
Dramat w jednym akcie.
Dramat w jednym akcie.
– Co znowu do cholery? – Doktor Gellert wpadł do sali, przecierając pospiesznie szkła niewielkich, wysłużonych okularów. – Czy ci studenci to, psia ich kurwa mać, uliczne zakapiory? Czy, żeby się tu dostać, wystarczy nie mieć wyroku za gwałty i rabunki?
Ledwo wrzucili go na pryczę, medyk zdążył wychwycić wzrokiem przynajmniej kilka niecierpiących zwłoki urazów, pretendujących do miana poważnych uszczerbków na zdrowiu. Pokiwał krytycznie głową, choć nie takie rzeczy widział.
– Nie takie rzeczy widziałem… Ale nie na jebanej uczelni! – klął pod nosem w akompaniamencie jęków poszkodowanego. – Widzisz to? Patrz! – Zręcznym ruchem wyciągnął metalowy sztuciec tkwiący w udzie rannego. Fontanna krwi zakryła niemal połowę jego twarzy. – Na bogów… To jest lazaret akademicki! Nie szpital polowy. Ciesz się, że możesz w tak dogodnych warunkach doświadczyć tak znakomitej praktyki. Książki ci jej nie zapewnią! – Przetarł ramieniem zbrukane czoło, a właściwie roztarł krew, jak gdyby nakładał barwy wojenne. – W spokoju zatamować krwotok tętnicy udowej (byle kurwa szybko), usztywnić złamanie poprzeczne pierwszego (uwaga, będzie boleć)… cholera, drugiego stopnia. No! Teraz w dodatku otwarte… – Przymknął oczy. Krzyk pacjenta ogłuszył go na ułamek sekundy. Wskazał pomocnikowi szafkę z anestetykami. – Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Ratujesz komuś życie, ale nie musisz się martwić (podaj więcej szmat), że jakaś głupia pizda, zbłąkana strzała, razi cię w płat skroniowy i nawet nie poczujesz, gdy zanurkujesz w wątpia pacjenta. – Nie odrywając rąk od poszkodowanego, któremu aplikował, zdawałoby się na chybił trafił, wybrany przez adiunkta analgetyk, zlustrował rozdzieraną krzykami salę. – Gdzie jest ta góra gnoju, Gawin!? Czy on zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji? Noż kurwa! – Brzdęk kolejnego sztućca ciśniętego o podłogę zginął w kakofonii dźwięków wydawanych to przez pacjenta, to przez medyka, który wyglądał nie mniej przeraźliwie niż berserk w bojowym szale.
– Trzeba będzie kroić? Oceń, ja zajmę się szczęką. – Spojrzał krytycznie. – Wygląda na to, że facet nie napiłby się ze mną. Wylałby za kołnierz. – Splunął tuż obok swojej dłoni, która z imponującą zręcznością i precyzją rozwijała kolejne metry bandaża, nakładała szwy, rozcinała tkanki i na wiele zmyślnych sposobów powodowała, że tej nocy lazaret akademicki był głośniejszy niż niejedna knajpa w Pchlej Utopii. – Księżniczka nam się trafiła na ziarnku grochu. Nadal przytomny. Tak mi chlupie pod nogami, że jestem prawie pod wrażeniem. Liam, nastaw mu ten bark, bo źle to wygląda. Kurwa, trochę estetyki, jeden piękny jak nowy, a drugi pokręcony jak bluszcz na płocie. – Słysząc charakterystyczny dźwięk kości powracającej do panewki, medyk przewrócił oczami z ulgą. – No, nareszcie, ewakuował się. Roztropnie z jego strony, bo już mnie wkurwiać zaczynał. Gawin… gdzie on kurwa jest?! Gaaawin!
Młody, niespełna szesnastoletni chłopiec, wbiegł do sali obwieszczając przybycie trzaskiem drzwi o futrynę. Sądząc po wyrazie twarzy, spodziewał się spotkania ze śmiercią. Swojego pacjenta, bądź własną.
– No już, szybko, na jednej nodze. Jak ten tutaj niedługo, z twojego zresztą powodu! – Nie przerywając ani na moment pracy, wyciągnął rękę w niecierpiącym zwłoki geście. Lwia część zawartości flaszki, nie wiadomo kiedy, zniknęła w ustach doktora. – A teraz wypierdalaj – ogłosił przerażająco beznamiętnym głosem. – Ostatni raz cię tu widziałem, jutro wracasz do matki gnój przewracać z lewej na prawą. – Nie tracąc kontaktu wzrokowego z chirurgiczną igłą tańczącą po całym ciele „być może nie denata”, wychylił pozostałość dostarczonego przez Gawina płynu, wykrzywiając przy tym usta. – Medykiem chciał być kmiotek, a najprostszego polecenia nie potrafi wykonać.
– A-a-ale mistrzu, nakazał mi pan w pierwszej kolejności poszukać profesora katedry…
– I co, gdzie on jest? – Wyraźnie poirytowany zachowaniem ucznia, który przyniósł tylko jedną karafkę napoju, rzucił pustym naczyniem o ścianę, dodając do bogatej symfonii dźwięków nowe brzmienie. – Gdzie jest kurwa Merlon i gdzie jest kurwa więcej bimbru?! – Nim słowo „bimber” zdołało wybrzmieć w ogromnej sali hospicjalnej, Gawin gnał już co tchu, w nadziei, że zapas gorzałki, którą przyniósł nauczycielowi po kolacji, nie wyczerpał się. Wybiegając przez ledwo trzymające się w zawiasach wrota, omal nie staranował profesora, którego konsyliarz oczekiwał.
– Mało wam rannych, tak? Później się rozmówimy, nicponiu! Skaranie boskie z tymi medykami. – Wpadł do sali równie energicznie, co poprzednik, jednak z właściwą jego stanowisku estymą, jaką nabywa się przez lata zarządzania najlepszą w tej części świata akademią. – Rozumiem, że sprawa nie mogła poczekać do rana, a rannym jest sam dziedzic Złotego Przewodu? Czy po prostu lubisz marnować mój czas, a okazywanie braku szacunku to w twoich stronach tradycja, której zawierzyłeś swoje ży… – Przedłużającą się tyradę urwał chlupot pod profesorskimi ciżmami, ewidentnie nieprzystosowanymi do warunków panujących aktualnie w lazarecie. – Coo… co tu… Czy to…
– Tak, panie rektorze, ta ciecz wypływa z pańskiego studenta. Nie, nie wiem, jak on się nazywa, nie wiem, czy jest dziedzicem choćby Bobrzej Wólki, faktem jest (Liam, kurwa, skończ babrać się z tym szwem, jesteś, cholera, gorszym krawcem niż adiunktem! Co się patrzysz? Leć po krew, bo ten tu wyraźnie zaczyna za nią tęsknić! Pośpiesz tego kurwipołcia Gawina. Niech mnie szlag!). Na czym to my… a tak. – Kontynuując wyszywanie idealnie prostego ściegu, sięgnął po jedną z fiolek bogato wyposażonego pasa. – Proszę. Magnificencja raczy odmierzyć połowę i wymieszać z jedną częścią wody.
– Ale… coo?
– Rozumiem, że nie jest pan przyzwyczajony do tego tu uczniaka, tak?
– Ja…
– Dwóch moich indolentnych pomocników poradziłoby sobie z tym zadaniem. Wierzę, że i profesor podoła. – Buteleczka zniknęła z dłoni medyka. Lata pracy zdołały go nauczyć, że ludzie tracą rezon w warunkach kryzysowych szybciej, niż ich wola jest w stanie uzmysłowić sobie nietakt, bezpretensjonalność czy kuriozalność sytuacji. Szeregowy konsyliarz wydaje polecenie rektorowi? Jak gdyby sama władza nad śmiercią i życiem mu nie wystarczała. Na kilka chwil był panem sytuacji, najwyższą instancją. Za to kochał ten fach. Tuż po tym, jak wydobył z siebie soczystą wiązankę na temat roztworu przygotowanego przez rektora i, całe szczęście, tuż przed tym, jak nazwał go nieprzydatnym dyletantem, zjawiła się dwójka jego pomocników. Postronny obserwator byłby przekonany, że adiunkci właśnie cudem umknęli watasze wściekłych ogarów. Z tą różnicą, że ich twarze nie wyrażały ulgi. Wręcz przeciwnie – strach paraliżował całe ciało, choć przyznać trzeba, że paradoksalnie okazał się niebywale wydajnym paliwem. Aura doktora była niczym kreulski generator napędzający motorki w tyłkach uczniów. Ta myśl wydała mu się na tyle zabawna, iż na moment zapomniał o siermiężnej reprymendzie, jaką przygotował podopiecznym. Na moment.
– O proszę, kto się zjawił? Były student, mistrz przerzucania gówna, w tandemie ze swoim indolentnym koleżką, który nie przyszyłby pierdolonego kawałka tkanki, nawet gdyby… gdyby… gdyby zabawiała się z jego matką! Dawać, co macie, ale już! – Solidny łyk bimbru przywrócił mu jasność umysłu, którą, jak sam zwykł twierdzić, zaciemniają otaczający go partacze i imbecyle. – Krew dla półtrupa, bo zmienił kolor na wskazujący kapitulację, krzesło dla profesora Merlona, bo gotów fiknąć, a mam mu jeszcze kilka słów do powiedzenia.
Polecenia doktora ponownie zostały wykonane z wykorzystaniem kreulskiej techniki, wieńcząc je sukcesem po zaledwie kilku uderzeniach serca. Niemal w tym samym momencie, nie pozwalając sobie na utratę choćby setnej części sekundy, doktor Gellert dostrzegł brak zajęcia u swoich podwładnych.
– Gawin, dokończ to. – Kolejny łyk alkoholu – Gdzie kurwa z łapami! Szew już jest gotowy, łap za szmaty i posprzątaj tutaj, jeszcze ktoś się pośliźnie, a nie mamy bimbru na kolejnych rannych. Liam, przetocz mu tę krew, to chyba jeszcze potrafisz? Odstawcie go potem pod okno, dajcie jego płucom trochę odsapnąć, i naszym też, bo cuchnie niemiłosiernie. – Ostatnia butelka została demonstracyjnie wysuszona. – Ehhh, wszystko, co dobre, szybko się kończy.
Pogodziwszy się ze stratą, rzucił niechlujne spojrzenie na równie bladego, jak nieliczne włosy na jego głowie, rektora. – I co pan o tym myśli, panie profesorze? – spuścił nieco z tonu, widząc nieśmiało powracającą bystrość wzroku przełożonego. Może po prostu wyszedł z roli. – Nie jestem tutaj od oceniania pracy waszej magnificencji, ale jak widać na załączonym obrazku, niektórzy płacą wysoką cenę za błędy na poziomie, no cóż, rekrutacji? Być może organizacji? Och, właśnie oceniłem? Proszę wybaczyć. Niemniej jednak, nie jest to pierwszy taki incydent w ostatnim czasie, postulowałbym o uważniejsze przyjrzenie się sprawie i wyciągnięcie daleko idących wniosków. Wypadki się zdarzają, ale… (Gawin, rzuć te szmaty, chodź tu szybko) – Sądząc po czasie, jaki minął od słów doktora do pojawienia się adiunkta, można wysnuć wniosek, że zdolności teleportacyjne nie były obce adeptom medycyny.– Mój uczeń, Gawin z Duncer. Tak się złożyło, że to on był świadkiem zajścia i to on razem z tu obecnym Liamem z…
– Po prostu Liamem, mistrzu.
– … z po prostu Liamem uratowali skórę poszkodowanego przed napastnikami. Całe szczęście, że był z nimi nasz ambulatoryjny… jak on tam?
– Tezgar, panie.
– Właśnie. Południowcy i ich krztuśne imiona. Otóż, oprócz zaplutej brody, ma on również dar do, jakby to ująć, zapobiegania konfliktom. Szkoda, że nie widziałem, jak ta banda zwyrodnialców, inaczej zwanych pańskimi studentami, pierzchała na jego widok. Reszta to już znakomita akcja ratunkowa moja i mojego zespołu. Proszę całą sytuację poddać głębokiej analizie i wyciągnąć odpowiednie wnioski…– Ostentacyjnie ściągnął fartuch, przypominający kolorem przejrzały pomidor rozkwaszony na ceglanej ścianie – … oraz docenić jednostki, które są w stanie dać ludzkości o wiele więcej niż ujemny bilans przyrostu naturalnego. A teraz proszę mi wybaczyć, ale udam się na spoczynek, padam z nóg. Magnificencjo. – Wstał wyraźnie ociężały, niezgranie podpierając się oparcia krzesła. Trudno było stwierdzić, czy z powodu ilości wlanego w siebie alkoholu, czy zmęczenia. Delikatnym skinieniem głowy, oddał honory przełożonemu.
– Doktorze Gellert, proszę zaczekać – spokojnym, aczkolwiek zdecydowanym głosem zatrzymał konsyliarza. Po zdezorientowanym starcu, który z trwogą obserwował wydarzenia sprzed kilku chwil, nie było śladu. – Czy poszkodowany coś mówił?
– Jeśli istnieje język, w którym słowa brzmią jak krzyk, to być może, jednak nie jestem biegły w lingwistyce.
– On nie jest studentem. – Ledwo słyszalny głos w dość ryzykowny sposób przerwał sklecony resztką sił sarkazm medyka.
– On… – Słowa, jak się okazało, Gawina, przypominały bardziej zdeformowany zlepek głosek, niż faktyczną wypowiedź. Zlepek deformowany strachem i …czymś jeszcze. Bezradnością? Może gniewem? – …on jest Lusarczykiem.
Po raz pierwszy od dobrych kilku kwadransów w sali zapanowała cisza.
– No dobrze… – rozpoczął niepewnie profesor chcąc z miejsca uciąć sprawie łeb, obawiając się rozmiarów, jakie może przybrać do rana. Zbyt wolno, zbyt niepewnie.
– Nie. Nie jest dobrze. – Po zgarbionym i wycieńczonym Gellercie nie było śladu. W jego miejsce pojawił się Gellert z donośnym głosem, pewną postawą, determinacją i błyskiem w oku. „Czy to… łza?”, przemknęło przez głowę Liama, który odważył się na moment oderwać wzrok od podłogi. Wiedział, skąd jego mistrz pochodził i jaka odległość dzieliła owo miejsce od posady, którą piastował w Akademii, od jego dzisiejszej renomy, umiejętności i pozycji. Był jedynym znanym mu człowiekiem, który zdołał obmyć się z lusarskiego błota i zostać zaakceptowanym przez świat cywilizacji centralnej. Oczywiście ze stygmatem pochodzenia będzie musiał walczyć do końca swoich dni, a nieprzychylne dłonie już zawsze będą ciągnąć go w dół i wytykać palcami. Czy nie próbował z tym walczyć? Bronić się? Odrzucić fałszywą fasadę pochodzenia i pokazać prawdziwe oblicze Lusarczyka? Oczywiście, że nie. Zostałby zepchnięty z powrotem do matni, w której jedyną perspektywą jest marna egzystencja i piętno jednostki marginalnej, żyjącej tylko po to, by pracować i umrzeć. Lusarskie jądro drzemie jednak w centrum jego jestestwa i nie pozwala zapomnieć. Nie pozwala pozostać obojętnym.
– Chłopak prawdopodobnie nie będzie już chodził. Być może pozostałe kończyny również odmówią współpracy z jego rdzeniem kręgowym. Postawmy sprawę jasno – nie jesteśmy w stanie mu pomóc. Nie dzisiaj, być może nie w tym stuleciu. Może lepiej, gdyby pańscy studenci go zabili? Jego podły lusarski żywot zakończyłby się w najlepszy możliwy sposób, a ci, którzy to zrobili, trafiliby tam, gdzie ich miejsce. – Wzrok doktora Gellerta przeszywał duszę rektora, waląc do drzwi jego sumienia i roztrzaskując je w drzazgi. – W idealnym świecie tak by się stało. Jednak żyjemy tu i teraz. Chłopak jest ludzką rośliną, a bandziory za to odpowiedzialne pewnie popijają swoje parszywe piwsko i chełpią się faktem, że pokazali temu Lusarczykowi, gdzie jego miejsce. Skoro więc żyjemy w rzeczywistości tak bardzo alternatywnej, czemu zupełnie nie odlecimy w przestworza absurdu? Czemu chłopak nie miałby dostać szansy na nowe życie? Pozwoli profesor, że odpowiem – nie ma dobrego powodu, by tak miało się nie stać. Tak więc, miejsce w komorze hibernacyjnej otrzymuje ten oto Lusarczyk. Nie dziedzic Złotego Przewodu czy innej znamienitej, parszywej i nienawistnej familii. On. – Wskazał drżącym palcem na leżącego pod oknem chłopca. Chłodne, nocne powietrze wpadające do pomieszczenia, niosąc obietnicę ulgi od panującego wewnątrz smrodu, zdawało się obmywać jego ciało z doczesnego brudu. – Gdy tylko nasze umiejętności, tej jakże wspaniałej cywilizacji, tych jakże wspaniałych ludzi kształconych przez tak znakomitą uczelnię, osiągną poziom pozwalający mu pomóc, obudzimy go. Krew z krwi tych, którzy dziś krew przelali, da mu nowe życie.
Skoro już poprawki naniesione i opko opublikowane, to raz jeszcze dziękuję za betę i gratuluję oryginalnego pomysłu na fantastykę oraz na wstrząsające fragmenty. :) Dziękuję za oznaczenie wulgaryzmów. :)
Pozdrawiam i klikam. :)
Pecunia non olet
Świetnie się czytało. Nawet nie wiem, czy były jakieś usterki, wciągnęła mnie treść. Niecodzienny pomysł. Brawo. :)
Trochę za mało krwi i flaków ale po za tym bardzo mi się podobało.
Pozdrawiam serdecznie
Bruce
Również dziękuję za, jak zawsze, nieocenioną pomoc:)
Koala75, GalicyjskiZakapior
Dzięki za dobre słowo!
Cała przyjemność po mojej stronie. :)
Pecunia non olet
Dobre, naprawdę dobre. Oszałamiające tempo ale wszystko z należytą dbałością o szczegóły. Brawo!
Imponujące tempo zarówno toczącej się akcji jak i przeprowadzanych zabiegów. Może opowiadanie nie jest całkiem w moim guście, ale też nie mogę powiedzieć, że się źle czytało, choć wykonanie mogłoby być lepsze.
Ledwo wrzucili go na prycze… → Literówka. Zakładam, że nie wrzucili go na kilka prycz.
Nosz kurwa! → Noż kurwa!
Wpadł do sali równie energicznie, co poprzednik, jednak z właściwą jego stanowisku estymą, jaką nabywa się… → Można kogoś darzyć estymą, ale nie wydaje mi się, aby można z nią wpadać do sali.
Proponuję: Wpadł do sali równie energicznie, jak poprzednik, jednak z właściwym jego stanowisku dostojeństwem, jakiego nabywa się…
– Coo…co tu… Czy to… → Brak spacji po pierwszym wielokropku.
…z tu obecnym Liamem z … → Zbędna spacja przed wielokropkiem.
– … z po prostu Liamem uratowali… → Zbędna spacja po wielokropku.
… oraz docenić jednostki… → Jak wyżej.
Wstał wyraźnie ociężały, niezgranie podpierając się o oparcie krzesła… → Literówka. Podpieramy się czymś, nie o coś.
Proponuję: Wstał wyraźnie ociężały, niezgrabnie podpierając się oparciem krzesła…
Wskazał drżącym palcem na leżącego pod oknem chłopca. → Wskazał drżącym palcem leżącego pod oknem chłopca.
Palcem wskazujemy kogoś, nie na kogoś.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Opowiadanie wypadło w mój dyżur, więc zostawiam komentarz, bo ten z bety jest niewidzialny dla liczydła :)
Ja tradycyjnie klikam i wrócę z komentarzem później:)
Слава Україні!
No więc wracam. Fajny tekst, językowo nic mi nie zgrzytnęło, choć prawdę mówiąc momentami ciężko się czytało. Nie da się jednak odmówić dobrego oddania dynamiki całej sceny:P Szkoda, że to tylko jedna scena, bo koniec końców tekst pozostawia lekki niedosyt.
Слава Україні!
Hejka,
tak, podbalo mi się, dałem kliczka.
Fajny język, dobra dynamika, ciekawie zbudowane konflikty – podopiecznych doktora vs doktor oraz rektora uczelni vs doktor.
Jak wspomniał Golodh jest to raczej scenka, a jej rozwiązanie nie przypadło mi do gustu. Wrzucanie rannego do hibernatora to swoiste zawieszenie w fabule ti IMHO rozwiązanie mocno wewnątrzno tyłkowe, że nawiążę do bogatego słownictwa bohatera historii.
Być może to zakończenie lepiej by zagrało, gdyby zacząć historię od wyciągnięcia chłopaka z komory hibernacyjnej po x latach. Wtedy czytelnik by się zastanawiał kto zacz, co się stało itd…
Pozdrawiam!
Che mi sento di morir
Sympatyczny tekst (w odróżnieniu od bohatera).
Trochę dziwne, że pobicie ze skutkiem śmiertelnym oznacza więzienie dla studentów, a pobicie ze skutkiem wsadzenia do hibernatora – żadnych kłopotów. W końcu różnica niewielka.
Nie było w ogóle widać tego hibernatora w tekście. IMO, nie zaszkodziłyby jakieś wskazówki, że to przyszłość, a nie quazi-Sapkowskie średniowiecze.
Babska logika rządzi!