­ny. Za­kła­dam, że męż­czy­zna długo i cie­pło wspo­mi­nał ko­bie­tę… a przy­naj­mniej do czasu, gdy za­uwa­żył brak port­fe­la.

Spa­ra­li­żo­wa­ło mnie na krót­ką chwi­lę. Nie mo­głem zro­zu­mieć, dla­cze­go nikt ze świad­ków nie za­re­ago­wał, gdy ko­bie­ca dłoń wśli­zgnę­ła się pod klapę ma­ry­nar­ki i wy­cią­gnę­ła port­fel. Są­dzi­łem, że tylko ślepy mógł tego nie spo­strzec. Szyb­ko jed­nak otrzą­sną­łem się i za­czą­łem łą­czyć fakty: za­bra­ła mu port­fel, to raz, w port­fe­lu za­zwy­czaj są pie­nią­dze, to dwa, usil­nie pra­gną­łem pie­nię­dzy, to trzy.

Pu­ści­łem się bie­giem za ko­bie­tą.

– Pro­szę pani! Pro­szę pani!

Za­trzy­ma­ła się i ob­da­rzy­ła mnie cie­płym uśmie­chem.

– Cześć, mały. W czym mogę ci pomóc?

– Pro­szę mnie tego na­uczyć!

– Wy­bacz, ale nie ro­zu­miem…

– Wi­dzia­łem, jak za­bra­ła pani tam­te­mu fa­ce­to­wi port­fel. Też tak chcę! Pro­szę mnie na­uczyć.

– Bar­dzo prze­pra­szam, ale to chyba po­mył­ka.

Od­wró­ci­ła się na pię­cie i znacz­nie szyb­szym niż przed chwi­lą kro­kiem, kon­ty­nu­owa­ła swoją trasę. Mu­sia­łem nie­źle się spiąć, żeby ją do­go­nić.

– No pro­szę! Wi­dzia­łem prze­cież, co pani zro­bi­ła. Też tak chcę!

– Mały, już coś po­wie­dzia­łam. Przy­wi­dzia­ło ci się, wra­caj do domu.

– Prze­cież wiem co wi­dzia­łem! Bła­gam, pro­szę mnie na­uczyć.

– Mały. – Ko­bie­ta sta­nę­ła jak wryta, po czym uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko… i bar­dzo sztucz­nie. – Po­słu­chaj uważ­nie. Żadna dama nie to­le­ru­je, gdy w jej stro­nę kie­ru­je się tak obrzy­dli­we oszczer­stwa. Jesz­cze jedno, nie­wła­ści­we słowo z two­jej stro­ny, a po­pro­szę męża, żeby po­roz­ma­wiał z tobą o do­brych ma­nie­rach. Służy w ma­ry­nar­ce, wiesz?

– Ale pani nie ma męża.

– A skąd ci to przy­szło do głowy?

– Nosi pani pier­ścio­nek na nie­wła­ści­wej dłoni. – Ują­łem ją za rękę, żeby le­piej przyj­rzeć się ob­rącz­ce. – Zresz­tą, próba jest za słaba, naj­wy­żej dzie­więć ka­ra­tów. Co do ka­mie­nia… z da­le­ka przy­po­mi­na nie­wiel­ki dia­ment, ale to tylko kwarc. Żaden po­rząd­ny ju­bi­ler nie sprze­dał­by tego jako pier­ścio­nek za­rę­czy­no­wy. Nie może być pani za­męż­na.

Wciąż trzy­ma­jąc jej dłoń, po­czu­łem, jak ko­bie­ta drę­twie­je. Przy­glą­da­ła mi się sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, jakby zo­ba­czy­ła se­ryj­ne­go mor­der­cę. Cóż, ma­wia­ją, że kłam­stwa mają krót­kie nogi, a to drob­ne łgar­stwo, wła­śnie upa­dło z hu­kiem na zie­mię.

 

*

 

Wła­ści­wie, to muszę to spro­sto­wać.

Cio­cia Becky nie do końca ucie­kła do kłam­stwa. Fak­tycz­nie, była nie­gdyś za­męż­na. I fak­tycz­nie, jej wy­bra­nek słu­żył w ma­ry­nar­ce. A przy­naj­mniej do czter­dzie­ste­go pią­te­go, kiedy zgi­nął w wal­kach z Ja­poń­czy­ka­mi.

Pier­ścio­nek no­si­ła w celu od­stra­sze­nia co bar­dziej na­tręt­nych męż­czyzn, ale przez dziw­nie po­ję­ty sza­cu­nek wobec zmar­łe­go mał­żon­ka, za­kła­da­ła go na ser­decz­ny palec pra­wej dłoni.

Co do wy­ce­ny, tra­fi­łem prak­tycz­nie w dzie­siąt­kę, z jed­nym tylko wy­jąt­kiem. Zna­lazł się ju­bi­ler, który spe­cjal­nie na zle­ce­nie wy­ko­nał tę ob­rącz­kę. Serce mu zmię­kło, gdy usły­szał od przy­szłe­go pana mło­de­go hi­sto­rię wiel­kiej mi­ło­ści i gdy do­wie­dział się jakim bu­dże­tem dys­po­nu­je.

Przy­zna­ła mi się do tego do­pie­ro po wielu la­tach, pod­czas jed­ne­go z przy­pad­ko­wych spo­tkań na ulicy.

 

*

 

– Ale – wy­szep­ta­ła, drżą­cym gło­sem – ale… jak niby… Skąd mo­żesz wie­dzieć takie rze­czy, gnoj­ku?!

– Mama pra­cu­je u ju­bi­le­ra i cza­sem po­zwa­la mi po­ma­gać, gdy nie ma szefa.

Te słowa za­dzia­ła­ły jak bły­skot­ki na srokę. Przy­się­gam, że coś bły­snę­ło w jej zie­lo­nych oczach; tym razem to ona zła­pa­ła mnie za dłoń, a jej uśmiech na po­wrót stał się cie­pły i ser­decz­ny.

– Na­praw­dę?

– Oczy­wi­ście, pro­szę pani. Po­tra­fię roz­po­znać…

– Sło­dziut­ki – prze­rwa­ła mi uprzej­mie. – A mógł­byś mi po­wie­dzieć, u któ­re­go ju­bi­le­ra do­kład­nie?

– U Ko­wal­skich, pro­szę pani. Na Rich­mon­da.

– No do­brze, ko­cha­nień­ki. – Na­chy­li­ła się bli­żej mo­je­go ucha i zni­ży­ła głos do nie­mal zmy­sło­we­go szep­tu. – Spo­tkaj­my się tutaj za trzy dni, a obie­cu­ję ci, że na­uczę cię wszyst­kie­go co sama wiem.

Oczy­wi­ście, zgo­dzi­łem się.

 

Nasza współ­pra­ca jed­nak, nie od razu była drogą usła­ną ró­ża­mi.

Gdy spo­tka­li­śmy się w wy­zna­czo­nym miej­scu, po­da­ro­wa­ła mi na­szyj­nik z pereł, na­wle­czo­nych na srebr­ny sznur. Szyb­kie oglę­dzi­ny i pro­sty test wy­star­czy­ły mi, żebym roz­po­znał pod­rób­kę, ale muszę przy­znać, że była na­praw­dę so­lid­nie wy­ko­na­na; ama­tor słono by za to prze­pła­cił.

– Dzię­ku­ję za pre­zent, pro­szę pani, ale chyba ktoś panią oszu­kał…

– To nie pre­zent, sło­dziut­ki. Mam dla cie­bie mały eg­za­min wstęp­ny. I pro­szę, mów mi cio­cia Becky.

Wy­zna­czy­ła po­zor­nie łatwe za­da­nie. Mia­no­wi­cie: fał­szy­wy na­szyj­nik, mia­łem pod­mie­nić z praw­dzi­wym ze skle­pu pań­stwa Ko­wal­skich.

Sama za­mia­na wy­da­wa­ła się dość pro­sta, w końcu mia­łem do­stęp do skle­pu i za­ufa­nie pra­cow­ni­ków, ale ogrom­nym pro­ble­mem mogły oka­zać się ewen­tu­al­ne kon­se­kwen­cje, zwłasz­cza dla mojej mamy. To ona przyj­mo­wa­ła towar do skle­pu i w znacz­nej mie­rze od­po­wia­da­ła za jego wy­ce­nę. Wąt­pię, by w przy­pad­ku wy­kry­cia pod­rób­ki ktoś po­dej­rze­wał ją o nie­kom­pe­ten­cję; ra­czej we­zwa­no by po­li­cję i oskar­żo­no o kra­dzież.

Ale wtedy, nawet o tym nie po­my­śla­łem. Na­szyj­ni­ki pod­mie­ni­łem w ciągu trzech go­dzin, czym do­dat­ko­wo za­im­po­no­wa­łem cioci. Jako pre­mię za eks­pre­so­we tempo, wy­pła­ci­ła mi pięć­dzie­siąt do­la­rów, czyli praw­dzi­wy ma­ją­tek, dla dzie­cia­ka jak ja; choć nie mogę po­wie­dzieć, że po­waż­nie zbied­nia­ła, ory­gi­nal­ny na­szyj­nik był wart około trzech ty­się­cy do­la­rów.

Nie­mniej, udo­wod­ni­łem swoje za­an­ga­żo­wa­nie, przez co nie miała żad­nych opo­rów, by wy­wią­zać się ze swo­jej czę­ści umowy.

 

Przez ko­lej­ne trzy mie­sią­ce spo­ty­ka­li­śmy się w róż­nych miej­scach na te­re­nie Chi­ca­go, i zgłę­bia­łem taj­ni­ki kie­szon­kow­ców. Magik nigdy nie zdra­dza swo­ich se­kre­tów, stąd też od­pusz­czę sobie opisy kon­kret­nych tech­nik czy sztu­czek. Wy­star­czy jeśli po­wiem, że wszyst­ko spro­wa­dza się do nie­po­rad­no­ści, która od­po­wied­nio opa­no­wa­na, pa­ra­dok­sal­nie prze­obra­ża się w nad­ludz­ką zręcz­ność. I jesz­cze jedno! Bar­dzo ważne są oczy; wła­ści­we spoj­rze­nie sku­tecz­nie od­wra­ca uwagę od dłoni.

Po zgłę­bie­niu za­kre­su teo­re­tycz­ne­go, prze­szli­śmy do prak­ty­ki. Z po­cząt­ku ka­za­ła ćwi­czyć na sobie… co oka­za­ło się kom­plet­ną klapą. Za­le­d­wie kilka prób wy­star­czy­ło cioci do stwier­dze­nia, że mam „mózg pi­ja­ny hor­mo­na­mi”. Dla­te­go pod­ję­ła de­cy­zję, by rzu­cić mnie na głę­bo­ką wodę i dzia­łać ze mną w du­ecie.

Cza­sem od­gry­wa­łem role ma­ją­ce od­wró­cić uwagę ofia­ry, a cza­sem ko­rzy­sta­łem z ko­bie­cych wdzię­ków cioci i pod­kra­da­łem port­fe­le i ze­gar­ki; przy oka­zji na­uczy­ła mnie jak otwie­rać zamki z uży­ciem od­po­wied­nich na­rzę­dzi. Z per­spek­ty­wy lat uwa­żam, że to naj­szczę­śliw­szy okres w moim życiu. Nasze re­la­cje szyb­ko ewo­lu­owa­ły z biz­ne­so­wych, do prak­tycz­nie ro­dzin­nych. Cho­dzi­li­śmy razem na lun­che, kilka razy wy­bra­li­śmy się do kina, a gdy raz wy­ża­li­łem się z pro­ble­mów w szko­le, to od­ry­wa­jąc rolę pani Gut­mann, od­wie­dzi­ła dy­rek­to­ra i opo­wie­dzia­ła o mojej przy­pa­dło­ści, som­na­do­mum­bu­liź­mie, która – jak szcze­gó­ło­wo wy­tłu­ma­czy­ła – po­le­ga­ła na za­sy­pia­niu w przy­pad­ko­wych mo­men­tach i po­szu­ki­wa­niu drogi do domu w zruj­no­wa­nej War­sza­wie; nie je­stem pewny jakim cudem dy­rek­tor uwie­rzył w tę ab­sur­dal­ną bajkę, ale od tego mo­men­tu moje nie­obec­no­ści prze­sta­ły być pro­ble­mem. Przy oka­zji nie­źle ob­ło­wi­li­śmy się na zdo­bycz­nych port­fe­lach.

 

Na prze­ło­mie wrze­śnia i paź­dzier­ni­ka prze­sta­li­śmy się tak czę­sto spo­ty­kać. Po­go­da nie sprzy­ja­ła ła­twej kra­dzie­ży kie­szon­ko­wej, a cio­cia wy­ja­wi­ła mi, że wy­jeż­dża do Miami. Chcia­łem, żeby za­bra­ła mnie ze sobą, ale oboje wie­dzie­li­śmy, że to nic wię­cej, jak dzie­cin­ne mrzon­ki. Że­gna­jąc się, dała mi jed­nak kilka do­brych rad i – jak wtedy są­dzi­łem – ujaw­ni­ła swoją ita­lo­fo­bię.

 

*

 

No dobra, to nie do końca tak, że cio­cia na­mięt­nie nie­na­wi­dzi­ła ma­ka­ro­nia­rzy, jak więk­szość Ame­ry­ka­nów w isto­cie ro­bi­ła. Po­sta­ram się krót­ko i bez dy­gre­sji to wy­ja­śnić.

Gdy cio­cia miesz­ka­ła w Nowym Jorku, pra­co­wa­ła – jako kie­szon­ko­wiec, rzecz jasna – na Man­hat­ta­nie. Przez kilka mie­się­cy od­no­si­ła sporo suk­ce­sów, aż w końcu tra­fi­ła na nie­wła­ści­we­go fa­ce­ta, któ­rym był młody Włoch o imie­niu Fred­do. Gdy od­krył próbę kra­dzie­ży, naj­pierw za­cią­gnął ją siłą na tyły za­przy­jaź­nio­nej rzeź­ni, na­stęp­nie zbił na kwa­śne jabł­ko, bru­tal­nie ściął włosy, i na ko­niec szcze­gó­ło­wo wy­ja­śnił w ja­kiej ko­lej­no­ści bę­dzie od­ci­nał jej palce, jeśli jesz­cze raz zo­ba­czy ją na ulicy.

Póź­niej, gdy pół­przy­tom­na pró­bo­wa­ła uciec z Małej Ita­lii, nikt nie był skory do oka­za­nia po­mo­cy, a mi­ja­ni męż­czyź­ni nawet ki­wa­li gło­wa­mi, jakby z apro­ba­tą dla ta­kie­go wi­do­ku.

Dla­te­go, jak po­wie­dzia­łem, to nie tak, że cio­cia jest ita­lo­fob­ką z krwi i kości, ale pewna nie­chęć i nie­uf­ność wy­da­je mi się w pełni zro­zu­mia­ła.

 

*

 

– Miej zwin­ne dło­nie, nie bój się, że ktoś może cię zła­pać, ubie­raj się cie­pło i grubo, nie okra­daj ma­ka­ro­nia­rzy, bo wszy­scy są, albo znają kogoś z mafii, i hej! Uśmiech­nij się. Je­stem pewna, że wiele osią­gniesz i kto wie? Może się jesz­cze spo­tka­my. Mam na­dzie­ję, że jesz­cze się spo­tka­my, Micky.

Cóż, nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go, jak wró­cić do szko­ły i dzia­łać na wła­sną rękę. Tym samym, po wa­ka­cyj­nej prze­rwie, cze­ka­ło mnie nie­jed­no po­tka­nie z bandą John­so­na, choć, w zu­peł­nie nowym wy­da­niu.

Ow­szem, wciąż byłem ich ulu­bio­ną ofia­rą, a gdy od­kry­li jaka ze mnie nie­zda­ra, czer­pa­li z tego jesz­cze więk­szą przy­jem­ność. Tylko, że ja z każ­de­go spo­tka­nia wy­cho­dzi­łem bez śnia­da­nia, z kil­ko­ma prze­łknię­ty­mi obe­lga­mi lub nowym za­dra­pa­niem, a oni bez port­fe­li lub ze­gar­ków, więc bi­lans był zde­cy­do­wa­nie po mojej stro­nie. A naj­lep­sze w tym wszyst­kim, że nie po­tra­fi­li po­wią­zać mnie z żadną zgubą… nie, wróć. Naj­lep­sze w tym wszyst­kim, że nawet nie po­dej­rze­wa­li, że mo­głem mieć co­kol­wiek wspól­ne­go z kra­dzie­ża­mi!

Ale w pew­nym mo­men­cie po­su­ną­łem się za da­le­ko.

Za­zwy­czaj uni­ka­łem bójek, Ro­bert i jego po­plecz­ni­cy prze­wyż­sza­li mnie przy­naj­mniej o stopę i każdy ważył z czter­dzie­ści fun­tów wię­cej. Ale gdy zo­ba­czy­łem pięk­nie wy­ko­na­ny, złoty krzyż na szyi mło­de­go John­so­na, nie mo­głem się oprzeć! Wie­dzia­łem, że klika na prze­rwach wy­cho­dzi z bu­dyn­ku na pa­pie­ro­sa. Po­ja­wi­łem się tam przed nimi, żeby wy­glą­da­ło jak­bym wra­cał do szko­ły, a ci nie mogli oprzeć się po­ku­sie kon­fron­ta­cji, zwłasz­cza że nie­źle do­pi­sa­ła pu­bli­ka.

No i co? No i so­lid­nie obe­rwa­łem. Co gor­sza, łań­cu­szek był tylko po­zła­ca­ny! Błąd no­wi­cju­sza, nie za­uwa­żyć ta­kiej oczy­wi­sto­ści. A to jesz­cze nie ko­niec z listy wpa­dek.

Gdy w szkol­nej to­a­le­cie smar­ka­łem krwią do umy­wal­ki, ktoś nie­po­strze­że­nie wszedł do środ­ka i za­mknął drzwi na klucz.

Chło­pak był chudy jak szka­pa i jesz­cze niż­szy ode mnie, miał pro­ste jak drut włosy, ko­lo­ru słomy, ubie­rał się w spra­ne ogrod­nicz­ki i nosił rów­nie wy­eks­plo­ato­wa­ny beret.

– Wi­dzia­łem co zro­bi­łeś – za­ga­dał, szel­mow­sko się przy tym uśmie­cha­jąc.

– Nie ty jeden. Nie­źle obe­rwa­łem, co?

– Nie da się ukryć. Było warto?

– Wiesz, to oni mnie za­ata­ko­wa­li. Ja się tylko bro­ni­łem.

– Nie o to py­ta­łem. Ile warty może być ten łań­cu­szek?

Serce wa­li­ło mi w pier­si. Prze­kli­na­łem w my­ślach wła­sną nie­ostroż­ność i lek­ko­myśl­ność. Po­my­śla­łem sobie, że skoro taka chu­dzi­na mnie przej­rza­ła, to wszy­scy mogli za­uwa­żyć! Ale jak już wspo­mnia­łem, nigdy mnie nie po­wią­za­li z żad­nym in­cy­den­tem. W tam­tym mo­men­cie nie bra­ko­wa­ło mi umie­jęt­no­ści, tylko pew­no­ści sie­bie i – jak się oka­za­ło – roz­ma­chu.

– Nie wiem o czym mó­wisz.

– Na­praw­dę? Czyli nie masz w kie­sze­ni ład­ne­go, zło­te­go łań­cusz­ka?

Już chcia­łem od­po­wie­dzieć: „Mu­sia­ło ci się prze­wi­dzieć”, ale przy­po­mnia­łem sobie iden­tycz­ną wy­mia­nę zdań z cio­cią Becky. Wpa­dłem. Byłem zdany na łaskę tego dzie­cia­ka. Wy­star­czy­ło­by słowo do Ro­ber­ta, żeby moje życie zmie­ni­ło się w pie­kło i wy­rzu­co­no mnie ze szko­ły.

Ale chło­pak miał inny po­mysł.

– Mam py­ta­nie – za­ga­ił. – Znaj­du­jesz się na pu­sty­ni. Żywej duszy aż po ho­ry­zont i jesz­cze dalej. Ro­zu­miesz, sce­ne­ria z ka­te­go­rii: czyli to tutaj umrę. Co wy­bie­rasz w takim mo­men­cie, szklan­kę wody, czy szklan­kę pełną dia­men­tów?

– Słu­cham?

– Po pro­stu od­po­wiedz na py­ta­nie.

Chyba nawet se­kun­dy nie po­świę­ci­łem, na roz­wa­że­nie tego za­gad­nie­nia. Od­po­wiedź była oczy­wi­sta.

– Dia­men­ty.

– Tak my­śla­łem. 

Chło­pak pod­szedł do mnie i wy­cią­gnął rękę.

– Na­zy­wam się James O’Sul­li­van. Mam plan, z któ­rym chciał­bym cię za­po­znać.

 

James też był synem emi­gran­ta, tyle że z Ir­lan­dii. Miał trzy­na­ścio­ro ro­dzeń­stwa i pra­gnął pie­nię­dzy w rów­nym stop­niu co ja. Wła­ści­wie, to je­dy­ną róż­ni­cę mię­dzy nami sta­no­wi­ły zdol­no­ści in­te­lek­tu­al­ne. Co tu dużo mówić, chło­pak był by­stry i prze­bie­gły. Słusz­nie wy­ka­zał, że moim dzia­ła­niom bra­ko­wa­ło po­lo­tu i przed­sta­wił plan, ma­ją­cy po­pra­wić obec­ny stan rze­czy.

Roz­pusz­czał po szko­le plot­ki, pod­wa­ża­ją­ce ma­jęt­ność osób na­le­żą­cych do bandy Ro­ber­ta. Druga Wojna Świa­to­wa udo­wod­ni­ła, że praw­da nie ma naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, jeśli wy­star­cza­ją­co wiele osób uwie­rzy w kłam­stwo. Po­rząd­na pro­pa­gan­da musi jed­nak ocie­rać się o fakty, żeby chwa­stów nie dało się łatwo wy­ple­wić. A my, mie­li­śmy po­zła­ca­ny na­szyj­nik. Dzię­ki temu jed­ne­mu do­wo­do­wi, wkrót­ce cała szko­ła szep­ta­ła o eki­pie John­so­na, a ci nie mogąc na­mie­rzyć źró­dła po­dob­nych oszczerstw, mogli zro­bić tylko jedno. Udo­wod­nić jacy są bo­ga­ci.

Po mie­sią­cu moje przy­cho­dy wzro­sły sied­mio­krot­nie. Chcia­łem na­uczyć Ja­me­sa kilku sztu­czek, żeby sam spró­bo­wał swo­ich sił, ale bra­ko­wa­ło mu pre­cy­zji i pew­nej ręki. Za­miast tego zo­stał moim skrzy­dło­wym i po­ma­gał w ak­cjach od­wra­ca­jąc uwagę ofia­ry. Szyb­ko zo­sta­li­śmy przy­ja­ciół­mi.

Po nowym roku są­dzi­łem, że przej­dzie­my w końcu do wy­da­wa­nia zdo­by­tych pie­nię­dzy. Ale za­miast tego, James przed­sta­wił mi drugi etap planu, do któ­re­go nie­zbęd­ny był jego ko­le­ga z ka­mie­ni­cy, Hans.

Miej­scem spo­tka­nia była Lo­dziar­nia Kurta. Cze­ka­łem na nich od ja­kie­goś czasu i po­wo­li koń­czy­łem pu­char lodów, gdy drzwi otwar­ły się na oścież. Naj­pierw wszedł James, a zaraz za nim naj­grub­szy dzie­ciak ja­kie­go w życiu wi­dzia­łem. Hans był synem ko­lej­ne­go emi­gran­ta, tym razem ze Szwaj­ca­rii. Z wy­glą­du był… po pro­stu tęgi. W do­dat­ku cho­ro­wał na astmę, aryt­mię, astyg­ma­tyzm i kilka in­nych cho­rób na li­te­rę „a”.

Przy­to­czę, jak wy­glą­da­ła roz­mo­wa, ale chciał­bym pod­kre­ślić, że na­praw­dę ża­łu­ję wielu wy­po­wie­dzia­nych tam słów.

– James, to o tym spa­śla­ku mi opo­wia­da­łeś? – To jedna z kwe­stii, któ­rych ża­łu­ję.

– Tak, ale spo­koj­nie Micky. Po­lu­bi­cie się jesz­cze.

– Cze… Cześć – nie­śmia­ło ode­zwał się młody Szwaj­car.

– Świn­ko, nie z tobą roz­ma­wiam. – To ko­lej­na kwe­stia, któ­rej się wsty­dzę. – O co cho­dzi James?

– Hans po­mo­że nam w dal­szych dzia­ła­niach.

– Chyba prze­jeść wszyst­ko. – To było nawet śmiesz­ne, ale rów­nież wsty­dli­we.

Wtedy Hans zdo­był się na akt od­wa­gi. Pierw­szy, ale zde­cy­do­wa­nie nie­ostat­ni raz.

– Za­mknij się i po­słu­chaj!

Tro­chę mnie to za­sko­czy­ło, ale nie­ste­ty, nie na tyle, żebym od­pu­ścił okrut­ną ofen­sy­wę.

– Niby dla­cze­go miał­bym cię po­słu­chać, tłu­ścio­chu?

– Micky, uspo­kój się – wtrą­cił się James. – Hans jest osobą, któ­rej po­trze­bu­je­my. Typem z inną per­spek­ty­wą, który z ja­kie­goś po­wo­du wy­brał­by szklan­kę wody na pu­sty­ni. Za­ufaj mi i po­słu­chaj co ma do po­wie­dze­nia. 

Po­słu­cha­łem.

Hans oka­zał się bar­dzo przed­się­bior­czy.

 

3.1

 

 

Mi­ko­łaj nigdy nie wie­rzył w Boga. Nawet, gdy do­łą­czył do re­li­gij­ne­go brac­twa, wiarę trak­to­wał prag­ma­tycz­nie, uzna­jąc ją za nie­odzow­ny ele­ment do­brych re­la­cji z za­kon­ni­ka­mi. Taka po­sta­wa jest do­sko­na­łym przy­kła­dem kon­for­mi­zmu, który po­zwo­lił Mi­ko­ła­jo­wi bez­bo­le­śnie zin­te­gro­wać się z za­kon­ni­ka­mi i prze­zwy­cię­żyć wiele tru­dów na Wy­spie. W tym, dziw­ne spo­tka­nie w lesie tro­pi­kal­nym.

Uznał, że skoro nikt z braci ni­cze­go nie za­uwa­żył, to i on naj­wi­docz­niej do­świad­czył oma­mów. Jed­nak­że, trud­no było zi­gno­ro­wać po­wsta­ły ta­tu­aż, a jesz­cze trud­niej nie­co­dzien­ne zda­rze­nia, nę­ka­ją­ce Wyspę od czasu tego nie-spo­tka­nia. Przy­kła­do­wo: pod­czas zbio­rów w sa­dzie ja­bło­nio­wym, za­kon­ni­cy zna­leź­li na wpół zgni­ły owoc. Widok zu­peł­nie na­tu­ral­ny dla każ­de­go sa­dow­ni­ka, ale dla za­kon­ni­ków był nie­ma­łym wstrzą­sem. Ty­dzień póź­niej za­wa­lił się dach w jed­nym z dłu­gich domów. Ubez­pie­czy­ciel, po bliż­szych oglę­dzi­nach wy­ka­zał­by, że to wynik nie­do­sta­tecz­nej kon­ser­wa­cji bu­dow­li i po­wsta­ją­cych la­ta­mi pęk­nięć w kro­kwi, ale bra­cia wpa­dli w pa­ni­kę od­kry­wa­jąc po­wsta­łe znisz­cze­nia. Opat klasz­to­ru zo­stał zmu­szo­ny do ze­bra­nia wszyst­kich braci w am­fi­te­atrze, żeby uspo­ko­ić na­stro­je; co pa­ra­dok­sal­nie wy­wo­ła­ło tylko więk­sze nie­po­ko­je, po­nie­waż z am­fi­te­atru nigdy nie ko­rzy­sta­no. Bra­cia dys­po­no­wa­li nie­wiel­ką to­le­ran­cją na zmia­ny.

Mi­ko­ła­ja nie­ustan­nie w tym cza­sie drę­czy­ło wspo­mnie­nie z dżun­gli. Pod­skór­nie wie­dział, że tam­ten in­cy­dent i nę­ka­ją­ce Wyspę pro­ble­my są ze sobą po­wią­za­ne, ale ile­kroć pró­bo­wał do­strzec na­tu­rę tej ko­re­la­cji, do­sta­wał sil­nej mi­gre­ny, a pod za­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi po­wra­cał obraz nie­wy­raź­nej twa­rzy.

Zre­zy­gno­wa­ny do­szedł do wnio­sku, że z tym pro­ble­mem nie upora się sam.

Niech Opat się wy­ka­że i roz­wią­że cho­ciaż jedną za­gwozd­kę, po­my­ślał sobie.

 

Po ko­la­cji Mi­ko­łaj udał się do celi w naj­wyż­szej kon­dy­gna­cji, naj­więk­szej i je­dy­nej na pię­trze. Zanim za­pu­kał do drzwi, te otwar­ły się na oścież, a w progu sta­nę­li dwaj męż­czyź­ni: Opat i…

– Mike! Dobry wie­czór. – Przy­wi­tał się uprzej­mie Opat. – Świet­nie, że je­steś. Mnie­mam, że jesz­cze się nie po­zna­li­ście.

Mi­ko­łaj przyj­rzał się bli­żej dru­gie­mu męż­czyź­nie. Z wy­glą­du był zu­peł­nie ni­ja­ki. Ani za gruby, ani za chudy, nie za wy­so­ki i nie zbyt niski, z twa­rzy po­dob­ny do ty­sią­ca mi­ja­nych przy­pad­ko­wo osób, które umysł re­je­stru­je, lecz nie przy­pi­su­je im żad­ne­go miej­sca w roz­le­głych za­so­bach. Bez cie­nia wąt­pli­wo­ści można stwier­dzić, że nawet jeśli Mi­ko­łaj ko­ja­rzył męż­czy­znę, to nie po­tra­fił okre­ślić skąd i dla­cze­go.

– Nie­ste­ty nie, opa­cie.

– Do­sko­na­le, chcia­łem po­pro­sić o to Ah­me­da, ale nasz brat wy­da­je się ostat­nio nie­obec­ny. Sądzę jed­nak, że znacz­nie le­piej spraw­dzisz się w tym za­da­niu.

– O czym do­kład­nie mowa?

– Chciał­bym, żebyś za­po­znał no­we­go brata z uro­ka­mi Wyspy. Nasz zakon jest wy­jąt­ko­wym miej­scem, ale no­wo­przy­by­li czują się czę­sto za­gu­bie­ni. Je­steś wśród nas naj­kró­cej, więc chyba naj­le­piej ro­zu­miesz w czym rzecz.

– Oczy­wi­ście Opa­cie, zajmę się tym z przy­jem­no­ścią.

– Wy­śmie­ni­cie! W takim razie, bra­cie Mike: to brat Cezar.

– Bóg z tobą. To za­szczyt przy­wi­tać cię w klasz­to­rze. – Wy­szedł z ini­cja­ty­wą Mi­ko­łaj.

Wy­mie­ni­li uścisk dłoni. Usta Ce­za­ra wy­krzy­wi­ły się w enig­ma­tycz­nym uśmie­chu, lecz ni­cze­go nie po­wie­dział.

Mi­ko­łaj z kolei uznał, że po­roz­ma­wia z Opa­tem innym razem, zwłasz­cza że spi­sy­wa­nie wspo­mnień szło nad­zwy­czaj do­brze. Dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu, jak uznał.

 

Spo­tka­li się na­stęp­ne­go dnia o świ­cie.

Opro­wa­dza­jąc no­we­go człon­ka za­ko­nu po Wy­spie, Mi­ko­łaj ner­wo­wo roz­glą­dał się do­oko­ła, szu­ka­jąc nie­pra­wi­dło­wo­ści. Nie­po­kój bu­dzi­ło wszyst­ko, od trze­po­ta­nia skrzy­deł ważki, po li­ście opa­da­ją­ce z drzew; a jakby tego było mało, z każdą go­dzi­ną rosła w nim iry­ta­cja, po­wsta­ła w wy­ni­ku upar­te­go mil­cze­nia Ce­za­ra. Odkąd po­zna­li się po­przed­nie­go wie­czo­ru, wy­mie­ni­li je­dy­nie kilka uprzej­mo­ści.

– Po­wiedz mi. – Usły­szał z boku lo­do­wa­ty głos. – Jak ci się po­do­ba na wy­spie, Mi­ko­ła­ju?

– To dobre miej­sce. Z po­cząt­ku może ucho­dzić za dzi­wacz­ne lub świę­te, za­le­ży kogo spy­tać. Ale osta­tecz­nie każdy znaj­du­je tutaj swoje miej­sce, a chyba to jest naj­waż­niej­sze, czyż nie?

Z po­bli­skie­go drze­wa ze­rwa­ło się nie­spo­dzie­wa­nie do lotu kilka pta­ków, co przy­spie­szy­ło bicie serca Mi­ko­ła­ja.

To tylko ptaki, pró­bo­wał się uspo­ko­ić, tylko ptaki. Ale czego one się tak prze­stra­szy­ły? Za­zwy­czaj bez pro­ble­mu jedzą nam z ręki.

– Fa­scy­nu­ją­ce miej­sce – pod­jął Cezar, zu­peł­nie igno­ru­jąc re­ak­cję Mi­ko­ła­ja. – Pełne ta­jem­nic i ludzi bez prze­szło­ści. Ale to już chyba za­uwa­ży­łeś, Mi­ko­ła­ju?

Czy on mówi o mnie, prze­szło Mi­ko­ła­jo­wi przez myśl.

– Każdy ma se­kre­ty, które naj­chęt­niej za­brał­by do grobu – od­po­wie­dział wy­mi­ja­ją­co.

Przez dłuż­szą chwi­lę szli w ciszy, dzię­ki czemu Mi­ko­łaj mógł roz­wa­żyć słowa Ce­za­ra. Nigdy wcze­śniej nie my­ślał o sy­tu­acji in­nych braci; jeśli sam po­świę­cił trzy lata na od­zy­ska­nie pa­mię­ci, w do­dat­ku bez­sku­tecz­nie, to czy inni mie­rzy­li się z po­dob­nym wy­zwa­niem? Czy roz­wi­kła­li ten pro­blem? Czy efek­ty były warte pod­ję­te­go wy­sił­ku? Mi­ko­łaj nie znał od­po­wie­dzi na żadne z tych za­gad­nień, po­nie­waż bra­cia nigdy nie opo­wia­da­li o swoim życiu sprzed za­ko­nu.

Tak po pro­stu jest.

 

Spa­ce­ro­wa­li wzdłuż Wyspy, aż do­szli do klifu na po­łu­dnio­wym krań­cu. Pod ich sto­pa­mi znaj­do­wał się la­bi­rynt ja­skiń, który mógł słu­żyć pio­nie­rom tego miej­sca jako schro­nie­nie; za taką teo­rią prze­ma­wia­ły pry­mi­tyw­nie wy­ku­te w skale stop­nie, ale bra­cia nigdy nie zba­da­li żad­nej z grot, by wy­ka­zać jed­no­znacz­ne do­wo­dy. Schod­ki były zbyt śli­skie do pod­ję­cia próby.

– Ładny widok. – Nie­spo­dzie­wa­nie ode­zwał się Cezar.

– Cóż… dużo wody.

Nowy brat prych­nął na te słowa, po czym kon­ty­nu­ował:

– Pod nami znaj­du­ją się groty, zga­dza się?

– Tak, to praw­da. Skąd o tym wiesz?

– Po pro­stu mi się tak sko­ja­rzy­ło. Zresz­tą, cała Wyspa budzi wiele sta­rych wspo­mnień. Na­praw­dę sta­rych wspo­mnień, kiedy wszyst­ko było czar­no-bia­łe. To z kolei przy­po­mnia­ło mi o czymś jesz­cze, mia­łeś być może przy­jem­ność za­po­znać się z dzie­ła­mi Johna Al­le­gro, Mi­ko­ła­ju?

– Kogo?

– Ge­nial­ny hi­sto­ryk i re­li­gio­znaw­ca. W kręgu jego za­in­te­re­so­wań znaj­do­wa­ły się miej­sca, takie jak to. Pierw­si chrze­ści­ja­nie ukry­wa­li się przed prze­śla­do­wa­nia­mi w ja­ski­niach, wobec któ­rych Rzy­mia­nie ży­wi­li głę­bo­ką po­gar­dę, w ich mnie­ma­niu groty prze­zna­czo­ne były dla dzi­kich zwie­rząt i bar­ba­rzyń­ców. John zna­lazł jedno z ta­kich miejsc nad Mo­rzem Mar­twym, a w nim tro­chę kości, przed­mio­tów co­dzien­ne­go użyt­ku i skrzy­nię ze zwo­ja­mi. Mu­sisz przy­znać, że takie stare ma­nu­skryp­ty nie są czymś nie­zbęd­nym do prze­ży­cia.

– Chyba obył­bym się bez nich.

– Tak po­dej­rze­wam. John jed­nak do­szedł do wnio­sku, że skoro ktoś za­dbał o ich… na­zwij­my to kon­ser­wa­cję, to chciał­by prze­ka­zać za­war­tą w nich wie­dzę przy­szłe­mu po­ko­le­niu. John zatem od­czy­tał ich treść. I do­ko­nał zdu­mie­wa­ją­ce­go okry­cia. 

– To zna­czy?

Cezar wpa­try­wał się przez chwi­lę w spo­koj­ne morze, po czym nie­spo­dzie­wa­nie schy­lił się ku ziemi i ze­rwał wy­sta­ją­ce­go ze skal­nej szcze­li­ny wą­tłe­go grzy­ba. Mi­ko­łaj po­czuł dreszcz na ple­cach. One nigdy nie rosły na Wy­spie.

– Co, jeśli ci po­wiem, że za­ka­za­ny przez Boga owoc wcale nie rósł na drze­wie? Co wię­cej, nie był nawet owo­cem? – Cezar wrę­czył Mi­ko­ła­jo­wi ze­rwa­ne­go grzy­ba. – Twoja obec­ność na Wy­spie nie jest przy­pad­kiem, Mi­ko­ła­ju. Pro­blem w tym, że ko­rzy­stasz z nie­wła­ści­wych na­rzę­dzi, zu­peł­nie jak­byś chciał młot­kiem do­krę­cić śrubę. Nie po­trze­bu­jesz psy­cho­ana­li­zy, tylko ob­ja­wie­nia, po­dob­ne­go do tych, ja­kich do­świad­cza­li pier­wot­ni chrze­ści­ja­nie. Mu­sisz wyjść z ja­ski­ni, żeby zo­ba­czyć co rzuca tak strasz­li­wy cień, Mi­ko­ła­ju.

 

3.2

 

Prze­łom lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych był in­try­gu­ją­cym okre­sem.

Część gazet nie­ustan­nie in­for­mo­wa­ła o za­gro­że­niu ko­mu­ni­stycz­nym i mark­si­stow­skim no­wo­two­rze – w po­sta­ci ru­chów hi­pi­sow­skich – tra­wią­cym ame­ry­kań­skie spo­łe­czeń­stwo. Inne re­dak­cje sku­pia­ły się na kry­ty­ce Ni­xo­na i trwa­ją­cej woj­nie w Wiet­na­mie, pod­kre­śla­jąc przy tym rolę Sta­nów jako agre­so­ra. Man­son i Oswald udo­wod­ni­li Ame­ry­ka­nom, że nikt nie jest bez­piecz­ny, prze­mysł sa­mo­cho­do­wy z De­tro­it chy­lił się ku upad­ko­wi, nie­le­gal­na imi­gra­cja prze­ży­wa­ła złoty okres, So­wie­ci stra­szy­li uży­ciem bomby ato­mo­wej, przez kraj prze­le­wa­ła się nie­spo­ty­ka­na dotąd fala nar­ko­ma­nii… głowa boli, jeśli po­my­śleć o tym wszyst­kim.

Wszy­scy czuli, że nad­cho­dzą nowe czasy, a co bar­dziej spo­strze­gaw­czy do­strze­ga­li, jak tram­waj zwany „ame­ry­kań­skim snem” bez­pow­rot­nie od­jeż­dża. Ale żeby było jasne: nikt z na­szej trój­ki nie był ślepy.

 

Razem z Han­sem i Ja­me­sem two­rzy­li­śmy w tym okre­sie praw­do­po­dob­nie naj­sku­tecz­niej­szy gang z Chi­ca­go, choć bar­dzo nie lu­bi­li­śmy tego okre­śle­nia. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pre­fe­ro­wa­li­śmy zwrot „ko­lek­tyw biz­ne­so­wy dzia­ła­ją­cy w bran­ży wy­so­kie­go ry­zy­ka”. Nasz biz­ne­splan w za­sa­dzie nie uległ zmia­nie, od pa­mięt­ne­go spo­tka­nia w Lo­dziar­ni Kurta. Je­dy­nie ewo­lu­ował i na­brał roz­ma­chu, kon­se­kwent­nie pro­wa­dząc nas do upra­gnio­ne­go celu.

W dużym skró­cie, wy­glą­da­ło to na­stę­pu­ją­co:

Faza pierw­sza: ku­mu­la­cja ka­pi­ta­łu. Gdy jesz­cze cho­dzi­li­śmy do szko­ły, źró­dło fi­nan­sów sta­no­wi­ły port­fe­le ma­jęt­nych dzie­cia­ków… no dobra, wła­ści­wie to wszyst­kich dzie­cia­ków, choć z oczy­wi­stych wzglę­dów, ogra­bia­nie tych bo­ga­tych miało wię­cej sensu. Jed­nak­że, ape­tyt ro­śnie w miarę je­dze­nia i kilka do­la­rów ze skra­dzio­ne­go port­fe­la szyb­ko prze­sta­ło za­spo­ka­jać naszą am­bi­cję.

Jeśli biz­nes nie roz­wi­ja się, zo­sta­je wchło­nię­ty przez in­ne­go gra­cza. W na­szej sy­tu­acji mo­gli­śmy zająć się uczci­wą pracą, albo do­ci­snąć pedał gazu, li­cząc, że nie roz­bi­je­my się o przy­droż­ne drze­wo. Łatwo do­my­ślić się, która z tych opcji była bar­dziej ku­szą­ca. W wy­ni­ku burzy mó­zgów, ob­ra­li­śmy nowy, am­bit­niej­szy cel: okra­da­nie za­kła­dów ju­bi­ler­skich, domów to­wa­ro­wych i bo­ga­to wy­glą­da­ją­cych po­sia­dło­ści. Po­cząt­ko­wo pra­co­wa­li­śmy tylko w Chi­ca­go, ale szyb­ko roz­sze­rzy­li­śmy pole dzia­ła­nia, na cały wschód Sta­nów.

Faza druga: re­in­we­sto­wa­nie zy­sków. Już pod­czas na­sze­go pierw­sze­go po­sie­dze­nia, Hans wy­ka­zał się nie­prze­cięt­ny­mi umie­jęt­no­ścia­mi w za­kre­sie za­rzą­dza­nia, co może mieć zwią­zek z jego szwaj­car­ski­mi ko­rze­nia­mi. W każ­dym razie, tam, gdzie ja wi­dzia­łem do­la­ra, on wi­dział pięć. Jesz­cze w szko­le chło­pak zna­lazł spo­sób na po­mno­że­nie zy­sków z kra­dzie­ży kie­szon­ko­wej. Za­pro­po­no­wał po­świę­ce­nie środ­ków na zakup dwóch rze­czy, ja­kich mogli pra­gnąć ucznio­wie mę­skiej, kon­ser­wa­tyw­nej pla­ców­ki edu­ka­cyj­nej: pa­pie­ro­sów i ma­ga­zy­nów por­no­gra­ficz­nych. Zdo­by­te w ten spo­sób środ­ki re­in­we­sto­wa­li­śmy dalej, w myśl za­sa­dy, że pie­niądz lubi być w ruchu.

Gdy nasza dzia­łal­ność wrzu­ci­ła piąty bieg, Hans wpadł na po­mysł, by otwo­rzyć lom­bard, czyli ide­al­ną formę pro­wa­dze­nia han­dlu, jeśli sprze­da­je się wszyst­ko, co wpad­nie w ręce. Z cza­sem jedna pla­ców­ka, prze­ro­dzi­ła się w sieć, dzia­ła­ją­cą pod szyl­dem „Eu­ro­pa”. Nikt nie może po­wie­dzieć, że skoń­czy­łem jak mój oj­ciec.

I faza trze­cia: kre­atyw­na księ­go­wość. W mło­dym wieku osią­gnę­li­śmy cał­kiem przy­zwo­ity po­ziom za­rob­ków, jed­nak nie chcie­li­śmy po­zwo­lić, by nasi ro­dzi­ce od­kry­li za­rów­no jego wy­so­kość, jak i jego źró­dło. Dzię­ki po­my­sło­wo­ści Hansa, w oczach opie­ku­nów by­li­śmy ge­niu­sza­mi w każ­dym kon­kur­sie, jaki mógł przy­nieść ko­rzy­ści ma­te­rial­ne; w pew­nym mo­men­cie na osie­dlu my­śla­no, że je­stem dru­gim Edi­so­nem! Ale do rze­czy, pro­wa­dze­nie firmy wią­za­ło się z no­wy­mi pro­ble­ma­mi, jed­no­cze­śnie jed­nak za­pew­nia­ło nie­do­stęp­ne wcze­śniej na­rzę­dzia. Przy po­mo­cy swo­je­go pięk­ne­go, szwaj­car­skie­go umy­słu i kal­ku­la­to­ra, Hans bawił się z urzę­dem skar­bo­wym jak kot z myszą.

Wspól­ny­mi si­ła­mi, stwo­rzy­li­śmy maj­stersz­tyk.

 

Ale koń­ców­ka lat sześć­dzie­sią­tych, to nie tylko pie­nią­dze. Każdy z nas skoń­czył trzy­dzie­ści lat i za­pra­gnął od życia cze­goś wię­cej, niż cią­gły stres i ro­sną­cą pa­ra­no­ję. Każdy ma­rzył o przy­czół­ku, w któ­rym mógł­by choć na mo­ment ode­tchnąć. I każdy zna­lazł na to swój spo­sób.

Hans, na przy­kład, w chwi­lach wol­nych od ma­new­ro­wa­nia cy­fra­mi, speł­niał się w nie­ocze­ki­wa­nej pasji, jaką była strzel­ni­ca; czę­sto po­wta­rzał, że huk strza­łu z Wal­te­ra go uspo­ka­ja. James z kolei, pod­czas urlo­pu w Ka­li­for­nii, na krót­ko do­łą­czył do hi­pi­sow­skiej ko­mu­ny, która za­in­spi­ro­wa­ła go do od­kry­wa­nia świa­ta, za drzwia­mi per­cep­cji. A co ze mną? Cóż, ja po­lu­bi­łem kino eu­ro­pej­skie… a w mię­dzy­cza­sie po­zna­łem Karen. Moją żonę.

Bar­dzo do­kład­nie pa­mię­tam mo­ment na­sze­go spo­tka­nia. So­bot­ni wie­czór, za­tło­czo­ny bar, le­ci­wy Se­eburg gra­ją­cy naj­więk­sze prze­bo­je Elvi­sa. Dam­sko-mę­ska gra w za­lot­ne spoj­rze­nia i nie­śmia­łe uśmie­chy. Roz­mo­wa przy la­dzie, jak­by­śmy śpie­wa­li w du­ecie tylko nam znaną pio­sen­kę. 7&7, jedno, dru­gie, trze­cie i każde ko­lej­ne, do czwar­tej nad ranem. Krzy­ki bar­ma­na, że­by­śmy się w końcu wy­nie­śli. Ob­skur­na tak­sów­ka, jej miesz­ka­nie, świt. A wraz z nim dziw­ne do­le­gli­wo­ści, nie­pa­su­ją­ce do żad­nej ze zna­nych mi cho­rób. O ja­kich symp­to­mach mowa? W lo­so­wej ko­lej­no­ści: pro­ble­my z kon­cen­tra­cją, skur­cze żo­łąd­ka, nie­chęć do po­wro­tu do domu i nogi jak z waty; wszyst­kie przy­bie­ra­ły na sile, gdy tylko Karen była w po­bli­żu. Po­trze­bo­wa­łem czasu, żeby to sobie do­kład­nie prze­ana­li­zo­wać.

– Mogę zo­stać jesz­cze chwi­lę?

– Jak długo chcesz – od­po­wie­dzia­ła, grze­biąc śru­bo­krę­tem przy ra­dio­od­bior­ni­ku.

Zo­sta­łem na po­ran­ną kawę i śnia­da­nie. Póź­niej zje­dli­śmy obiad, po­mo­głem przy za­ku­pach, wy­bra­li­śmy się do kina na „Teo­re­mat” Pa­so­li­nie­go i za­koń­czy­li­śmy dzień w przy­jem­nej, wło­skiej knajp­ce. Ten sche­mat po­wta­rzał się przez dwa ty­go­dnie, aż w końcu roz­gry­złem za­gad­kę moich uciąż­li­wo­ści.

Za­ko­cha­łem się. Całe szczę­ście, ze wza­jem­no­ścią.

W rocz­ni­cę spo­tka­nia w barze, wzię­li­śmy ślub. Za­do­wo­li­ła nas skrom­na ce­re­mo­nia w gro­nie naj­bliż­szych przy­ja­ciół i ro­dzi­ny.

 

*

 

Krót­kie wtrą­ce­nie.

Kiedy piszę o ślu­bie w to­wa­rzy­stwie ro­dzi­ny, mam na myśli ro­dzi­nę Karen. Mój oj­ciec, z oczy­wi­stych wzglę­dów, nie mógł po­ja­wić się na ce­re­mo­nii. Jeśli cho­dzi o matkę… cóż, nie mie­li­śmy kon­tak­tu już od lat. Ja nie mia­łem ocho­ty z nią roz­ma­wiać, ona nie miała mi nic do po­wie­dze­nia. Pró­bu­jąc za­pro­sić ją na we­se­le od­bi­łem się od kilku ad­re­sów, za­wsze tra­fia­jąc na Po­lo­nię. Pod ostat­nim do­wie­dzia­łem się, że wró­ci­ła do Pol­ski.

Nie wiem czego tam szu­ka­ła, ale może to le­piej, że wy­je­cha­ła. Nigdy nie po­tra­fi­ła na­zwać Sta­nów „swoim miej­scem na Ziemi”.

 

 

*

 

Tro­chę oba­wia­łem się or­ga­ni­za­cji więk­szej im­pre­zy, po­nie­waż więk­szość moich zna­jo­mo­ści miała po­wią­za­nia ze świa­tem prze­stęp­czym, a nie chcia­łem, żeby Karen do­wie­dzia­ła się o praw­dzi­wym źró­dle moich za­rob­ków; dla niej byłem uczci­wym współ­wła­ści­cie­lem lom­bar­du. W noc po­ślub­ną wy­bra­li­śmy się na lot­ni­sko, skąd le­ciał bez­po­śred­ni sa­mo­lot do Palm Beach. Chcie­li­śmy tam spę­dzić kilka dni, a póź­niej wy­na­ję­tym kam­pe­rem prze­je­chać przez Stany, aż do Ka­li­for­nii, od­wie­dza­jąc po dro­dze kil­ka­dzie­siąt miejsc, za­zna­czo­nych pi­ne­ską na mapie. Tylko, że jakoś nie po­tra­fi­li­śmy wyjść z sy­pial­ni. Sa­ty­no­we po­ście­le, do­stęp­ny ca­ło­do­bo­wo ro­om­se­rvi­ce i wiel­kie ka­sy­no po­tra­fią sku­tecz­nie znie­sma­czyć myśli o si­ka­niu na kra­wę­dzi jezd­ni i wdy­cha­niu smro­du spa­lin. Nie­mniej, nie ża­łu­ję ani jed­ne­go dnia spę­dzo­ne­go w ku­ror­cie, ani dzie­się­ciu ty­się­cy do­la­rów stra­co­nych na grze w karty.

Po tak cu­dow­nie spę­dzo­nym cza­sie, po­wrót do Chi­ca­go bolał jak cios w szczę­kę. Byłem prze­ko­na­ny, że pod­grze­wa­na od nie­mal roku at­mos­fe­ra opad­nie, a tym samym mi­ło­sny na­strój pry­śnie. Chcia­łem jed­nak, żeby pięk­ny sen trwał jak naj­dłu­żej… dla­te­go ku­pi­łem nam dom na przed­mie­ściach. Hans po­wie­dział, że to na­iw­ne, ale ja uwa­ża­łem, że nie spo­żyt­ku­ję le­piej pie­nię­dzy, niż uszczę­śli­wia­jąc żonę; a tym ge­stem, speł­ni­łem jedno z jej naj­skryt­szych ma­rzeń, jakim był garaż z warsz­ta­tem. Karen od dziec­ka in­te­re­so­wa­ła się maj­ster­ko­wa­niem; przez tę pasję mój Ford Tau­nus mu­siał zaj­mo­wać miej­sce na pod­jeź­dzie, a w domu nie było sprzę­tu, który mógł­by czuć się bez­piecz­nie. Nie­mniej, pod­ję­te dzia­ła­nia za­po­bie­gły pęk­nię­ciu ró­żo­wej bańki.

 

W pe­wien wtor­ko­wy po­ra­nek wszyst­ko jed­nak wy­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi.

Po­przed­nie­go wie­czo­ru wi­dzia­łem się z Ja­me­sem i Han­sem. Tro­chę po­gra­li­śmy w karty i tro­chę po­pi­li­śmy (w sen­sie: oni tro­chę, bo ja nie pa­mię­tam, jak wró­ci­łem do domu), więc rano – to zna­czy o trzy­na­stej – mę­czył mnie po­twor­ny kac. Do­czła­pa­łem do kuch­ni spraw­dzić, czy ostał się choć jeden Bud, i za­sta­łem tam żonę nad kart­ką z ołów­kiem w dłoni. Miała tłu­ste włosy i wory pod ocza­mi, po­dej­rze­wa­łem, że mu­sia­ła całą noc nie zmru­żyć oka, nie­mniej roz­pro­mie­ni­ła się na mój widok, jak­bym miał do czoła przy­kle­jo­ny czek na mi­lion do­lców.

– Obu­dzi­łeś się, pi­ja­ny kró­le­wi­czu. Co o tym my­ślisz?

Pod­su­nę­ła mi pod nos ry­su­nek, ale nie­wie­le po­tra­fi­łem z niego zro­zu­mieć. Skła­dał się z cze­goś w ro­dza­ju bębna, prze­kład­ni i na­pę­dza­ją­cej me­cha­nizm ręcz­nej kolby na łań­cu­chu. Wy­raź­nie do­strze­ga­łem po­je­dyn­cze ele­men­ty, ale zło­żo­ne w ca­łość two­rzy­ły urzą­dze­nie, ja­kie­go wy­obraź­nia nie po­tra­fi­ła ska­te­go­ry­zo­wać.

– Bar­dzo ładne koła – od­po­wie­dzia­łem dy­plo­ma­tycz­nie. – Uży­łaś cyr­kla?

Wy­rwa­ła mi kart­kę i wy­mie­rzy­ła kuk­sań­ca w żebra.

– Cze­ka­ją nas duże wy­dat­ki, a nie chcę, żeby wszyst­ko za­le­ża­ło od cie­bie. Pra­cu­ję nad czymś, co za­ro­bi dla nas for­tu­nę. Słowo.

– Oczy­wi­ście, ko­cha­nie, ale o pie­nią­dze nie mu­sisz się mar­twić. – Przy­tu­li­łem żonę i po­ca­ło­wa­łem w czoło. – O ja­kich wy­dat­kach mó­wisz?

Są różne ro­dza­je ciszy. Cza­sem bywa cy­nicz­na, przy­bie­ra wtedy formę efek­tyw­nej pauzy, ma­ją­cej na celu wzbu­dze­nie po­wszech­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia oma­wia­nym te­ma­tem; czę­sto nad­uży­wa­ją jej sprze­daw­cy zbęd­ne­go ba­dzie­wia. Innym razem może być nie­zręcz­na, w ta­kich chwi­lach ob­na­ża dy­stans dzie­lą­cy roz­mów­ców, uwy­dat­nia­jąc płyt­kość łą­czą­cej ich re­la­cji i bez­sen­sow­ność trwa­ją­cej dys­ku­sji. Cisza po moim py­ta­niu była jesz­cze inna. Prze­peł­nia­ło ją ro­sną­ce z se­kun­dy na se­kun­dę na­pię­cie, i nie­pod­wa­żal­na pew­ność, że po pod­pa­le­niu lontu, musi na­stą­pić wy­buch.

Usły­sza­łem, jak Karen bie­rze głę­bo­ki wdech, po czym w końcu po­wie­dzia­ła:

– Zo­sta­niesz tatą.

Oj­co­stwo… zu­peł­nie dla mnie abs­trak­cyj­na rola. Wie­dzia­łem, że wiąże się z za­pusz­cze­niem wąsa, gru­bym, skó­rza­nym pasem i… to wła­ści­wie wszyst­ko, co wie­dzia­łem; tyle mo­głem osią­gnąć w ciągu ty­go­dnia, ale do za­pla­no­wa­nia było – plus, minus – osiem­na­ście lat! Swo­je­go ojca wła­ści­wie nie zna­łem, o in­nych sły­sza­łem nie­ko­niecz­nie po­chleb­ne opi­nie. Nie mia­łem ni­ko­go, u kogo mógł­bym za­cią­gnąć do­brej rady.

Serce wa­li­ło mi jak pięść w drzwi. Po­wie­dzia­łem więc je­dy­ną rzecz, jaka przy­szła mi wtedy do głowy, czyli kla­sycz­ne: „Bar­dzo się cie­szę”. Na tym wy­czer­pa­li­śmy chwi­lo­wo temat. W środę z kolei, spo­tka­łem się z Han­sem.

– Gra­tu­lu­ję, Micky! No pro­szę, aż trud­no uwie­rzyć, że zo­sta­niesz ojcem.

– Sam w to nie wie­rzę – od­po­wie­dzia­łem po­sęp­nie.

– Co z tobą? Nie cie­szysz się?

– Cóż…

Opróż­ni­łem pusz­kę piwa i wy­ko­na­łem rzut za trzy do kosza na śmie­ci, gdzie cze­ka­ło już na nią małe to­wa­rzy­stwo. Zwie­rzy­łem się wtedy Han­so­wi z tra­wią­cych mnie obaw.

W tam­tym mo­men­cie samo dziec­ko w ogóle mnie nie in­te­re­so­wa­ło, jego po­ja­wie­nie się, trak­to­wa­łem jak wizję zimy, z per­spek­ty­wy lata; kie­dyś przyj­dzie i tyle. Nie, nie… znacz­nie bar­dziej oba­wia­łem się in­ży­nier­skich za­pę­dów Karen. Co in­ne­go, gdy roz­krę­ca­ła eks­pres do kawy lub mi­kro­fa­lów­kę, a zu­peł­nie co in­ne­go, gdy chcia­ła zo­stać ko­lej­nym For­dem! Oczy­wi­ście, nie wąt­pi­łem w jej wy­obraź­nię, rok wspól­ne­go miesz­ka­nia jed­no­znacz­nie udo­wod­nił, kto z nas ma praw­dzi­we, tech­nicz­ne za­cię­cie; po pro­stu chcia­łem dla niej lep­sze­go losu niż oj­ciec zgo­to­wał matce. Byłem od niego znacz­nie bar­dziej za­rad­ny, po­tra­fi­łem utrzy­mać ro­dzi­nę i za­pew­nić żonie szczę­ście, na jakie za­słu­gi­wa­ła. Karen nie mu­sia­ła bru­dzić sobie rąk pracą, od tego byłem ja. Nie­waż­ne jakim kosz­tem i jakim spo­so­bem.

Usły­szaw­szy to wszyst­ko, Hans po­ku­sił się o krót­ki ko­men­tarz:

– Je­steś kre­ty­nem.

Wy­ło­żył mi wtedy całą li­ta­nię ar­gu­men­tów, po­twier­dza­ją­cych to sta­no­wi­sko. Za­czął od do­brej sy­tu­acji w spół­ce i wy­so­kich ob­ro­tach, płyn­nie prze­szedł do za­pew­nie­nia wspar­cia, a skoń­czył na pie­śni po­chwal­nej dla mojej żony. Trud­no kłó­cić się z kimś, kto ma rację. Trud­niej jest tylko po­ko­nać ir­ra­cjo­nal­ny lęk.

Mi­nę­ły trzy mie­sią­ce.

W jeden z ostat­nich cie­płych wie­czo­rów (to zna­czy: cie­płych jak na stan­dar­dy Chi­ca­go), wy­bra­li­śmy się do re­stau­ra­cji pro­wa­dzo­nej przez miej­sco­wą Po­lo­nię, ser­wu­ją­cej dania znad Wisły. Moja żona my­śla­ła już wtedy w bar­dzo cią­żo­wy spo­sób i strze­la­ła po­my­sła­mi jak magik kar­ta­mi z rę­ka­wa. Który pokój dla dziec­ka, jaki kolor, jakie ubran­ka, która szko­ła, jaki fun­dusz na stu­dia, jakie imię, jaki wózek, jaki, jaka, jakie, który, gdzie i moje ulu­bio­ne: czy na pewno. Na­bra­łem już wtedy nieco wpra­wy, więc do­sko­na­le wie­dzia­łem, że naj­lep­szą od­po­wie­dzią jest: oczy­wi­ście, ko­cha­nie. Jed­nak­że, w pew­nym mo­men­cie prze­kro­czy­ła próg kry­tycz­ny i sama znu­dzi­ła się chwi­lo­wo tym te­ma­tem; dało jej to szan­sę na zło­że­nie ra­por­tu o sta­nie „wy­na­laz­ku”. Pra­co­wa­ła nad nim, gdy tylko znaj­do­wa­ła ku temu spo­sob­ność, czyli dość czę­sto. Uwa­ża­ła, że pro­jekt jest nie­mal­że go­to­wy, że do­ko­na­ła wszyst­kich nie­zbęd­nych ana­liz, a nawet prze­pro­wa­dzi­ła son­daż po ko­le­żan­kach z są­siedz­twa. Bra­ko­wa­ło tylko jed­ne­go.

– Będę po­trze­bo­wać ty­siąc do­la­rów na pro­to­typ, ko­cha­nie. Chcia­ła­bym go zro­bić z pompą.

Szcze­rze… spo­dzie­wa­łem się wię­cej. W mojej gło­wie pro­jek­ty z praw­dzi­we­go zda­rze­nia za­czy­na­ły się od mi­lio­na. Dla ta­kich drob­nia­ków szko­da się­gać po ksią­żecz­kę cze­ko­wą. By­wa­ło, że mia­łem tyle w kie­sze­ni spodni i za­po­mnia­łem je opróż­nić przed pra­niem. To na­praw­dę nie były wiel­kie pie­nią­dze i w grun­cie rze­czy mo­głem jej za­pew­nić znacz­nie, znacz­nie wię­cej, nie tylko w za­kre­sie fi­nan­so­wa­nia, ale rów­nież ko­rzy­sta­jąc z roz­le­głych zna­jo­mo­ści; in­ny­mi słowy: mo­głem po­stą­pić jak przy­sta­ło na do­bre­go mał­żon­ka. Za­miast tego za­cho­wa­łem się jak fra­jer.

– Nie ma mowy – od­po­wie­dzia­łem chłod­no.

Resz­tę ko­la­cji zje­dli­śmy w ciszy. Iro­nio, za­mó­wi­łem wtedy żurek.

Przez ko­lej­ny ty­dzień prak­tycz­nie nie roz­ma­wia­li­śmy. Snu­łem się po domu jak duch, pró­bu­jąc zna­leźć wyj­ście z im­pa­su, ale nie po­tra­fi­łem prze­ko­nać sa­me­go sie­bie, że uśmier­ce­nie i po­grze­ba­nie dumy jest je­dy­nym wyj­ściem. Za­miast tego, do­sze­dłem do zu­peł­nie od­wrot­nej kon­klu­zji; mia­no­wi­cie, że naj­lep­szym roz­wią­za­niem, bę­dzie fi­na­ło­wy, spek­ta­ku­lar­ny skok przed eme­ry­tu­rą. Dziu­rę, wy­ko­pa­ną szpa­dlem, na któ­rym na­pi­sa­no: „nie ma mowy”, po­sta­no­wi­łem za­ko­pać pie­niędz­mi. Ben­ja­min ze spół­ką nigdy wcze­śniej mnie nie za­wie­dli, dla­cze­go w tym przy­pad­ku mia­ło­by być ina­czej?

 

*

 

Krót­ki prze­ryw­nik, nim przej­dę do resz­ty hi­sto­rii.

Prze­czy­ta­łem sobie to, co do­tych­czas udało mi się na­pi­sać, i do­sze­dłem do wnio­sku, że po­świę­ci­łem nie­wy­star­cza­ją­cą ilość miej­sca moim re­la­cjom z przy­ja­ciół­mi ze spół­ki – zwłasz­cza z jed­nym z nim.

Jeśli cho­dzi o Hansa… no dobra, tutaj ra­czej nie bę­dzie nie­spo­dzia­nek. Szwaj­car był w tam­tym cza­sie biz­nes­me­nem przez duże be. Świet­nie znał się na za­rzą­dza­niu, a z pro­wa­dze­nia ksiąg mógł­by stwo­rzyć serię wy­kła­dów, któ­rych nie po­wsty­dzo­no by się na Ha­rvar­dzie. Bez ście­my, nawet jeśli to głów­nie ja i James od­po­wia­da­li­śmy za zgro­ma­dze­nie ka­pi­ta­łu, tak Hans za­mie­nił za­bi­tą de­cha­mi wio­chę, w pro­spe­ru­ją­cą me­tro­po­lię. A skoro już mowa o Ja­me­sie, to cóż…

James, w oko­li­cach sie­dem­dzie­sią­te­go pią­te­go, był nie­obli­czal­ny. Po­tra­fił zni­kać w ta­jem­ni­cy na dłu­gie ty­go­dnie bez znaku życia, ob­ra­cał się w bar­dzo po­dej­rza­nym to­wa­rzy­stwie (wła­ści­wie, to wszy­scy ob­ra­ca­li­śmy się w po­dej­rza­nym to­wa­rzy­stwie, ale James po­szedł w tym te­ma­cie kilka, jeśli nie kil­ka­na­ście kro­ków dalej), a stały po­ziom ko­ka­iny w jego krwio­bie­gu z pew­no­ścią prze­kra­czał ten Jag­ge­ra, Bo­wie­go i Mor­ri­so­na – razem wzię­tych! Nasz Ir­land­czyk ge­ne­ro­wał pro­ble­my i kwe­stią czasu po­zo­sta­wa­ło, aż wła­ści­we służ­by zajmą się do­cho­dze­niem w jego kie­run­ku. Hans do­sko­na­le zda­wał sobie spra­wę z po­ten­cjal­ne­go ry­zy­ka, dla­te­go po­wo­li wy­krę­cał go z in­te­re­sów, choć na­le­ży przy­znać, że robił to w bar­dzo su­ge­styw­ny spo­sób. Przy­kła­do­wo: gdy wy­cią­gał go z aresz­tu i przy po­mo­cy hoj­nych ła­pó­wek tu­szo­wał nie­wy­god­ną spra­wę – żądał czę­ści udzia­łów; gdy spła­cał znie­cier­pli­wio­nych di­le­rów – żądał czę­ści udzia­łów; i tak dalej, i tak dalej.

James nie sko­rzy­stał z żad­nej oka­zji.

To tyle, mogę wró­cić do hi­sto­rii.

 

*

 

W pierw­szej ko­lej­no­ści mu­sia­łem prze­ko­nać do udzia­łu Hansa, bez któ­re­go pusz­cze­nie w obieg szem­ra­ne­go to­wa­ru, było prak­tycz­nie nie­moż­li­we. Pro­blem w tym, że ła­twiej by­ło­by prze­ko­nać Hi­tle­ra do ustą­pie­nia ze sta­no­wi­ska kanc­le­rza, na rzecz Ży­da-ko­mu­ni­sty; z nas wszyst­kich miał naj­wię­cej do stra­ce­nia.

Całe szczę­ście, pe­wien po­po­łu­dnio­wy in­cy­dent zmie­nił jego po­dej­ście.

Rzecz dzia­ła się w czwar­tek, w naj­więk­szym z na­szych lom­bar­dów, któ­re­go za­ple­cze sta­no­wi­ło bazę ope­ra­cyj­ną. Hans, sto­jąc za ladą skle­po­wą, przy­glą­dał się wła­śnie ze­gar­ko­wi, ku­pio­ne­mu wcze­śniej przez jedną z pra­cow­nic.

– To dla mnie bar­dzo ważne, pro­szę Hans, zgódź się – szep­ta­łem do przy­ja­cie­la.

– Już ci mó­wi­łem: nie ma mowy. Ile za niego dałaś? – za­py­tał dziew­czy­nę.

– Pięć­dzie­siąt do­la­rów, panie Staub – od­po­wie­dzia­ła nie­śmia­ło, choć sły­sza­łem jak wcze­śniej ostro się tar­go­wa­ła.

– Do­sko­na­le! Wy­staw za sto, tylko umieść go w wi­try­nie gdzieś z tyłu skle­pu. Tam lubią się krę­cić ama­to­rzy pod­ró­bek.

Oddał jej ze­ga­rek i po­szli­śmy w kie­run­ku za­ple­cza.

– Hans, nie bądź taki. Po­trze­bu­ję pie­nię­dzy. Ostat­ni skok i wię­cej nu­me­rów nie wy­wi­ja­my.

– Jak po­trze­bu­jesz pie­nię­dzy, to mogę ci dać, tylko nie chcę sły­szeć o żad­nych sko­kach wię­cej.

– Po­trze­bu­ję dużo pie­nię­dzy.

– To oddam ci pod za­rząd jeden z punk­tów. Jeśli do­brze po­kom­bi­nu­jesz, to wy­ci­śniesz z pro­wi­zji wię­cej niż ze wspól­nej kasy. Od­pusz­czę nawet wła­sny pro­cent, niech stra­cę!

Przez chwi­lę roz­wa­ża­łem tę pro­po­zy­cję, ale od­po­wiedź po­zo­sta­ła nie­zmien­na:

– Po­trze­bu­ję na­praw­dę dużo pie­nię­dzy.

– Prze­cież je­steś Żydem, nie masz ja­kie­goś ukry­te­go, se­kret­ne­go złota?

– Przy­po­mi­nam, że je­stem też w po­ło­wie Po­la­kiem.

Za­trzy­ma­li­śmy się przed wej­ściem do jego ga­bi­ne­tu.

– Czyli nie dość, że zło­dziej, to jesz­cze li­chwiarz – za­żar­to­wał nie­śmiesz­nie, po czym pod­jął – jakim cudem nie zo­sta­łeś ban­kie­rem?

We­szli­śmy do ga­bi­ne­tu, który wy­glą­dał jak zwy­kle, czyli jak po przej­ściu hu­ra­ga­nu. Wszę­dzie wa­la­ły się do­ku­men­ty, kar­to­ny i nie­ska­ta­lo­go­wa­ny towar. No­wo­ścią na­to­miast, był widok Ja­me­sa, a do­kład­niej: widok nie­przy­tom­ne­go Ja­me­sa, le­żą­ce­go na ziemi we wła­snych rzy­go­wi­nach.

– James? – za­wo­łał przez pokój Hans.

Nie padła żadna od­po­wiedź, więc ze­rwa­li­śmy się bie­giem w jego kie­run­ku. Moja pierw­sza myśl? W końcu do­igrał się i przedaw­ko­wał. Druga myśl? Czy ma przy sobie wię­cej nar­ko­ty­ków. Do­pie­ro trze­cią myślą, było na­tych­mia­sto­we we­zwa­nie po­go­to­wia. Rzu­ci­łem się do biur­ka, zła­pa­łem za te­le­fon i wy­krę­ci­łem na tar­czy numer. Hans tym­cza­sem od­wró­cił ciało Ja­me­sa, żeby spró­bo­wać go re­ani­mo­wać, ale Ir­land­czyk w tym mo­men­cie… no, prze­stał być dłu­żej nie­przy­tom­ny.

Ze­rwał się jak ra­żo­ny prą­dem; wo­dził dziko spoj­rze­niem po po­ko­ju, wy­raź­nie zdez­o­rien­to­wa­ny, aż w końcu krzyk­nął:

– Śmierć Ca­stro! Śmierć wro­gom Ame­ry­ki!

Wziął roz­bieg i wy­sko­czył przez okno, roz­bi­ja­jąc szybę na drob­ne ka­wa­łecz­ki.

„9-1-1, słu­cham” – usły­sza­łem ze słu­chaw­ki.

Roz­łą­czy­łem się. Przez mo­ment sta­li­śmy, razem z Han­sem, onie­mia­li. Pogoń za Ja­me­sem tak czy ina­czej nie wcho­dzi­ła w grę, biały pro­szek czy­nił z niego – za­zwy­czaj na krót­ki czas – nie­mal­że olim­pij­czy­ka. Tylko, że tak… nie­co­dzien­nie, nie za­cho­wy­wał się jesz­cze nigdy. Jak już wspo­mnia­łem: James, równa się kło­po­ty.

– Po­trą­cę mu za okno z udzia­łów – po­wie­dział Hans, gdy otrzą­snął się z szoku.

– Odej­mij jesz­cze za sprzą­ta­nie wy­mio­cin. Jesz­cze ze trzy takie sy­tu­acje i zo­sta­nie z pu­sty­mi tor­ba­mi. Wiesz, że spłu­ka­ny bę­dzie jesz­cze więk­szym pro­ble­mem?

– Wiem, wiem…

Prze­rwał w pół zda­nia, jakby przy­po­mniał sobie o zo­sta­wio­nym w pie­kar­ni­ku kur­cza­ku, po czym pod­jął:

– Micky, to jest wła­ści­wie nie­zła myśl.

– To zna­czy?

– Ten twój skok. Wilk syty i owca cała. Pie­przyć ry­zy­ko, zro­bię wszyst­ko, żeby się go po­zbyć.

W ten oto spo­sób, po­zy­ska­łem do spra­wy Hansa.

 

W dru­giej ko­lej­no­ści, mu­sia­łem prze­ko­nać do udzia­łu Ja­me­sa. W tym celu, umó­wi­łem się z nim do ir­landz­kie­go pubu.

– Je­steś chęt­ny na ostat­ni, fi­na­ło­wy skok? – za­ga­da­łem, upew­nia­jąc się wcze­śniej, że nikt nas nie sły­szy.

– Świet­nie, że py­tasz. Tak się skła­da, że od ja­kie­goś czasu my­śla­łem nad pew­nym przed­się­wzię­ciem. 

A w ten oto spo­sób, po­zy­ska­łem do spra­wy Ja­me­sa.

 

Ko­lej­ne dwa ty­go­dnie mi­nę­ły na przy­go­to­wa­niach. Za cel ob­ra­li­śmy no­wo­jor­ski dom to­wa­ro­wy Cho­pard Bu­ti­cque, któ­re­go tylko wi­try­ny były zdol­ne do za­pew­nie­nia wię­cej niż trzech god­nych eme­ry­tur. Każdy do­stał swoją rolę do ode­gra­nia; mnie kla­sycz­nie przy­pa­dły za­bez­pie­cze­nia, Ja­me­so­wi lo­gi­sty­ka, a Han­so­wi te­le­sprze­daż (przez co na­le­ży ro­zu­mieć kon­takt z moż­li­wie naj­więk­szą licz­bą pa­se­rów w mie­ście). To miała być szyb­ka, pro­sta i chi­rur­gicz­nie pre­cy­zyj­na ro­bo­ta. Mie­li­śmy spore do­świad­cze­nie na tym polu, a po­peł­nia­nie błę­dów nie wy­stę­po­wa­ło w na­szym DNA.

Nie­ste­ty, w każ­dym raju może znie­nac­ka po­ja­wić się wąż, i każ­de­mu pla­no­wi mogą przy­da­rzyć się nie­prze­wi­dzia­ne kom­pli­ka­cje. Tych przy­by­wa­ło u nas la­wi­no­wo.

 

***

 

Nowy Jork budzi we mnie ra­czej nie­przy­jem­ne wspo­mnie­nia, toteż sta­ram się uni­kać go jak ognia. Nie re­zer­wo­wa­łem nawet ho­te­lu na dzień przed sko­kiem, tylko ku­pi­łem bi­le­ty lot­ni­cze na ostat­nią chwi­lę, a póź­niej z lot­ni­ska za­mó­wi­łem tak­sów­kę i do­je­cha­łem nią do umó­wio­ne­go punk­tu. Wszyst­ko lep­sze niż tu­ła­nie się ulicz­ka­mi i roz­li­cza­nie ze smęt­ną prze­szło­ścią.

Za dwa­dzie­ścia pierw­sza James przy­je­chał czar­nym sa­mo­cho­dem. Za­pa­li­li­śmy pa­pie­ro­sa i po­ga­da­li­śmy chwi­lę o ni­czym, na roz­ła­do­wa­nie stre­su. Punkt pierw­sza ru­szy­li­śmy na ro­bo­tę. Przez pe­wien czas je­cha­li­śmy w ciszy, aż tu nagle James zmie­nił kie­ru­nek jazdy, skrę­ca­jąc na au­to­stra­dę.

– Co ty ro­bisz? – za­py­ta­łem Ja­me­sa. – Cho­pard jest w drugą stro­nę.

– Nie je­dzie­my tam, Micky.

– O czym ty ga­dasz? Od ty­go­dni przy­go­to­wu­je­my się…

– W Cho­par­dzie za­czę­li wczo­raj re­mont ge­ne­ral­ny – prze­rwał mi bru­tal­nie. – Wszyst­ko wy­wieź­li do ja­kie­goś ma­ga­zy­nu, nie ma sensu tam je­chać. Ale nic stra­co­ne­go, do­sta­łem świet­ny cynk.

Po­my­śla­łem sobie wtedy, że James za­cho­wu­je się wy­jąt­ko­wo dziw­nie; nie, wróć, że James wy­sła­wia się wy­jąt­ko­wo dziw­nie. Za­wsze był mocny w gębie, nigdy nie tra­cił ję­zy­ka w trud­nych sy­tu­acjach, ale tym razem brzmiał, jakby po­wta­rzał frazy z wy­uczo­ne­go wcze­śniej sce­na­riu­sza. Przez to cała hi­sto­ria aż śmier­dzia­ła. Co gor­sza, pró­bu­jąc od­kryć dru­gie dno, scho­wa­ne pod jego sło­wa­mi, wró­ci­ło drę­czą­ce mnie od kilku dni, wciąż nie­zin­ter­pre­to­wa­ne uczu­cie, z któ­rym ra­dzi­łem sobie z po­mo­cą nie­za­stą­pio­ne­go pana Da­niel­sa. Cza­sem jed­nak tak bywa, że zna­le­zie­nie od­po­wie­dzi wy­da­je się rze­czą nie­moż­li­wą, aż tu nagle cyk! Jakby zdjąć opa­skę z oczu, w trak­cie za­ba­wy w ciu­ciu­bab­kę. Wła­śnie ta­kie­go ob­ja­wie­nia do­zna­łem sunąc przez au­to­stra­dę. Mo­men­tal­nie zro­zu­mia­łem, że drę­czą­cym mnie uczu­ciem jest nie­pew­ność… i coś w ro­dza­ju braku po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa. A im bli­żej celu, tym mój stan się po­gar­szał.

Po­czu­łem, jak tracę dech w pier­si. Spró­bo­wa­łem otwo­rzyć okno, ale korb­ka za­cię­ła się i szyba ani drgnę­ła.

– Wy­co­fu­ję się, James. Za­trzy­maj sa­mo­chód.

– Na środ­ku au­to­stra­dy? Nie bądź nie­mą­dry, Micky. Wkrót­ce bę­dzie­my na miej­scu.

– Nie żar­tu­ję. Za­trzy­maj się, pro­szę.

– Micky, wiesz… Mar­twię się o cie­bie ostat­nio.

– Ty się o mnie mar­twisz?! Za­trzy­maj to pie­przo­ne auto! Już!

– Wpa­dłeś po uszy, czło­wie­ku! Nie wi­dzisz tego?

– James, do ja­snej cho­le­ry, o czym ty bre­dzisz?

– Pierw­szą rze­czą, jaką mu­sisz zro­zu­mieć, to że to nie twoja wina, w końcu Karen to wy­jąt­ko­wo pięk­na ko­bie­ta. Z tym, że chyba nie do­strze­gasz, że jak bar­dzo cię zdo­mi­no­wa­ła. Wspo­mnia­łeś ostat­nio o ja­kimś ustroj­stwie, nad któ­rym pra­cu­je. Wiesz co bę­dzie, gdy skoń­czy? To bę­dzie tak: naj­pierw powie ci, że mo­żesz sprze­dać swoje udzia­ły Han­so­wi. Póź­niej prze­ko­na, żebyś te pie­nią­dze za­in­we­sto­wał w ko­lej­ny jej po­ro­nio­ny po­mysł, i ko­lej­ny, i ko­lej­ny. A co potem? Za­bie­rze wasze dziec­ko i wy­je­dzie z mia­sta, bo w końcu po co jej mąż nie­udacz­nik. Chcesz skoń­czyć jak twój oj­ciec?

– Nie – od­po­wie­dzia­łem me­cha­nicz­nie.

– Tak wła­śnie my­śla­łem. Drugą rze­czą, którą mu­sisz zro­zu­mieć, to że chcę ci pomóc. Na­praw­dę! Chcę, żebyś za­cho­wał sa­mo­dziel­ność, żebyś mógł być praw­dzi­wym męż­czy­zną. Gwa­ran­tu­ję ci, że gdy po­ka­żesz jej pie­nią­dze po tym skoku, szyb­ko za­po­mni o tym swoim wy­na­laz­ku. Po­słu­chaj, Micky, mogę za­trzy­mać sa­mo­chód, tu i teraz jeśli chcesz, choć wo­lał­bym do­je­chać przy­naj­mniej na jakąś sta­cję ben­zy­no­wą. To dla mnie żaden pro­blem. Tylko, czy na­praw­dę chcesz w pew­nym mo­men­cie zo­ba­czyć puste łóżko i opróż­nio­ne szafy, przy­ja­cie­lu?

Przez chwi­lę znów je­cha­li­śmy w ciszy, aż w końcu James zje­chał z au­to­stra­dy. Kie­ro­wa­li­śmy się na Long Is­land.

– Bu­tel­ka jest w schow­ku – ode­zwał się James.

Fak­tycz­nie, była tam. Otwo­rzy­łem ją i po­rząd­nie po­cią­gną­łem. Tani rum, w smaku obrzy­dli­wy, ale w tam­tym mo­men­cie mógł­bym napić się nawet spi­ry­tu­su. Po ko­lej­nym łyku nie­po­kój nieco ze­lżał. Po jesz­cze jed­nym, mógł­bym przy­siąc, zu­peł­nie znik­nął.

– Jedź dalej – wy­du­si­łem z sie­bie.

James dodał wię­cej gazu.

 

Po­se­sja była jedną z naj­więk­szych i naj­bar­dziej oka­za­łych w oko­li­cy. Ota­cza­ło ją wy­so­kie na pięt­na­ście stóp ka­mien­ne ogro­dze­nie, na któ­rym za­in­sta­lo­wa­no sys­tem mo­ni­to­rin­gu; sam bu­dy­nek przy­po­mi­nał ko­lo­nial­ne re­zy­den­cje, w ja­kich na po­łu­dniu miesz­ka­ją bo­ga­ci, biali Ame­ry­ka­nie. Wy­glą­da­ło na to, że na bied­ne­go nie tra­fi­li­śmy.

– James, kto tu miesz­ka?

– Chyba jakiś praw­nik, ale nie do­py­tuj, bo nie wiem – od­po­wie­dział James, wy­cią­ga­jąc z ple­ca­ka dwie ko­mi­niar­ki. – Przez ten mur chiń­ski nie prze­sko­czy­my, dasz radę otwo­rzyć furt­kę, nie wy­łą­cza­jąc mo­ni­to­rin­gu?

– Chyba żar­tu­jesz. Może od razu po­pro­sisz o kopię na­gra­nia i pój­dziesz na po­li­cję? Wy­łącz­my od razu mo­ni­to­ring…

– Mó­wio­no mi, że kamer nie­ustan­nie ktoś pil­nu­je, nie ma co ry­zy­ko­wać. Dasz radę, czy nie?

– Tak… może… no dobra, daj mi chwi­lę.

Pod­kra­dli­śmy się do do­mo­fo­nu. Ta „chwi­la” trwa­ła mniej wię­cej kwa­drans, nim zo­rien­to­wa­łem się, który kabel z in­ter­ko­mu od­po­wia­da bez­po­śred­nio za blo­ka­dę zamka. Po wej­ściu do środ­ka bie­gli­śmy od drze­wa do drze­wa, każ­do­ra­zo­wo we­ry­fi­ku­jąc po­ło­że­nie kamer i ich po­ten­cjal­ny za­sięg. Przy­po­mi­na­ło to sprint przez pole mi­no­we.

W końcu do­tar­li­śmy do tyl­ne­go wej­ścia.

– To je­dy­ne miej­sce, gdzie nie ma ka­me­ry – pod­jął zdy­sza­ny James. – No dobra, jesz­cze jedne drzwi i je­ste­śmy w środ­ku. Bierz się do ro­bo­ty, Micky.

– To an­tyw­ła­ma­niów­ki, nie wiem czy bez klu­cza w ogóle da się je otwo­rzyć. Pro­ściej bę­dzie po pro­stu wybić okno.

– Od­bi­ło ci?! Obu­dzisz cały dom…

James ugryzł się w język, zanim roz­krę­cił się na dobre, ale i tak po­wie­dział sta­now­czo za dużo. Pierw­szą i na­czel­ną za­sa­dą or­ga­ni­za­cji sko­ków, wła­mów, ra­bun­ków nie­ru­cho­mo­ści, czy jak to na­zwać, jest zna­le­zie­nie opu­sto­sza­łe­go miej­sca. Oczy­wi­ście, cza­sem trafi się jakiś bied­ny, mek­sy­kań­ski cieć, albo pod­sta­rza­ły ochro­niarz, to tak zwane ry­zy­ko za­wo­do­we, z tym, że znacz­nie mniej­sze, niż za­sta­nie na miej­scu wła­ści­cie­li, go­to­wych chro­nić swój do­by­tek, albo przy­naj­mniej za­pa­mię­tać każdy szcze­gół, w celu zło­że­nia so­lid­ne­go ze­zna­nia.

– Jak to obu­dzisz?! Ktoś jest w środ­ku?!

– Micky, Micky, Micky, spo­koj­nie! Tylko spo­koj­nie…

– Jak mam być spo­koj­ny?! Co zro­bisz, jak na kogoś tra­fi­my?

– Micky, bła­gam cię. Je­ste­śmy za da­le­ko, żeby teraz się wy­co­fać. Obie­cu­ję ci, że wszyst­ko pój­dzie jak po maśle. Na ni­ko­go nie tra­fi­my, a nawet jeśli, to zo­staw to na moich bar­kach. Pro­szę cię tylko o jedną rzecz: o otwar­cie tych drzwi. Gdy już stąd zwie­je­my, nigdy wię­cej nie po­pro­szę cię o nawet naj­mniej­szą przy­słu­gę. Wię­cej! Jeśli otwo­rzysz te drzwi, prze­pi­szę na cie­bie resz­tę udzia­łów, jakie Hans mi zo­sta­wił. Ale jeśli teraz wy­co­fa­my się, wszyst­ko pój­dzie na marne, ro­zu­miesz? Micky, Micky po­słu­chaj, pa­mię­tasz… czy pa­mię­tasz to py­ta­nie o pu­sty­ni? O wy­bo­rze, po­mię­dzy szklan­ką wody, a szklan­ką pełną dia­men­tów na pu­sty­ni?

– Pa­mię­tam – od­po­wie­dzia­łem nie­chęt­nie.

– A pa­mię­tasz, co obaj mo­men­tal­nie wy­bra­li­śmy?

– Dia­men­ty.

– Wła­śnie! No wła­śnie. Tylko Hans stwier­dził, że wo­lał­by szklan­kę wody. To nas od niego różni. Ty i ja za­wsze za­ry­zy­ku­je­my. Ale nie z głu­po­ty, tylko z pro­stej świa­do­mo­ści, że nie­za­leż­nie od sy­tu­acji, za­wsze wy­cho­dzi­my z opre­sji. I teraz bę­dzie do­kład­nie tak samo. Dla­te­go bła­gam cię Micky, pro­szę, otwórz te drzwi. Wiem, że dasz radę. W środ­ku czeka znacz­nie wię­cej niż byle szklan­ka z dia­men­ta­mi. Prze­krad­nie­my się tak, że nawet myszy nie za­uwa­żą. Daję słowo.

Ten mo­ment hi­sto­rii, chyba mogę uznać za punkt kul­mi­na­cyj­ny.

Już dwu­krot­nie otrzy­ma­łem moż­li­wość wy­co­fa­nia się. Raz, gdy Hans nie­ubła­ga­nie od­ma­wiał wzię­cia udzia­łu i dwa, gdy James nie­ocze­ki­wa­nie zmie­nił plan dzia­ła­nia. Bóg mu­siał mieć wobec mnie ol­brzy­mią cier­pli­wość… aż wstyd po­my­śleć, jak bar­dzo czuł się roz­cza­ro­wa­ny, gdy raz za razem od­trą­ca­łem po­moc­ną dłoń. Pod­skór­nie wie­dzia­łem, że ko­lej­nej szan­sy nie do­sta­nę. Otwar­cie tych drzwi, rów­na­ło się ze spa­le­niem mostu na po­piół.

Gdy­bym w tam­tym mo­men­cie zre­zy­gno­wał, czuję, że moje życie po­to­czy­ło­by się zu­peł­nie ina­czej. Nie wy­lą­do­wał­bym na Wy­spie i nie mu­siał spi­sy­wać tego dur­ne­go pa­mięt­ni­ka. Wiódł­bym z Karen spo­koj­ny, szczę­śli­wy żywot. Przy­glą­da­li­by­śmy się, jak nasze dziec­ko do­ra­sta. Z Han­sem awan­so­wa­li­by­śmy do wyż­szych sfer, być może za­an­ga­żo­wa­li­by­śmy się w po­li­ty­kę, co jest na­tu­ral­ną drogą dla by­łych prze­stęp­ców. Jed­nak­że, jak James – ską­d­inąd słusz­nie – zdia­gno­zo­wał, po­sta­wio­ny przed wy­bo­rem, za­wsze wy­bio­rę szklan­kę pełną dia­men­tów.

Po­cią­gną­łem po­rząd­nie z pier­siów­ki i wy­cią­gną­łem wszyst­kie na­rzę­dzia jakie mia­łem, po czym wzią­łem się za otwar­cie tych prze­klę­tych drzwi.

 

Wy­bi­ło wpół do czwar­tej, gdy usły­sza­łem szczęk­nię­cie ostat­nie­go zamka. Oka­za­ło się, że otwar­cie ta­kich drzwi jed­nak jest moż­li­we.

– Se­za­mie, otwórz się – po­wie­dzia­łem ura­do­wa­ny. – Gdzie teraz?

James przy­ło­żył tylko palec do ust i roz­ka­zał ge­stem po­dą­żać za sobą. Prze­śli­zgnę­li­śmy się przez po­miesz­cze­nie go­spo­dar­cze, na­stęp­nie kuch­nię, ja­dal­nię i salon. Do­szli­śmy na pal­cach do holu. Stam­tąd scho­da­mi na pię­tro i pod drzwi na końcu ko­ry­ta­rza. James zdjął ple­cak i wy­cią­gnął z niego dwa pi­sto­le­ty. Przy­się­gam, że moja re­ak­cja była od­ru­chem.

– Nie!

Ze­sztyw­nie­li­śmy. Kilka ko­lej­nych se­kund trwa­ło wiecz­ność, ale nic nie zwia­sto­wa­ło, żeby ktoś się zbu­dził. James po­now­nie wy­cią­gnął w moją stro­nę broń; tym razem wzią­łem ją bez wa­ha­nia, oba­wia­jąc się kłót­ni, jaka mo­gła­by zro­dzić się mię­dzy nami.

Wtedy James prze­krę­cił klam­kę i naj­ci­szej jak tylko mógł, wszedł do po­ko­ju. W środ­ku było znacz­nie ciem­niej niż na ko­ry­ta­rzu, toteż nie wi­dzia­łem nawet wła­snych stóp. Zo­rien­to­wa­łem się, że tra­fi­li­śmy do sy­pial­ni do­pie­ro, gdy James za­pa­lił lamp­kę nocną, i wy­szar­pał za włosy Bogu ducha winną ko­bie­tę z po­ście­li.

– Co się dzie­je? – ode­zwał się za­spa­ny, męski głos.

Pro­wa­dzo­ny dziw­nym in­stynk­tem, wy­ce­lo­wa­łem w jego stro­nę broń. Star­szy męż­czy­zna za­mru­gał kil­ku­krot­nie, nim oprzy­tom­niał wy­star­cza­ją­co, by zro­zu­mieć kon­tekst sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­lazł. Jego dło­nie wy­strze­li­ły do góry jak fa­jer­wer­ki, a z twa­rzy od­pły­nę­ła krew, na widok ko­bie­ty w moc­nym uści­sku wła­my­wa­cza. Ko­bie­cie (wła­ści­wie dziew­czy­nie, na oko miała dwa­dzie­ścia lat) za­lśni­ły łzy w oczach; chcia­ła krzyk­nąć, ale James szczel­nie za­mknął jej usta dło­nią, po czym przy­ło­żył lufę do skro­ni.

– Ni…

Wy­rwa­ło się męż­czyź­nie, lecz urwał w pół­sło­wie, nie mogąc do­koń­czyć. Z jego oczu rów­nież po­cie­kły łzy i wi­dzia­łem, jak z tru­dem po­wstrzy­mu­je szloch. Wy­glą­dał przez to, jak duże, na­praw­dę brzyd­kie nie­mow­lę.

– Za­cho­wuj­my się wszy­scy spo­koj­nie, to ni­ko­mu nie sta­nie się krzyw­da – po­wie­dział James.

Star­szy męż­czy­zna w od­po­wie­dzi ener­gicz­nie po­ki­wał głową.

– Teraz wsta­niesz po­wo­li z łóżka – po­wie­dział James i rzu­cił na łóżko płó­cien­ny worek. – Pie­nią­dze i bi­żu­te­ria, panie pro­ku­ra­to­rze. Grzecz­nie i bez nu­me­rów. Kiw­nij, jeśli zro­zu­mia­łeś.

Męż­czy­zna za­wa­hał się przez krót­ką chwi­lę, po czym po­słusz­nie kiw­nął głową.

– Wsta­waj – roz­ka­zał James.

Gdy uniósł koł­drę, po­miesz­cze­nie wy­peł­nił smród moczu, a prze­ście­ra­dło szpe­ci­ła duża, żółta plama; wy­glą­dał jed­nak jakby zu­peł­nie nie zwra­cał uwagi na prze­mo­czo­ne spodnie pi­ża­my, a tym bar­dziej na zżół­kły ma­te­rac. W pierw­szej ko­lej­no­ści pod­szedł do to­a­let­ki i opróż­nił trzy po­ło­żo­ne nań szka­tuł­ki; na oko bi­żu­te­ria mogła być warta pięć ty­się­cy, to zna­czy nie­wie­le. Na­stęp­nie wy­pro­wa­dził nas z sy­pial­ni. Pro­wa­dzo­ny jak pies na smy­czy (z tą róż­ni­cą, że smycz za­stę­po­wał chłod­ny metal lufy mię­dzy ło­pat­ka­mi), do­pro­wa­dził nas do bi­blio­tecz­ki ulo­ko­wa­nej po prze­ciw­le­głej stro­nie ko­ry­ta­rza na pię­trze. W całym życiu prze­czy­ta­łem może ze dwie książ­ki, toteż moją uwagę znacz­nie bar­dziej zwró­ci­ła ścia­na ze zdję­cia­mi. W jed­nej ramce star­szy męż­czy­zna po­zo­wał z Bob­bym Ken­ne­dym, w innej uśmie­chał się sa­mot­nie na tle Alp, jedną wy­peł­niał dy­plom po­twier­dza­ją­cy przy­zna­nie upraw­nień pro­ku­ra­tor­skich, a w jesz­cze innym po­zo­wał wraz z star­szą ko­bie­tą – praw­do­po­dob­nie żoną – i Ro­ber­tem John­so­nem Ju­nio­rem. Jeśli jakaś osoba uosa­bia na­tu­rę tego świa­ta, to z pew­no­ścią mu­siał być nią Len­sky; nie dość, że mały, to jesz­cze okrut­ny.

Tym­cza­sem, pan Ro­bert Se­nior ścią­gnął z półki kilka po­zy­cji i od­sło­nił kry­ją­cy się sejf.

– Klucz… w biur­ku – wy­krztu­sił z sie­bie.

– I na co cze­kasz? – za­py­tał James.

O’Sil­li­van usa­do­wił ko­bie­tę na krze­śle, za­kne­blo­wał ją i za­czął mocno wią­zać. Star­szy męż­czy­zna grze­bał przy biur­ku. Są­dzi­łem, że nie po­tra­fi opa­no­wać drże­nia rąk, a tym samym naj­zwy­czaj­niej w świe­cie upo­rać się z szu­fla­dą, tak długo to trwa­ło. Tylko, że gdy na mo­ment od­wró­ci­łem od niego wzrok, nagle się wy­pro­sto­wał, a w jego dłoni za­lśnił re­wol­wer…. przez okrą­głe trzy se­kun­dy.

Wziął zbyt dziki za­mach, pró­bu­jąc wy­ce­lo­wać we nie broń. Ta wy­pa­dła mu ze spo­co­nej dłoni i po­le­cia­ła na drugi ko­niec po­ko­ju. Nawet nie byłem zły. Co naj­wy­żej za­że­no­wa­ny. James, który już skoń­czył wią­zać ko­bie­tę, wy­glą­dał na rów­nie sko­ło­wa­ne­go. Pan Ro­bert z kolei padł na ko­la­na i zajął się bez­na­dziej­nym pła­czem.

– Bła­gam, bła­gam, bła­gam – dukał, po­mię­dzy ko­lej­ny­mi chlip­nię­cia­mi. – Nie za­bi­jaj­cie mnie. Za­bij­cie ją, ale bła­gam, oszczędź­cie mnie. – Chlip, chlip.

„Ża­ło­sne” – tylko tyle przy­szło mi do głowy.

– Otwie­raj ten sejf, dziad­ku.

Pan Ro­bert wstał chwiej­nie z klę­czek, pod­szedł do sejfu i po pro­stu uchy­lił jego drzwicz­ki. W środ­ku było kilka prze­peł­nio­nych te­czek i rze­czo­ne pie­nią­dze; dwa marne pliki setek, owi­nię­te ban­de­ro­la­mi. Snute przez Ja­me­sa opo­wie­ści zwia­sto­wa­ły ma­ją­tek równy przy­naj­mniej pro­duk­to­wi kra­jo­we­mu Bra­zy­lii, to co zo­ba­czy­łem to naj­wy­żej dobry wie­czór w ka­sy­nie.

Męż­czy­zna wrzu­cił pie­nią­dze do torby i już chciał ją oddać, gdy sta­now­czym gło­sem ode­zwał się James.

– Tecz­ki też.

„Po jaką cho­le­rę?” – po­my­śla­łem sobie. Zanim jed­nak zdą­ży­łem co­kol­wiek po­wie­dzieć, ode­zwał się pan Ro­bert.

– Czyli to Fred­do was wy­słał? – Chlip, chlip.

James prze­ła­do­wał broń i wy­ce­lo­wał w pro­ku­ra­to­ra. Po­czu­łem nie­przy­jem­ny dreszcz na ple­cach. Wło­sko­brz­mią­ce na­zwi­sko, Nowy Jork… jak bu­me­rang wró­ci­ło ostrze­że­nie cioci Becky sprzed lat.

– Tecz­ki, sta­rusz­ku. Już – roz­ka­zał James.

– Za wła­ma­nie mo­że­cie do­stać do dzie­się­ciu lat – Chlip, chlip. – Utrud­nia­nie śledz­twa to dwa­dzie­ścia pięć, a bio­rąc pod uwagę cha­rak­ter spra­wy, zo­sta­nie­cie uzna­ni za człon­ków mafii. – Chlip, chlip. – Wie­cie o tym?

Rzu­cił łup pod nogi Ja­me­sa.

– Chyba, że nas nie zła­pią.

James oddał strzał pro­sto mię­dzy oczy pro­ku­ra­to­ra. Od po­wsta­łe­go huku za­czę­ło mi pisz­czeć w uszach, wzrok pła­tał figle mno­żąc obraz. Spa­ni­ko­wa­łem i otu­ma­nio­ny ru­szy­łem przed sie­bie. Wy­cho­dząc przez drzwi fron­to­we, usły­sza­łem drugi strzał. Do dziś nie wie­rzę w to, co się tam wy­da­rzy­ło, choć dźwięk strza­łu sły­szę, ile­kroć po­sie­dzę dłu­żej w ciszy.

 

Jeśli pan Ro­bert fak­tycz­nie za­trud­nił ochro­nę, to wy­jąt­ko­wo nie­kom­pe­tent­ną. Nie za­cze­pio­ny prze­sze­dłem długą drogą do­jaz­do­wą (na­praw­dę długą drogą do­jaz­do­wą) i opu­ści­łem po­se­sję. Pierw­szą rze­czą jaką zro­bi­łem, po doj­ściu do sa­mo­cho­du, było opróż­nie­nie na­po­czę­tej wcze­śniej bu­tel­ki. Nie mi­nę­ła mi­nu­ta, gdy zwró­ci­łem wszyst­ko na as­falt. Wsia­dłem do sa­mo­cho­du i pró­bo­wa­łem uspo­ko­ić dziki rytm serca.

Wkrót­ce do­łą­czył do mnie James, z twa­rzą zbry­zga­ną krwią. Otwo­rzy­łem drzwi i po­now­nie zwy­mio­to­wa­łem.

– Wy­bacz przy­ja­cie­lu – pod­jął James. – Pewne umowy wy­ma­ga­ją za­pa­ra­fo­wa­nia czer­wo­nym dłu­go­pi­sem. Z tyłu po­win­na być ko­lej­na bu­tel­ka, jeśli tego po­trze­bu­jesz.

Fak­tycz­nie, była tam. Znów ten sam, tani rum. I znów, nie wy­brzy­dza­łem.

– Wszyst­ko bę­dzie do­brze – kon­ty­nu­ował James. – Ma­szy­na ru­szy­ła, w Chi­ca­go wszyst­ko go­to­we. Resz­tę zo­staw mnie.

Po­cią­gną­łem z bu­tel­ki. Za żadne skar­by nie chcia­łem wie­dzieć, czym wła­ści­wie jest ta „resz­ta”. Ponoć cie­ka­wość to pierw­szy sto­pień do pie­kła, choć z per­spek­ty­wy czasu do­strze­gam, że mil­cze­nie przy­no­si znacz­nie wię­cej krzyw­dy i szko­dy. Ża­łu­ję, że nie za­py­ta­łem go wtedy, co miał na myśli.

 

***

 

Do Wietrz­ne­go Mia­sta do­je­cha­li­śmy około dwu­dzie­stej, a za­par­ko­wać udało się w mniej niż go­dzi­nę. Przez całą drogę su­szy­łem bu­tel­kę za bu­tel­ką, i za­pa­da­łem w ner­wo­we, kil­ku­na­sto­mi­nu­to­we drzem­ki, toteż wy­cho­dząc z sa­mo­cho­du byłem prak­tycz­nie nie­przy­tom­ny. James mu­siał wziąć mnie pod ramię i wlec przez dwie ulice do biura.

W środ­ku usa­do­wił mnie w fo­te­lu, póź­niej wy­krę­cił numer na tar­czy te­le­fo­nu i odło­żył słu­chaw­kę obok apa­ra­tu. Na­stęp­nie za­pa­lił pa­pie­ro­sa i sta­nął przy no­wow­sta­wio­nym oknie, mam­ro­cząc w kółko pod nosem: „Zaraz bę­dzie po wszyst­kim. Zaraz bę­dzie po wszyst­kim”. Kilka minut póź­niej, do ga­bi­ne­tu wszedł Hans.

– Je­ste­ście wresz­cie – ode­zwał się bez cie­nia en­tu­zja­zmu.

Do­kład­nie nam się przyj­rzał. Jego uwa­dze nie mogło ujść za­krwa­wio­ne ubra­nie Ja­me­sa, ale jeśli był zdzi­wio­ny, to nie oka­zał tego w naj­mniej­szy spo­sób. Po chwi­li kon­ty­nu­ował:

– Chyba nie obyło się bez kom­pli­ka­cji?

– Wiesz, jak jest – pod­jął dziar­sko James. – To trud­na bran­ża, na każ­dym eta­pie może dojść do pro­ble­mów i cały plan szlag tra­fia! Sztu­ka tkwi w ad­ap­ta­cji.

– Jasne – od­po­wie­dział zdaw­ko­wo. – Micky, wszyst­ko w po­rząd­ku?

Byłem w tam­tym mo­men­cie w naj­gor­szym sta­dium upo­je­nia, to jest w takim, gdy umysł jest ostry jak brzy­twa, ale ciało – w tym język – po­sta­no­wi­ły od­mó­wić po­słu­szeń­stwa. Po­ki­wa­łem tylko nie­mra­wo głową.

– Cho­le­ra, weź się za sie­bie. Od mie­sią­ca nie wi­dzia­łem cię trzeź­we­go. Macie towar? – za­py­tał Ja­me­sa.

– Przy­kro mi, przy­ja­cie­lu. Gdy tylko we­szli­śmy do środ­ka, zni­kąd po­ja­wi­ła się po­li­cja. Któ­ryś z two­ich pa­se­rów mu­siał pu­ścić parę.

– Tak są­dzisz?

– Je­stem pewny. Choć, nie mogę po­wie­dzieć, że­by­śmy ni­cze­go nie ugra­li na tej wy­pra­wie.

Krę­ci­łem głową, mając na­dzie­ję, że Hans zwró­ci na mnie uwagę, ale wy­mia­na zdań za bar­dzo ich po­chło­nę­ła. Chcia­łem mu o wszyst­kim opo­wie­dzieć, ostrzec, by uwa­żał na Ja­me­sa, który wy­raź­nie coś knuł; nie­ste­ty, jak już wspo­mnia­łem, zmar­no­wa­łem wszyst­kie po­da­ro­wa­ne szan­se, a z mostu zo­sta­ły zglisz­cza.

– To chyba po­wi­nie­nem ska­kać z ra­do­ści – od­parł sar­ka­stycz­nie Hans. – Wy­tłu­ma­czysz mi jesz­cze skąd ta krew?

– Tym nie mu­sisz się mar­twić. – Do­biegł nas od­głos dzwon­ka, oznaj­mu­ją­cy, że ktoś wszedł do lo­ka­lu od stro­ny fron­to­wej; ktoś wy­po­sa­żo­ny w klucz. – Jak już wspo­mnia­łem: kom­pli­ka­cje. Cza­sem tak bywa, że te niosą dłu­go­fa­lo­we kon­se­kwen­cje.

James za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, po czym kon­ty­nu­ował:

– Wi­dzisz, przy­ja­cie­lu, uwa­żam, że mar­nu­je­my po­ten­cjał. Sam za­wsze po­wta­rzasz, że biz­nes musi się roz­wi­jać, bo ina­czej pożre go więk­sza ryba. Ja mówię ina­czej: za­przy­jaź­nij­my się z więk­szą rybą i zo­stań­my naj­więk­szym po­stra­chem oce­anu. Po co mamy bawić się w sprze­daż szmel­cu, gdy No­wo­jor­czy­cy za­ra­bia­ją kro­cie na sprze­da­ży nar­ko­ty­ków, mając przy tym mniej­sze za­ple­cze fi­nan­so­we od nas i zde­cy­do­wa­nie mniej­szą po­wierzch­nię ma­ga­zy­no­wą? Z mi­lion razy już to pro­po­no­wa­łem, a ty nie tylko prze­pusz­cza­łeś oka­zje, ale pró­bo­wa­łeś mnie wy­krę­cić z in­te­re­sów!

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. James nie po­tra­fił ukryć eks­cy­ta­cji.

– Może otwo­rzysz? – za­pro­po­no­wał Han­so­wi.

Hans, jakby od nie­chce­nia, pod­szedł do drzwi i po­zwo­lił wejść do środ­ka dwóm wy­so­kim, bar­czy­stym męż­czy­znom. Byli ochro­nia­rza­mi za­trud­nio­ny­mi przez Szwaj­ca­ra kilka lat wcze­śniej, cie­szą­cy­mi się po­nu­rą re­pu­ta­cją. John i Jack, jeśli mnie pa­mięć nie myli. Jeden z nich niósł w ręku ga­ze­tę, drugi pi­sto­let i brą­zo­wą tecz­kę. Wy­star­czy­ło prze­lot­ne spoj­rze­nie w stro­nę Ja­me­sa, żeby stwier­dzić, iż spo­dzie­wał się kogoś in­ne­go.

– Prze­pra­szam, panie Staub – ode­zwał się Jack. – Ale nie zdą­ży­li­śmy kupić ryby i mamy tylko ga­ze­tę.

– Na­praw­dę? – od­po­wie­dział wy­raź­nie roz­cza­ro­wa­ny Hans. – Ryba jest kwin­te­sen­cją prze­ka­zu. Bez niej sama ga­ze­ta jest bez sensu.

– Prze­pra­sza­my pana, pa­ko­wa­nie ciał za­ję­ło dłu­żej niż za­kła­da­li­śmy.

– Całe po­po­łu­dnie… zresz­tą nie­waż­ne, póź­niej o tym po­roz­ma­wia­my. O czym mó­wi­li­śmy, James? O oka­zjach, szan­sach, in­te­re­sach, nar­ko­ty­kach, do­brze pa­mię­tam?

James wy­glą­dał jakby za­po­mniał na czym po­le­ga od­dy­cha­nie. Roz­glą­dał się ner­wo­wo po po­miesz­cze­niu, kil­ku­krot­nie za­trzy­mu­jąc wzrok na ochro­nia­rzach, swoim ple­ca­ku i oknie za swo­imi ple­ca­mi.

– Szyby są ku­lo­od­por­ne – po­wie­dział Hans, jakby czy­tał mu w my­ślach. – Wy­mie­ni­łem, po twoim ostat­nim wy­sko­ku. Po­wiedz mi… przy­ja­cie­lu, ko­ja­rzysz tych Wło­chów, któ­rzy od kilku dni sie­dzie­li pod skle­pem, a dzi­siaj wy­na­ję­li lokal na­prze­ciw­ko?

– Skąd­że – od­po­wie­dział szyb­ko James.

– Bo wi­dzisz, oni ko­ja­rzą… prze­pra­szam, ko­ja­rzy­li cię bar­dzo do­brze. Trze­ba im przy­znać, że długo trzy­ma­li język za zę­ba­mi. Przy­naj­mniej, do­pó­ki mieli zęby. Po­wiedz mi, to wasza ro­bo­ta z tym pro­ku­ra­to­rem? Media od kilku go­dzin o ni­czym innym nie mówią.

– To jakaś po­mył­ka, Hans. Chyba nie wie­rzysz, że ja i Micky by­li­by­śmy zdol­ni do cze­goś…

– Micky nie – prze­rwał mu Hans. – Co do cie­bie, to zu­peł­nie inna spra­wa. Bar­dzo cie­ka­wi mnie, czy sam to wszyst­ko wy­my­śli­łeś, czy jeden z two­ich no­wo­jor­skich zna­jo­mych na­kło­nił cię do tego.

– Hans – pod­jął naj­ła­god­niej, jak tylko mógł – nie mam naj­mniej­sze­go po­ję­cia o czym mó­wisz. To wszyst­ko brzmi, jak­bym pró­bo­wał ci za­szko­dzić, a znasz mnie! Muchy bym nie skrzyw­dził. Zresz­tą chyba sam do­sko­na­le wiesz, że czło­wiek w od­po­wied­nich… oko­licz­no­ściach, powie ab­so­lut­nie wszyst­ko, wy­rzu­ci z sie­bie naj­gor­sze łgar­stwo, by­le­by ura­to­wać życie!

– Słusz­ny ar­gu­ment – przy­znał Hans. – Choć, to nie je­dy­ne źró­dło in­for­ma­cji. Jack, mogę cię pro­sić o od­czy­ta­nie trans­kryp­cji z głów­ne­go do­wo­du?

Jeden z dry­bla­sów od­bez­pie­czył tecz­kę, którą przy­niósł ze sobą, za­ło­żył oku­la­ry w cien­kiej opraw­ce i pod­jął ni­skim basem:

– James: „Ter­min bez zmian. Wy­jeż­dżam na dwa dni i macie się wtedy za­do­ko­wać i cze­kać na sy­gnał. Pusz­czę głu­chy te­le­fon”. Głos z te­le­fo­nu: „Bene, mam już ochot­ni­ków. Po­sprzą­ta­ją szyb­ko i czy­sto. Jak szyb­ko anio­ły będą mogły zstą­pić?”. James: „Muszę zor­ga­ni­zo­wać ku temu miej­sce, jest sporo gra­tów, które pójdą na śmiet­nik”. Głos z te­le­fo­nu: „Na śmiet­nik? Daj spo­kój, mam ku­zy­na, chęt­nie cały ten szmelc przy­gar­nie i prze­rzu­ci do Eu­ro­py. Dam ci kon­takt”. James: „W po­rząd­ku, niech przy­je­dzie na na­stęp­ny dzień. Myślę, że anio­ły będą mogły zstą­pić do dwóch ty­go­dni. Do ty­go­dnia, jeśli ku­zy­nek się uwi­nie”. Głos z te­le­fo­nu: „Ręczę za niego.” James: „Świet­nie. Coś jesz­cze?”. Głos z te­le­fo­nu: „Tak. Co z War­sza­wą?”. James: „Po­trze­bu­ję go. Bez niego nie wejdę”. Głos z te­le­fo­nu: „Ro­zu­miem, a co po akcji?”. James: „Na razie sprzą­ta­cie Zu­rich. War­sza­wa zo­sta­je” …

– Tu mo­że­my skoń­czyć – prze­rwał ochro­nia­rzo­wi Hans. – W są­dzie to by nie prze­szło, za dużo szy­fru. Ale tutaj to co in­ne­go. Zresz­tą, rolę sprzą­ta­czy po­twier­dzi­ło nam trzech two­ich piz­za­io­lo. Co na to po­wiesz, hm?

Zwy­mio­to­wa­łem na zie­mię, ale znowu nikt nie zwró­cił na to naj­mniej­szej uwagi. Przez za­łza­wio­ne oczy zo­ba­czy­łem jed­nak, jak James drży, zlany potem, a jed­nak wciąż wal­czy.

– Co to było? Nowa część „Chi­na­town”?

– Chciał­bym, James. To zapis roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej. Nie­któ­re z two­ich roz­mów są już nie do od­zy­ska­nia, de­tek­tyw nie po­tra­fi wy­tłu­ma­czyć skąd taka słaba ja­kość. Ale ta kon­kret­na roz­mo­wa była bar­dzo, bar­dzo wy­raź­na. Po­zwo­lę ci jed­nak spró­bo­wać wy­ja­śnić, czym jest to sprzą­ta­nie Zu­ri­chu.

– Wiem, jak to brzmi. – Nie pod­da­wał się James. – Ale nie ma po­wo­du do nie­po­trzeb­nych ru­chów! Hans, słowo daję, wszyst­ko co robię, jest dla dobra biz­ne­su.

Hans ode­brał ochro­nia­rzo­wi broń i prze­ła­do­wał ją. James wpadł w pa­ni­kę.

– Hans, Hans, Hans, spo­koj­nie! Mam pa­pie­ry! Tecz­kę, pełną do­wo­dów na Fred­do. Mo­że­my go za­stra­szyć! Słu­chaj, przej­mie­my cały in­te­res i nikt nawet pal­cem nie kiw­nie. Mamy go jak na tacy, ro­zu­miesz? Pie­przyć lom­bar­dy. Tam są pie­nią­dze, Hans, ro­zu­miesz? Kupa pie­nię­dzy.

Szwaj­car wy­ce­lo­wał broń w Ja­me­sa i oddał trzy strza­ły.

Nic wię­cej nie pa­mię­tam. Póź­niej obu­dzi­łem się na Wy­spie.

 

4.1

 

Dzwo­ny w kom­plek­sie za­bi­ły nie­mal w tej samej chwi­li, gdy Mi­ko­łaj sta­wiał ostat­nią krop­kę. Wyj­rzał przez okno, po­nie­waż w pierw­szej chwi­li są­dził, iż ob­wiesz­cza­ją świt, ale niebo wciąż było usia­ne gwiaz­da­mi.

Wy­szedł z celi. Inni bra­cia miesz­ka­ją­cy w tej kon­dy­gna­cji po­szli w jego ślady, więc na ko­ry­ta­rzu roiło się od nie­wy­spa­nych, cza­sem na­gich jesz­cze za­kon­ni­ków. Har­mi­der wzra­stał z każdą se­kun­dą, ze­wsząd pa­da­ło to samo py­ta­nie: „Czemu biją w dzwo­ny o tej go­dzi­nie?”.

W kwa­drans na patiu ze­brał się tłum. Pró­bo­wa­no po dzien­ni­kar­sku usta­lić pod­sta­wo­we fakty, to zna­czy: co, gdzie, kiedy, dla­cze­go i z jakim skut­kiem. Siłą rze­czy, wie­dzia­no „kiedy”, mając na uwa­dze mar­gi­nes błędu, można było za­ło­żyć „gdzie”, ale „co”, „dla­cze­go”, a już szcze­gól­nie „z jakim skut­kiem”, po­zo­sta­wa­ły py­ta­nia­mi bez od­po­wie­dzi. Mi­ko­łaj po­czuł dreszcz na ple­cach, gdy po­my­ślał, że to ko­lej­ne z serii dziw­nych zda­rzeń, roz­po­czę­tych jego nie-spo­tka­niem z dżun­gli.

– Pięk­na noc, nie­praw­daż Mi­ko­ła­ju? – Zni­kąd po­ja­wił się obok brat Cezar.

Ro­zej­rzał się do­oko­ła szu­ka­jąc moż­li­wo­ści unik­nię­cia roz­mo­wy, ale wy­glą­da­ło na to, że każdy zna­lazł już swoją rolę do ode­gra­nia w ze­bra­niu, toteż był zmu­szo­ny przy­naj­mniej od­po­wie­dzieć.

– Nie­któ­rzy od po­dzi­wia­nia nocy, wolą po­rząd­nie się wy­spać – od­py­sko­wał, pró­bu­jąc uciąć tym dys­ku­sję.

Nie roz­ma­wia­li sam na sam od wspól­ne­go spa­ce­ru. A będąc pre­cy­zyj­niej­szym: Mi­ko­łaj uni­kał roz­mo­wy z Ce­za­rem, od ostat­nie­go spa­ce­ru. Czuł się przy nim nie­swo­jo, jak li­ce­ali­sta, pró­bu­ją­cy to­czyć dys­ku­sję z grupą do­cen­tów. Wciąż w szu­fla­dzie trzy­mał otrzy­ma­ne­go grzy­ba, który po­mi­mo utra­ty do­stę­pu do nie­zbęd­nych sub­stan­cji od­żyw­czych, wy­glą­dał jak świe­żo ze­rwa­ny. To tylko bar­dziej umac­nia­ło nie­chęć Mi­ko­ła­ja.

– A inni od wy­spa­nia, pró­bu­ją two­rzyć au­to­bio­gra­fie – skon­tro­wał Cezar. – Jeśli można spy­tać, jak ci idzie?

– Wszyst­ko chciał­byś wie­dzieć, co?

– Chlu­bię się swoim nie­na­sy­co­nym pra­gnie­niem wie­dzy – od­parł neu­tral­nym tonem.

– To może wy­ja­śnisz le­piej, dla­cze­go te prze­klę­te dzwo­ny nie milk­ną?

– To wy nie wie­cie? Opat od­szedł.

– Słu­cham? – za­py­tał nie­do­wie­rza­ją­co Mi­ko­łaj. – Nie żyje?

„Nie żyje? Nie żyje? Nie żyje?” – jak echo prze­szło przez tłum. W tym samym mo­men­cie bicie dzwo­nów usta­ło.

Przez mo­ment nikt nie śmiał drgnąć, jakby przy­pad­ko­wy ruch mógł po­twier­dzić te słowa; nawet owady chwi­lo­wo prze­rwa­ły swój kon­cert. Upa­mięt­nie­nie Opata ciszą trwa­ło całą mi­nu­tę.

W końcu jed­nak, pierw­sza osoba wy­ła­ma­ła się z sze­re­gu. Wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, wró­ci­ła do bu­dyn­ku, pró­bu­jąc od­zy­skać naj­pew­niej reszt­kę prze­rwa­ne­go snu. Myśli w tłu­mie przy­bie­ra­ją formę eks­pre­sji emo­cji, bli­żej im wtedy do afek­tów niż fak­tycz­nych kon­klu­zji umy­sło­wych, toteż szyb­ko za­ra­ża­ją się nimi ko­lej­ne osoby. Za przy­kła­dem po­szły ko­lej­ne osoby, każ­do­ra­zo­wo ko­rzy­sta­jąc z bez­piecz­ne­go, spraw­dzo­ne­go chwi­lę wcze­śniej sche­ma­tu. Za­ska­ku­ją­ce, że zgni­łe jabł­ko po­tra­fi wy­wo­łać hi­ste­rię, ale śmierć li­de­ra, spra­wu­ją­ce­go swą funk­cję od… wła­ści­wie od za­wsze, trak­tu­je się jako kolej rze­czy. Wyspa jest pełna sprzecz­no­ści i pa­ra­dok­sów, a przy­zwy­cza­je­ni do tego bra­cia zwy­kli po­wta­rzać ulu­bio­ne stwier­dze­nie: „Tak już jest”. Pa­su­je, jak ulał.

Po chwi­li na patiu zo­sta­li tylko Mi­ko­łaj i Cezar.

– Po­dej­rze­wam, że skoń­czy­łeś pisać. Ja­kieś od­kry­cia?

– Nie – od­po­wie­dział krót­ko Mi­ko­łaj, po czym wró­cił do wła­snej celi.

 

Na Wy­spie nie or­ga­ni­zu­je się po­grze­bów. Rze­ko­mo, gdy któ­ryś z braci roz­sta­je się z ży­ciem, to jego są­sie­dzi wy­no­szą zwło­ki nad urwi­sko i wy­rzu­ca­ją do morza. Pro­blem w tym, że ta „tra­dy­cja” jest mocno dys­ku­syj­ną kwe­stią; żaden ze współ­cze­snych braci nie był świad­kiem po­dob­nych wy­da­rzeń (to zna­czy śmier­ci in­ne­go za­kon­ni­ka), więc nikt nie mógł po­twier­dzić nawet czy ta­ko­wy zwy­czaj w isto­cie ob­wią­zy­wał. Nie­mniej, cela Opata zio­nę­ła pust­ką. W jaki spo­sób ciało znik­nę­ło? Kto się nim zajął? Nie wia­do­mo. Każdy z braci są­dził, że to aku­rat jego są­siad był w to za­mie­sza­ny, tylko nie chce się, drań, przy­znać.

Po kilku dniach zre­zy­gno­wa­no z prób od­kry­cia toż­sa­mo­ści gra­ba­rzy. Skoro tak się stało, to tak się stało, a jeśli tak się dzia­ło od za­wsze, to i bę­dzie się dziać dalej; ta nie­skom­pli­ko­wa­na re­cep­ta na życie po­mo­gła za­mknąć temat. I bar­dzo do­brze, po­nie­waż przed brać­mi po­ja­wi­ło się szyb­ko nowe wy­zwa­nie. Mia­no­wi­cie: skąd wziąć no­we­go Opata? Dyz­ma­no­wie wiele dni po­świę­ci­li na usta­le­nie spo­so­bu dzia­ła­nia, pod uwagę wzię­to kla­sycz­ne, de­mo­kra­tycz­ne wy­bo­ry, usta­le­nie hie­rar­chii wedle wieku, współ­za­rzą­dza­nie przez wy­zna­czo­ne okre­sy, a nawet cią­gnię­cie sło­mek. Wszyst­ko jed­nak speł­zło na ni­czym; czas spę­dzo­ny na Wy­spie zu­peł­nie upo­śle­dził w nich kre­atyw­ność i wpoił nie­za­chwia­ną wiarę w oby­cza­je i pro­ce­du­ry (co aż do tej pory przy­no­si­ło dia­me­tral­ne ko­rzy­ści, nie­za­leż­nie od skali ab­sur­du zwią­za­nej z ów tra­dy­cją). Okres burz­li­wych dys­ku­sji można pod­su­mo­wać pro­stym wnio­skiem: Opat się po­ja­wi, skoro Żydzi cze­ka­ją już nie­speł­na czte­ry ty­sią­ce lat na swo­je­go Me­sja­sza, to i my mo­że­my po­cze­kać.

Je­dy­ną osobą, nie mo­gą­cą po­go­dzić się z takim re­zul­ta­tem, był Mi­ko­łaj. W tym cza­sie nie­ustan­nie drę­czy­ło go po­czu­cie winy. Za­sta­na­wiał się, czy jego opie­sza­łość w spi­sy­wa­niu wspo­mnień miała coś wspól­ne­go ze śmier­cią Opata, miał sobie za złe, że nie od­krył jakie wy­da­rze­nia stoją za utra­tą prze­zeń wspo­mnień, co noc na­wie­dza­ły go kosz­ma­ry, a za dnia to­wa­rzy­szył do­brze znany nie­po­kój. Pierw­szy lep­szy spe­cja­li­sta od zdro­wia psy­chicz­ne­go zdia­gno­zo­wał­by kla­sycz­ną trau­mę po utra­cie waż­nej osoby – w tym przy­pad­ku men­to­ra – ale spe­cja­li­stą na Wy­spie był wła­śnie Opat. Gut­t­man był za­gu­bio­ny bar­dziej niż zwy­kle.

Sta­ru­szek czę­sto po­wta­rzał, by Mi­ko­łaj w ob­li­czu trud­no­ści sku­pił się na emo­cjach i pró­bo­wał je in­ter­pre­to­wać; w jego ro­zu­mie­niu uczu­cia były od­bi­ciem stanu duszy. Młody za­kon­nik prze­pro­wa­dził więc in­tro­spek­cję, a jej re­zul­ta­ty nie po­zo­sta­wia­ły żad­nych złu­dzeń: po­trze­bo­wał ka­thar­sis, do­mknię­cia wąt­ków zwią­za­nych z Opa­tem; a ostat­nią nie­za­mknię­tą spra­wą, było jego ta­jem­ni­cze po­ja­wie­nie się na Wy­spie.

 

W nocy, z so­bo­ty na nie­dzie­lę, szyb­ciej wró­cił ze wspól­nej ko­la­cji i za­ry­glo­wał się w celi. Miał do­świad­cze­nie z LSD jesz­cze z po­przed­nie­go życia, więc nie oba­wiał się kry­zy­sów psy­cho­tycz­nych, przed któ­ry­mi ostrze­ga­li prze­ciw­ni­cy psy­cho­de­li­ków. Grzy­bów wcze­śniej nie pró­bo­wał, ale spo­rym do­świad­cze­niem na tym polu mógł w swoim cza­sie po­chwa­lić się James, który zwykł tłu­ma­czyć, że w po­rów­na­niu do „kwasu”, są jak leśny spa­cer po sutym obie­dzie.

Trud­no jed­nak uciec od dresz­czu pod­nie­ce­nia, zwią­za­ne­go z ob­co­wa­niem z za­ka­za­nym owo­cem.

„Po­trze­bu­jesz ob­ja­wie­nia” – przy­po­mniał sobie słowa Ce­za­ra, po czym wrzu­cił grzy­ba do ust. Długo żuł, ża­łu­jąc, że nie zde­cy­do­wał się na inną formę de­gu­sta­cji; szcze­rze nie­na­wi­dził grzy­bów, i mu­siał sku­pić wszyst­kie siły, żeby nie zwy­mio­to­wać, a póź­niej by prze­móc się do prze­łknię­cia.

Naj­gor­sze za mną, po­my­ślał nieco przed­wcze­śnie, po­nie­waż już po kilku se­kun­dach ścia­ny zdo­bi­ły ko­lo­ro­we frak­ta­le, chyba tro­chę za szyb­ko…

Upadł na ko­la­na i zwy­mio­to­wał. Po chwi­li po­czuł, jak jego ciało drę­twie­je; naj­pierw stra­cił kon­tro­lę nad koń­czy­na­mi, stam­tąd pa­ra­liż prze­szedł na krę­go­słup, aż w końcu zo­rien­to­wał się, że nie może ru­szyć głową.

Sztyw­ne ciało prze­wró­ci­ło się na bok i Mi­ko­łaj stra­cił przy­tom­ność.

 

***

 

Jack wy­ci­nał sprę­ży­no­wym nożem frag­ment za­krwa­wio­nej ta­pe­ty, gdy John ob­wią­zy­wał taśmą izo­la­cyj­ną czar­ny, ol­brzy­mi worek. Ochro­nia­rze uwi­ja­li się z miej­scem zbrod­ni z dużą wpra­wą i nie było wąt­pli­wo­ści, że przy­go­to­wa­li się wcze­śniej do tej pracy, oraz że nie ro­bi­li tego pierw­szy raz.

Mi­ko­łaj nie wia­do­mo skąd wziął ko­lej­ną bu­tel­kę. Szyb­ka kal­ku­la­cja, bio­rą­ca pod uwagę ilość spo­ży­te­go al­ko­ho­lu, masę jego ciała i czas spę­dzo­ny w rau­szu, da­wa­ła wynik rzędu trzech pro­mi­li stę­że­nia eta­no­lu we krwi. Pa­ra­dok­sal­nie, czuł się do­sko­na­le; praw­do­po­dob­nie z uwagi na fakt, że umysł od­pu­ścił pro­ces re­je­stra­cji no­wych ele­men­tów rze­czy­wi­sto­ści i włą­czył swo­isty au­to­mat, ma­ją­cy na celu do­pro­wa­dze­nie Mi­ko­ła­ja w bez­piecz­ne miej­sce.

Hans tym­cza­sem pro­wa­dził roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną:

– … sy­tu­acja na pierw­szy rzut oka wy­da­je się fak­tycz­nie kry­tycz­na, ale z pew­no­ścią je­ste­śmy roz­sąd­ny­mi biz­nes­me­na­mi mo­gą­cy­mi dojść do po­ro­zu­mie­nia.

„Trzech moich ludzi nie wróci do domu” – od­po­wie­dział głos z te­le­fo­nu. – „To ma świad­czyć o roz­sąd­ku?”

– Chyba chciał pan po­wie­dzieć: czte­rech ludzi.

„Nowy Jork jest pełen szczu­rów, to żadna stra­ta. A pan chyba ro­zu­mie, że nie mogę tego tak po pro­stu zo­sta­wić.”

– Panie Fred­do, pro­po­nu­ję w takim razie za­dość­uczy­nie­nie. Ro­dzi­ny, któ­rym wy­rzą­dzo­no tę nie­wy­obra­żal­ną krzyw­dę, do­star­czę kwia­ty.

„Pan sobie ze mnie żar­tu­je?!”

– Pro­szę po­zwo­lić mi do­koń­czyć. Ro­dzi­na do­sta­nie na­praw­dę pięk­ne bu­kie­ty. Oso­bi­ście je przy­wio­zę, tak czy ina­czej mia­łem w pla­nach od­wie­dzić Nowy Jork. Wie pan, jeden z moich zna­jo­mych czeka na wy­jąt­ko­wo ważne do­ku­men­ty, a nie ufam po­czcie.

Przez chwi­lę na linii trwa­ła cisza.

„Trud­no w tych cza­sach o kom­pe­tent­nych ludzi, o urzęd­ni­kach już nie wspo­mnę”

– Zga­dzam się. Sądzi pan, że lilie będą od­po­wied­nim wy­bo­rem?

„To byłby z pew­no­ścią pięk­ny gest z pana stro­ny.”

– W takim razie mogę uwa­żać, że je­ste­śmy w kon­tak­cie w tej spra­wie?

„Oczy­wi­ście. Źle pana oce­ni­łem, si­gno­re Staub. Pro­szę o wy­ba­cze­nie.”

– Nie żywię urazy.

Hans roz­łą­czył się.

– To nie roz­wią­że po­wsta­łych pro­ble­mów – pod­jął Hans. – Ale za­po­bie­gnie od­we­to­wi. Kto by po­my­ślał, że James na­ro­bi wię­cej syfu po śmier­ci, niż za życia.

Coś tknę­ło Mi­ko­ła­ja. Nie był gotów mówić o śmier­ci Ja­me­sa (w końcu Ir­land­czyk zgi­nął do­słow­nie kil­ka­na­ście minut wcze­śniej), a zwłasz­cza wy­po­wia­dać się o nim, jak o psie z wście­kli­zną; co wię­cej miał za sobą bar­dzo długą i pełną emo­cji noc. To wszyst­ko w po­łą­cze­niu z mo­rzem al­ko­ho­lu mocno osła­bi­ło jego umie­jęt­ność lo­gicz­ne­go my­śle­nia.

– Pieprz się – wy­beł­ko­tał Mi­ko­łaj.

– O co ci cho­dzi, Micky?

Mnó­stwo myśli ko­tło­wa­ło mu w gło­wie; nie­uda­ny skok, ma­ni­pu­la­cje Ja­me­sa, ukry­wa­nie fak­tów przez Hansa, śmierć tak wielu ludzi. Z jed­nej stro­ny ob­wi­niał się, że to jego upór wpra­wił w ruch tę la­wi­nę wy­da­rzeń, a z dru­giej miał za złe przy­ja­cio­łom wy­ko­rzy­sty­wa­nie go do wła­snych celów. Czuł gniew. Gęsty, obez­wład­nia­ją­cy, dła­wią­cy gniew.

– Pieprz się – po­now­nie wy­beł­ko­tał Mi­ko­łaj.

Mi­ko­łaj wstał, za­brał worek z pie­niędz­mi i chwiej­nym kro­kiem ru­szył w stro­nę wyj­ścia. Świe­że po­wie­trze nieco wy­rów­na­ło krok. Idąc przez par­king z tyłu lom­bar­du usły­szał jesz­cze za ple­ca­mi krzyk Hansa: „To ty się pieprz! Wra­caj do swo­jej za­py­zia­łej nory i nie wra­caj! Sły­szysz?! Nie waż po­ka­zy­wać mi się na oczy, bo skoń­czę z tobą jak z tym ćpu­nem! Sły­szysz?!”. Można po­dej­rze­wać, że Hans ża­ło­wał póź­niej wy­po­wie­dzia­nych słów. Dla niego to rów­nież była trud­na noc, ale w prze­ci­wień­stwie do Mi­ko­ła­ja, mu­siał trzy­mać nerwy na wodzy i robić dobrą minę do złej gry; przed ochro­nia­rza­mi-za­bi­ja­ka­mi, gang­ste­rem z No­we­go Jorku, a być może i przed samym sobą – cza­sem ude­rza­ło go, jak bar­dzo się zmie­nił. Cała ta para mu­sia­ła w końcu zna­leźć uj­ście. Nie­ste­ty, Mi­ko­łaj nigdy już nie do­wie­dział się jaka była praw­dzi­wa mo­ty­wa­cja kry­ją­ca się za tymi sło­wa­mi, nawet go­rzej: Mi­ko­łaj w ogóle nie usły­szał, by Hans co­kol­wiek do niego mówił. Całą uwagę sku­pił na po­wro­cie do domu. A cze­ka­ła go nie lada wy­pra­wa.

W samym tylko Chi­ca­go miesz­ka­ją nie­mal trzy mi­lio­ny ludzi, hrab­stwo to pra­wie trzy razy tyle. Gdzieś ci wszy­scy lu­dzie muszą sy­piać, w kon­se­kwen­cji czego nie­zbęd­na jest spora po­wierzch­nia miesz­kal­na, a to ge­ne­ru­je od­le­gło­ści. Gdyby Mi­ko­łaj po­sta­no­wił pie­szo dojść aż do We­stern Springs – gdzie miesz­kał z Karen – za­ję­ło­by to około sze­ściu go­dzin… oczy­wi­ście na trzeź­wo. Dla­te­go, gdy tylko po­ja­wił się na głów­nej ulicy, pró­bo­wał ścią­gnąć tak­sów­kę. Za­wo­do­wi kie­row­cy z mia­sta do­brze znają ten typ: biały w późny wie­czór, pi­ja­ny w sztok, kro­pel­ki krwi na odzie­ży; do ceny z tak­so­me­tru do­li­cza­ją sto do­la­rów eks­tra i mogą do­wieźć wszę­dzie. Zdo­łał zła­pać ta­ry­fę w nie­ca­ły kwa­drans.

Tak­sów­karz miał na imię Borys. Po­cho­dził ze Związ­ku Ra­dziec­kie­go i le­d­wie znał an­giel­ski, więc więk­szość po­dró­ży upły­nę­ła w ciszy. Do­pie­ro na dwie mile przed domem, Mi­ko­łaj zu­peł­nie stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią

– Wiesz kogo wie­ziesz, Wa­si­lij? Pie­przo­ne­go gang­ste­ra. Za­bi­ja­kę, ro­zu­miesz? Tuzin ludzi zgi­nę­ło dzi­siaj prze­ze mnie.

Mi­ko­łaj zło­żył palce na kształt pi­sto­le­tu i wy­ce­lo­wał tym ge­stem w okno, uda­jąc, że mie­rzy do wy­ima­gi­no­wa­nych celów.

Borys uśmiech­nął się uprzej­mie i udał, że ni­cze­go nie zro­zu­miał. Miał sió­dem­kę dzie­ci, matkę na wózku in­wa­lidz­kim i żonę… z tym, że gdzieś na Sy­be­rii. Na­praw­dę po­trze­bo­wał do­dat­ko­wych pie­nię­dzy.

– Да, Да.

– Głupi Rusek – kon­ty­nu­ował Mi­ko­łaj. – Ro­zu­mi? Zabić. Mor­der­stwo. Śmierć.

Mi­ko­łaj po­now­nie ode­grał scen­kę z dło­nią w kształ­cie broni, zmie­nił jed­nak de­li­kat­nie treść spek­ta­klu, ce­lu­jąc bez­po­śred­nio w kie­row­cę. Tym samym po­su­nął się o krok za da­le­ko. Borys za­trzy­mał sa­mo­chód z pi­skiem opon i wy­cią­gnął ze schow­ka ma­gnum, ka­li­ber 44 – zde­cy­do­wa­nie nie­ade­kwat­ne na­rzę­dzie do oko­licz­no­ści; w tak małej prze­strze­ni huk strza­łu mógł bez mniej­sze­go pro­ble­mu po­zba­wić ich obu słu­chu.

– Idzie! Idzie! – po­wie­dział po an­giel­sku.

Mi­ko­łaj wy­szedł z sa­mo­cho­du, jakby w środ­ku pa­no­wa­ło za­gro­że­nie epi­de­mio­lo­gicz­ne. Przy­pad­kiem zo­sta­wił na tyl­nym sie­dze­niu pie­nią­dze z włamu, więc trud­no po­wie­dzieć, by kie­row­cy nie zo­sta­ło wy­na­gro­dzo­ne te kil­ka­na­ście minut stre­su. Przy­naj­mniej on skoń­czył tę noc jako zwy­cięz­ca, czego zde­cy­do­wa­nie nie można po­wie­dzieć o Mi­ko­ła­ju.

Od­bi­ja­jąc się od kra­węż­ni­ka do kra­węż­ni­ka, do­tarł pod wła­ści­wy adres. Drzwi wej­ścio­we były za­mknię­te, a dzwo­nek od kilku mie­się­cy upar­cie mil­czał (ist­nie­je po­dej­rze­nie, że Karen pró­bu­jąc roz­gryźć spo­sób jego dzia­ła­nia, bez­pow­rot­nie go uszko­dzi­ła), więc mu­siał wejść przez garaż; ten na szczę­ście, był za­wsze otwar­ty.

Gdy oświe­cił świa­tło, mo­men­tal­nie rzu­ci­ła mu się w oczy dziw­na kon­struk­cja na środ­ku po­miesz­cze­nia. Wy­glą­da­ła jak żyw­cem wy­cią­gnię­ta z ry­sun­ków Karen, a ko­ja­rzy­ła się z wi­do­kiem ojca chra­pią­ce­go w misce żuru. Nie mógł uwie­rzyć, że żona po­sta­wi­ła na swoim. Jak echo wra­ca­ły do niego słowa świę­tej już pa­mię­ci Ja­me­sa: „Za­bie­rze wasze dziec­ko i wy­je­dzie z mia­sta, bo w końcu po co jej mąż nie­udacz­nik?”.

– Pie­przo­na suka – stwier­dził z go­ry­czą.

Wy­grze­bał ze sto­ją­cej nie­opo­dal szafy kij bejs­bo­lo­wy, po czym kil­ku­na­sto­ma ude­rze­nia­mi zmie­nił pro­to­typ w kupkę złomu. Nawet przez myśl nie prze­szło mu, że tym ha­ła­sem mógł­by wy­bu­dzić ze snu śpią­cą kró­lew­nę we wła­snej oso­bie.

Przez drzwi z ga­ra­żu wszedł do holu. Nogi same po­kie­ro­wa­ły go po scho­dach w kie­run­ku sy­pial­ni, a u ich szczy­tu na­po­tkał na ostat­nią prze­szko­dę przed ko­ją­cym ob­ję­ciem ra­mion Or­fe­usza, mia­no­wi­cie swoją żonę; wście­kłą, gwoli ści­sło­ści.

– Gdzie byłeś?

– Nie­waż­ne – stwier­dził sucho.

Wy­mi­nął żonę, pra­gnąc je­dy­nie ode­spać ostat­nie kil­ka­dzie­siąt go­dzin, nie­ste­ty – dla Mi­ko­ła­ja, rzecz jasna – Karen wy­da­wa­ła się go­to­wa za­grać all in, by­le­by po­znać praw­dę.

– To nie jest „nie­waż­ne”! Wy­glą­dasz jak trup, masz krew na ko­szu­li. Je­stem twoją żoną i chcę wie­dzieć co się stało!

– Nie mu­sisz wie­dzieć wszyst­kie­go.

– Ale ja nic nie wiem! Nie wiem, gdzie na­praw­dę znik­ną­łeś, nie wiem czym na­praw­dę się zaj­mu­jesz, nie wiem skąd na­praw­dę wzią­łeś pie­nią­dze na ten dom, nie wiem nic!

Mi­ko­łaj stał od­wró­co­ny ple­ca­mi do Karen, więc nie mógł zo­ba­czyć pły­ną­cych po jej po­licz­kach łez, świad­czą­cych o wy­sił­ku, jaki ko­bie­ta mu­sia­ła wło­żyć w owe wy­zna­nie. Brak tej świa­do­mo­ści roz­krę­cił w jego umy­śle spi­ra­lę nie­na­wi­ści, któ­rej mo­to­rem na­pę­do­wym było inne wy­zna­nie Ja­me­sa, mia­no­wi­cie: „Za­mknę­ła cię w klat­ce”. Odium krą­ży­ło w jego ży­łach, jakby serce miał pełne skor­pio­nów, wpusz­cza­ją­cych jad do krwio­bie­gu.

– Gdyby nie ja – pod­jął Mi­ko­łaj. – Skoń­czy­ła­byś jako dziw­ka.

– Słu­cham?! – od­par­ła z nie­do­wie­rze­niem Karen.

– Czego nie ro­zu­miesz? Po­win­naś być mi bar­dziej wdzięcz­na.

Przez pra­wie mi­nu­tę pa­no­wa­ła mię­dzy nimi cisza; nie­zręcz­na, obca do­tych­czas w tym związ­ku, cisza.

– Wiem, że na­szyj­nik, który mi dałeś, jest kra­dzio­ny – po­wie­dzia­ła w końcu Karen.

– Pierw­sze sły­szę – od­po­wie­dział Mi­ko­łaj.

– Nie wie­rzę… i nie wiem, czy chcę cię dłu­żej znać.

Mi­ko­łaj od­wró­cił się gwał­tow­nie sły­sząc te słowa, ale nie po­tra­fił zna­leźć wła­ści­wej ri­po­sty. Zre­zy­gno­wa­ny po­szedł wresz­cie do sy­pial­ni i za­to­pił się w ak­sa­mit­ną po­ściel. Śnił o ojcu; sie­dzie­li w łódce, na środ­ku je­zio­ra, nie wy­mie­nia­jąc żad­ne­go słowa, wspól­nie ło­wiąc ryby. Ale za­wsze, gdy szarp­nę­ło żyłką, wy­cią­ga­li z brud­nej wody tylko śmie­ci.

 

Po­ra­nek (to zna­czy: nie ten, który na­stą­pił po wspo­mnia­nej wyżej nocy, tylko jesz­cze ko­lej­ny, po­nie­waż ode­spał zgoła trzy­dzie­ści go­dzin) ob­fi­to­wał u Mi­ko­ła­ja w za­sko­cze­nia. Naj­pierw zdzi­wił się, że znaj­du­je się w ogóle w łóżku, nie­mniej­szym szo­kiem, było od­kry­cie, że to jego wła­sne łóżko. W od­ru­chu ode­tchnął z ulgą i od­no­to­wał w gło­wie suk­ces, lecz umysł, jak sil­nik sa­mo­cho­do­wy, z każdą se­kun­dą na­bie­rał więk­szych ob­ro­tów. Wspo­mnie­nia wra­ca­ły z siłą la­wi­ny: Skok, Chi­ca­go, John­son, huk strza­łu, jesz­cze jeden i jesz­cze jeden… Gdy Mi­ko­łaj przy­po­mniał sobie widok pa­da­ją­ce­go na ścia­nę, po­dziu­ra­wio­ne­go ciała Ja­me­sa, ze­rwał się z łóżka i po­gnał w kie­run­ku te­le­fo­nu. Nie­ste­ty, nigdy do niego nie do­biegł; apa­rat pod­łą­czo­no im po ame­ry­kań­sku w kuch­ni, a ta znaj­do­wa­ła się na par­te­rze. Żeby do niej do­trzeć wy­star­czy­ło zejść po scho­dach i prze­pra­wić się przez salon; z tym, że pod­sta­wę wej­ścia na pię­tro, blo­ko­wa­ło nie­ru­cho­me ciało Karen.

– Ko­cha­nie?

Brak od­po­wie­dzi i ja­kiej­kol­wiek innej re­ak­cji.

– Ko­cha­nie!

Mi­ko­łaj pod­biegł do żony po­ko­nu­jąc po kilka stop­ni jed­no­cze­śnie i do­pie­ro z bli­ska za­uwa­żył, pod jak dziw­nym kątem wy­krzy­wio­na jest jej głowa. Ujął jej dłoń, zim­niej­sza niż stycz­nio­we sople. Do­tknął brzu­cha; nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko do­tych­czas na po­dob­ny gest, re­ago­wa­ło jakby obu­rze­niem, i ko­pa­ło pró­bu­jąc ode­gnać in­tru­za. Tym razem, jakby ni­ko­go w środ­ku nie za­stał.

– Ko­cha­nie?

Wziął nieco już sztyw­ne ciało w mocne ob­ję­cia i za­czął gła­dzić po wło­sach. Był prze­ko­na­ny, iż lada mo­ment Karen weź­mie głę­bo­ki od­dech i powie coś w ro­dza­ju: „Du­sisz mnie!”, „Co ty wy­pra­wiasz?”. Nic ta­kie­go oczy­wi­ście się nie wy­da­rzy­ło. Mi­ko­łaj wró­cił do domu na­praw­dę nie­trzeź­wy (żeby nie po­wie­dzieć: pi­ja­ny w sztok), więc nie pa­mię­tał, że gdy w trak­cie sprzecz­ki chciał ostat­ni raz od­py­sko­wać part­ner­ce, nie­za­mie­rze­nie zrzu­cił ją ze scho­dów. Nie­mniej, nawet bez tej świa­do­mo­ści, rze­czy­wi­stość bez­li­to­śnie, jak lo­do­ła­macz, prze­dzie­ra­ła się przez ko­lej­ne me­cha­ni­zmy obron­ne, aż w końcu w gło­wie Mi­ko­ła­ja wy­kieł­ko­wa­ła myśl.

„Nie żyje”

Wtu­lił się moc­niej w ciało żony i gorz­ko za­pła­kał.

 

***

 

– Kiep­sko to wy­glą­da – ode­zwał się obcy głos.

Mi­ko­łaj jakby wy­bu­dził się z le­tar­gu (nie był pewny jak dużo czasu już upły­nę­ło; 5 minut, go­dzi­na, dzień?), przez spuch­nię­te od pła­czu po­wie­ki za­uwa­żył, że nie jest sam w domu. Kilka stop­ni wyżej, sie­dział męż­czy­zna. Z wy­glą­du zu­peł­nie ni­ja­ki. Ani za gruby, ani za chudy, nie za wy­so­ki i nie zbyt niski, z twa­rzy po­dob­ny do ty­sią­ca mi­ja­nych przy­pad­ko­wo osób, które umysł re­je­stru­je, lecz nie przy­pi­su­je im żad­ne­go miej­sca w roz­le­głych za­so­bach.

– Żo­no­bój­ca – pod­jął męż­czy­zna. – Dzie­cio­bój­ca. Mało im­po­nu­ją­ce osią­gnię­cia.

– To nie ja… – za­prze­czył Mi­ko­łaj. – Nic nie zro­bi­łem. Nie mo­głem tego zro­bić. Nie je­stem złym czło­wie­kiem.

– Nie?

Męż­czy­zna od­chrząk­nął, po czym pod­jął gło­sem Mi­ko­ła­ja:

– Wiesz kogo wie­ziesz, Wa­si­lij? Pie­przo­ne­go gang­ste­ra. Za­bi­ja­kę, ro­zu­miesz? Tuzin ludzi zgi­nę­ło dzi­siaj prze­ze mnie.

Mi­ko­ła­ja zlał zimny pot. Oczy­wi­ście nie pa­mię­tał tak­sów­ka­rza i od­by­tej z nim trasy, lecz przy­to­czo­ne słowa jakby uchy­li­ły jedne z nie­do­stęp­nych od rana drzwi, co po­zwo­li­ło zaj­rzeć do środ­ka. Wy­kieł­ko­wa­na wcze­śniej myśl, pod­la­na po­dej­rze­niem, uro­sła i prze­obra­zi­ła się w chwast.

„Za­bi­łem ją”

Mi­ko­łaj pa­trzył bła­gal­nie na męż­czy­znę, siłą spoj­rze­nia pró­bu­jąc zmu­sić go do wy­co­fa­nia za­rzu­tu. Ten jed­nak, wy­da­wał się nie­ugię­ty… i na swój spo­sób smut­ny.

– Przy­kro mi, Mi­ko­ła­ju.

– Kim ty w ogóle je­steś? Co ro­bisz w moim domu?! Po co mnie drę­czysz?

– Nie przy­sze­dłem cię drę­czyć, Mi­ko­ła­ju. Przy­sze­dłem ci pomóc w tej trud­nej sy­tu­acji.

– Niby w jaki spo­sób?

– Są na tym świe­cie siły, któ­rych nie mu­sisz zro­zu­mieć, żeby one dzia­ła­ły. Tym wła­śnie się zaj­mu­ję: kie­ro­wa­niem nie­zro­zu­mia­ły­mi si­ła­mi, Mi­ko­ła­ju. A w tym przy­pad­ku sądzę, że tylko tego ro­dza­ju pomoc, może ukoić twój ból.

Mi­ko­łaj po­czuł, jak łzy znów na­pły­wa­ją mu do oczu.

– Mo­żesz przy­wró­cić ją do życia?

– Tego nikt nie może uczy­nić. A przy­naj­mniej nie w ta­kiej for­mie, żeby kto­kol­wiek był usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny. Ona jest w lep­szym miej­scu, Mi­ko­ła­ju.

– To jak niby chcesz mi pomóc?

– Mogę być twoim opium, Mi­ko­ła­ju. Mogę za­brać z two­jej głowy pa­mięć ostat­nich trzech dni.

Z ze­wnątrz do­bie­gły Mi­ko­ła­ja grzmo­ty; do­pie­ro wtedy zo­rien­to­wał się jaka burza sza­le­je. Jesz­cze moc­niej objął ciało Karen, tro­chę z przy­zwy­cza­je­nia, bo żona za­wsze pa­ni­ko­wa­ła w po­dob­ną po­go­dę.

Ca­ło­wał ją w czoło i po­licz­ki, ale żaden z po­ca­łun­ków nie mógł zwró­cić choć­by naj­mniej­szej cząst­ki życia, żaden z po­ca­łun­ków nie mógł zmyć wy­rzą­dzo­nej przez niego po­twor­no­ści, żaden z nich nie mógł przy­nieść mu uko­je­nia. De­cy­zja za­pa­dła nagle i bez głęb­sze­go za­sta­no­wie­nia.

– Zrób to.

– Cóż… to chwi­la, w któ­rej z re­gu­ły py­ta­no mnie o cenę.

– Nie in­te­re­su­je mnie cena. Zrób to.

– Nie zwy­kłem po­wta­rzać się, więc niech bę­dzie.

Ta­jem­ni­czy męż­czy­zna wstał i zbli­żył się do Mi­ko­ła­ja. Ujął w dło­nie jego wil­got­ną od łez twarz i zło­żył na ustach długi po­ca­łu­nek. Z po­cząt­ku Mi­ko­łaj był zbyt zdez­o­rien­to­wa­ny by za­re­ago­wać, lecz po chwi­li w jego klat­ce eks­plo­do­wał ko­ją­cy chłód, który szyb­ko roz­lał się po całym or­ga­ni­zmie. Chwi­lę póź­niej stra­cił wzrok, a po kilku ko­lej­nych se­kun­dach zo­rien­to­wał się, że burza za oknem umil­kła; zresz­tą, jak każdy inny dźwięk z oto­cze­nia.

„Umie­ram?”

Jego od­dech sta­wał się coraz płyt­szy i krót­szy. Nie dusił się jed­nak, tylko zwy­czaj­nie jego za­po­trze­bo­wa­nie na tlen spa­da­ło z każ­dym ko­lej­nym wde­chem.

Aż w końcu Mi­ko­łaj prze­stał czuć, prze­stał być świa­do­my, prze­stał my­śleć… i prze­stał prze­sta­wać.

Mi­ko­łaj dłu­żej już nie był.

..

.

 

.

..

W płu­cach sza­la­ło in­fer­no. Otwo­rzył oczy i wpadł w pa­ni­kę, gdy zro­zu­miał, że jest w wo­dzie, a po­wie­trza w płu­cach wy­star­czy na le­d­wie chwi­lę.

Świa­tło. Gdzie świa­tło? My­ślał spa­ni­ko­wa­ny.

Do­strzegł ja­sność. W chwi­lach, gdy czuć od­dech śmier­ci na karku, nie ma czasu na za­sta­no­wie­nie się, na­le­ży dzia­łać; co w tym przy­pad­ku, ozna­cza­ło spię­cie do gra­nic moż­li­wo­ści każ­de­go mię­śnia, li­cząc, iż ob­ra­ny cel nie jest ostat­nią psotą nie­do­tle­nio­ne­go mózgu.

Zbior­nik, całe szczę­ście, oka­zał się sto­sun­ko­wo płyt­ki. Gdy Mi­ko­łaj wy­nu­rzył się z chłod­nej wody, nie­mal upa­jał się każ­dym wde­chem. Do­pie­ro po kilku mi­nu­tach bło­giej wen­ty­la­cji zo­rien­to­wał się, że znaj­du­je się w lesie tro­pi­kal­nym.

Co do cho­le­ry? To jego pierw­sza re­ak­cja.

Wy­szedł z wody. Ze wscho­du za­wia­ło de­li­kat­nym wia­trem, a jego ciało w od­po­wie­dzi au­to­ma­tycz­nie skur­czy­ło się i od­da­ło dresz­czom.

Gdzie moje ubra­nia? To jego pierw­sze spo­strze­że­nie.

Pró­bo­wał po­skła­dać sobie w gło­wie ostat­nie wy­da­rze­nia, żeby zna­leźć wy­tłu­ma­cze­nie jego obec­no­ści w tym miej­scu, ale wątki w żaden spo­sób nie pa­so­wa­ły do ta­kie­go fi­na­łu. Ostat­nią rze­czą jaką pa­mię­tał, był James. James, za­strze­lo­ny przez Hansa. Póź­niej, in­fer­no w płu­cach. Nijak to się nie łą­czy­ło.

– Halo! – Usły­szał Mi­ko­łaj z od­da­li. – Tylko spo­koj­nie, je­steś w do­brych rę­kach!

Na skra­ju dżun­gli (po­my­ślał sobie wtedy, że to nie las tro­pi­kal­ny, a ra­czej oaza, przy­pad­ko­we zbio­ro­wi­sko drzew z ga­tun­ku eg­zo­tycz­nych; coś w tym ro­dza­ju, w każ­dym razie) zo­ba­czył śnia­de­go męż­czy­znę w ha­bi­cie.

Gdzie ja je­stem?! To jego pierw­sze istot­ne py­ta­nie.

 

***

 

Mi­ko­łaj cięż­ko usiadł na ziemi. Głowa bo­la­ła, jakby ktoś pró­bo­wał otwo­rzyć jego czasz­kę łomem (co wła­ści­wie nie jest po­rów­na­niem na wy­rost), a w ustach miał gorz­ki po­smak żółci. Z po­cząt­ku nie po­tra­fił uchy­lić po­wiek. Wy­da­wa­ły się spuch­nię­te jak po rop­nej in­fek­cji, ale de­li­kat­ny masaż stop­nio­wo ła­go­dził opu­chli­znę. W końcu zdo­łał otwo­rzyć oczy; w sam raz, by uj­rzeć sie­dzą­ce­go na sien­ni­ku Ce­za­ra.

– Nie wsta­waj zbyt szyb­ko, Mi­ko­ła­ju. Od­zy­ska­nie wspo­mnień z eteru to nie­zwy­kle wy­czer­pu­ją­ca pro­ce­du­ra.

– Co to było?

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

Mi­ko­łaj zła­pał się za głowę, czu­jąc jakby ta miała za chwi­lę eks­plo­do­wać. Myśli jak elek­tro­ny, ob­ra­ca­ły się wokół wspo­mnie­nia żony, zim­nej i nie­ru­cho­mej, w jego ob­cię­ciach. Gdzie nie od­wró­cił­by wzro­ku, wi­dział jej twarz.

– Py­tasz o swój stan po grzy­bach, czy o to, czego do­świad­czy­łeś teraz?

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

Z tru­dem mógł zła­pać od­dech. Spa­ni­ko­wa­ny pod­pełzł jak robal w naj­ciem­niej­szy kąt wła­snej celi, bę­dą­cy jed­no­cze­śnie punk­tem naj­bar­dziej od­da­lo­nym od brata Ce­za­ra.

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

– Kim ty je­steś?! – wy­rzu­cił z sie­bie Mi­ko­łaj.

Zanim Cezar od­po­wie­dział, pstryk­nął pal­ca­mi. Jak na za­wo­ła­nie, Mi­ko­łaj zwy­mio­to­wał krwią na po­sadz­kę, co pa­ra­dok­sal­nie, przy­nio­sło mu chwi­lo­wą ulgę. Wciąż nie mógł od­pę­dzić myśli od Karen, ale jego stan psy­chicz­ny na mo­ment od­da­lił się od nie­bez­piecz­nej gra­ni­cy, dzie­lą­cej go z ostrą psy­cho­zą.

– Prze­cież wiesz, kim je­stem, Mi­ko­ła­ju. Od po­cząt­ku wie­dzia­łeś.

– Wynoś się stąd! Zo­staw mnie albo zdra­dzę wszyst­kim bra­ciom…

– Że za­mor­do­wa­łeś cię­żar­ną żonę? – wtrą­cił Cezar. – Że my­śla­łeś wy­łącz­nie o sobie, gdy pro­si­łeś mnie o wy­ma­za­nie tego wspo­mnie­nia? Droga wolna, Mi­ko­ła­ju. Kto wie, być może wy­ba­czą ci to mimo wszyst­ko. Tylko po­wiedz mi, jak ty wy­trzy­masz z samym sobą? Ostat­nie trzy lata prze­trwa­łeś tylko dzię­ki bło­giej nie­świa­do­mo­ści. Igno­ran­ce is bliss, jak mówią Bry­tyj­czy­cy. Co wię­cej, wciąż masz wobec mnie dług do spła­ce­nia.

– Jaki dług?!

– Cenę spo­ko­ju.

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

– Ja­kie­go niby spo­ko­ju?! Moja głowa…

Mi­ko­łaj ude­rzył kil­ku­krot­nie po­ty­li­cą w ścia­nę, gotów roz­bić czasz­kę, by­le­by drę­czą­ce wspo­mnie­nia za­mil­kły. Cezar znów pstryk­nął pal­ca­mi, a Mi­ko­łaj znów zwy­mio­to­wał.

– Co się ze mną dzie­je? – za­py­tał, czu­jąc me­ta­licz­ny po­smak w ustach.

– Nie­prze­pra­co­wa­ne trau­my wra­ca­ją w po­sta­ci upio­rów.

– Tego nie da się prze­pra­co­wać! – Mi­ko­łaj nie wy­trzy­mał dłu­żej i gorz­ko za­pła­kał. – Nie zwró­cę jej życia. Nie zo­ba­czę na­sze­go dziec­ka. Nie mogę tego na­pra­wić.

– To praw­da. Z tym, że wcale nie mu­sisz ni­cze­go na­pra­wiać. Moja pier­wot­na ofer­ta wciąż jest ak­tu­al­na. Mogę ode­brać ci to wspo­mnie­nie. Nawet wię­cej, dam ci nowe życie, za­po­mnisz o wszyst­kim, co do­tych­czas ci się przy­tra­fi­ło. Mi­ko­łaj, któ­re­go zna świat, prze­sta­nie ist­nieć. Je­dy­ne co mu­sisz zro­bić, to wy­wią­zać się z za­war­tej umowy.

– A jeśli nie będę chciał?

– Resz­tę czasu spę­dzisz na Wy­spie, z cza­sem tra­cąc roz­są­dek i zdro­wie psy­chicz­ne, ba­lan­su­jąc mię­dzy apa­tycz­ną obo­jęt­no­ścią, a roz­ry­wa­ją­cym po­łą­cze­nia ner­wo­we w mózgu żalem i wy­rzu­ta­mi su­mie­nia. Przy­pusz­czam jed­nak, że nie tego pra­gniesz dla sie­bie.

W isto­cie, nie chciał tego. Pra­gnął je­dy­nie spo­ko­ju, co do któ­re­go, jak są­dził jesz­cze nie­daw­no, ma nie­zby­wal­ne prawo. De­cy­zja, po­dob­nie jak przed trze­ma laty, za­pa­dła nagle i bez głęb­sze­go za­sta­no­wie­nia.

– Czego chcesz?

 

5.1

 

Żą­da­nia Ce­za­re­go wy­da­wa­ły się nie­moż­li­we do speł­nie­nia. Kra­dzież jed­nej z dwóch gli­nia­nych ta­blic, zło­żo­nych w zna­nej bra­ciom wieży, po­zba­wio­nej okien, drzwi lub in­nych dróg po­zwa­la­ją­cych do­stać się do środ­ka. Wy­raź­nie po­pra­wi­ło to na­strój Mi­ko­ła­ja; usły­szaw­szy wa­run­ki wła­sne­go spo­ko­ju, nie mógł po­wstrzy­mać wy­bu­chu śmie­chu.

– Wiesz co? Pstryk­nij jesz­cze raz pal­ca­mi i wy­cza­ruj mi ślicz­ną Be­ret­tę, żebym mógł pal­nąć sobie w łeb.

– Przy­kro mi, ale to nie dzia­ła w ten spo­sób. Po pro­stu znów obu­dzisz się na skra­ju Edenu.

– Na skra­ju… zresz­tą nie, nie chcę wie­dzieć. Chcia­łem tylko po­wie­dzieć, że do tej wieży nie da się wejść.

– Mi­ko­ła­ju – wtrą­cił się Cezar. – To, że nie wi­dzisz wej­ścia, nie ozna­cza, że jego tam nie ma.

 

***

 

Noc była bez­chmur­na, a księ­życ w pełni, gdy Mi­ko­łaj po­ja­wił się pod wieżą. Wy­glą­da­ła krop­ka w krop­kę, jak trzy lata wcze­śniej, a naj­pew­niej rów­nież jak w mo­men­cie, gdy wznie­sio­no ją na Wy­spie. Osiem­na­ście stóp byle jak uło­żo­ne­go i kru­szą­ce­go się ze sta­ro­ści pia­skow­ca, wokół któ­re­go ze świe­cą można by szu­kać ro­ślin­no­ści, zwie­rząt, czy nawet owa­dów. Ła­twiej uwie­rzyć, że to nie­ty­po­wa rzeź­ba skal­na, ufor­mo­wa­na dzia­ła­nia­mi wia­tru i słoń­ca, na ska­żo­nej gle­bie, niż że owa bu­dow­la może peł­nić jakąś – ja­ką­kol­wiek! – rolę. Wielu braci zresz­tą pre­fe­ro­wa­ło po­dob­ne za­ło­że­nie. „Tak już jest”, po­wta­rza­li wy­god­ną man­trę. A jed­nak, Cezar uwa­żał ina­czej.

Mi­ko­łaj czuł się… zwy­czaj­nie głu­pio.

Wciąż jesz­cze wie­rzył, że to zwy­kła farsa, i zaraz bra­cia wy­sko­czą zni­kąd, krzy­cząc: „Na­bra­łeś się! Ale ma minę, co? Pa­trz­cie tylko!”. Na­słu­chi­wał uważ­nie kro­ków, ale oczy­wi­ście nic po­dob­ne­go nie mogło się wy­da­rzyć. O tej porze bra­cia twar­do spali, nie­wy­klu­czo­ne, że drę­cze­ni wła­sny­mi kosz­ma­ra­mi. W końcu to ta­jem­ni­cze miej­sce, pełne ludzi bez prze­szło­ści.

Zre­zy­gno­wa­ny sta­nął przed pół­noc­ną ścia­ną i wy­re­cy­to­wał z pa­mię­ci frazę, któ­rej uczył się od rana.

– Qui sine pec­ca­to est ve­strum pri­mus la­pi­dem mit­tat.

Kilka se­kund na­pię­te­go ocze­ki­wa­nia… i nic.

To wszyst­ko? Prze­szło mu przez myśl.

Zbli­żył się do ścia­ny i ostu­kał ją, jak fa­cho­wy mu­rarz.

Brak echa, lity ka­mień.

Ob­szedł wieżę do­oko­ła, a gdy wró­cił do punk­tu wyj­ścia, zna­lazł okute że­la­zem, zbu­do­wa­ne ze spróch­nia­łych desek drzwi. To naj­lep­szy dowód na to, że nie wiara czyni cuda, lecz lu­dzie zna­ją­cy od­po­wied­nie pro­ce­du­ry lub za­klę­cia, za­leż­nie od tego, kogo spy­tać.

Po prze­kro­cze­niu progu i po­ko­na­niu krót­kie­go ko­ry­ta­rza, Mi­ko­łaj tra­fił do in­ne­go świa­ta. Po­miesz­cze­nie było ol­brzy­mie; po­zba­wio­ne okien, ża­ró­wek, po­chod­ni, a jed­nak oświe­tlo­ne. Śro­dek po­miesz­cze­nia prze­ci­nał le­ni­wy nurt rzeki, a z pod­ło­gi jak sta­lak­ty­ty, wzno­si­ły się pod­staw­ki, z usta­wio­ny­mi nań re­li­kwia­mi. Przy­wo­dzi­ło to na myśl butik dla re­li­gio­znaw­ców. Spa­ce­ru­jąc, jak po wy­cię­tym lesie, Mi­ko­łaj mijał le­gen­dar­ne, za­gi­nio­ne skar­by, lecz albo nie zda­wał sobie z tego spra­wy, albo na­zbyt sku­pił się na po­szu­ki­wa­niu klu­cza do wła­sne­go spo­ko­ju.

Zna­lazł go zresz­tą tuż nad brze­giem nurtu.

Uważ­nie zba­dał ta­bli­cę. Nie znał żad­ne­go z umiesz­czo­nych nań sym­bo­li, ale Cezar do­kład­nie wy­tłu­ma­czył na co po­wi­nien zwró­cić uwagę. Po krót­kich oglę­dzi­nach, wy­brał tę uboż­szą w treść.

– Co ro­bisz, Mi­ko­ła­ju?

Od­wró­cił się gwał­tow­nie i po­czuł, jak ktoś za­ci­ska kur­czo­wo palce na ka­wał­ku gliny, pró­bu­jąc go ode­brać. Męż­czy­zna był bar­dzo młody, naj­wy­żej dwu­dzie­sto­let­ni. Przy­stoj­ny, z błę­kit­ny­mi ocza­mi zdra­dza­ją­cy­mi ukry­tą w nich mą­drość, z cha­rak­te­ry­stycz­nym zna­mie­niem na czole, przy­po­mi­na­ją­cym bli­znę. Ten detal zro­dził po­dej­rze­nia.

– Opat?

– Cóż, jesz­cze nie.

– Je­steś… młody.

– Rzad­ko kiedy ciało pełni świa­dec­two dla duszy. A teraz, z łaski swo­jej, oddaj mi ta­bli­cę. Jest nie­zwy­kle cenna, za­rów­no dla na­szej spo­łecz­no­ści, jak i świa­ta. Na­tu­ral­nie, za­po­mni­my o całym in­cy­den­cie. Nie znam owcy, któ­rej od­mó­wił­bym prawa do zgu­bie­nia choć na chwi­lę drogi.

Mi­ko­łaj po­czuł silny skurcz w karku i pul­su­ją­cy ból głowy.

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

Za­ci­snął moc­niej palce na ta­bli­cy i sta­now­czo szarp­nął, pró­bu­jąc jakby pod­kre­ślić tym swój upór. Opat wy­da­wał się być zde­ter­mi­no­wa­ny.

– Mogę za­po­mnieć, ale po­trze­bu­ję do tego ta­bli­cy. Oddaj ją!

– Mi­ko­ła­ju, rzecz nie w tym byś za­po­mniał. Wspo­mnie­nia są jak duchy. Te za­gu­bio­ne, od­trą­co­ne, ukry­wa­ne przed świa­tem, prze­ista­cza­ją się w upio­ry. Jeśli nie zmie­rzysz się z prze­szło­ścią, stra­cisz szan­sę na przy­szłość. Mu­sisz sobie wy­ba­czyć.

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

„Za­bi­łem ją”

– Nigdy sobie nie wy­ba­czę – skwi­to­wał Mi­ko­łaj ze łzami w oczach. – Nie mogę. Nie za­słu­ży­łem na prze­ba­cze­nie. Zo­sta­ło mi tylko skoń­czyć ze sobą albo za­cząć wszyst­ko od nowa…

– Wszy­scy tutaj przez to prze­cho­dzi­li – wtrą­cił się Opat. – Wiem, że chmu­ry są ciem­ne, i zdają się nie mieć końca, ale gwa­ran­tu­ję ci, że słoń­ce tam jest. Nawet, jeśli trud­no ci w to teraz uwie­rzyć, to przyj­dzie taki dzień, że spoj­rzysz w niebo i za­sło­nisz dło­nią oczy, ośle­pia­ny jego pro­mie­nia­mi. Mi­ko­ła­ju, każdy z braci naj­chęt­niej cof­nął­by czas i nie do­pu­ścił do zbrod­ni, które go tutaj za­pro­wa­dzi­ły. A jed­nak, trwa­my tutaj, bo taką ob­ra­li­śmy drogę. Dzień w dzień, rok w rok, życie po życiu. To nasza po­ku­ta.

Ta­bli­ca mię­dzy męż­czy­zna­mi była na­pię­ta ni­czym lina, któ­rej nie­mal pę­ka­ją już włók­na. Mi­ko­łaj czuł, jak traci siły, za­rów­no fi­zycz­ne, jak i men­tal­ne. W trak­cie mi­nio­nych trzech lat na­uczył się, że praca przy­no­si nie tylko ko­rzy­ści, w ro­zu­mie­niu wzro­stu ka­pi­ta­łu, ale rów­nież uko­je­nie. Słowa Opata obie­cy­wa­ły nie mniej, nie wię­cej, jak pracę. W do­dat­ku cięż­szą niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, po­nie­waż pracę nad samym sobą. Jakaś jego część, była go­to­wa – można po­wie­dzieć – do zmar­twych­wsta­nia, które jed­nak nie­od­łącz­nie wiąże się z drogą przez mękę. Ale to była mniej­sza część. Ta więk­sza aż krzy­cza­ła, by wy­rwał ta­bli­cę, że na końcu drogi czeka je­dy­nie kara i nie­skoń­czo­ny ból ist­nie­nia, a nie żadne prze­ba­cze­nie. Wtedy przy­po­mniał sobie słowa Ce­za­ra:

„Dam ci nowe życie, za­po­mnisz o wszyst­kim, co do­tych­czas ci się przy­tra­fi­ło. Mi­ko­łaj prze­sta­nie ist­nieć”.

De­cy­zja za­pa­dła szyb­ko.

– Prze­pra­szam opa­cie.

Za­ci­snął palce naj­moc­niej jak mógł i wy­mie­rzył kop­nia­ka w mło­de­go męż­czy­znę.

Opat wy­raź­nie nie spo­dzie­wał się ta­kie­go ob­ro­tu spra­wy, z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi naj­pierw upadł na plecy, a na­stęp­nie prze­to­czył się do rzeki. Woda po kon­tak­cie z cia­łem za­go­to­wa­ła się i spie­ni­ła, lecz na­iw­ny ten, kto cze­kał, aż wy­ło­ni się Afro­dy­ta. Po krót­kiej chwi­li nurt pły­nął, jakby nic się nie stało.

Z wa­lą­cym w pier­si ser­cem, Mi­ko­łaj uciekł z wieży.

 

***

 

Cezar sie­dział po tu­rec­ku na ob­ro­śnię­tym mchem gła­zie i gapił się na księ­życ, gdy w końcu po­ja­wił się zdy­sza­ny Mi­ko­łaj. Wy­glą­dał jesz­cze mar­niej niż gdy wy­słał go do wieży; zu­peł­nie jakby tra­cił funta, na każdą go­dzi­nę roz­łą­ki. Spo­tkał już wielu po­dob­nych mu ludzi, ucie­ka­ją­cych od po­czu­cia winy, za wszel­ką cenę pró­bu­ją­cych ra­to­wać reszt­kę ża­ło­snej dumy, ale chyba pierw­szy raz po­czuł tak wiel­ką sa­tys­fak­cję z wła­snej pracy, tro­chę jak po za­ska­ku­ją­co zy­skow­nej in­we­sty­cji, którą w pierw­szej fazie spi­sa­no na stra­ty lub przy­naj­mniej ich mi­ni­ma­li­zo­wa­nie. Po­my­ślał sobie, że po­dob­ne­go suk­ce­su nie od­niósł od hi­sto­rii z Ne­ro­nem, a ta nie dość, że wy­da­rzy­ła się całe wieki temu, to na do­da­tek wy­glą­da­ła blado, w po­rów­na­niu do obec­ne­go planu. Ce­za­ra aż świerz­bi­ły dło­nie na samą myśl.

– Ocią­ga­łeś się – za­cze­pił Mi­ko­ła­ja.

– Tra­fi­łem na nie­za­po­wie­dzia­ne prze­szko­dy – od­po­wie­dział roz­go­ry­czo­nym tonem.

– To zna­czy?

Mi­ko­łaj rzu­cił ta­bli­cę na zie­mię, jakby była wor­kiem bez­war­to­ścio­wych fan­tów. Taki gest mógł­by wy­wo­łać ko­ła­ta­nie serca u nie­świa­do­mej osoby, ale po pierw­sze: Cezar wie­dział, że ta glina nie po­cho­dzi ze świa­ta zna­ne­go Mi­ko­ła­jo­wi, a po dru­gie: uznał, że by­ło­by nawet za­baw­niej, gdyby ar­te­fakt w isto­cie roz­trza­skał się na drob­ne ka­wa­łecz­ki. Szyb­ko jed­nak otrzą­snął się z roz­ma­rze­nia. Wie­dział, że musi grać, po­nie­waż lu­dzie za­po­mi­na­ją o lo­gi­ce i roz­sąd­ku, oglą­da­jąc spek­takl, zwłasz­cza, gdy górę za­czy­na­ją brać emo­cje.

– Ostroż­nie! To nie lista za­ku­pów!

– Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łeś o opa­cie?! – wtrą­cił się Mi­ko­łaj. – Mó­wi­łeś, że mam tam wejść, wziąć ta­bli­cę, wró­cić i to wszyst­ko!

Cezar stał przez mo­ment skon­fun­do­wa­ny. Po­li­czył jesz­cze raz dni od ostat­nie­go prze­si­le­nia, ale licz­by nie kła­ma­ły, Opat w nowej po­sta­ci miał wró­cić do­pie­ro za nie­speł­na mie­siąc. Je­dy­ne wy­tłu­ma­cze­nie, jakie przy­szło mu do głowy, to że Wyspa pró­bu­je się bro­nić. Ku za­do­wo­le­niu Ce­za­ra, nie­sku­tecz­nie.

– To chyba nie był taki pro­blem, skoro przy­nio­słeś ta­bli­cę.

Mi­ko­łaj nie od­po­wie­dział… a przy­naj­mniej nie wprost, Cezar wszyst­ko co trze­ba, od­czy­tał z jego mowy ciała; drżą­ca warga, po­sta­wa, jakby na barki zło­żo­no cały cię­żar świa­ta, ner­wo­we spla­ta­nie dłoni. Cezar z naj­więk­szym tru­dem po­wstrzy­my­wał uśmiech na twa­rzy.

– Za­bi­łeś sta­re­go Kaina?

Kla­sycz­na re­ak­cja. Naj­pierw sze­ro­ko otwar­te, nie­do­wie­rza­ją­ce oczy, póź­niej ucie­ka­ją­ce, pełne wy­rzu­tów su­mie­nia spoj­rze­nie, pierw­sza, po­je­dyn­cza łza, spły­wa­ją­ca po po­licz­ku, i już po chwi­li Mi­ko­łaj cięż­ko upadł na zie­mię i za­niósł się ża­ło­snym pła­czem. Słowa wy­ja­śnie­nia były zwy­czaj­nie zbęd­ne.

Cezar wie­dział, że to klu­czo­wy mo­ment. Wi­dział, jak Mi­ko­ła­jem tar­ga­ły sprzecz­ne emo­cje i jak bu­dził się w nim dy­so­nans po­znaw­czy, bę­dą­cy pierw­szym pro­giem do au­to­re­flek­sji. Taka sy­tu­acja stwa­rza­ła ry­zy­ko prze­war­to­ścio­wa­nia po­sta­wy, no­we­go spoj­rze­nia na wła­sną prze­szłość i po­ten­cjal­ne­go wnio­sku, iż dą­że­nie do stanu bło­giej nie­świa­do­mo­ści, przy­nio­sło tylko wię­cej zła i cier­pie­nia; dla Ce­za­ra z kolei, ozna­cza­ło­by to jedno: po­raż­kę. Oczy­wi­ście uzna­wał jej wy­stą­pie­nie za wiel­ce nie­praw­do­po­dob­ne, wolał jed­nak prze­zor­nie dmu­chać na zimne. Nie zwykł w końcu osia­dać na lau­rach.

Uklęk­nął przy Mi­ko­ła­ju i po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu; wie­dział do­sko­na­le, że u ludzi wy­wo­łu­je to wra­że­nie em­pa­tii i wzbu­dza po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– Mi­ko­ła­ju, każdy wy­bie­ra wła­sną ścież­kę, ze wszyst­ki­mi jej wy­go­da­mi i nie­do­god­no­ścia­mi. Droga, jaką obrał Opat, skoń­czy­ła się w taki spo­sób, po­nie­waż pro­wa­dzi­ły do niej wszyst­kie pod­ję­te przez niego de­cy­zje. Wiesz, jaka jest róż­ni­ca mię­dzy wami? W prze­ci­wień­stwie do Kaina, masz szan­sę za­tar­cia zo­sta­wio­nych przez sie­bie śla­dów i ob­ra­nia w za­sa­dzie do­wol­ne­go kie­run­ku, nie­spa­czo­ne­go wcze­śniej­szym do­świad­cze­niem.

Prze­rwał na mo­ment, by dać Mi­ko­ła­jo­wi czas na prze­my­śle­nia i od­po­wiedź. Ce­lo­wo wy­ra­żał się mak­sy­mal­nie oględ­nie i me­ta­fo­rycz­nie, by stwo­rzyć dla niego po­zo­ry wy­bo­ru. Nad­cho­dzą­ce słowa Mi­ko­ła­ja miały je­dy­nie zde­ter­mi­no­wać moc dal­sze­go na­ci­sku. Efekt, jak uwa­żał Cezar, był tak czy ina­czej prze­są­dzo­ny.

– Nie je­stem złym czło­wie­kiem – ode­zwał się w końcu za­kon­nik.

To zda­nie mie­ści­ło się w za­kre­sie ocze­ki­wa­nej przez Ce­za­ra re­ak­cji. Na­tych­miast przy­stą­pił do dal­szej ofen­sy­wy.

– Ależ Mi­ko­ła­ju, je­steś złym czło­wie­kiem. I to jesz­cze jak. Za­bi­łeś żonę. Za­bi­łeś nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko. Za­bi­łeś je­dy­ną osobę na Wy­spie, która pra­gnę­ła bez­wa­run­ko­wo pomóc ci. Czy kto­kol­wiek, kie­ro­wa­ny po­trze­bą czy­nie­nia dobra, po­stą­pił­by po­dob­nie?

Wciąż trzy­mał dłoń na ple­cach Mi­ko­ła­ja, więc bez trudu wy­czuł, jak męż­czy­znę prze­cho­dzi dreszcz. Z do­świad­cze­nia wie­dział, że dzie­ło zo­sta­ło nie­mal ukoń­czo­ne. Naj­pierw wzbu­dził w nim we­wnętrz­ny kon­flikt, póź­niej de­li­kat­nie go stłu­mił, by po­now­nie go wznie­cić, do nie­zau­wa­żal­ne­go wcze­śniej po­zio­mu, aż w końcu nad­szedł czas, by jed­no­znacz­nie wska­zać Mi­ko­ła­jo­wi je­dy­ne, wła­ści­we dla niego, roz­wią­za­nie.

– Jed­no­cze­śnie, nie mogę nie za­uwa­żyć, że nie je­steś temu wszyst­kie­mu winny. Kain, ow­szem, wszyst­kie de­cy­zje po­dej­mo­wał świa­do­mie, ale w twoim przy­pad­ku, nie­ba­ga­tel­ne zna­cze­nie ode­gra­ło śro­do­wi­sko. Mi­ko­ła­ju, mój drogi, nie mia­łeś ła­twe­go życia. Ro­dzi­com za­wsze cze­goś bra­ko­wa­ło, ojcu ro­zu­mu, matce od­wa­gi. Oto­cze­nie da­wa­ło znać, że tylko prze­mo­cą można osią­gnąć cel. Bie­da­ku, jak mia­łeś roz­kwit­nąć, gdy wokół sami nie­udacz­ni­cy i prze­stęp­cy? Wie­rzę, że w głębi duszy na­praw­dę je­steś do­brym czło­wie­kiem. Wie­rzę, że serce masz dobre, tylko ręce na­le­żą do złej osoby. Jak masz jed­nak zmie­nić się w kogoś, kim chciał­byś zo­stać, skoro jak kulę u nogi, cią­gniesz całe to bagno, przez które mu­sia­łeś przejść?

Znów prze­rwał na mo­ment, by Mi­ko­łaj mógł prze­tra­wić za­da­ne py­ta­nie. Tym razem nie ocze­ki­wał kon­kret­nej od­po­wie­dzi, za­le­ża­ło mu na ciszy, i taka w isto­cie na­sta­ła. Przy­stą­pił czas na wy­koń­cze­nie prze­ciw­ni­ka.

– Po­wiedz tylko, Mi­ko­ła­ju, że pra­gniesz czy­stej karty. Że pra­gniesz za­cząć wszyst­ko od nowa.

Cezar zro­bił wszyst­ko, co mógł. Na ko­niec wstał i od­wró­cił się po­now­nie do księ­ży­ca. Ten gest miał w sobie wię­cej z te­atru, niż fak­tycz­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia, ale nie­za­wod­nie roz­bra­jał z wszel­kich obiek­cji; nie­bez­pod­staw­nie po­wta­rza­ne są słowa, że dia­men­ty po­wsta­ją pod pre­sją. Po krót­kiej chwi­li Mi­ko­łaj po­wie­dział:

– Chcę wszyst­ko za­po­mnieć. Wszyst­ko. Co do mi­nu­ty.

Cezar uśmiech­nął się trium­fal­nie.

– Rób co ci każę.

Cezar wrę­czył Mi­ko­ła­jo­wi pry­mi­tyw­ne dłuto i mło­tek, po czym po­kie­ro­wał jego dłoń­mi w mo­dy­fi­ko­wa­niu ta­bli­cy. Naj­pierw wspól­ny­mi si­ła­mi wy­ry­li u jej dołu sym­bol, skła­da­ją­cy się z pio­no­wo usta­wio­nej pod­ko­wy i rów­nież pio­no­wo usta­wio­ne­go pro­ste­go od­cin­ka. Na­stęp­nie roz­ka­zał Mi­ko­ła­jo­wi odła­mać frag­ment ta­bli­cy, tak by po­wsta­ło wra­że­nie, jakby bra­ko­wa­ło tre­ści tuż po nowo wy­ry­tych sym­bo­lach.

– Ale po co? – za­py­tał za­sko­czo­ny Mi­ko­łaj.

– Nie­pew­ność rodzi znacz­nie wię­cej cha­osu niż kłam­stwo, Mi­ko­ła­ju. Kończ ro­bo­tę, za­czy­na świ­tać.

Cezar czuł na­ra­sta­ją­ce pod­nie­ce­nie, na widok koń­czą­ce­go pracę za­kon­ni­ka. Ner­wo­wo drep­tał w miej­scu i gryzł się w język za każ­dym razem, gdy na­bie­rał ocho­ty po­spie­szyć Mi­ko­ła­ja, lub wy­po­mnieć mu nie­zdar­stwo. To już tylko kwe­stia czasu, po­wta­rzał w my­ślach, kwe­stia jed­nej chwi­li, kil­ku­dzie­się­ciu od­de­chów, tu­zi­na ude­rzeń młot­ka. Gdy spo­glą­dał w stro­nę ho­ry­zon­tu, na któ­rym nie­spiesz­nie bu­dzi­ło się życie, czuł, że to nowy świat nad­cho­dzi.

– Go­to­we. – Wy­rwał go z za­my­śle­nia Mi­ko­łaj.

– Do­brze – od­po­wie­dział nie od­wra­ca­jąc się w stro­nę za­kon­ni­ka. – Po­dejdź do klifu i wy­rzuć ta­bli­cę do morza.

– Słu­cham?! Po co dłu­ba­łem te idio­tycz­ne znacz­ki?!

– Mo­żesz rów­nie do­brze znów iść do wieży i odło­żyć ją na miej­sce, ale jeśli wy­rzu­cisz ta­bli­cę do morza, tak czy ina­czej znów się tam po­ja­wi. Zwy­czaj­nie pre­fe­ru­ję roz­wią­za­nia prag­ma­tycz­ne, ale wybór na­le­ży do cie­bie.

Usły­szał za ple­ca­mi głę­bo­kie wes­tchnię­cie, po czym zo­ba­czył, jak Mi­ko­łaj wy­mi­ja go i wrzu­ca ka­wa­łek gliny w prze­paść. Li­czył każde ude­rze­nie serca. A gdy do­szedł go plusk wody, po­czuł jakby po dłu­gim cza­sie w końcu na­brał od­de­chu.

– Do­ko­na­ło się. Ależ się bę­dzie dzia­ło, Mi­ko­ła­ju. Przy­znam ci się do cze­goś, tak mię­dzy nami. Sam nie je­stem pewny jak to wszyst­ko się po­to­czy. Ha, ha! Co za za­ba­wa.

Mi­ko­łaj wy­da­wał się nie po­dzie­lać tego en­tu­zja­zmu. Ob­ró­cił się na pię­cie. Oczy miał czer­wo­ne jak wście­kłe i scho­ro­wa­ne zwie­rzę.

– Wciąż tu stoję! – krzyk­nął z wy­rzu­tem Mi­ko­łaj.

– Ale po­myśl tylko! Cały po­rzą­dek świa­ta, opie­ra się na pra­wie Moj­że­szo­wym. Pro­ste i uni­wer­sal­ne dzie­sięć przy­ka­zań. Ja­ka­kol­wiek in­ge­ren­cja z miej­sca pod­wa­ży­ła­by sens jego bez­względ­ne­go sto­so­wa­nia. Ale spre­pa­ro­wa­nie zu­peł­nie no­we­go, nie-wia­do­mo-kie­dy za­gi­nio­ne­go pa­ra­gra­fu? Nawet w przy­pad­ku spraw bez zna­cze­nia, pięć głów stwo­rzy dzie­sięć po­my­słów. Wy­obraź więc sobie tylko…

– Mie­li­śmy umowę! – prze­rwał

– Mi­ko­ła­ju, ciesz się chwi­lą. Je­steś świad­kiem, a nawet ini­cja­to­rem wy­da­rzeń, które zmie­nią świat nie do po­zna­nia.

– Chcia­łeś do­po­wie­dzieć: które za chwi­lę za­po­mnisz, tak?

– Więc tym bar­dziej, po­wi­nie­neś do­ce­nić ten mo­ment.

Mi­ko­łaj wes­tchnął cięż­ko.

– Po pro­stu daj mi bu­zia­ka i nigdy wię­cej się nie spo­tkaj­my.

– Schle­bia mi twoje za­in­te­re­so­wa­nie, ale, jak to okre­śli­łeś, bu­zia­ka, daje się na „do wi­dze­nia”. Na po­że­gna­nie naj­lep­szy jest uścisk dłoni.

Cezar podał Mi­ko­ła­jo­wi dłoń.

– Że­gnaj, Mi­ko­ła­ju. Zro­bię co w mojej mocy, byś zna­lazł spo­kój, któ­re­go szu­kasz. Mam już nawet pe­wien in­try­gu­ją­cy po­mysł na cie­bie, je­stem pewny, że spodo­ba ci się.

Za­kon­nik uści­snął dłoń Ce­za­ra. Nie uśmiech­nął się przy tym, za­mknął tylko oczy, a Cezar zro­zu­miał, że to ko­niec. Wy­ci­snął z za­kon­ni­ka wszyst­kie soki, jak z cy­try­ny.

– Współ­pra­ca z tobą, była praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią, Mi­ko­ła­ju.

 

Epi­log

 

Sie­dzie­li nad brze­giem morza, zgod­nie z je­dy­nym wła­ści­wym zwy­cza­jem, zwró­ce­ni do sie­bie ple­ca­mi. Mi­ko­łaj z twa­rzą skie­ro­wa­ną na wschód, młoda wier­na z krót­ki­mi wło­sa­mi, na za­chód, czyli zgod­nie z je­dy­nym wła­ści­wym zwy­cza­jem.

– Dla­cze­go się wi­dzi­my? – za­py­tał dziew­czy­nę.

– To, co mam do po­wie­dze­nia, nie bę­dzie łatwe, Puppo Mi­ko­ła­ju.

Mi­ko­łaj prze­łknął ślinę i po­czuł wy­stę­pu­ją­cy na czole pot. Do­my­ślał się, czego może do­ty­czyć roz­mo­wa. Całe szczę­ście, dziew­czy­na nie mogła tego zo­ba­czyć, w końcu, zgod­nie z je­dy­nym wła­ści­wym zwy­cza­jem, sie­dzie­li zwró­ce­ni do sie­bie ple­ca­mi.

– Słowa to nie noże, dziew­czy­no.

Kilka minut na­pię­te­go ocze­ki­wa­nia, po któ­rym dziew­czy­na w końcu wy­ksztu­si­ła z sie­bie:

– Od­cho­dzę ze wspól­no­ty.

– Dla­cze­go?! – za­py­tał bez za­sta­no­wie­nia. Szyb­ko skar­cił się w my­ślach, za brak pro­fe­sjo­na­li­zmu. Jako du­chow­ny nigdy nie po­wi­nien oka­zy­wać emo­cji, szcze­gól­nie fru­stra­cji, a szcze­gól­nie w ta­kiej sy­tu­acji.

– Cho­dzi o włosy, Puppo. Po­zwa­la­ją, by były dłu­gie.

– Dłu­gie włosy – wtrą­cił się Mi­ko­łaj – są ob­ra­zą dla Stwór­cy!

– Puppo… Ja tak dłu­żej nie mogę. Chcę móc za­pu­ścić włosy po same kost­ki.

– Jak brzmi je­de­na­ste przy­ka­za­nie?!

– Puppo…

– Jak?! – Nie od­pusz­czał Mi­ko­łaj.

Dziew­czy­na cięż­ko wes­tchnę­ła.

– „A teraz, po­ca­łuj­cie mnie wszy­scy w dupę”.

– „Po­ca­łuj­cie mnie wszy­scy w dupę” – po­wtó­rzył w unie­sie­niu Mi­ko­łaj. – Dłu­gie włosy, mo­gły­by za­sło­nić to, co sam Stwór­ca uznał, za naj­cen­niej­sze. Nie ja usta­lam za­sa­dy, dziec­ko. Ja tylko dbam, by ich prze­strze­ga­no.

– Inni… mają mniej do­słow­ne, a przede wszyst­kim wul­gar­ne, in­ter­pre­ta­cje.

– Bo to pie­prze­ni he­re­ty­cy!

Nie zdą­żył tym razem ugryźć się w język. Kon­wen­cja po­ko­jo­wa, po ostat­niej wiel­kiej woj­nie re­li­gij­nej (Boże, po­my­ślał, kiedy to było? Dwa… a może nawet trzy lata temu?), jasno stwier­dza, by w żad­nym wy­pad­ku nie dys­kry­mi­no­wać in­ter­pre­ta­cji ob­cych wie­rzeń i nie pod­wa­żać ich. Każda ne­ga­cja była uzna­wa­na za za­ścian­ko­wą i zwy­czaj­nie nie­smacz­ną.

Czuł, że stra­cił dziew­czy­nę. Była go­to­wa odejść zanim za­czę­li roz­ma­wiać, swo­imi sło­wa­mi je­dy­nie upew­nił ją, we wcze­śniej pod­ję­tej de­cy­zji. Mi­ko­ła­jo­wi nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak przy­naj­mniej ra­to­wać wła­sną twarz, po­nie­waż jej dusza, jak stwier­dził, jest tak czy ina­czej stra­co­na.

– Kogo wy­bra­łaś?

– Dzie­sią­tą Świą­ty­nię.

Naj­wyż­szym wy­sił­kiem woli po­wtrzy­mał ko­lej­ny zgryź­li­wy ko­men­tarz. O wspo­mnia­nym odła­mie miał jak naj­gor­sze zda­nie; jego wy­znaw­cy na­wo­ły­wa­li do zi­gno­ro­wa­nia je­de­na­ste­go przy­ka­za­nia, uwa­ża­jąc go za jedną, wiel­ką po­mył­kę, za dzie­jo­wą kość nie­zgo­dy, od­po­wie­dzial­ną za morze prze­la­nej krwi, w trak­cie mi­nio­nych mi­le­niów. Głup­cy i bluź­nier­cy, tak zwykł my­śleć o Dzie­sią­tej Świą­ty­ni Mi­ko­łaj, a to naj­ła­god­niej­sze z okre­śleń, do któ­rych się od­wo­ły­wał.

A jed­nak, nowe wy­zna­nie zdo­by­wa zwo­len­ni­ków. Mi­ko­łaj po­dej­rze­wał, że skoń­czy po­dob­nie jak in­ter­pre­ta­cja sprzed kil­ku­na­stu lat: „Jedz, módl się i ko­chaj”, chwi­lo­wy trend, który za­ra­ził wszyst­kich tak szyb­ko, jak póź­niej ich znu­dził. Świat jed­nak bywa za­ska­ku­ją­cy. Nowy ruch uwo­dzi ra­dy­ka­li­zmem i pro­sto­tą, a nie od dziś wia­do­mo, że takie po­łą­cze­nie sil­nie dzia­ła na ma­so­wą wy­obraź­nię; nigdy jed­nak nie przy­nio­sło – i praw­do­po­dob­nie nie przy­nie­sie – po­zy­tyw­nych zmian, dość wspo­mnieć o odła­mie sprzed sze­ściu lat, któ­re­go kon­se­kwen­cją była ostat­nia kon­wen­cja po­ko­jo­wa. Jak to le­cia­ło, pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie Mi­ko­łaj, no tak, „Wszyst­kie­mu winni są Żydzi”. Pro­ste, ra­dy­kal­ne, okrut­ne i zwy­czaj­nie bez­pod­staw­ne (co nie prze­szko­dzi­ło stu mi­lio­nom ludzi naj­pierw gor­li­wie przyj­mo­wać tę „praw­dę”, a póź­niej jesz­cze gor­li­wiej wy­pie­rać się jej).

– Pójdę już, Puppo. – Dziew­czy­na wy­rwa­ła go z za­my­śle­nia.

Wsta­li z pia­sku w odro­bi­nę nie­zręcz­nej at­mos­fe­rze, zu­peł­nie jakby pró­bo­wa­li po przy­ja­ciel­sku za­koń­czyć dłu­go­let­ni zwią­zek, a nie do­ko­nać in­te­ra­po­sta­zji. Dziew­czy­na po­chy­li­ła się jesz­cze w dół, wy­raź­nie chcąc po­ca­ło­wać Mi­ko­ła­ja w po­śla­dek, ale bły­ska­wicz­nie wró­ci­ła do wy­pro­sto­wa­nej po­sta­wy.

– Prze­pra­szam, Puppo, to z przy­zwy­cza­je­nia.

– Nie mu­sisz się z ni­cze­go tłu­ma­czyć. Tak w końcu na­ka­zu­je je­dy­ny wła­ści­wy zwy­czaj. Inny mówi z kolei, że drzwi Świą­ty­ni za­wsze po­win­ny zo­stać otwar­te, i nie ina­czej jest w tym przy­pad­ku, dziec­ko.

Tymi sło­wa­mi sku­tecz­nie zmniej­szył pa­nu­ją­ce na­pię­cie. Dziew­czy­na pierw­szy raz pod­czas spo­tka­nia przy­wo­ła­ła uśmiech na twa­rzy, a po chwi­li ru­szy­ła w głąb lądu.

Mi­ko­łaj zo­stał na plaży i przy­glą­dał się spo­koj­nej wo­dzie. Ob­ser­wa­cja har­mo­nij­ne­go ruchu fal koiła jego umysł, uspo­ka­ja­ła myśli. A miał o czym my­śleć. Dziew­czy­na była ko­lej­ną osobą w tym ty­go­dniu, która przy­szła z po­dob­nym oświad­cze­niem. Żad­nej nie zdo­łał po­wstrzy­mać, a z in­for­ma­cji na­pły­wa­ją­cych z in­nych okrę­gów, wy­ni­ka, że nie jest je­dy­ny. Uważ­nie przy­glą­dał się tren­dom na Gieł­dzie Wy­zna­nio­wej; w czte­rech naj­więk­szych ru­chach wy­kre­sy już od­no­to­wy­wa­ły spad­ki licz­by wier­nych, więc to kwe­stia czasu, nim po­dob­ny sce­na­riusz spo­tka mniej­sze wy­zna­nia, takie jak Mi­ko­ła­ja. Wciąż jed­nak po­dej­rze­wał, że to kwe­stia mody, a nie fak­tycz­ne­go zwro­tu… choć, słowo po­dej­rze­wał, wy­da­je się nad­uży­ciem, znacz­nie le­piej pa­so­wa­ło­by okre­śle­nie żywił na­dzie­ję, a stąd już rzut be­re­tem do okre­śle­nia łu­dził się.

Zwró­cił się w stro­nę lądu i uj­rzał jak na plażę wcho­dzi młody męż­czy­zna, z wło­sa­mi się­ga­ją­cy­mi ra­mion. Już prze­padł, prze­szło mu przez myśl. Otrzą­snął się jed­nak z po­dob­nych sko­ja­rzeń i sze­ro­ko roz­ło­żył ra­mio­na, w po­wi­tal­nym ge­ście. Pró­bo­wał zabić w sobie po­dej­rze­nia, zła­pać je za dłu­gie włosy, wcią­gnąć pod wodę i ob­ser­wo­wać ula­tu­ją­ce na po­wierzch­nię pę­che­rzy­ki po­wie­trza. Nie­sku­tecz­nie.

Gdy zgod­nie z je­dy­nym wła­ści­wym zwy­cza­jem po­ca­ło­wa­li się wza­jem­nie w po­ślad­ki i usie­dli na pia­sku, po­czuł, jak ska­cze mu ci­śnie­nie. Pie­przo­na Dzie­sią­ta Świą­ty­nia, my­ślał go­rącz­ko­wo, brak je­de­na­ste­go przy­ka­za­nia, co za wa­riat mu­siał to wy­my­ślić! Nie. Nie, nie, nie. To nie może być ludz­kie dzie­ło. Za tym musi stać Sa­ta­nal. Bez dwóch zdań. Tak… zła, tak de­struk­cyj­na dla świa­ta myśl, nie mogła się zro­dzić w czło­wie­czej gło­wie.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Fak­tycz­nie – po­kaź­ne dzie­ło na­pi­sa­łeś. :))

 

Ze spraw tech­nicz­nych za­trzy­ma­ły mnie wie­lo­krot­nie prze­cin­ki, które uzna­łam za zbęd­ne, lecz to tylko moje do­my­sły, bo pew­no­ści co do tego nie mia­łam.

 

Z in­nych kwe­stii ję­zy­ko­wych (to także je­dy­nie przy­kła­do­we su­ge­stie, do prze­my­śle­nia):

Bar­dzo się bał, że zo­sta­nie w pew­nym mo­men­cie we­zwa­ny do su­ro­wej kom­na­ty, za­sta­nie opata w ostat­nich mi­nu­tach jego życia i usły­szy ła­mią­cym się gło­sem słowa: „Ukoń­czy­łeś już dzien­nik?”. – za­zgrzy­tał mi styl tego frag­men­tu

Wi­dząc kie­ru­nek, w jaki zmie­rza­ła nasza sy­tu­acja, matka po­sta­no­wi­ła in­ter­we­nio­wać i prze­ję­ła część obo­wiąz­ków ojca w in­te­re­sach. – tutaj jest li­te­rów­ka?

Dzię­ki jej sta­ra­niom, skrom­ny sklep na Śród­mie­ściu, za­czął przy­no­sić jako takie zyski, a przy­naj­mniej wy­star­cza­ją­ce, by w garn­ku nie bra­ko­wa­ło je­dze­nia i zde­po­no­wać tro­chę krusz­cu na czar­ną go­dzi­nę. – w tym zda­niu do­strze­gam także zbęd­ne prze­cin­ki, a do­dat­ko­wo zgrzy­ta mi koń­ców­ka

Trzy lata nie wy­star­czy­ły, żebym przy­po­mniał sobie kilka dni, w trak­cie któ­rych moje życie wy­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi, ale upływ nie­mal­że czter­dzie­stu lat, w żad­nym stop­niu nie prze­kła­mał mo­je­go naj­wcze­śniej­sze­go, ży­we­go wspo­mnie­nia. – tu z kolei jest po­wtó­rze­nie

Ka­pi­tan srogo po­li­czył nas za trans­port do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. – od­no­śnie tego zda­nia mam za­py­ta­nie – czy miało być „nam”?

 

 

Póź­niej­szy, bar­dzo szcze­gó­ło­wy opis wy­glą­du Wyspy, wobec tra­gicz­ne­go po­cząt­ku ży­cio­ry­su bo­ha­te­ra, wy­da­je mi się ostrym, dość szo­ku­ją­cym kon­tra­stem, być może ce­lo­wym.

Na razie tyle tylko zdo­ła­łam, po­zdra­wiam, wrócę jesz­cze. :)

Pe­cu­nia non olet

Hej, 

Dzię­ki za su­ge­stie, po­pra­wi­łem kilka zgrzyt­ków. Za­bieg z kon­tra­stem za­mie­rzo­ny… i nie­za­mie­rzo­ny jed­no­cze­śnie. Całe opo­wia­da­nie po tro­chu ujaw­nia hi­sto­rię bo­ha­te­ra, stąd taki efekt na po­cząt­ku; za to na Wyspę nie chcia­łem po­świę­cać prze­sad­nie dużo miej­sca – w kon­tek­ście ca­łe­go tek­stu – bo nie to jest naj­waż­niej­sze, więc rzu­tem na taśmę wrzu­ci­łem opis, żeby dać temu miej­scu kon­kret­ny “cha­rak­ter”, to zna­czy nie­co­dzien­ny :)

Za­wsze coś da się po­pra­wić

Aha, ok, ro­zu­miem.

Wiesz już, na co zwra­cać uwagę pod kątem ję­zy­ko­wym. Wrócę na pewno dziś jesz­cze po prze­czy­ta­niu ca­ło­ści i za­po­zna­niu się z fa­bu­łą. :)

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

Witam na „do­czy­ty­wa­niu do końca”. :)

Z ję­zy­ko­wych spraw (prócz wspo­mnia­nych już uprzed­nio, wielu zbęd­nych na moje oko prze­cin­ków) przy­kła­do­we, na­stę­pu­ją­ce rze­czy (jako su­ge­stie i wąt­pli­wo­ści – je­dy­nie do prze­my­śle­nia):

Wszel­kie próby wy­tłu­ma­cze­nia ta­kie­go stanu rze­czy peł­zły na ni­czym; z cza­sem każdy, nawet naj­bar­dziej do­cie­kli­wy umysł, uzna­wał, że tak po pro­stu jest. – speł­za­ły?

10.26.1976 – co do tego za­pi­su mam py­ta­nie – jak ro­zu­miem, naj­pierw jest mie­siąc, potem dzień, a na­stęp­nie rok, tak?

Co do pi­sow­ni „Żyd” mam dy­le­mat, bo cza­sem pi­szesz małą, a cza­sem wiel­ką li­te­rą i przy ta­kiej nie­kon­se­kwen­cji to za każ­dym razem są błędy or­to­gra­ficz­ne

 Boże w nie­bio­sach, Stwór­co prze­naj­święt­szy, jeśli Ro­bert prze­cha­dza się uli­ca­mi, z dum­nie unie­sio­ną głową, spraw, żeby się prze­wró­cił i skrę­cił sobie ten głupi kark, lub zro­bił sobie inną krzyw­dę… po­zo­sta­wiam to w two­jej in­ten­cji. – tu po­dob­nie – „Bóg” jest wiel­ką li­te­rą, ale okre­śle­nia – do Niego się od­no­szą­ce – cza­sem za­pi­su­jesz ma­ły­mi li­te­ra­mi

Po­dob­nie róż­nie za­pi­su­jesz „patio” i to też za każ­dym razem błędy or­to­gra­ficz­ne

Tak samo „opat”

Czę­sto wy­cho­dzi­łem ze szko­ły przez okno lub od­cze­ki­wa­łem go­dzi­nę, by na­past­ni­cy roz­my­śla­li się z kon­fron­ta­cji. – nieco mi zgrzy­ta ten frag­ment

Dla­te­go wła­śnie prze­sta­łem uczęsz­czać w wy­bra­nych lek­cjach; pil­no­wa­łem tylko, żeby fre­kwen­cja nie zmu­si­ła dy­rek­cji do pod­ję­cia ra­dy­kal­nych kro­ków. – tu po­dob­nie

Prze­wi­dzia­ło ci się, wra­caj do domu. – przy­wi­dzia­ło?

A z resz­tą, próba jest za słaba, naj­wy­żej dzie­więć ka­ra­tów. – or­to­gra­ficz­ny

Z resz­tą, cała Wyspa budzi wiele sta­rych wspo­mnień. – or­to­gra­ficz­ny po­wtó­rzo­ny (w sumie jest aż dzie­więć ta­kich uste­rek!)

 

Dość dziw­nym wy­da­je mi się, że ko­bie­ta, już po ob­ra­bo­wa­niu męż­czy­zny, przez ok. 90 dni spo­ty­ka­ła się z głów­nym bo­ha­te­rem w tym samym parku, nie oba­wia­jąc tam­te­go.

 

Cho­dzi­li­śmy razem na lun­che, kilka razy od­wie­dzi­li­śmy kino, a gdy raz wy­ża­li­łem się z pro­ble­mów w szko­le, to po­da­jąc się za panią Gut­mann, od­wie­dzi­ła dy­rek­to­ra i opo­wie­dzia­ła o mojej przy­pa­dło­ści… – po­wtó­rze­nie

Wła­ści­wie, to je­dy­ną róż­ni­cą mię­dzy nami sta­no­wi­ły zdol­no­ści in­te­lek­tu­al­ne. – gra­ma­tycz­ny i skła­dnio­wy – błęd­na od­mia­na wy­ra­zu

Pierw­si chrze­ści­ja­nie ukry­wa­li się przed prze­śla­do­wa­nia­mi w ja­ski­niach, wobec któ­rych rzy­mia­nie ży­wi­li głę­bo­ką po­gar­dę, w ich mnie­ma­niu groty prze­zna­czo­ne były dla dzi­kich zwie­rząt i bar­ba­rzyń­ców. – tu mam dy­le­mat – czy na pewno małą li­te­rą?

Mu­sisz przy­znać, że takie stare ma­nu­skryp­ty nie są czymś nie­zbęd­nym do prze­ży­cia? – czy to na pewno zda­nie py­ta­ją­ce?

Po­cząt­ko­wo dzia­ła­li­śmy tylko w Chi­ca­go, ale szyb­ko roz­sze­rzy­li­śmy pole dzia­ła­nia, na cały wschód Sta­nów. – po­wtó­rze­nie/styl

Ale do rze­czy, pro­wa­dze­nie firmy wią­za­ło się z no­wy­mi pro­ble­ma­mi, ale przy oka­zji za­pew­nia­ło nie­do­stęp­ne wcze­śniej na­rzę­dzia. – po­wtó­rze­nie

Do­czła­pa­łem się do kuch­ni spraw­dzić, czy ostał się choć jeden Bud, i za­sta­łem tam żonę nad kart­ką, z ołów­kiem w dłoni. – zbęd­ne „się”?

Swo­je­go ojca nie zna­łem, o in­nych sły­sza­łem nie­ko­niecz­nie po­chleb­ne opi­nie. – czemu nie znał? – nie pa­mię­tał go wcale?, prze­cież śnił potem o wspól­nym ło­wie­niu ryb

Nowy Jork budzi we mnie ra­czej nie­przy­jem­ne wspo­mnie­nia, to też sta­ram się uni­kać go jak ognia. – or­to­gra­ficz­ny; ten błąd wy­stę­pu­je sześć razy w ca­ło­ści

Z tym, że chyba nie do­strze­gasz, że jak bar­dzo cię zdo­mi­no­wa­ła. – po­sy­pa­ła się cała skład­nia zda­nia

Ro­dzi­ny, któ­rym wy­rzą­dzo­no tę nie­wy­obra­żal­ną krzyw­dę, do­star­czę kwia­ty. – tu także

Przez ten mur chiń­ski nie prze­sko­czy­my, dasz rade otwo­rzyć furt­kę, nie wy­łą­cza­jąc mo­ni­to­rin­gu? – gra­ma­tycz­ny/li­te­rów­ka

 

Micky, Micky po­słu­chaj, pa­mię­tasz… czy pa­mię­tasz to py­ta­nie o pu­sty­ni? O wy­bo­rze, po­mię­dzy szklan­ką wody, a szklan­ką pełną dia­men­tów na pu­sty­ni?

– Pa­mię­tam – od­po­wie­dzia­łem nie­chęt­nie.

– A pa­mię­tasz, co obaj mo­men­tal­nie wy­bra­li­śmy?

– Dia­men­ty. – ten frag­ment wy­raź­nie pod­kre­śla, że to jakiś ważny i prze­ło­mo­wy mo­ment w życiu obu przy­ja­ciół, ale ja go nie­ste­ty nie ko­ja­rzę…

 

Wziął zbyt dziki za­mach, pró­bu­jąc wy­ce­lo­wać we nie broń. – brak czę­ści zda­nia

Męż­czy­zna wrzu­cił pie­nią­dze to torby i już chciał ją oddać, gdy sta­now­czym gło­sem ode­zwał się James. – li­te­rów­ka/or­to­gra­ficz­ny

– Tym nie mu­sisz się mar­twić – Do­biegł nas od­głos dzwon­ka, oznaj­mu­ją­cy, że ktoś wszedł do lo­ka­lu od stro­ny fron­to­wej; ktoś wy­po­sa­żo­ny w klucz. – błęd­ny zapis dia­lo­gu (brak krop­ki)

– Nie­któ­rzy od po­dzi­wia­nia nocy, wolą po­rząd­nie się wy­spać –od­py­sko­wał, pró­bu­jąc uciąć tym dys­ku­sję. – tu z kolei brak spa­cji

Po­wiedz mi… przy­ja­cie­lu, ko­ja­rzysz tych kilku Wło­chów, któ­rzy od kilku dni sie­dzie­li pod skle­pem, a dzi­siaj wy­na­ję­li lokal na­prze­ciw­ko? – po­wtó­rze­nie

To wszyst­ko brzmi, jak­bym pró­bo­wał ci za­szko­dzisz, a znasz mnie! – li­te­rów­ki, które cał­kiem wy­pa­czy­ły sens zda­nia

Hans wziął broń o jed­ne­go z ochro­nia­rzy i prze­ła­do­wał ją. – ta po­dob­nie

Nawet wię­cej, dam ci nowe życie, za­po­mniesz o wszyst­kim, co do­tych­czas ci się przy­tra­fi­ło. – i ta

O wspo­mnia­nym odła­mie miał jak naj­gor­sze zda­nie; jego wy­znaw­czy na­wo­ły­wa­li do zi­gno­ro­wa­nia je­de­na­ste­go przy­ka­za­nia, uwa­ża­jąc go za jedną, wiel­ką po­mył­kę, za dzie­jo­wą kość nie­zgo­dy, od­po­wie­dzial­ną za morze prze­la­nej krwi, w trak­cie mi­nio­nych mi­le­niów. – i ta też

 

W roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej Hansa cza­sem uży­wasz kro­pek na koń­cach wy­po­wie­dzi, a cza­sem nie – to także uster­ki in­ter­punk­cyj­ne.

Nie mógł uwie­rzyć, że żona po­sta­no­wi­ła po­sta­wić na swoim. – styl

Zre­zy­gno­wa­ny po­szedł w resz­cie do sy­pial­ni i za­to­pił się w ak­sa­mit­ną po­ściel. – ko­lej­ny or­to­gra­ficz­ny

Wy­da­wa­ły się spuch­nię­te jak po rop­nej in­fek­cji, ale de­li­kat­ny masaż wy­da­wał się stop­nio­wo ła­go­dzić opu­chli­znę. – po­wtó­rze­nia

Co chcesz? – czego?

Osiem­na­ście stóp byle jak uło­żo­ne­go i kru­szą­ce­go się ze sta­ro­ści pia­skow­ca, wokół któ­re­go ze świe­cą można by szu­kać ro­ślin­no­ści, zwie­rząt, czy nawet owa­dów. – dość dziw­nie to brzmi, owady to też zwie­rzę­ta

Qui sine pec­ca­to est ve­strum pri­mum la­pi­dem mit­tat. – ła­ci­ny nie mia­łam już wieki, więc spraw­dzi­łam to zda­nie i net mi po­ka­zu­je li­te­rów­kę („pri­mus”), czy słusz­nie?

– Nigdy sobie nie wy­ba­czę – skwi­to­wał Mi­ko­łaj z łzami w oczach. – ze?

Taki gest mógł­by wy­wo­łać ko­ła­ta­nie serca u nie­świa­do­mej osoby, ale po pierw­sze: Cezar wie­dział, że ów glina nie po­cho­dzi ze świa­ta zna­ne­go Mi­ko­ła­jo­wi, a po dru­gie: uznał, że by­ło­by nawet za­baw­niej, gdyby ar­te­fakt w isto­cie roz­trza­skał się na drob­ne ka­wa­łecz­ki. – czemu „ów glina”, prze­cież „glina” to ro­dzaj żeń­ski, a nie męski – skła­dnio­wy i gra­ma­tycz­ny

 

Do­my­ślał się, czego może do­ty­czyć ów roz­mo­wa. – tu po­dob­nie (?) – gra­ma­tycz­ny/skła­dnio­wy/lo­gicz­ny

Nowy ruch uwo­dzi ra­dy­ka­li­zmem i pro­sto­tą, a nie od dziś wia­do­mo, że takie po­łą­cze­nie sil­nie dzia­ła na ma­so­wą wy­obraź­nię; nigdy jed­nak nie przy­nio­sło – i praw­do­po­dob­nie nie przy­nie­sie – po­zy­tyw­nych zmian, dość wspo­mnieć o odła­mie sprzed sze­ściu lat, któ­re­go kon­se­kwen­cją była wspo­mnia­na już kon­wen­cja po­ko­jo­wa. – po­wtó­rze­nie

 

 

A zatem pod kątem ję­zy­ko­wym tekst warto jesz­cze sta­ran­nie przej­rzeć, aby po­pra­wić to i owo, ja już resz­ty uste­rek nie wy­pi­su­ję.

 

Od po­cząt­ku dziw­nym wy­da­je mi się fakt po­mi­ja­nia roli re­li­gii w życiu Mi­ko­ła­ja i jego matki, mimo wszyst­ko – sta­no­wią­cych ro­dzi­ną ży­dow­ską, do tego po­cho­dzą­cą z Pol­ski. Dużo pi­szesz o ich sy­tu­acji ma­te­rial­nej, o szko­le, o trud­no­ściach, a gdzie w tym wszyst­kim jest Ko­ściół? Jak wiara miała się do nowej, zło­dziej­skiej „pro­fe­sji” mło­de­go chło­pa­ka?

Mało też mowy jest o jego matce, zwłasz­cza od cza­sów po­wsta­nia „gangu”.

Je­de­na­ste przy­ka­za­nie brzmi nieco dziw­nie. Czy cho­dzi­ło o wy­szy­dze­nie wiary w Boga? Z uwagi na jego treść, warto wspo­mnieć o wul­ga­ry­zmach.

Nie poj­mu­ję, czemu dziew­czy­na mia­ła­by chcieć po­ca­ło­wać Mi­ko­ła­ja w po­śla­dek? I czemu w ostat­niej sce­nie obaj się tak ca­łu­ją? Z uwagi na to dzi­wacz­ne, wul­gar­ne przy­ka­za­nie?

Dość za­ska­ku­ją­ce za­koń­cze­nie. Czy­ta­łam ca­łość z dużym za­in­te­re­so­wa­niem i roz­cza­ro­wa­ło mnie ono nieco.

Zda­rze­nia z życia Mi­ko­ła­ja – wstrzą­sa­ją­ce. Cezar przez pe­wien czas wy­da­wał mi się Dia­błem.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

Cóż, więk­szość wy­ka­za­nych przy­kła­dów to kubeł zim­nej wody. Sporo jesz­cze pracy przede mną i czas na­pi­sać coś krót­sze­go – i spró­bo­wać, nawet po fak­cie, po­sta­wić wsta­wio­ny tekst na nogi.

Nie­na­wi­dzę bro­nić opo­wia­da­nia, bo to świad­czy je­dy­nie o bra­kach w warsz­ta­cie, ale wy­jąt­ko­wo chciał­bym wy­ja­śnić kilka kwe­stii:

Cezar to w isto­cie dia­beł, więc ostat­ni roz­dział – ce­lo­wo wul­gar­ny – nie miał ni­ko­go ob­ra­zić, a po­ka­zać świat po jego in­ge­ren­cji. Stąd rów­nież “ca­ło­wa­nie po­ślad­ków”. Wszyst­ko wy­ni­ka­ło z po­my­słu, który Cezar przy­go­to­wał spe­cjal­nie dla bo­ha­te­ra, żeby na ko­niec za­szy­dzić z niego i re­li­gii. To ce­lo­wy “dia­bel­ski żart”, po­nie­waż Cezar ma w głę­bo­kim po­wa­ża­niu re­li­gie i wy­zna­nia, wie­rzy w chaos, a stwo­rzo­ne je­de­na­ste przy­ka­za­nie jest jego spo­so­bem na po­ka­za­nie ab­sur­du w ab­sur­dzie, do któ­re­go się przy­czy­nił.

Ko­ściół jako taki nie od­gry­wał dla bo­ha­te­rów więk­sze­go – żeby nie po­wie­dzieć żad­ne­go – zna­cze­nia. Dla Mi­ko­ła­ja praw­dzi­wym boż­kiem były pie­nią­dze, stąd jego po­dej­ście do wiary, które okre­śli­łem jako “prag­ma­tycz­ne”, a które od­no­si­ło się do sfery pro­fa­num, a nie sa­crum. Sa­crum nie ist­nia­ło dla niego.

Jeśli cho­dzi o matkę: za­wa­li­łem. Po ca­ło­ści. Prze­cho­dzi­ło mi przez myśl, żeby stwo­rzyć dla niej choć­by *przy­pis re­dak­cyj­ny*, ale osta­tecz­nie zre­zy­gno­wa­łem, żeby nie two­rzyć po­wie­ści. Bio­rąc pod uwagę fi­nal­ny efekt, mo­głem jed­nak po­sta­rać się bar­dziej.

Jesz­cze raz dzię­ku­ję za po­świę­ce­nie czasu, je­stem wdzięcz­ny za opi­nię. Jak za­wsze dała mi sporo do my­śle­nia :) 

 

Za­wsze coś da się po­pra­wić

Ku­lo­sła­wie, o żad­nym “kuble zim­nej wody” nie ma nawet mowy, bo w sumie te uster­ki, jak na taką ob­ję­tość, są nie­znacz­ne i nie­licz­ne. Jest ich sporo, to praw­da, lecz – w bar­dzo dłu­gim opo­wia­da­niu, a to trze­ba za­wsze brać pod uwagę. Poza tym, to za­wsze są tylko su­ge­stie do prze­my­śle­nia, ja wszyst­ko wy­pi­su­ję na tzw. “czuja”. :) Bar­dzo chcia­ła­bym w moich “pi­sa­nych sła­bi­znach” mieć je­dy­nie takie uster­ki, na­praw­dę. :) 

Ok, ro­zu­mem, że dla Mi­ko­ła­ja boż­kiem jest tylko kasa/po­sia­da­nie, lecz choć­by jed­nym zda­niem warto wspo­mnieć o tym, że re­li­gia dla niego oraz matki nic nie zna­czy, szcze­gól­nie, że potem nagle po­ja­wia się nam on jako za­kon­nik. To samo co do matki, wspo­mnia­łeś w tek­ście, że w pew­nym okre­sie żona była dla głów­ne­go bo­ha­te­ra je­dy­ną osobą, jaka go ko­cha­ła/za­le­ża­ło jej na nim, zatem można gdzieś-tam nad­mie­nić, że matka zmar­ła albo – od­cię­ła się od niego. Ro­zu­miem, że nie chcia­łeś po­więk­szać jesz­cze bar­dziej ob­ję­to­ści opo­wia­da­nia, lecz te wątki wy­da­ją mi się wręcz ko­niecz­ne do do­mknię­cia. 

Dzia­ła­nia sza­ta­na bar­dzo faj­nie mi pod­kre­śli­łeś, warto to samo wpleść w opo­wieść, że np. Mi­ko­łaj wy­po­mi­na po la­tach Ce­za­ro­wi fakt wy­szy­dze­nia re­li­gii, któ­rej war­tość on na­resz­cie zro­zu­miał, np. na­wra­ca­jąc się. Bo cała, tak dra­ma­tycz­na opo­wieść o lo­sach Mi­ko­ła­ja, nagle spro­wa­dza się do wul­ga­ry­zmu w po­sta­ci je­de­na­ste­go przy­ka­za­nia, to sta­now­czo za mało. To oczy­wi­ście tylko moje zda­nie, może inni Czy­tel­ni­cy go nie po­dzie­lą. :)

Po­zdra­wiam ser­decz­nie, po­wo­dze­nia. :) 

 

Pe­cu­nia non olet

Nowa Fantastyka