- Opowiadanie: maciekzolnowski - Wielkie Święto Borówki Niemczańskiej: człowiek i klimat

Wielkie Święto Borówki Niemczańskiej: człowiek i klimat

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Wielkie Święto Borówki Niemczańskiej: człowiek i klimat

W ostatnich dniach lata polana rozciągająca się między Arboretum Wojsławice a Skrzyżowaniem nad Niemczą stała się sceną niecodziennego wydarzenia. Krzaki borówki niemczańskiej rosnące na jej stoku musiały zostać rytualnie podlane, co zbiec się miało w czasie z dorocznym dokarmianiem miejscowej fauny liśćmi tejże borówki oraz Wielkim Rodzinnym Festynem, którego inaugurację planowano zrobić jak co roku na wysprzątanym i cudownie na tę okoliczność przystrojonym rynku. Festyn rozpoczynał się jeszcze w miasteczku, i to wczesnym rankiem, a kończył na wspomnianej na wstępie polanie w nocy.

Na okoliczność tego radosnego wydarzenia, będącego okazją do wspólnej zabawy, w oknach domostw pojawiło się wiele kwiatów i flag, a także obrazków namalowanych przez dzieci oraz młodzież szkolną, nad ulicami porozwieszano baloniki i chorągiewki, a na główny plac miasta poznoszono stoły, krzesła, pufy, a nawet leżaki. I nagle zrobiło się dokoła strasznie, strasznie kolorowo.

Dyrektor szkoły gminnej, pan Szczurek, jak szczurek wyglądający, wymyślił wraz ze swoimi uczniami wiele śmiesznych zawodów oraz gier grupowych, które stanowiły konkurencję dla tych zwyczajowych, tradycyjnie już związanych z Dniem Borówki, o których może nieco później.

Zaczęło się od podrzucania piłki głową, czyli – jak się niebawem okazało – ulubionego zajęcia niektórych wysportowanych tatusiów. Następnie zadawano różne zagadki: trudne, łatwe i umiarkowanie łatwe. Pierwszaki zorganizowały pokaz puszczania baniek mydlanych, które wirowały efektownie w powietrzu. Brzmi zwyczajnie? Co z tego? Wierzcie mi, że było na co popatrzeć, zwłaszcza, że niektóre z tych baniek nie chciały wcale pękać, a jedna to nawet wylądowała na wydatnym nosie dyrektora Szczurka i tam pozostała przez ładnych trzydzieści sekund. No istny szok! Nie obyło się również bez nadmuchiwania balonów na czas czy rodzinnego śpiewania połączonego z rodzinnym fałszowaniem, bo śpiewać każdy może, ale tylko w teorii. Najciekawsze zaś ze wszystkiego okazały się: bieg z surowym jajkiem trzymanym na końcu łyżeczki (dla niektórych zakończony niechcianą jajecznicą i plamą na ubraniu) czy skakanie na wyścigi na jednej nodze naokoło całego, caluśkiego rynku, co stanowiło dla wielu nie lada ubaw, zwłaszcza, jeśli skoczek biorący udział w konkurencji lekko się zataczał. Odbywały się ponadto loterie i tańce zespołów ludowych (ach, jak te kiecki wirowały), a w części artystycznej nie zabrakło także konkursu recytatorskiego. Było hucznie i gwarno; piwo lało się strumieniami, a i wyśmienitego jadła nikt nikomu nie żałował.

Już na dzień dobry zamknięto jedną z głównych ulic Niemczy, tak, by ludzie mogli po niej swobodnie spacerować, a na samym jej środku ustawiono wielkie podium dla uczestników najważniejszego konkursu tego dnia – konkursu piwnego. Jego zasady wszyscy znali i nie trzeba było ich nikomu powtarzać: chodziło o to, ażeby wypić jak najwięcej złocistego trunku, a następnie niczego w majty nie popuścić i donieść ów balast, który miał swe źródełko w jednym albo niejednym małym beczkowym, aż na samą górkę, het, het daleko poza Stasin, by w końcu tam, czując niebywałą wprost ulgę, zasilić wypaloną przez słońce, suchą ziemię. Prawda, że brzmi dziwnie? Ale spokojnie, to stara ludowa tradycja, nie ja ją wymyśliłem, choć lubię folklor i góralską muzykę.

Punktualnie o szesnastej uczestnicy jeden po drugim weszli na podium i ustawili się za długim stołem nakrytym obrusem i przystrojonym koronkami koniakowskimi. Barmani i kelnerzy stali już w pogotowiu; ci ostatni dzierżyli po kilka kufli pełnych piwa, kilka w jednej dłoni. Ile to będzie razem? Chyba całkiem sporo, nie? To pytanie oczywiście retoryczne. Nad podium, skąpany w świetle reflektorów i promieni słońca, przebiegał długi transparent, który głosił: Wielki Doroczny Konkurs Picia Piwa, Trzymania Moczu i Odlewania się na Polance, Niemcza 2023! Po obu stronach tego transparentu rozstawiono głośniki, które dostarczył niejaki Maciej Żulnowski (zwróćcie, proszę, uwagę na jego oryginalne nazwisko), prowadzący sklep radiowo-telewizyjny i zakład naprawczy. Jacek Cupałek, aktualny mistrz, był wujkiem Maćka, co wiele wyjaśnia, bo Niemcza nie jest znowu aż taka duża i tutaj wszyscy stety-niestety znają się jak łyse konie.

Kiedy kolejny uczestnik wchodził na podwyższenie, prezydent miasta krótko go przedstawiał, podawał nazwisko i wiązał mu na szyi śliczny krawacik z wielkim fallusem – symbolem siusiaka i oddawania moczu. Przysadzisty Andrzej Woźnica otrzymał tylko symboliczne oklaski; pomimo swego brzucha wielkości beczki na wino, uchodził za najsłabszego konkurenta, i to zaraz za młodym, liczącym zaledwie osiemnaście lat Wroną, który służył jako ministrant w tutejszym kościele parafialnym i był po prostu zbyt młody, zbyt mało doświadczony, by móc zawalczyć już w tym roku.

Po Woźnicy przyszła kolej na wysportowanego Adama z Krakowa (tak go tutaj wszyscy nazywali – „wysportowany Adam z Krakowa” – choć nie ulega wątpliwości, że związał się bardziej z Dolnym Śląskiem aniżeli Małopolską). Powitały go nieco głośniejsze brawa oraz piski nastolatek, które uważały, że jest fantastyczny i fantastycznie też, prawie jak niedźwiedź, owłosiony.

Po nim na podium pojawił się dyrektor Szczurek, którego młodzież przywitała pomrukami czy wręcz gwizdami. Na takie przyjęcie pełniący obowiązki dyrektora zdołał jednocześnie zarówno uśmiechnąć się szczerze, adresując swój uśmiech do starszej widowni, jak i groźnie zmarszczyć brwi, gdyż nie znosił gwizdów ani pomruków, a już zwłaszcza pod swoim belferskim adresem.

Całkiem sporo oklasków zgarnął Wronka – ministrant o kamiennej i nic niemówiącej, pyzatej twarzy, za to posiadający śmieszne ptasie nazwisko. Sądzono, że jeśli nie wygra w tym roku, to zapewne w przyszłym. I nawet sam prezydent publicznie uścisnął mu dłoń, a następnie stwierdził w imieniu swoim i zebranych, że spodziewa się, my wszyscy spodziewamy się, że w przyszłości przeniesie góry.

Jednakże faworytem zawodów był wspomniany Jacek Cupałek, który pojawił się na podium jako jeden z ostatnich i otrzymał największe, owacyjne brawa na stojąco. Widownia widząc go, wołała:

– Jacek, ile dzisiaj wypijesz?!

– Jacek, postawiłem na ciebie, więc musisz wygrać. Rozumiesz?! Musisz!!!

– Hej, stary. Liczę na ciebie! Dasz radę wypić dziesięć?!

– Ja-cek, Ja-cek, Ja-cek!!!

Ten niepozorny, żarłoczny i pijacko nastrojony człowiek cieszył się w mieście swoistą popularnością. Nie istniał mechanizm, którego by nie potrafił rozgryźć i, w zależności od potrzeby, naprawić. Wszyscy przychodzili do zakładu, w którym pracował i dyskutowali o emocjach związanych z ostatnim albo przedostatnim festynem, a on zawsze z radością z każdym rozmawiał, nie przerywając wszelako swej pracy, naprawiając telewizor albo czajnik elektryczny… i pięknie się przy tym uśmiechając. I wszyscy doskonale wiedzieli, że w całej tej grze dorosłych nie chodzi o jakąś tam symboliczną wygraną, ale o coś więcej – o prestiż i szacunek mieszkańców, co w tym konkretnym przypadku przekładało się także na ruch w interesie.

Uczestników było znacznie, znacznie więcej i, no cóż, nie będę ich wszystkich wymieniał. Warto natomiast odnotować fakt jeden: to mianowicie, że piwem raczyli się prawie wszyscy, a dzieci spożywały w tym czasie podpiwek. I wszyscy też, niezależnie od tego, czy brali udział w zawodach czy też nie, po uraczeniu się jasnym pełnym albo ciemnym mocnym, wędrowali albo wbiegali potem na górkę, by tam na cudownie nasłonecznionej polance, uroczyście i przy dźwiękach orkiestry dętej, oddać mocz. Rytuał powtarzano codziennie, tyle, że już poza świętem, poza festynem i dniem wolnym od pracy, poza godzinami – że tak powiem – szczytu. W następstwie sucha, wyprażona słońcem ziemia stawała się bardziej żyzna i, jako taka, bogato mineralizowana, sprzyjała właśnie takim roślinkom endemicznym, jak nasza jagódka.

Tutaj nikt nikogo nie pilnował, każdy każdemu ufał, uczestnicy sami sobie liczyli ilość wypitych browarków, no może z pewnym małym zastrzeżeniem. Kiedy konkursowicze znajdowali się na podium, wszystko przebiegało w blasku słońca i reflektorów, no po prostu przy świadkach. Gdy wbiegali na górkę z piwem w dłoni, to także powinien im towarzyszyć przynajmniej jeden świadek – jednak nie krewny ani znajomy, lecz ktoś obiektywny i niezaangażowany. Zwycięzcą zostawał szczęściarz, który wypił najwięcej i zrobił siku dopiero na polance, na polance, ale nie wcześniej. Jeśli szedł i nie doszedł, to miał pecha; jeśli szedł i po drodze się posikał, zostawał z miejsca zdyskwalifikowany. Przy czym istniały dwie możliwości dojścia na górkę: powoli, to jest za uroczystą procesją (można powiedzieć, że w ramach niej) albo w biegu, na szybko i jeszcze przed wszystkimi. I tutaj dochodzimy do różnych strategii obranych przez poszczególnych zawodników, jak również do kwestii zasadniczej – do kwestii hazardu.

No bo widzicie… W Niemczy doroczny festyn to święto hazardzistów. Większość ludzi przychodziła tylko po to, by pośmiać się, pokibicować i potańczyć, ale znajdowała się też w miasteczku licząca się mniejszość, która stawiała żywą gotówkę na zwycięzcę. Obstawiający obserwowali zawodników, omawiali ich zalety i wady, dyskutowali nad ich piwnymi preferencjami i nad tym, czy dany trunek jest słabszy czy może mocniejszy, lżejszy czy też cięższy, bardziej czy raczej mniej moczopędny.

Jednocześnie rodziły się inne pytania. Czy uczestnik pije szybko, a potem zwalnia? Czy też odwrotnie: powoli się rozkręca? A może systematycznie dudli w stałym tempie? Czy przedkłada alkohol ponad jedzenie? Czy beka potężnie? Sądzono, że przeciągle bekającego zawodnika trudniej na dłuższą metę pokonać. Robiono zakłady, wymieniano takie i inne informacje, obliczano szanse i grano zażarcie, ale uczciwie.

Na gwizdek, który starszej, siwej pani Ani z Koła Gospodyń Wiejskich wręczył prezydent tego wyjątkowego, położonego nad Ślężą grajdołka, rozpoczął się istny młyn. Kelnerzy nie nadążali z donoszeniem złocistego trunku. Po scenie biegała może setka osób: wspomniani już kelnerzy, komentujący sprawy lokalne blogerzy, zapracowani sędziowie, operatorzy kamer i aparatów fotograficznych i inni. A chór gapiów głośno ryczał, mając na myśli mocz oczywiście: „trzymaj, trzymaj, nie popuszczaj, trzymaj, trzymaj, nie popuszczaj”! Oj, było na co popatrzeć! Zawodnicy pili jak szaleni; rzadko się zdarzało, by któryś skakał do wychodka i tym samym zostawał zdyskwalifikowany. Częściej przytrafiały się pawie, ale te wbrew pozorom na dłużą metę nie przeszkadzały w piciu na umór. Jedna puszysta pani wrzeszczała z pierwszego rzędu na męża, że jeśli ten przegra i popuści, to więcej w domu może się nie pokazywać.

Gruby Andrzej pił powoli, Adaś z Krakowa zdawał się z piciem wielce spieszyć, młody Wronka, którego głośno dopingowano, był szybszy od Andrzeja, ale wolniejszy od Adasia, Cupałek szacował i rachował, rachował i szacował i wyszło mu, że dziesięć wydudlonych zapewni mu mistrzostwo, tankował umiarkowanie szybko, natomiast dyrektor Szczurek a to zwalniał, a to przyspieszał. Pośród uczestników rzucał się w oczy także pewien inwalida, który wymyślił sobie, że alternatywną drogą, to jest asfaltówką biegnącą wzdłuż Arboretum z Bożą oraz żony pomocą w porę dojedzie na górkę i tam się pięknie odleje.

Jeszcze w trakcie zawodów, które od gwizdka do gwizdka, od sygnału do sygnału miały trwać równo dziesięć minut, zaczął formować się pochód, na którego czele stanął jak co roku wielebny Świstak, pełniący obowiązki mistrza tej dziwacznej ceremonii. Za nim ustawiły się mażoretki, następnie orkiestra strażacka „Los Bomberos”, a korowód zamykali miejscowi oficjele, przedstawiciele grona pedagogicznego oraz zwykli mieszkańcy, przyodziani w różnobarwne stroje ludowe.

Kiedy wybrzmiał końcowy gwizdek, my z Adasiem capnęliśmy po dwa browce i popędziliśmy szlakiem zielonym lecącym w górę przez Stasin. Miałem tylko jedno zadanie: pilnować, by Krakus nie szedł nigdzie za potrzebą. Mógł się do woli poić, ale nie wolno mu było oddawać moczu po drodze, dopiero na polance. Zauważyłem, że kiedy biegł i zdjął koszulkę, to rzeczywiście wyglądał trochę jak ten beskidzki małopolski misiek. Przez chwilę bawiłem go rozmową:

– Adaśko, ty mnie lubisz? Czy mnie nie lubisz? – zapytywałem jak w tym kabarecie „Koń Polski” w skeczu o Marianie.

– No!

– A wygrasz dzisiaj, wygrasz?

– No!

– A lubisz piwo, lubisz?

– No!

– Zawsze mówisz „no”?

– No!

Cieszyłem się, że to właśnie mnie przypadł zaszczyt towarzyszenia tej miłej i skromnej osobie i z tej radości wygrzmociłem, sam nie wiem kiedy, dwa małe piwka.

Ten pozbawiony swojej Ewy samiec nie krył radości, gdy w końcu dotarliśmy do upragnionego celu. W samą porę stanął twarzą do zachodzącego z wolna słoneczka i w kierunku pobliskiej Niemczy, której panoramę miał teraz przed oczami, naprężył wszystkie, wszyściutkie żyły, wyjął, za przeproszeniem, siusiaka i dosłownie wytrysnął, wylało się to dobro z niego. „Ach, co za kosmiczna ulga!”, zdawał się krzyczeć, a błogi uśmiech na jego facjacie oznaczał niebywałe wprost szczęście. Siuśki pieniły się na skąpej, pożółkłej trawie, a wysuszona ziemia dosłownie aż syczała, zapewne również z tego szczęścia.

Zaczynało robić się ciekawie: borówczyska rozsiane tu i ówdzie domagały się swego: „chcemy pić, chcemy pić”, a głębiej w pobliskim lesie dało się już zaobserwować niezwykłe poruszenie w świecie przyrody. To pterorosomaki niemczańskie przybywały na żer. Żyły te zwierzątka w całkowitej symbiozie z jagodami: użyźniały glebę, na której rosły krzewinki, a wdzięczne krzewinki pozwalały tym niespotykanym nigdzie indziej ssakom podskubywać listki. Rosomaczki wyczuwały ów moment przybycia piwoszów i nadejścia lepszych, urodzajnych czasów. Póki co trzymały się jeszcze na uboczu, zapewne czekając na zapadnięcie zmroku.

Tymczasem przez Niemczę i Stasin kroczyła już procesja. Orkiestra przygrywała marsza. Ludzie wyglądali na szczęśliwych. Mniej szczęśliwi wydawali się piwosze, których pęcherze znajdowały się pod rosnącą wciąż presją. Wiecie, jaka to presja, gdy chce się lać potężnie?! Jeden nie wytrzymał i posikał się w gacie, a kochanka go za to skarciła, drugi rzygnął, tylko czterej opisani charyzmatyczni zawodnicy (Wronka, gruby Andrzej, Jacek Cupałek i dyrektor Szczurek) jakoś się trzymali. Osiemnastoletni kawaler kroczył sam, pozostałym asystowały żony. Korowód, który po pół godzinie osiągnął wytyczony cel, wyglądał bajecznie. Żałujcie, że was tam ze mną nie było.

O siedemnastej na znak wielebnego bezzębnego Świstaka zaczęło się wielkie walne szczanie. Skrzyżowanie nad Niemczą zaroiło się od nieprzebranych tłumów. Teraz czas zdawał się pędzić jak szalony. Kto żyw wychodził na otwartą przestrzeń przywodzącą na myśl bieszczadzką połoninę, rozpinał rozporek i siurał. Męski chór ochów i achów, tego radosnego pomrukiwania, gdy mruczysz i wiesz, że żyjesz, zgrywał się z orkiestrą straży pożarnej, która na przemian rżnęła: a to marsze, a to znowu polki.

Tak jak przewidywano, zwyciężył Jacek Cupałek wypijając dziesięć kufli piwa, na drugim miejscu uplasował się mój nowy koleżka Adaśko, który wytrąbił aż dziewięć, trzecie miejsce zajął Wronka z wynikiem osiem i pół browca, niezłym, jeśli wziąć pod uwagę młody wiek i brak doświadczenia. Pozostali cieszyli się z suchej bielizny i możliwości uczestniczenia w tym wielkim, rodzinnym święcie.

Należało jeszcze odebrać od prezydenta puchary i dyplomy, a następnie wyciszyć się, uspokoić, rozsiąść wygodnie na rozległym stoku, na jego suchej części i zaczekać na przybycie pterorosomaków, które już za moment miały pojawić się na borówkowym habitacie i dać się popodglądać. Noktowizory były na podorędziu. Gawiedź zacierała ręce. Słońce zachodziło. Ukazywały się gwiazdy. Wiaterek szeleścił w koronach drzew. Krzewinki lekko się bujały, a ściółka parowała. No i przyszły. I zaczęły się paść. Całe ich stado. Sama słodycz i miód.

Koniec

Komentarze

surprise

pterorosomaki

To jedno słówko ma robić za całą fantasy?… Trochę mało. Reszta to wypisz,

wymaluj, oktoberfest… Tylko tam, po imprezie, usychają drzewka w parkach, a tu

proszę – borówka jak ta lala…

wink

 

dum spiro spero

Cześć! Masz rację, Fascynatorze: fantastyka jest symboliczna, ale mam wrażenie, że określenie bizarro fiction by pasowało bardziej. Z pozdrowieniami. MZ

Miła Reg. Czy można liczyć na Twoją łapankę? Bardzo mi na niej zależy. Z góry dziękuję! :-)

Ależ oczywiście, Maćku. Właśnie zasiadam do lektury Twojego opowiadania i mam nadzieję, że wykażesz odrobinę cierpliwości. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ech, Maćku, niezwykle malowniczo przedstawiłeś wydarzenia na festynie, ale cóż… Nie mogę powiedzieć, że żałuję, że mnie tam nie było i w zupełności wystarcza mi Twoja pisana relacja z całego zajścia.

W zacnym towarzystwie z przyjemnością wypiję piwo i z pewnością nie poprzestanę na jednym kuflu, ale jakoś nie pojmuję sensu robienia zawodów na wytrzymałość pęcherza, zakończonych morderczym biegiem na polankę. No, chyba że skusiłaby mnie możliwość patrzenia na pasące się pterosomaki. ;)

 

na cu­dow­nie na tę oko­licz­ność przy­stro­jo­nym oraz wy­sprzą­ta­nym rynku. → Osobiście najpierw wysprzątałabym rynek, a potem go przystroiła.

Proponuję: …na wysprzątanym i cu­dow­nie na tę oko­licz­ność przy­stro­jo­nym rynku.

 

za­si­lić wy­pa­lo­ną przez Słoń­ce, suchą zie­mię. → …za­si­lić wy­pa­lo­ną przez słoń­ce, suchą zie­mię.

Sprawdź, kiedy piszemy słońce a kiedy Słońce.

 

za dłu­gim sto­łem na­kry­tym ob­ru­sem i przy­stro­jo­nym w ko­ron­ki ko­nia­kow­skie. → …za dłu­gim sto­łem na­kry­tym ob­ru­sem i przy­stro­jo­nym ko­ron­kami ko­nia­kow­skimi.

 

mi­ni­strant o ka­mien­nej i nic nie mó­wią­cej twa­rzy… → …mi­ni­strant o ka­mien­nej i nic niemó­wią­cej twa­rzy

https://www.ortograf.pl/watpliwosci-jezykowe/jak-piszemy-niemowiacy-czy-nie-mowiacy-razem-czy-osobno

 

Wszy­scy przy­cho­dzi­li do za­kła­du, w któ­rym pra­co­wał. I dys­ku­to­wa­li… → Wszy­scy przy­cho­dzi­li do za­kła­du, w któ­rym pra­co­wał i dys­ku­to­wa­li

 

na cu­dow­nie na­sło­necz­nio­nej po­lan­ce oddać uro­czy­ście i przy dźwię­kach or­kie­stry dętej mocz. → A może: …na cu­dow­nie na­sło­necz­nio­nej po­lan­ce, uro­czy­ście i przy dźwię­kach or­kie­stry dętej, oddać mocz.

 

sucha, wy­pra­żo­na Słoń­cem zie­mia… → …sucha, wy­pra­żo­na słoń­cem zie­mia

 

Na gwiz­dek, który wrę­czył star­szej, siwej pani Ani z Koła Go­spo­dyń Wiej­skich pre­zy­dent… → A może: Na gwiz­dek, który star­szej siwej pani Ani z Koła Go­spo­dyń Wiej­skich wręczył pre­zy­dent

 

za­czął for­mu­ło­wać się po­chód… → …za­czął for­mo­wać się po­chód

Sprawdź znaczenie słów formułowaćformować.

 

wyjął za prze­pro­sze­niem siu­sia­ka i do­słow­nie wy­try­sną… → …wyjął, za prze­pro­sze­niem, siu­sia­ka i do­słow­nie wy­try­snął

 

Na­le­ża­ło jesz­cze ode­brać pu­cha­ry i dy­plo­my uczest­nic­twa od pre­zy­den­ta… → A może: Na­le­ża­ło jesz­cze ode­brać od prezydenta pu­cha­ry i dy­plo­my uczest­nic­twa

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, chyba że skusiłaby mnie możliwość patrzenia na pasące się pterosomaki.

Ach, te nasze kochane zwierzęta! 

 

Dzięki za łapankę. Wszystkie babole poprawiłem. Nie sądziłem, że jest ich tak wiele. Pojawiły się w moim tekście jak grzyby po, za przeproszeniem, deszczu. ;-) 

Bardzo proszę, Maćku.

No, lało się w tekście obficie. I nie mam na myśli lania wody… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne opowiadanie, aż mnie naszła ochota na zimne piwko… Tylko raczej w domu, z bliskim dostępem do toalety. Tak w razie W.  

 

Z drobnego narzekania to muszę zauważyć,że fantastyki tekście jak na lekarstwo :)

No i kwestia kluczowa, wręcz fundamentalna:

Wojsławice

Gdzie się zatem podział bimber?!:)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Gdzie się zatem podział bimber?!

Dobre pytanie, no właśnie: gdzie? Dzięki za wizytę i przeczytanie. :-)

A oto, jak było naprawdę i co mnie zainspirowało do napisania opowiadania:

 

Niemcza, 11-12.09.2023

 

Dzień I

Lecę żółtym, zalanym przez słońce, wyjątkowo od rana nasłonecznionym szlakiem w stronę Kazanowa i Nieszkowic. Pani na rozwidleniu, jeszcze przy stacji, mówi coś o szlaku biegnącym przez Biały Kościół ku cystersom. Rozchodzimy się. Pani zmierza ku cystersom właśnie, ja brnę, płynę niemalże przez krainę rosy, przez co buty mam całe mokre.

W Nieszkowicach pytam o drogę, a chłop mi odpowiada, że mogę iść tak czy siak, że to wszystko jedno, bo droga biegnie i tak naokoło. Robię małe zakupy w sklepie i lecę dalej. Ciekawski sprzedawca pyta mnie, skąd, dokąd idę i czy to wycieczka. Tak – odpowiadam mu – to oficjalnie wycieczka niedocenianymi podgórskimi szlakami, które wcale to a wcale do łatwych nie należą i są traktowane po macoszemu, a jak się zgubisz, to nawet nie ma kogo o drogę spytać, a jak wejdziesz w pole kukurydzy dajmy na to, to na pociąg nie zdążysz… to na pewno.

Za Niszkowicami – Wzgórza Lipowe. Wejście do lasu i tamże błądzenie. Dzięki temu błądzeniu odkrywam śliczny efektowny wąwóz potoczny. Drwale mnie potem naprowadzają z powrotem na żółty. Nawracam się, w imię Ojca…

Tam, gdzie łączy się żółty z niebieskim… Ciekawe, dokąd prowadzi ten niebieski? Tam, gdzie łączy się żółty z niebieskim grzybki rosną. I zaczynają się zbiory. Małe co prawda, ale jednak…

Potem ciąg miejscowości, teren otwarty, zalany światłem słonecznym. Czerwieniec, Kowalskie i inne.

Kowalskie. Rozwidlenie żółtego i zielonego. Tym zielonym będę wkrótce wracał, nim i niebieskim.

Żelowice. Ruiny pałacu. Mówi mi o nich jeden facet, który sprząta teren przed kościołem. Dzięki niemu dowiaduję się o pałacu.

Za Błotnicą – las. I znowu intryguje niebieski, który odbija w lewo. W lesie – potoczek. Dalej, już w miejscowości, dworek w Piotrkówku. Ładnie tu. Klepię nocleg w pałacu i idę ku nieczynnej wieży oraz Kawiej Górze. Na Kawią nie docieram, wracam się, a wracając, skręcam do Niemczy. W sklepie jeden facet mi mówi, że jego kumpel wzmacnia i tak już mocnego portera wódką. Wierzyć się nie chce, co te ludzie teraz wyprawiają.

I wreszcie okrężną drogą przez Skrzyżowanie nad Niemczą, a potem czerwonym w stronę Starogórza na noc do pałacyku, w którym, z uwagi na koncert Wiśniewskiego, przez parę godzin jestem zupełnie, zupełnie sam, co mi bardzo to a bardzo odpowiada. Białej damy nigdzie nie widzę, a to szkoda!

 

Dzień II

Żółty, a od Maleszowa niebieski (szlak oczywiście). A za Janowiczkami pole kukurydzy. Nie lubię tych tak zwanych numerów z polem kukurydzy. Nie ma to jak wejść w takie pole i się zgubić, zgubić szlak, który na dodatek tonie w pokrzywach i cały jest zachwaszczony. Trzeba mieć intuicję; intuicję, odwagę i samozaparcie, bo nie ma kogo spytać o drogę w razie „wu”, nie ma, a wtedy jest klops. Człowiek brnie w miękisz zielony i cały czas się zastanawia: jestem czy może nie jestem na szlaku? Cały czas desperacko wypatruje znaków. Może tak iść i z pół kilometra i nic. Nie wiadomo, czy się wracać? Czy brnąć w to całe chaszczowisko. Dramat! Dobrze, że lubię dramaty, a jeszcze bardziej wspominać o nich lubię.

W las wchodzę, ale na krótko, bo zaraz – niekończące się pole widokowe kukurydziane między Górą Bednarz a Stachowem. A za Stachowem alejka topolowa… ładna, efektowna… taka jak na starych gobelinach.

Do żółtego dojście i dalej, jak wczoraj.

A w Białym Kościele – dożynki. Zwracają uwagę takty wygrywane przez akordeonistę, mdlejące w słońcu, w żarze popołudnia mdlejące, ciągle w kółko z uporem na nowo wymęczane, męczone.

A na stacji rowerzyści. Rozmawiają o odbytej wycieczce. Teraz mają się czym pochwalić. Pierwsze koty za płoty za nimi. Będzie tylko lepiej.

W pociągu rozmowa jego i jej, oboje – czynni himalaiści. A co ja, człek podgórski, mam na to powiedzieć? Czym ja, ze swoimi trasami niskopiennymi, mam się pochwalić? Mimo wszystko, po tym wszystkim, jestem dziwnie szczęśliwy i już teraz nie mogę się doczekać powrotu do Niemczy. To tak, jak w naszym hymnie narodowym prawie: „z ziemi obcej do Niemczy, za twoim przewodem złączym się z narodem niemczańskim”.

Vivat Niemcza! Vivat wszystkie stany! I to tyle drogie motyle!

Jakoś nie przeszkadzał mi brak fantastyki w tekście, ani bizarro, którego nie lubię na co dzień. Również z przyjemnością przeczytałem Twój komentarz bezpośrednio przed moim. W dobrym nastroju wezmę się do pracy. :)

Dzięki, Koalo Drogi. Nawet nie wiesz, jak bardzo humor mi poprawiłeś swoim wpisem i oceną. Jestem dzisiaj trochę zdołowany. Czytam i słucham audiobooków B. Siaka i już teraz wiem, że nigdy mu nie dorównam. To nieoszlifowany diament, niezwykle płodny młody pisarz, który pisze jak szalony. Skąd czerpie pomysły? Kiedy znajduje czas na tworzenie? Nie wiem. Jeśli jeszcze go nie znasz, to szczerze polecam! To nasz kolega z forum. Pozdrawiam serdecznie, MZ.:)

Nowa Fantastyka – Opowiadanie: BrunoSiak – Olbrzym powieść (Rozdział 1/37)

Opowieści Siaka – YouTube 

Dzień dobry, tutaj – gul, gul – dyżurny.

W ostatnich dniach lata polana rozciągająca się między Arboretum Wojsławice a Skrzyżowaniem nad Niemczą stała się świadkiem niecodziennego wydarzenia.

Zastanawiam się, czy to celowa stylizacja na poetykę prasy lokalnej, bo jednak polana stałaby się sceną, miejscem, ale raczej nie świadkiem.

Krzaki borówki niemczańskiej rosnące na jej stoku musiały zostać rytualnie podlane, co zbiec się miało w czasie z dorocznym dokarmianiem miejscowej fauny liśćmi tejże borówki oraz Wielkim Rodzinnym Festynem, którego inaugurację planowano zrobić jak co roku na wysprzątanym i cudownie na tę okoliczność przystrojonym rynku.

Sążniste zdanie :)

Kiedy kolejny uczestnik wchodził na podwyższenie, prezydent miasta, mężczyzna o urodzie Macieja Boryny z „Chłopów”, krótko go przedstawiał,

Niby wiadomo, że nie przedstawił Macieja Boryny, ale jest lekkie zamieszanie.

 

Bardzo podoba mi się zestawienie dynamicznej, prawie bez wytchnienia prowadzonej narracji, trochę reporterskiej, trochę gawędziarskiej, z nieco absurdalną historią, która jest opisywana.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Bardzo cenne uwagi, GreasySmooth. Cieszę się, że doceniłeś absurdalność historyjki i że nie zniesmaczyła cię ona. :)

Bizzaro to nie moje klimaty, ale znam Twój styl na tyle, by docenić inne walory tekstu ;) Malownicze opisy na plus, podobnie jak stonowane gawędziarstwo, a i opis sytuacji potrafił wywołać uśmiech politowania nad losami bohaterów.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Malownicze opisy na plus…

Wielkie dzięki, byłem tam nie tak dawno jako turysta i mogłem poczuć to wyjątkowe oraz przepiękne miejsce. 

O, teraz dopiero zauważyłem, dzięki, Koalo, za tak wysoką notę. :))

Nowa Fantastyka