Ponad dwa wieki temu dałem zakopać się żywcem. Brzmi to dziwnie, to fakt, ale właśnie tak było. Faire chlaidh, strażnik cmentarza. Tak mnie nazwali i zostawili w mokrej ziemi. Od tamtej pory strzegłem tego zmurszałego miejsca, odpędzałem demony i świętokradców. Odpędzałem również klechów i procesje pogrzebowe. Bo widzicie, po życiu spędzonym jako bandyta, nie spieszno mi na tamten świat, pod młot sędziego i topór kata. I wbrew tradycji, nie pozwoliłem, aby pochowano tu kolejnego, który miałby mnie zastąpić. Nie pozwoliłem na ani jeden pochówek. Aż do dzisiaj, kiedy to u bram mojego cmentarza stanęło piękne dziewczę w białej sukience. Już miałem je przegonić, gdy zobaczyłem, że niesie szczenię przyciśnięte do piersi. Łkała cicho, a jej łzy spadały na czarne futro, rozglądała się szukając wolnego miejsca. Coś we mnie pękło i zadrżało, jakby nić sumienia i zamiast krzyczeć i wyć, aby ją przegonić, wskazałem jej pustą mogiłę. Razem zasypaliśmy ciemny dół i odprawiliśmy krótki obrządek. Dziękowała mi przez łzy. Usiedliśmy pod konarami wielkiego grabu, który darzył cieniem mój cmentarz. Przytuliłem ją do siebie i koiłem jej łkanie. Po chwili dostrzegłem jak z cienia wychodzi szczenię. Mój następca przybiegł i wskoczył dziewczynie na kolana. Teraz płakała ze szczęścia. Nie zauważyła, kiedy zniknąłem.