Przytłumione światło kryształowych lamp oświetlało barek i biurko z ciemnego drewna. Inżynier Paweł Gołaszewski usłyszawszy pukanie do drzwi niechętnie zwlókł się z dużego, wygodnego hotelowego łóżka.
– Kto tam? – rzucił, nie otwierając.
– Służba hotelowa – odpowiedział mu miły, głęboki alt o ciemnej barwie, w którym raczej wyczuwał niż słyszał niemiecki akcent. Z trudem przemógł pragnienie by poznać tę – jak już sobie zdążył wyobrazić – uroczą, młodziutką Niemkę.
– Nie zamawiałem.
– Polecono mi przekazać bardzo specjalny prezent dla pana – głos przybrał błagalną barwę. – Proszę mnie wpuścić.
Gołaszewski poczuwszy, że nie ma sensu walczyć z instynktami, przejrzał się w lustrze, przeczesał wciąż gęste, pofarbowane na czarno włosy, wtarł wodę kolońską w pokrytą trzydniowym zarostem kwadratową szczękę, poprawił szlafrok i otworzywszy drzwi, uczynił zapraszający gest.
Dziewczyna była młoda, nawet bardzo młoda. Jak wszystkie tutejsze pokojówki, ubrana w skromną, wełnianą, ciemno-granatową, prawie czarną sukieneczkę z długimi rękawkami, na którą narzucony miała malutki, bielutki fartuszek, z falbaneczkami na piersi i koronkowym kołnierzykiem. Skromności stroju dopełniał ledwo dostrzegalny makijaż i regulaminowa fryzurka z jasnym warkoczykiem ułożonym w obwarzanek, ozdobiona białą kokardką. Właściwie to był raczej fartuch, z dużymi falbanami i rozłożystym kołnierzem, a kokarda była ciężka i gruba, ale Paweł patrząc na tę filigranową blondyneczkę mimo woli zdrabniał w myśli.
– Co to za bardzo specjalniutki prezencik? – spytał po chwili milczenia, klnąc w duszy na te zdrobnienia.
Pokojówka uśmiechnęła się nieśmiało. Cholera. Wcielona niewinność. Takie kwiaty zrywać lubił najbardziej. Falbany fartucha utrudniały ocenę, ale Gołaszewski był przekonany, że pod warstwami stroju muszą skrywać się nieduże, ale jędrne, zwieńczone malutkimi, różowymi brodawkami piersiątka (znów zdrabniał!). Odegnał od siebie te myśli, zmarszczył brwi i ponaglił:
– Więc?
Dziewczyna (a raczej dziewczynka, ile ona mogła mieć latek?) zrobiła kilka nieśmiałych kroków i zatrzymała się niepewnie obok łóżka.
„Więc to taki prezent” przemknęło mu przez myśl. W głowie miał tylko te jabłuszka ukryte pod falbanami. Zamknął drzwi, przekręcił zamek i z drapieżnym uśmiechem obrócił się ku dziewczątku.
Mierzyła do niego z P08 Parabellum. Luger wydawał się za duży dla jej drobniutkiej dłoni, ale trzymała go pewnie i z wprawą.
– W imieniu Niemieckiego Państwa Podziemnego…
– Zanim mnie panienka zastrzeli, mogę sobie nalać koniaku? – nie przestając się uśmiechać zrobił krok w kierunku barku. – Bo to już postanowione, że mnie panienka zabije, prawda?
– Bez żadnych sztuczek!
– Nalać? – na stoliku obok łóżka postawił dwie szklanki i rozlał do nich alkohol. – Po zabiciu człowieka potrafi zaschnąć w ustach.
– Nie ruszaj się!
– Może zanim panienka mnie zabije, wysłuchałaby co mam do powiedzenia? To może się przydać panienki mocodawcom.
– Przestań nazywać mnie panienką!
– Nie chcę być niegrzeczny, a nie wiem jak mam nazywać moją zabójczynię.
– Jestem bojowniczką.
– A imię?
Przez chwilę usteczka jej drżały. Zrobiła głęboki wdech, poprawiła lewą ręką włosy po czym uchwyciła pistolet obiema dłońmi.
– Irene. Usłyszysz teraz wyrok. Nie przerywaj mi. Jeszcze będziesz miał prawo do ostatniego słowa. A potem cię zabiję. Zrozumiałeś?
Gołaszewski zwilżył usta koniakiem. Mimowolnie jego wzrok uciekł ku stojącej obok czarnej torbie z mosiężnymi okuciami, gdzie miał swoje oprzyrządowanie do zabaw z kobietami. Kajdanki, klamerki, kneble, rozwieracze, igły. Obcęgi, pogrzebacz, palnik. Nic wymyślnego. Takie tam – najpotrzebniejsze akcesoria.
– Zrozumiałem, Irene. Piękna polszczyzna, choć nad akcentem trzeba by popracować.
– Patrz na mnie, polnisches Schwein!
– Czemu tak wulgarnie? – Zrobił ku niej krok wpatrując się w dziewczynę gorącym wzrokiem. – To psuje majestat chwili.
Irene odsunęła się o dwa kroki.
– Nie zbliżaj się. Nie próbuj żadnych sztuczek. Bo zastrzelę jak psa.
– Pies, świnia, cały zwierzyniec. Wychowałaś się na wsi, prawda, mein gutes Mädchen? Myślałaś, co zrobisz, jak już mnie zabijesz? – Pociągnął łyk koniaku. – Na pewno usłyszą strzały, wezwą policję. Pomyślałaś o rodzicach? Jak przeżyją stratę córki? Swojej malutkiej Irene?
– Milcz. W imieniu Niemieckiego Państwa Podziemnego, inżynier Paweł Gołaszewski, wyrokiem Femgeheimesgerichte zostaje skazany na śmierć za zbrodnie przeciwko narodowi niemieckiemu i całej ludzkości. Proces odbył się zaocznie, wyrok jest prawomocny, nieodwołalny i do natychmiastowego wykonania. Czy skazany chce powiedzieć jakieś ostatnie słowo?
– Nie przedłużajmy. Strzelaj.
Irene nacisnęła spust.
* * *
Proces w sprawie inżyniera Pawła Gołaszewskiego odbył się, w trybie przyspieszonym, zaledwie trzy dni wcześniej. Femgeheimesgerichte – sąd czerpiący zarówno z litery prawa przedwojennego sądownictwa Rzeszy, jak i z tradycji westwalskiego Vehmgerichte – zebrał się w prywatnym mieszkaniu w kamienicy położonej w dzielnicy Berlin-Kreuzberg, prawie nad samym Landwehrkanal, nieopodal miejsca, gdzie wiele lat wcześniej do kanału wrzucono ciało zastrzelonej przez żołnierzy Freikorpsu Róży Luksemburg. Wybór miejsca nie był przypadkowy, miał pokazywać, że wszyscy wrogowie Rzeszy – czy to socjaliści, czy Polacy – zostaną z całą surowością osądzeni i zniszczeni.
Nastrój nie był tak podniosły, jakby chciał przewodniczący Femgeheimesgerichte – sędzia Karl Ludwig Freudenthal. Dało się wyczuć atmosferę pośpiechu i niepokoju spowodowanego zbliżającą się godziną policyjną (którą Polacy obiecywali znieść po zakończeniu wojny, ale nie dotrzymali tej obietnicy jak wielu innych), mimo że już wcześniej ustalono, że nikt z uczestników procesu dziś nie wróci do siebie.
Freudenthal zwrócił się szeptem do sekretarza:
– Proszę zaprotokółować, że dnia siedemnastego listopada, skład sędziowski Femgeheimesgerichte w składzie, tu proszę wpisać mnie i kolegów sędziów, oskarżyciela, obrońcę z urzędu i tak dalej, w sprawie i tak dalej. – A na głos zakomenderował:
– Proszę powstać. W imieniu Niemieckiego Państwa Podziemnego otwieram posiedzenie Femgeheimesgerichte w sprawie przeciwko Pawłowi Gołaszewskiemu.
Freudenthal z zadowoleniem odnotował, że wszyscy przybrali postawy na baczność, sztywno i elegancko jak na przedwojennych świętach państwowych. Zabrakło wzniesionych w rzymskim salucie rąk i okrzyków Heil Hitler, by Freudenthal mógł uwierzyć, że cofnął się w czasie do przedwojnia. Denerwujące napięcie, pośpiech i niepokój gdzieś się ulotniły, a na ich miejsce pojawił się staroniemiecki duch porządku i skupienia.
– Panie prokuratorze, proszę o odczytanie aktu oskarżenia.
Prokurator mówił szybko, ale starannie, po wojskowemu, mocno oddzielając zdania:
– Na podstawie art. 66 Femgeheimesgerichte, oskarżam pułkownika rezerwy Wojska Polskiego, inżyniera Pawła Gołaszewskiego, zamieszkałego na stałe w Krakowie, a rezydującego teraz w Berlinie, w hotelu Adlon, przy alei Unter den Linden 77, o zbrodnie przeciw ludzkości, czyli czyny określone w art. 169 § 1 i 2 Strafgesetzbuch, o zbrodnie przeciw narodowi niemieckiemu, czyli czyny określone w art. 88 § 1, 2 i 3 StGB, o gwałty ze szczególnym okrucieństwem czyli czyny określone w art. 212 StGB, oraz stosowanie nieludzkich tortur, szczególnie względem kobiet, co wyczerpuje znamiona czynów opisanych w art. 213 i 214 StGB.
Freudenthal skinął głową i ogłosił:
– Ze względu na ryzyko zdekonspirowania, sąd postanowił, że rozprawa odbędzie się zaocznie, bez obecności oskarżonego. Reprezentować go będzie obrońca z urzędu. Panie adwokacie, jest pan gotów?
– Tak. Jestem.
Freudenthal zwrócił się znów szeptem do sekretarza:
– Proszę zaprotokółować, że pod nieobecność oskarżonego, reprezentować go będzie obrońca z urzędu – a pełnym głosem powiedział – Panie prokuratorze, proszę o przedstawienie dowodów w sprawie.
Prokurator mówił dość długo, ale rzeczowo. Najpierw zarysował sylwetkę oskarżonego, jako podżegacza wojennego, mąciciela spokoju (tu dał przykład, że nawet Polacy go swego czasu internowali) i groźnego, bezlitosnego zbrodniarza. Obrońca przy paru śmiałych sformułowaniach zgłaszał sprzeciwy, ale Freudenthal oddalał je jeden za drugim. Prokurator był w swoim żywiole, po spokojnym i rzeczowym przedstawieniu dowodów i poszlak, porzucił dotychczasowy ton i spoglądając gorącym wzrokiem w twarze sędziów drżącym od tłumionego oburzenia głosem powiedział:
– Zakończę cytatem „Kto dopuszcza się zbrodni nieludzkiego prześladowania i krzywdzenia ludności niemieckiej – podlega karze śmierci”. Czyż jest ktoś bardziej winien prześladowania i krzywd ludności niemieckiej, niż oskarżony?
Prokurator rzucił na stół zdjęcie nagich zwłok dziewczyny z wyraźnymi śladami tortur na całym ciele. Obrońca odwrócił wzrok, pozostali nie byli w stanie ukryć emocji, twarze poczerwieniały, brwi ściągały się coraz bardziej w miarę jak prokurator dokładał kolejne coraz bardziej makabryczne zdjęcia.
– Dlatego domagam się kary śmierci. Przypomnę, że karę tę stosujemy zarówno za przestępstwa i zbrodnie osobiście popełnione przez oskarżonych, jak i za decyzje, które się do zbrodni tych przyczyniły. W przypadku Pawła Gołaszewskiego, mamy dość materiału wskazującego na jego nieludzko okrutne czyny popełnione osobiście, ale jakby tego było mało, jego decyzje umożliwiły popełnienie wielu innych zbrodni, a przypomnę, że mamy powody sądzić, że podszepty oskarżonego, gdy był zaufanym doradcą Piłsudskiego, skłoniły tego ostatniego do wysłania na Westerplatte okrętu „Wilia”, a może nawet to oskarżony podsunął plan całej prowokacji gdańskiej…
– Sprzeciw! To spekulacje! – zaprotestował obrońca.
– Tak, nie mamy na to twardych dowodów, jednak zważywszy jak Piłsudski łatwo ulegał wtedy sugestiom Gołaszewskiego…
– Podtrzymuję sprzeciw – Freudenthal z opóźnieniem i wyraźną niechęcią przyznał rację adwokatowi. – Proszę wykreślić z protokołu słowa o wpływie Gołaszewskiego na Piłsudskiego, gdyż nie ma na to niezbitych dowodów. Prokuratorze, proszę kontynuować i trzymać się faktów!
– Wszystkie fakty, które były do przedstawienia, już przedstawiłem. Dodam tylko, że jeśli by to było możliwe, należałoby Pawła Gołaszewskiego zabić po trzykroć, taki jest ogrom popełnionych przez niego zbrodni!
– Dziękuję. Proszę o zabranie głosu obrońcę z urzędu.
Adwokat nie negował żadnej z popełnionych przez Gołaszewskiego zbrodni, wręcz przeciwnie nawet przybliżył jedną z nich, z czasów jeszcze wojny polsko-bolszewickiej. Linię obrony oparł na twierdzeniu, że Gołaszewski jest niepoczytalny i jako człowiek chory psychicznie nie może odpowiadać za własne czyny. Na poparcie tej tezy przedstawił dowody na wiele bardzo dziwnych, wręcz groteskowych zachowań oskarżonego, a także ukazywał, że choroba rozwijała się w czasie.
– Z początku, w czasie wojny polsko-bolszewickiej, były to tylko pojedyncze epizody. Potem, po wojnie, Gołaszewski przeszedł do rezerwy w stopniu kapitana i dzięki swoim kontaktom, zajął się usprawnianiem, a właściwie tworzeniem, polskiego przemysłu cywilnego i miał na tym polu wielkie osiągnięcia. Został nawet doradcą ministra przemysłu i handlu Stanisława Osieckiego, jego porad słuchał też chętnie Wincenty Witos. Po przewrocie majowym, Gołaszewski trafił do więzienia…
– Sprzeciw, to nie ma związku ze sprawą!
– Podtrzymuję. Panie adwokacie, do meritum.
– Wszystko wskazuje na to, że choroba Gołaszewskiego pogłębiła się nagle po pobycie w więzieniu, odsłaniając jeszcze bardziej krwiożerczą stronę, szczególnie po rehabilitacji i powrocie do wojska. Mamy niesprawdzone co prawda, ale jednak informacje o próbach samobójczych…
– Sprzeciw! Brak dowodów na próby samobójcze.
– Podtrzymuję. Proszę kontynuować. I do sedna panie adwokacie.
– Gołaszewski został po raz drugi usunięty z wojska, tym razem na własną prośbę…
– Sprzeciw!
– Oddalam. Pozwólmy panu mecenasowi dokończyć ten wątek. Ale niech to będzie ostatnia wycieczka w tak daleką przeszłość.
– Tak. Zrozumiałem. – Adwokat spojrzał do notatek i odczytał: – „Usunięty po incydencie na dachu koszar, którego przebieg starano się utajnić, ale udało nam się ustalić, że brały w nim udział dwie młode kobiety, które Gołaszewski zmusił do czynności, o których się nie godzi wspominać wysokiemu sądowi”. Proszę o dołączenie do akt egzemplarza „Kuriera Warszawskiego” wraz z tłumaczeniem…
– Sprzeciw! Artykuł w prasie brukowej, tym bardziej w polskiej prasie brukowej, nie może być dowodem!
– Podtrzymuję. Coś jeszcze panie mecenasie?
Adwokat wzruszył ramionami, ciężko westchnął.
– Gołaszewski jeszcze w Polsce dokonał wielu aktów przemocy względem kobiet, które Polacy próbowali za wszelką cenę ukryć. Wygląda na to, że od czasów wojny polsko-bolszewickiej, gdzie pierwszy raz mamy takie doniesienia, jego choroba nasiliła się…
– Sprzeciw! Nie ma dowodów, że to choroba. To może być zwykły wrodzony sadyzm albo zezwierzęcenie!
– Podtrzymuję.
– Rozumiem. Mamy zdjęcia. O proszę. To Gołaszewski przechadzający się nago po dachu hotelu. Mam tu też opinię eksperta, że te zachowania zbiorczo wskazują na chorobę psychiczną oskarżonego.
– Doktor Rosenbaum? – skrzywił się Freudenthal. – Żyd?
Adwokat zmieszał się:
– Niestety, w takim przyspieszonym tempie, nie udało mi się zasięgnąć innej opinii…
Freudenthal pokiwał głową i nakazał wygłoszenie mów końcowych. Prokurator powtórzył swoje tezy, wymienił największe zbrodnie Polaka, a następnie ponownie zasugerował, że wobec ogromu zła, jakie wyrządził oskarżony, powinien zostać trzykrotnie ukarany śmiercią. Obrońca nieco bez przekonania powtórzył swoją linię obrony o niepoczytalności Gołaszewskiego, przytaczając jeszcze kolejny epizod z udziału Gołaszewskiego w wojnie polsko-bolszewickiej i ekscesy jakich się dopuścił podczas wyjazdu do Paryża.
Skład sędziowski Femgeheimesgerichte udał się do innego pokoju, z którego wkrótce sędziowie powrócili i Freudenthal odczytał wyrok:
– Działając w imieniu niemieckiego państwa podziemnego, po zapoznaniu się z dowodami, wziąwszy pod uwagę argumentację oskarżyciela i obrońcy, Femgeheimesgerichte stoi na stanowisku, że wina oskarżonego jest oczywista, a przesłanki za jego niepoczytalnością kruche i niewystarczające. W związku z tym sąd postanawia się przychylić do wniosku prokuratury i wydać wyrok o treści: inżynier Paweł Gołaszewski zostaje skazany na śmierć za zbrodnie przeciwko narodowi niemieckiemu i całej ludzkości. Proces odbył się zaocznie, wyrok jest prawomocny, nieodwołalny. Ze względu na okoliczności (przebywanie oskarżonego w Berlinie), przekazuję do natychmiastowego wykonania.
* * *
Ponoć gdy człowiek umiera, przed jego oczami przemyka całe jego życie. Paweł Gołaszewski nie wiedział czy to była prawda, ale gdy Irene w niego wycelowała, nim jeszcze powiedział „Nie przedłużajmy. Strzelaj”, przypomniał sobie nie całe życie, a tylko jedną, jedną jedyną scenę, z czasów wojny polsko-bolszewickiej.
Żołnierze lubili go, choć marudzili, że jak on się zajmie babą to nie ma potem z niej wielkiego pożytku. Parę razy dostał cichą reprymendę, że to co robi z pojmanymi sowieckimi żołnierkami i ukraińskimi wieśniaczkami nie licuje z honorem polskiego oficera, ale nikt niczego na głos mu nie zarzucił, ba, jego powodzenie wojenne i swoisty szósty zmysł, sprawiły, że szybko awansował.
Tego dnia, związał krasnoarmijną babę, sanitariuszkę bodajże, w sposób jaki lubił najbardziej. Miał ją świetnie wyeksponowaną, zakneblowaną, nagą, nic, tylko zacząć zabawę.
– Panie kapitanie, panie kapitanie!
– Czego? – zasapał gniewnie do sierżanta. – Nie widzisz – wskazał rózgą na tłuste, wypięte dupsko baby – że jestem zajęty?
Zdyszany sierżant ledwo tylko zerknął na niewieście wdzięki, przełknął ślinę i powiedział:
– Musi pan kapitan to sam zobaczyć!
– Ale co?
– No właśnie… Tego się nie da opisać! Musi kapitan zobaczyć! – i zupełnie nieregulaminowo sierżant pociągnął przełożonego za rękaw munduru.
– Co ty wyprawiasz? – oburzył się Gołaszewski, ale dał się wyprowadzić z izby na podwórze.
– Tam!
– No dym. No i?
– Podjedziemy. Zobaczy pan kapitan. To niedaleko.
* * *
– Nie przedłużajmy. Strzelaj.
Irene nacisnęła spust.
– Bam! – wykrzyknął Gołaszewski, błyskawicznie zrobił dwa kroki dzielące go od zaskoczonej dziewczyny i wykręcił jej ręce do tyłu. Rzucił ją twarzą na łóżko i nim cokolwiek zdążyła zrobić, otwarł swą torbę i wyjął z niej kajdanki. Irene przekręciła się na plecy i nie wiedzieć skąd wyjęła nóż, którym rzuciła w Polaka.
Gołaszewski z małpią zręcznością złapał nóż i się zaśmiał:
– Naprawdę myślałaś, że można mnie tak po prostu zabić?
Przykuł ją do ramy łóżka, mimo szamotań związał, zmuszając linami do szpagatu. Przycisnął całym ciałem, pozbawiając tchu. Oplątał nadgarstki dziewczyny, bo wydawało mu się, że kajdanki nie są dostatecznie ciasne na tak drobne rączki. Usiadł między szeroko rozrzuconymi nogami. Pogwizdując odrzucił do góry spódniczkę i zaczął powoli jeździć zdobycznym nożem w okolicach naprężonych majtek dziewczyny.
– A teraz, moja panno, grzecznie mi opowiesz wszystko. Kto cię nasłał, z kim współpracujesz.
– Nic nie powiem.
– To się okaże.
Gołaszewski wstał i bawiąc się nożem podszedł do aparatu telefonicznego.
– Recepcja? Proszę z sekcją drugą drugiego oddziału. Tak, tak, sztabu oczywiście – Gołaszewski uśmiechnął się do Irene. – Ładna nawet jesteś. Oczywiście, jak na Niemkę – a do słuchawki rzucił: – Mirek? Był zamach. Znaczy tak, zamach na mnie. Nie, nic mi nie jest, znasz mnie. Ale mam tu zamachowczynię. Przyślijcie kogoś by ją zabrał. Nie, nie musicie się aż tak spieszyć, trochę się z nią pobawię, może wam zaoszczędzę roboty.
Paweł odłożył słuchawkę i wyszczerzył zęby do Irene:
– Taksówka zamówiona, moja panienko.
Irene szarpnęła się w więzach. Trzymały mocno. Gołaszewski dorzucił jeszcze jedną linę, która oplotła gardło Niemki.
– To tak, byś się za bardzo nie szarpała. Nie bój się, nie udusisz się. – Pogładził ją po włosach. – To jak? Pogadamy teraz sobie?
Irene próbowała zaprzeczyć ruchem głowy, ale liny nawet to uniemożliwiały.
– Mówią, że ze mnie okrutnik, sadysta, że gwałciciel – wyszeptał Gołaszewski tuż przy uchu dziewczyny jeżdżąc nożem pomiędzy falbanami fartucha a koronkowym kołnierzem – A ci co tu przyjadą, będą z ciebie wyciągać prawdę dużo gorzej niż ja. Wiesz dobrze w jaki sposób. Nie zniesiesz dużo. Powiesz. Wyśpiewasz wszystko. Dwójka ma takie metody, że wszyscy się łamią, a już na pewno takie delikatne dziewczątka jak ty.
Irene zacisnęła wargi.
– Mogę sobie jeszcze nalać? Zaschło mi w gardle. Ty też chcesz? Nie? Wiesz, jak byłem młody, czytałem takie niewielkie książeczki. Sensacyjna literatura. Czysta fantastyka. Kupowałem za 95 groszy książki grozy Stefana Grabińskiego czy Edgara Allana Poego. I różne, najróżniejsze jeszcze inne – nie przestając kręcić nożem w okolicach falban unoszonych teraz w bardzo ciężkim, gwałtownym oddechu, drugą ręką pogładził dziewczynę po twarzy. – A ty lubisz czytać? Nie? Nie chcesz mówić? Może jednak się napijesz? Też nie? No trudno.
Nóż bez problemu przeciął naprężony batyst na lewym biodrze. Cięcie po prawej już nie poszło tak gładko, materiał nie był już tak napięty. Gołaszewski jednym ruchem zagarnął strzępki majtek i zdarł je z dziewczyny.
– I wiesz… – Przeczesywał nożem jasne włosy łonowe, od czasu do czasu muskając stalą o wyeksponowaną wilgotną różowość. Dziewczyna, dotąd naprężona jak struna, naprężyła się jeszcze bardziej. – W tych książeczkach często powtarzały się motywy, że jakiś szalony naukowiec, uwięził bohatera i zamiast go od razu zabić, to wyjawia mu swój niecny plan, a potem, jakimś cudownym zrządzeniem losu czy niezwykłą umiejętnością, ten bohater uwalnia się i pokonuje złego naukowca.
Paweł zarechotał:
– I co myślisz, Irene? Że ja jestem takim złym, szalonym naukowcem, a ty szlachetną bohaterką, bojowniczką o lepszą sprawę? I że teraz ci wszystko opowiem, a potem jakiś cud sprawi, że się uwolnisz i mnie zabijesz?
Paweł porzucił zabawę łonem dziewczyny. Nóż rozciął falbany fartucha. Odsłoniła się spod nich bielizna.
– Tak jak myślałem, piersi masz małe. Ale to nie szkodzi. Nie przeszkadza mi. Naprawdę.
Gołaszewski rozciął biustonosz i odłożywszy nóż rozszarpał górę stroju, łapczywie wpatrując się w niewielkie aureole sutków.
– Małe, ale ładne. Ale nie licz na cud, moja bohaterko, wszystkie cuda grają po mojej stronie. Niestety, mein gutes Mädchen, świat nie jest sprawiedliwy. Powiesz mi więc teraz wszystkie nazwiska, adresy, kontakty.
– Nic nie powiem.
– Powiesz – pogładził ją po twarzy – Jak nie mi, to im. Tylko ja, mogę ci sprawić nawet odrobinę przyjemności. Potrafię tak dobrać ból, by był przyjemny, wiesz? – przejechał dłonią po wargach sromowych a potem zbliżył ją do nosa dziewczyny – Zmoczyłaś się. Ze strachu? A może ci się to podoba? Ale z nimi tak nie będzie. Oni… cóż, oni nie mają finezji. Chcesz opowiedzieć grzecznie i kulturalnie mi, czy wolisz zdychając we własnych fekaliach i krwi wyjąkać to samo z bezzębnych, rozwalonych ust?
– Cooo to jest? – spytała przerażona, widząc urządzenie, które wyjmował z torby.
– To? – Paweł uśmiechnął się – To sprzęt do rażenia prądem. Teraz jest wyłączony. Widzisz? Ta wskazówka jest na zerze. Gdyby była w połowie skali, ból byłby nie do zniesienia. Przy krańcu skali, może zabić. No ale najpierw zobaczymy jak zareagujesz na same klamry…
– Auuuu!
– Prawidłowo. Tak jak lubię. A jeszcze nie ma prądu. To co, opowiesz mi o swoich przyjaciołach?
Irene zacisnęła zęby.
“Uparta, to lepiej” – pomyślał z uśmiechem. Ustawił pokrętło na mały prąd. Niemka zaczęła drżeć jak w febrze, z oczu spłynęły łzy. Rzucała się mocno, ale liny krępowały a klamry ściskały mocno. Powoli zwiększał napięcie, z przyjemnością obserwując zmiany na twarzy i przyspieszający oddech. W jednej czwartej skali dziewczyna wyprężyła się w pałąk i zaczęła wyć. Podkręcił do połowy i zaraz obniżył do zera.
–Chyba starczy tego odpoczynku – powiedział głaszcząc ją po włosach. – To był miły wstęp, pora na prawdziwą zabawę.
– Niech pan to zdejmie! Proszę…
* * *
Paweł niby zapisywał zeznania Niemki, ale myślą był zupełnie gdzie indziej. Tym bardziej, że głos z wewnątrz – TEN głos – ciągle poganiał. Ponaglał. Pospieszał. Nie ma czasu. Nie ma czasu. Kończ już. Kończ. Gołaszewski wielokrotnie już próbował skończyć… skończyć ze sobą, ale wiedział, że On na to nie pozwoli. Więc działali tak w przymusowym tandemie. Ludzki i nieludzki potwór zrośnięty w jedno.
Znów był tam, na gnębionej wojną, krwawiącej Ukrainie, gdzie sierżant odciągnął go właśnie od kolejnej zdobyczy.
Jaki instynkt gnał ich ku sobie? Gołaszewski tego nie wiedział, ale pamiętał, że udzieliła mu się atmosfera podniecenia sierżanta i reszty zwiadu. Jechali kłusem w stronę dymu. Wkrótce dostrzegł to, czego jego podkomendni nie umieli nazwać.
Wbite w czarnoziem było coś na kształt olbrzymiego, lśniącego jaja. Skorupka tego jaja była popękana w wielu miejscach i spomiędzy tych pęknięć właśnie sączył się dym.
– Zbliżaliście się do tego?
– Nie, nie wiadomo co to za czort albo jakaś wielka bomba. Trzymali się my z daleka, panie kapitanie.
– Bomba? Może. Zostańcie tu z końmi. Podejdę.
– A nie wybuchnie?
– Jak wybuchnie, to będę miał pogrzeb lepszy niż generał – zaśmiał się Gołaszewski – odsuńcie się jeszcze dalej, z jakieś sto metrów.
– A jak wybuchnie?
– To porucznik Gmiński przejmie dowodzenie.
Paweł zbliżył się do jaja ostrożnie, ale im był bliżej tym był bardziej przekonany, że to nie jest żadna bomba. Kształt też wydał mu się z bliska nieco inny, bardziej niż jajo przypominało mu to teraz globus z niewielką podstawką, tylko bardzo wydłużony na biegunach i nieco spłaszczony na równiku.
Gdy był już zaledwie parę kroków od tego dziwnego obiektu, dostrzegł, że nie jest on tak gładki i błyszczący, jak mu się wcześniej wydawało. Owszem, wiele powierzchni przypominało srebrne lustra albo kałuże rtęci, ale pomiędzy tymi obszarami wszystko pokrywała jakby siateczka drobnych pęknięć. Wtem, na wysokości gruntu powierzchnia dziwnego tworu zaczęła się rozjaśniać. Rozjaśnienie pobiegło wyżej, aż przybrało kształt ludzkiej sylwetki. Gołaszewski pomachał ręką i ludzki kształt pomachał w ten sam sposób. Czyżby to był tylko on sam, dziwacznie zniekształcony w krzywym lustrze?
Paweł wiedziony dziwnym, ale nieodpartym impulsem, nagle wyciągnął rękę i dotknął swego odbicia. Z cichym mlaskiem lśniąca powierzchnia zniknęła i przed kapitanem otworzył się tunel, o delikatnie rozświetlonych ścianach. Nie zastanawiając się wiele Gołaszewski wszedł do środka.
Trochę się przestraszył, gdy za nim tunel się zamknął, odcinając go od świata zewnętrznego. Natomiast wewnątrz, w jaju, tunel wił się i prowadził nie wiedzieć gdzie – miał całkowicie gładkie ściany i nie dało się na nich dostrzec żadnych szczegółów. Gołaszewski wyjął pistolet, odbezpieczył i ruszył przed siebie.
Jedynym odgłosem, który słyszał były jego własne kroki. Po chwili pojawił się nowy dźwięk. Jakby ktoś wybijał rytm, albo cicho mówił:
-Pam, pam, pam, pam…
Kapitan nie mógł zlokalizować źródła tego dźwięku, chyba dobiegał on zewsząd.
– Pa pa pa pa pa… – dźwięk był głośniejszy i bardziej natarczywy.
– Paw paw paw paw paw…
– Jest tu kto? – wykrzyknął Gołaszewski.
– Jest tu kto? Tu kto? Kto? To? Kto tu? – odpowiedziało mu dziwnie zniekształcone echo.
– Paw paw paw le le le. Pawle. Pawle. Pawle.
– Kto mnie woła? – kapitan obrócił się dookoła, ale nikogo nie dostrzegł.
– Pawle. Pawle Gołaszewski.
– Kto mnie woła? Pokaż się!
– Kapitanie! – jakby za plecami. Odwrócił się ale nic – tylko korytarz, i własna twarz jakby w milionie luster powykrzywianych, płynących, spływających z góry na dół albo z dołu do góry.
– Kto mnie woła?! – powtórzył głośniej.
– Ja.
Ściana zaczęła dymić, a dym gęstniał, po chwili zmienił się w obłoczek kurzu, ten przeszedł w obłok pyłu, by wreszcie ukształtować postać. Postać w polskim mundurze kapitańskim, mierzącą w niego z pistoletu.
Gołaszewski odruchowo nacisnął spust, ale nic się nie stało. Pistolet nie wypalił. W tysiącu luster jeszcze stali naprzeciw siebie, ale sobowtór rozwiał się z powrotem w chmurę dymu, która nagle owionęła Pawła, wlała się mu w płuca przez nozdrza i usta, wdarła do uszu i oczu.
Nigdy się nie dowiedział, jak istota z pyłu ma na imię i czy one w ogóle mają imiona. Z początku nazywał go po prostu „X”. Ale ponieważ X nie brzmiało jak imię, to by nieco go uczłowieczyć dodał końcówkę „-an” i odtąd nazywał to coś lub tego kogoś Iksanem.
– Kim jesteś? – spytał, gdy już mógł na nowo oddychać.
– Kim jestem? – odpowiedział głos w jego własnej głowie – Za mało słów w twoim języku.
– A tymi słowami, co są, nie możesz przybliżyć? I jak masz na imię?
– Imię? Imiona. Dziwne. Wojna. Jestem uciekinierem.
– Jesteś dezerterem?
– Nie. Byłem więźniem. Narzędziem. Niewolnikiem. Ale oni mnie tu znajdą. Musisz się spieszyć.
– Ja?
– My. Musimy się spieszyć. Teraz już będziemy razem. Na dobre i na złe.
Nagły blask przeniknął wszystko. Gdy Gołaszewskiemu wrócił wzrok, zorientował się, że stoi w olbrzymim leju, właściwie kraterze, jak po ogromnym wybuchu. Wdrapał się na górę by stwierdzić, że wokół wszystko było spopielone. Szedł dalej wśród popiołu. Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie jak pamiętał zostawił swoich podkomendnych. Znalazł tylko stertę osmolonych ludzkich i końskich kości. Dostrzegł, że dalej – trawy, krzaki, drzewa – zostały siłą podmuchu powyrywane, dociśnięte do ziemi. Upadł na kolana wśród tego popiołu, chwycił się za głowę i zaczął nieludzko wyć.
– Nie ma czasu – ponaglił go głos z wewnątrz – musimy działać. Kończ. Kończ. Nie ma czasu.
* * *
Gołaszewski bawił się nożem przy szyi dziewczyny. Irene, zakneblowana patrzyła pustym wzrokiem. Widział już nieraz to spojrzenie. Jak zwykle wziął od niej wszystko co chciał, o wiele więcej, niż mogła znieść. A teraz nagle się wahał.
– Wiesz, że takie są reguły. Zresztą, ci z dwójki też by ją zabili – głos Iksana w głowie był chłodny, rzeczowy. Tłumaczył spokojnie, jak potwór potworowi.
– Wiem.
– Nie możemy zdradzić nikomu naszej tajemnicy.
– Nie zdradzimy – odparł ludzki potwór temu nieludzkiemu.
Gdy poderżnął gardło pusty wzrok zgasł. Powrócił spokój.
Na krótko.
Gołaszewski znów poczuł obrzydzenie do samego siebie, a potem to, czego najbardziej nie cierpiał. Iksan połączył ich jaźnie i oto człowiek widział oczami potwora, świat, w którym czas i przestrzeń splatały się w jedno, w którym różne ścieżki przyszłości i przeszłości krzyżowały się, pokazując różne wersje teraźniejszości. Dymiące krematoria. Komory gazowe. Straszliwe bronie niszczące całe miasta. To było już? Dzieje się teraz? Czy dopiero będzie? A może mogłoby by być?
Iksan zerwał połączenie, znów byli osobnymi bytami. Za to poganiał: spieszmy się, zostało niewiele czasu.
Niewiele czasu. Jeśli mu wierzyć, około sto dwadzieścia lat. Wtedy po niego przybędą. Do tego czasu Iksan chciał zbudować tu na Ziemi coś co pozwoli mu obronić się lub uciec dalej – nie wtajemniczał swego narzędzia w to, czym właściwie będzie ten ratunek.
Ale dla Pawła nie było ratunku, nie był w stanie uciec przed samym sobą. Popatrzył na zwłoki Irene i przebiegła mu przez głowę myśl – „taka dziewczęca, taka niewinna… czy zabiłbym ją, gdybym był sam?”. I wiedział, że odpowiedź na to mogła być tylko jedna: tak.
Tamten miał przynajmniej usprawiedliwienie – nie był człowiekiem. Mordowanie mogło być dla niego jak rozdeptywanie mrówek. Poza moralnością.
A dla mnie?
Szarpnął się ku oknu, spragniony lotu na łeb na szyję w kierunku bruku, ale Iksan podciął mu nogi, tak, że tylko boleśnie rozbił podbródek o parapet.
– Chyba już sobie to nieraz wyjaśnialiśmy? – odezwał się na głos, ustami Pawła.
Gołaszewski pokiwał głową. Wiedział, że przez te sto dwadzieścia lat nie będzie mu dane umrzeć, Iksan mu na to nie pozwoli.
A potem gdy przybędą po Iksana, Paweł miał nadzieję, że mu się nie uda – czy to obronić, czy uciec.
Ale do tego czasu są związani na dobre i na złe.
A raczej na złe i jeszcze gorsze.