- Opowiadanie: Rafael Sanki - Nowe życie

Nowe życie

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Nowe życie

 

– Co znowu do cho­le­ry? –  Dok­tor Gel­lert wpadł do sali, prze­cie­ra­jąc po­spiesz­nie szkła nie­wiel­kich, wy­słu­żo­nych oku­la­rów. – Czy ci stu­den­ci to, psia ich kurwa mać, ulicz­ne za­ka­pio­ry? Czy, żeby się tu do­stać, wy­star­czy nie mieć wy­ro­ku za gwał­ty i ra­bun­ki?

Ledwo wrzu­ci­li go na pry­czę, medyk zdą­żył wy­chwy­cić wzro­kiem przy­naj­mniej kilka nie­cier­pią­cych zwło­ki ura­zów, pre­ten­du­ją­cych do miana po­waż­nych uszczerb­ków na zdro­wiu. Po­ki­wał kry­tycz­nie głową, choć nie takie rze­czy wi­dział.

– Nie takie rze­czy wi­dzia­łem… Ale nie na je­ba­nej uczel­ni! – klął pod nosem w akom­pa­nia­men­cie jęków po­szko­do­wa­ne­go. – Wi­dzisz to? Patrz! – Zręcz­nym ru­chem wy­cią­gnął me­ta­lo­wy sztu­ciec tkwią­cy w udzie ran­ne­go. Fon­tan­na krwi za­kry­ła nie­mal po­ło­wę jego twa­rzy. – Na bogów… To jest la­za­ret aka­de­mic­ki! Nie szpi­tal po­lo­wy. Ciesz się, że mo­żesz w tak do­god­nych wa­run­kach do­świad­czyć tak zna­ko­mi­tej prak­ty­ki. Książ­ki ci jej nie za­pew­nią! – Prze­tarł ra­mie­niem zbru­ka­ne czoło, a wła­ści­wie roz­tarł krew, jak gdyby na­kła­dał barwy wo­jen­ne. – W spo­ko­ju za­ta­mo­wać krwo­tok tęt­ni­cy udo­wej (byle kurwa szyb­ko), usztyw­nić zła­ma­nie po­przecz­ne pierw­sze­go (uwaga, bę­dzie boleć)… cho­le­ra, dru­gie­go stop­nia. No! Teraz w do­dat­ku otwar­te… – Przy­mknął oczy. Krzyk pa­cjen­ta ogłu­szył go na uła­mek se­kun­dy. Wska­zał po­moc­ni­ko­wi szaf­kę z ane­ste­ty­ka­mi. – Ro­zu­miesz, co chcę po­wie­dzieć? Ra­tu­jesz komuś życie, ale nie mu­sisz się mar­twić (podaj wię­cej szmat), że jakaś głu­pia pizda, zbłą­ka­na strza­ła, razi cię w płat skro­nio­wy i nawet nie po­czu­jesz, gdy za­nur­ku­jesz w wąt­pia pa­cjen­ta. – Nie od­ry­wa­jąc rąk od po­szko­do­wa­ne­go, któ­re­mu apli­ko­wał, zda­wa­ło­by się na chy­bił tra­fił, wy­bra­ny przez ad­iunk­ta anal­ge­tyk, zlu­stro­wał roz­dzie­ra­ną krzy­ka­mi salę. – Gdzie jest ta góra gnoju, Gawin!? Czy on zdaje sobie spra­wę z po­wa­gi sy­tu­acji? Noż kurwa! – Brzdęk ko­lej­ne­go sztuć­ca ci­śnię­te­go o pod­ło­gę zgi­nął w ka­ko­fo­nii dźwię­ków wy­da­wa­nych to przez pa­cjen­ta, to przez me­dy­ka, który wy­glą­dał nie mniej prze­raź­li­wie niż ber­serk w bo­jo­wym szale.

– Trze­ba bę­dzie kroić? Oceń, ja zajmę się szczę­ką. – Spoj­rzał kry­tycz­nie. – Wy­glą­da na to, że facet nie na­pił­by się ze mną. Wy­lał­by za koł­nierz. – Splu­nął tuż obok swo­jej dłoni, która z im­po­nu­ją­cą zręcz­no­ścią i pre­cy­zją roz­wi­ja­ła ko­lej­ne metry ban­da­ża, na­kła­da­ła szwy, roz­ci­na­ła tkan­ki i na wiele zmyśl­nych spo­so­bów po­wo­do­wa­ła, że tej nocy la­za­ret aka­de­mic­ki był gło­śniej­szy niż nie­jed­na knaj­pa w Pchlej Uto­pii. – Księż­nicz­ka nam się tra­fi­ła na ziarn­ku gro­chu. Nadal przy­tom­ny. Tak mi chlu­pie pod no­ga­mi, że je­stem pra­wie pod wra­że­niem. Liam, na­staw mu ten bark, bo źle to wy­glą­da. Kurwa, tro­chę es­te­ty­ki, jeden pięk­ny jak nowy, a drugi po­krę­co­ny jak bluszcz na pło­cie. – Sły­sząc cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk kości po­wra­ca­ją­cej do pa­new­ki, medyk prze­wró­cił ocza­mi z ulgą. – No, na­resz­cie, ewa­ku­ował się. Roz­trop­nie z jego stro­ny, bo już mnie wkur­wiać za­czy­nał. Gawin… gdzie on kurwa jest?! Ga­aawin!

Młody, nie­speł­na szes­na­sto­let­ni chło­piec, wbiegł do sali ob­wiesz­cza­jąc przy­by­cie trza­skiem drzwi o fu­try­nę. Są­dząc po wy­ra­zie twa­rzy, spo­dzie­wał się spo­tka­nia ze śmier­cią. Swo­je­go pa­cjen­ta, bądź wła­sną.

– No już, szyb­ko, na jed­nej nodze. Jak ten tutaj nie­dłu­go, z two­je­go zresz­tą po­wo­du! – Nie prze­ry­wa­jąc ani na mo­ment pracy, wy­cią­gnął rękę w nie­cier­pią­cym zwło­ki ge­ście. Lwia część za­war­to­ści flasz­ki, nie wia­do­mo kiedy, znik­nę­ła w ustach dok­to­ra. – A teraz wy­pier­da­laj – ogło­sił prze­ra­ża­ją­co bez­na­mięt­nym gło­sem. – Ostat­ni raz cię tu wi­dzia­łem, jutro wra­casz do matki gnój prze­wra­cać z lewej na prawą. – Nie tra­cąc kon­tak­tu wzro­ko­we­go z chi­rur­gicz­ną igłą tań­czą­cą po całym ciele „być może nie de­na­ta”, wy­chy­lił po­zo­sta­łość do­star­czo­ne­go przez Ga­wi­na płynu, wy­krzy­wia­jąc przy tym usta. – Me­dy­kiem chciał być kmio­tek, a naj­prost­sze­go po­le­ce­nia nie po­tra­fi wy­ko­nać.

– A-a-ale mi­strzu, na­ka­zał mi pan w pierw­szej ko­lej­no­ści po­szu­kać pro­fe­so­ra ka­te­dry…

– I co, gdzie on jest? – Wy­raź­nie po­iry­to­wa­ny za­cho­wa­niem ucznia, który przy­niósł tylko jedną ka­raf­kę na­po­ju, rzu­cił pu­stym na­czy­niem o ścia­nę, do­da­jąc do bo­ga­tej sym­fo­nii dźwię­ków nowe brzmie­nie. – Gdzie jest kurwa Mer­lon i gdzie jest kurwa wię­cej bim­bru?! – Nim słowo „bim­ber” zdo­ła­ło wy­brzmieć w ogrom­nej sali ho­spi­cjal­nej, Gawin gnał już co tchu, w na­dziei, że zapas go­rzał­ki, którą przy­niósł na­uczy­cie­lo­wi po ko­la­cji, nie wy­czer­pał się. Wy­bie­ga­jąc przez ledwo trzy­ma­ją­ce się w za­wia­sach wrota, omal nie sta­ra­no­wał pro­fe­so­ra, któ­re­go kon­sy­liarz ocze­ki­wał.

– Mało wam ran­nych, tak? Póź­niej się roz­mó­wi­my, nic­po­niu! Ska­ra­nie bo­skie z tymi me­dy­ka­mi. – Wpadł do sali rów­nie ener­gicz­nie, co po­przed­nik, jed­nak z wła­ści­wą jego sta­no­wi­sku es­ty­mą, jaką na­by­wa się przez lata za­rzą­dza­nia naj­lep­szą w tej czę­ści świa­ta aka­de­mią. – Ro­zu­miem, że spra­wa nie mogła po­cze­kać do rana, a ran­nym jest sam dzie­dzic Zło­te­go Prze­wo­du? Czy po pro­stu lu­bisz mar­no­wać mój czas, a oka­zy­wa­nie braku sza­cun­ku to w two­ich stro­nach tra­dy­cja, któ­rej za­wie­rzy­łeś swoje ży… – Prze­dłu­ża­ją­cą się ty­ra­dę urwał chlu­pot pod pro­fe­sor­ski­mi ciż­ma­mi, ewi­dent­nie nie­przy­sto­so­wa­ny­mi do wa­run­ków pa­nu­ją­cych ak­tu­al­nie w la­za­re­cie. – Coo… co tu… Czy to…

– Tak, panie rek­to­rze, ta ciecz wy­pły­wa z pań­skie­go stu­den­ta. Nie, nie wiem, jak on się na­zy­wa, nie wiem, czy jest dzie­dzi­cem choć­by Bo­brzej Wólki, fak­tem jest (Liam, kurwa, skończ ba­brać się z tym szwem, je­steś, cho­le­ra, gor­szym kraw­cem niż ad­iunk­tem! Co się pa­trzysz? Leć po krew, bo ten tu wy­raź­nie za­czy­na za nią tę­sk­nić! Po­śpiesz tego kur­wi­poł­cia Ga­wi­na. Niech mnie szlag!). Na czym to my… a tak. – Kon­ty­nu­ując wy­szy­wa­nie ide­al­nie pro­ste­go ście­gu, się­gnął po jedną z fio­lek bo­ga­to wy­po­sa­żo­ne­go pasa. – Pro­szę. Ma­gni­fi­cen­cja raczy od­mie­rzyć po­ło­wę i wy­mie­szać z jedną czę­ścią wody.

– Ale… coo?

– Ro­zu­miem, że nie jest pan przy­zwy­cza­jo­ny do tego tu ucznia­ka, tak?

– Ja…

– Dwóch moich in­do­lent­nych po­moc­ni­ków po­ra­dzi­ło­by sobie z tym za­da­niem. Wie­rzę, że i pro­fe­sor po­do­ła. – Bu­te­lecz­ka znik­nę­ła z dłoni me­dy­ka. Lata pracy zdo­ła­ły go na­uczyć, że lu­dzie tracą rezon w wa­run­kach kry­zy­so­wych szyb­ciej, niż ich wola jest w sta­nie uzmy­sło­wić sobie nie­takt, bez­pre­ten­sjo­nal­ność czy ku­rio­zal­ność sy­tu­acji. Sze­re­go­wy kon­sy­liarz wy­da­je po­le­ce­nie rek­to­ro­wi? Jak gdyby sama wła­dza nad śmier­cią i ży­ciem mu nie wy­star­cza­ła. Na kilka chwil był panem sy­tu­acji, naj­wyż­szą in­stan­cją. Za to ko­chał ten fach. Tuż po tym, jak wy­do­był z sie­bie so­czy­stą wią­zan­kę na temat roz­two­ru przy­go­to­wa­ne­go przez rek­to­ra i, całe szczę­ście, tuż przed tym, jak na­zwał go nie­przy­dat­nym dy­le­tan­tem, zja­wi­ła się dwój­ka jego po­moc­ni­ków. Po­stron­ny ob­ser­wa­tor byłby prze­ko­na­ny, że ad­iunk­ci wła­śnie cudem umknę­li wa­ta­sze wście­kłych oga­rów. Z tą róż­ni­cą, że ich twa­rze nie wy­ra­ża­ły ulgi. Wręcz prze­ciw­nie – strach pa­ra­li­żo­wał całe ciało, choć przy­znać trze­ba, że pa­ra­dok­sal­nie oka­zał się nie­by­wa­le wy­daj­nym pa­li­wem. Aura dok­to­ra była ni­czym kreul­ski ge­ne­ra­tor na­pę­dza­ją­cy mo­tor­ki w tył­kach uczniów. Ta myśl wy­da­ła mu się na tyle za­baw­na, iż na mo­ment za­po­mniał o sier­mięż­nej re­pry­men­dzie, jaką przy­go­to­wał pod­opiecz­nym. Na mo­ment.

– O pro­szę, kto się zja­wił? Były stu­dent, mistrz prze­rzu­ca­nia gówna, w tan­de­mie ze swoim in­do­lent­nym ko­leż­ką, który nie przy­szył­by pier­do­lo­ne­go ka­wał­ka tkan­ki, nawet gdyby… gdyby… gdyby za­ba­wia­ła się z jego matką! Dawać, co macie, ale już! – So­lid­ny łyk bim­bru przy­wró­cił mu ja­sność umy­słu, którą, jak sam zwykł twier­dzić, za­ciem­nia­ją ota­cza­ją­cy go par­ta­cze i im­be­cy­le. – Krew dla pół­tru­pa, bo zmie­nił kolor na wska­zu­ją­cy ka­pi­tu­la­cję, krze­sło dla pro­fe­so­ra Mer­lo­na, bo gotów fik­nąć, a mam mu jesz­cze kilka słów do po­wie­dze­nia.

Po­le­ce­nia dok­to­ra po­now­nie zo­sta­ły wy­ko­na­ne z wy­ko­rzy­sta­niem kreul­skiej tech­ni­ki, wień­cząc je suk­ce­sem po za­le­d­wie kilku ude­rze­niach serca. Nie­mal w tym samym mo­men­cie, nie po­zwa­la­jąc sobie na utra­tę choć­by set­nej czę­ści se­kun­dy, dok­tor Gel­lert do­strzegł brak za­ję­cia u swo­ich pod­wład­nych.

– Gawin, do­kończ to. – Ko­lej­ny łyk al­ko­ho­lu – Gdzie kurwa z ła­pa­mi! Szew już jest go­to­wy, łap za szma­ty i po­sprzą­taj tutaj, jesz­cze ktoś się po­śliź­nie, a nie mamy bim­bru na ko­lej­nych ran­nych. Liam, prze­tocz mu tę krew, to chyba jesz­cze po­tra­fisz? Od­staw­cie go potem pod okno, daj­cie jego płu­com tro­chę od­sap­nąć, i na­szym też, bo cuch­nie nie­mi­ło­sier­nie. – Ostat­nia bu­tel­ka zo­sta­ła de­mon­stra­cyj­nie wy­su­szo­na. – Ehhh, wszyst­ko, co dobre, szyb­ko się koń­czy.

Po­go­dziw­szy się ze stra­tą, rzu­cił nie­chluj­ne spoj­rze­nie na rów­nie bla­de­go, jak nie­licz­ne włosy na jego gło­wie, rek­to­ra. – I co pan o tym myśli, panie pro­fe­so­rze? – spu­ścił nieco z tonu, wi­dząc nie­śmia­ło po­wra­ca­ją­cą by­strość wzro­ku prze­ło­żo­ne­go. Może po pro­stu wy­szedł z roli. – Nie je­stem tutaj od oce­nia­nia pracy wa­szej ma­gni­fi­cen­cji, ale jak widać na za­łą­czo­nym ob­raz­ku, nie­któ­rzy płacą wy­so­ką cenę za błędy na po­zio­mie, no cóż, re­kru­ta­cji? Być może or­ga­ni­za­cji? Och, wła­śnie oce­ni­łem? Pro­szę wy­ba­czyć. Nie­mniej jed­nak, nie jest to pierw­szy taki in­cy­dent w ostat­nim cza­sie, po­stu­lo­wał­bym o uważ­niej­sze przyj­rze­nie się spra­wie i wy­cią­gnię­cie da­le­ko idą­cych wnio­sków. Wy­pad­ki się zda­rza­ją, ale… (Gawin, rzuć te szma­ty, chodź tu szyb­ko) – Są­dząc po cza­sie, jaki minął od słów dok­to­ra do po­ja­wie­nia się ad­iunk­ta, można wy­snuć wnio­sek, że zdol­no­ści te­le­por­ta­cyj­ne nie były obce adep­tom me­dy­cy­ny.– Mój uczeń, Gawin z Dun­cer. Tak się zło­ży­ło, że to on był świad­kiem zaj­ścia i to on razem z tu obec­nym Lia­mem z…

– Po pro­stu Lia­mem, mi­strzu.

– … z po pro­stu Lia­mem ura­to­wa­li skórę po­szko­do­wa­ne­go przed na­past­ni­ka­mi. Całe szczę­ście, że był z nimi nasz am­bu­la­to­ryj­ny… jak on tam?

– Te­zgar, panie.

– Wła­śnie. Po­łu­dniow­cy i ich krztu­śne imio­na. Otóż, oprócz za­plu­tej brody, ma on rów­nież dar do, jakby to ująć, za­po­bie­ga­nia kon­flik­tom. Szko­da, że nie wi­dzia­łem, jak ta banda zwy­rod­nial­ców, ina­czej zwa­nych pań­ski­mi stu­den­ta­mi, pierz­cha­ła na jego widok. Resz­ta to już zna­ko­mi­ta akcja ra­tun­ko­wa moja i mo­je­go ze­spo­łu. Pro­szę całą sy­tu­ację pod­dać głę­bo­kiej ana­li­zie i wy­cią­gnąć od­po­wied­nie wnio­ski…– Osten­ta­cyj­nie ścią­gnął far­tuch, przy­po­mi­na­ją­cy ko­lo­rem przej­rza­ły po­mi­dor roz­kwa­szo­ny na ce­gla­nej ścia­nie – … oraz do­ce­nić jed­nost­ki, które są w sta­nie dać ludz­ko­ści o wiele wię­cej niż ujem­ny bi­lans przy­ro­stu na­tu­ral­ne­go. A teraz pro­szę mi wy­ba­czyć, ale udam się na spo­czy­nek, padam z nóg. Ma­gni­fi­cen­cjo. – Wstał wy­raź­nie ocię­ża­ły, nie­zgra­nie pod­pie­ra­jąc się opar­cia krze­sła. Trud­no było stwier­dzić, czy z po­wo­du ilo­ści wla­ne­go w sie­bie al­ko­ho­lu, czy zmę­cze­nia. De­li­kat­nym ski­nie­niem głowy, oddał ho­no­ry prze­ło­żo­ne­mu.

– Dok­to­rze Gel­lert, pro­szę za­cze­kać – spo­koj­nym, acz­kol­wiek zde­cy­do­wa­nym gło­sem za­trzy­mał kon­sy­lia­rza. Po zdez­o­rien­to­wa­nym star­cu, który z trwo­gą ob­ser­wo­wał wy­da­rze­nia sprzed kilku chwil, nie było śladu. – Czy po­szko­do­wa­ny coś mówił?

– Jeśli ist­nie­je język, w któ­rym słowa brzmią jak krzyk, to być może, jed­nak nie je­stem bie­gły w lin­gwi­sty­ce.

– On nie jest stu­den­tem. – Ledwo sły­szal­ny głos w dość ry­zy­kow­ny spo­sób prze­rwał skle­co­ny reszt­ką sił sar­kazm me­dy­ka.

– On… – Słowa, jak się oka­za­ło, Ga­wi­na, przy­po­mi­na­ły bar­dziej zde­for­mo­wa­ny zle­pek gło­sek, niż fak­tycz­ną wy­po­wiedź. Zle­pek de­for­mo­wa­ny stra­chem i …czymś jesz­cze. Bez­rad­no­ścią? Może gnie­wem? – …on jest Lu­sar­czy­kiem.

Po raz pierw­szy od do­brych kilku kwa­dran­sów w sali za­pa­no­wa­ła cisza.

– No do­brze… – roz­po­czął nie­pew­nie pro­fe­sor chcąc z miej­sca uciąć spra­wie łeb, oba­wia­jąc się roz­mia­rów, jakie może przy­brać do rana. Zbyt wolno, zbyt nie­pew­nie.

– Nie. Nie jest do­brze. – Po zgar­bio­nym i wy­cień­czo­nym Gel­ler­cie nie było śladu. W jego miej­sce po­ja­wił się Gel­lert z do­no­śnym gło­sem, pewną po­sta­wą, de­ter­mi­na­cją i bły­skiem w oku. „Czy to… łza?”, prze­mknę­ło przez głowę Liama, który od­wa­żył się na mo­ment ode­rwać wzrok od pod­ło­gi. Wie­dział, skąd jego mistrz po­cho­dził i jaka od­le­głość dzie­li­ła owo miej­sce od po­sa­dy, którą pia­sto­wał w Aka­de­mii, od jego dzi­siej­szej re­no­my, umie­jęt­no­ści i po­zy­cji. Był je­dy­nym zna­nym mu czło­wie­kiem, który zdo­łał obmyć się z lu­sar­skie­go błota i zo­stać za­ak­cep­to­wa­nym przez świat cy­wi­li­za­cji cen­tral­nej. Oczy­wi­ście ze styg­ma­tem po­cho­dze­nia bę­dzie mu­siał wal­czyć do końca swo­ich dni, a nie­przy­chyl­ne dło­nie już za­wsze będą cią­gnąć go w dół i wy­ty­kać pal­ca­mi. Czy nie pró­bo­wał z tym wal­czyć? Bro­nić się? Od­rzu­cić fał­szy­wą fa­sa­dę po­cho­dze­nia i po­ka­zać praw­dzi­we ob­li­cze Lu­sar­czy­ka? Oczy­wi­ście, że nie. Zo­stał­by ze­pchnię­ty z po­wro­tem do matni, w któ­rej je­dy­ną per­spek­ty­wą jest marna eg­zy­sten­cja i pięt­no jed­nost­ki mar­gi­nal­nej, ży­ją­cej tylko po to, by pra­co­wać i umrzeć. Lu­sar­skie jądro drze­mie jed­nak w cen­trum jego je­ste­stwa i nie po­zwa­la za­po­mnieć. Nie po­zwa­la po­zo­stać obo­jęt­nym.

– Chło­pak praw­do­po­dob­nie nie bę­dzie już cho­dził. Być może po­zo­sta­łe koń­czy­ny rów­nież od­mó­wią współ­pra­cy z jego rdze­niem krę­go­wym. Po­staw­my spra­wę jasno – nie je­ste­śmy w sta­nie mu pomóc. Nie dzi­siaj, być może nie w tym stu­le­ciu. Może le­piej, gdyby pań­scy stu­den­ci go za­bi­li? Jego podły lu­sar­ski żywot za­koń­czył­by się w naj­lep­szy moż­li­wy spo­sób, a ci, któ­rzy to zro­bi­li, tra­fi­li­by tam, gdzie ich miej­sce. – Wzrok dok­to­ra Gel­ler­ta prze­szy­wał duszę rek­to­ra, waląc do drzwi jego su­mie­nia i roz­trza­sku­jąc je w drza­zgi. – W ide­al­nym świe­cie tak by się stało. Jed­nak ży­je­my tu i teraz. Chło­pak jest ludz­ką ro­śli­ną, a ban­dzio­ry za to od­po­wie­dzial­ne pew­nie po­pi­ja­ją swoje par­szy­we piw­sko i cheł­pią się fak­tem, że po­ka­za­li temu Lu­sar­czy­ko­wi, gdzie jego miej­sce. Skoro więc ży­je­my w rze­czy­wi­sto­ści tak bar­dzo al­ter­na­tyw­nej, czemu zu­peł­nie nie od­le­ci­my w prze­stwo­rza ab­sur­du? Czemu chło­pak nie miał­by do­stać szan­sy na nowe życie? Po­zwo­li pro­fe­sor, że od­po­wiem – nie ma do­bre­go po­wo­du, by tak miało się nie stać. Tak więc, miej­sce w ko­mo­rze hi­ber­na­cyj­nej otrzy­mu­je ten oto Lu­sar­czyk. Nie dzie­dzic Zło­te­go Prze­wo­du czy innej zna­mie­ni­tej, par­szy­wej i nie­na­wist­nej fa­mi­lii. On. – Wska­zał drżą­cym pal­cem na le­żą­ce­go pod oknem chłop­ca. Chłod­ne, nocne po­wie­trze wpa­da­ją­ce do po­miesz­cze­nia, nio­sąc obiet­ni­cę ulgi od pa­nu­ją­ce­go we­wnątrz smro­du, zda­wa­ło się ob­my­wać jego ciało z do­cze­sne­go brudu. – Gdy tylko nasze umie­jęt­no­ści, tej jakże wspa­nia­łej cy­wi­li­za­cji, tych jakże wspa­nia­łych ludzi kształ­co­nych przez tak zna­ko­mi­tą uczel­nię, osią­gną po­ziom po­zwa­la­ją­cy mu pomóc, obu­dzi­my go. Krew z krwi tych, któ­rzy dziś krew prze­la­li, da mu nowe życie.

 

 

Koniec

Komentarze

Skoro już poprawki naniesione i opko opublikowane, to raz jeszcze dziękuję za betę i gratuluję oryginalnego pomysłu na fantastykę oraz na wstrząsające fragmenty. :) Dziękuję za oznaczenie wulgaryzmów. :)

Pozdrawiam i klikam. :) 

Pecunia non olet

Świetnie się czytało. Nawet nie wiem, czy były jakieś usterki, wciągnęła mnie treść. Niecodzienny pomysł. Brawo. :)

Trochę za mało krwi i flakówcheeky ale po za tym bardzo mi się podobało.

 

Pozdrawiam serdecznie

Bruce

Również dziękuję za, jak zawsze, nieocenioną pomoc:)

 

Koala75, GalicyjskiZakapior

Dzięki za dobre słowo!

Cała przyjemność po mojej stronie. :) 

Pecunia non olet

Dobre, naprawdę dobre. Oszałamiające tempo ale wszystko z należytą dbałością o szczegóły. Brawo!

Imponujące tempo zarówno toczącej się akcji jak i przeprowadzanych zabiegów. Może opowiadanie nie jest całkiem w moim guście, ale też nie mogę powiedzieć, że się źle czytało, choć wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Ledwo wrzu­ci­li go na pry­cze… → Literówka. Zakładam, że nie wrzucili go na kilka prycz.

 

Nosz kurwa!Noż kurwa!

 

Wpadł do sali rów­nie ener­gicz­nie, co po­przed­nik, jed­nak z wła­ści­wą jego sta­no­wi­sku es­ty­mą, jaką na­by­wa się… → Można kogoś darzyć estymą, ale nie wydaje mi się, aby można z nią wpadać do sali.

Proponuję: Wpadł do sali rów­nie ener­gicz­nie, jak po­przed­nik, jed­nak z wła­ści­wym jego sta­no­wi­sku dostojeństwem, jakiego na­by­wa się

 

– Coo…co tu… Czy to… → Brak spacji po pierwszym wielokropku.

 

z tu obec­nym Lia­mem z … → Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

– … z po pro­stu Lia­mem ura­to­wa­li… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

… oraz do­ce­nić jed­nost­ki… → Jak wyżej.

 

Wstał wy­raź­nie ocię­ża­ły, nie­zgra­nie pod­pie­ra­jąc się o opar­cie krze­sła… → Literówka. Podpieramy się czymś, nie o coś.

Proponuję: Wstał wy­raź­nie ocię­ża­ły, nie­zgrab­nie pod­pie­ra­jąc się opar­ciem krze­sła

 

Wska­zał drżą­cym pal­cem na le­żą­ce­go pod oknem chłop­ca.Wska­zał drżą­cym pal­cem le­żą­ce­go pod oknem chłop­ca.

Palcem wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie wypadło w mój dyżur, więc zostawiam komentarz, bo ten z bety jest niewidzialny dla liczydła :)

Ja tradycyjnie klikam i wrócę z komentarzem później:)

Слава Україні!

No więc wracam. Fajny tekst, językowo nic mi nie zgrzytnęło, choć prawdę mówiąc momentami ciężko się czytało. Nie da się jednak odmówić dobrego oddania dynamiki całej sceny:P Szkoda, że to tylko jedna scena, bo koniec końców tekst pozostawia lekki niedosyt.

Слава Україні!

Hejka,

 

tak, podbalo mi się, dałem kliczka.

 

Fajny język, dobra dynamika, ciekawie zbudowane konflikty – podopiecznych doktora vs doktor oraz rektora uczelni vs doktor.

 

Jak wspomniał Golodh jest to raczej scenka, a jej rozwiązanie nie przypadło mi do gustu. Wrzucanie rannego do hibernatora to swoiste zawieszenie w fabule ti IMHO rozwiązanie mocno wewnątrzno tyłkowe, że nawiążę do bogatego słownictwa bohatera historii.

Być może to zakończenie lepiej by zagrało, gdyby zacząć historię od wyciągnięcia chłopaka z komory hibernacyjnej po x latach. Wtedy czytelnik by się zastanawiał kto zacz, co się stało itd…

 

Pozdrawiam!

 

 

Che mi sento di morir

Sympatyczny tekst (w odróżnieniu od bohatera).

Trochę dziwne, że pobicie ze skutkiem śmiertelnym oznacza więzienie dla studentów, a pobicie ze skutkiem wsadzenia do hibernatora – żadnych kłopotów. W końcu różnica niewielka.

Nie było w ogóle widać tego hibernatora w tekście. IMO, nie zaszkodziłyby jakieś wskazówki, że to przyszłość, a nie quazi-Sapkowskie średniowiecze.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka