- Opowiadanie: kubutek28 - Pieńko

Pieńko

Taki początek kolejnej części cyklu, w którym występują wcześniej wymyśleni przeze mnie bohaterowie: Ongus i Tymon. Część faktów (zwłaszcza przewijających się na początku tekstu) pochodzi z poprzedniej części, ale myślę że ogólnie rzecz biorąc nie ujmuje to sensowi całemu tekstowi...

Oceny

Pieńko

Prolog: Poprawiny

Tymon przełożył torbę na drugie ramię, pokręcił trochę pierwszym. Bolało już dłuższy czas.

– Żeśmy się obładowali… – stęknął. – Tyle tego naniesiem; dziadzio gotów pomyśleć, że z jakich robót wracamy…

– To było do przewidzenia. – Ongus zachichotał. – Wszak Miron z Jasinką bardziej cenią sobie życie syna nad parę worków z jedzeniem. A że Icek wydobrzał, to i bardziej byli szczodrzy w okazywaniu wdzięczności.

– Dobrze, że zaraz Wolszebniki. Ręce już mi całkiem zdrętwiały.

– Dojdziemy, to odpoczniesz. O ile dziadzio ze szczęśliwości nie zamęczy cię przy powitaniu.

Dobiegał końca kolejny dzień, jak równie, co poznali po okolicy, ich podróż. Właściwie było już parę chwil po zmroku. Mimo że marsz rozpoczęli o świcie, to przecież zbliżała się zima, a z nią coraz wcześniejsze zachody słońca. Odziani byli grubo, co, jak zauważył Tymon, chroniło nie tylko w przypadku mroźnych ukąszeń wiatru – dzięki kożuchom troki nie wżynały się w ramiona tak bardzo.

Pogoda była taka, że tylko czekać na pierwszy śnieg. Cieszyli się więc z końca podróży. A jeszcze bardziej, że nie zasypało ich gdzieś w drodze. Bo o ile na Chełmisku mieliby co robić, to przesiadywanie aż do roztopów w jakiejś karczmie czy domu gościnnego gospodarza mogłoby dać im się mocno we znaki. Choć, jak dumał Tymon, może jemu samemu nie aż tak bardzo, jak jego mistrzowi. Chłop wciąż nie wyzbył się swego starego sposobu bycia i chyba wolałby przebywanie z innymi kmieciami, niż utknąć pośród samych tylko wolszebników.

Mimo wszystko, obaj równo cieszyli się z powrotu. W ich wiosce, Wolszebnikach, domy stały przy dwóch prostopadłych drogach o kształcie litery "T". Szli od strony głównego gościńca, tworzącego daszek tejże. Nad ich głowami wisiał baldachim utworzony przez korony drzew po ich lewej stronie. Pod nim, w oddali, widać już było światła.

– Oho. – Tymon rozradował się, wyciągnął szyję. – Wyszli na spotkanie.

Wolszebnik wstrzymał się z entuzjazmem. Coś zbyt jasnym wydawał mu się ten blask.

Przyspieszyli kroku, choć z innych powodów. Ongusowi twarz okrył całun zatroskania. Zaraz rozpoznali na drodze tłumek postaci. Tymon z początku nie dostrzegał zmiany nastroju nauczyciela. Wkrótce jednak sam zaczął się głowić nad tym, dlaczego ich ziomkowie stoją na drodze. Uśmiech spełzł mu z ust.

– Skąd mieliby wiedzieć o naszym przybyciu? – Ongus wyraził jego myśli. – Akurat dziś i o tej porze? Zebrali się z innego powodu.

Nie mówiąc nic więcej, szli dalej. Tymon zauważył, że zgromadzeni ułożyli się w kręgu wokół czegoś, co z daleka wyglądało jak nierozpalone ognisko. Światło pochodziło z kilkunastu pochodni powtykanych w pobocze i czterech na drodze – dwóch po obu stronach tejże. Podróżni spostrzegli z niepokojem, że tamci nie tyle zamarli w wyczekiwaniu, co raczej ogarnął ich jakiś osobliwy urok, paraliż.

– Co im? – zdusił głos Tymon.

Ongus nie odpowiedział, zamiast tego przyspieszył tylko kroku.

Stali tu, jak się zdawało, wszyscy sielanie: starzy i młodzi, chłopi i gospodynie. Wśród nich również dziadzio i karczmarz. To, co wzięli z daleka za ognisko, było w rzeczywistości słomianym chochołem.

Nie odzywali się jakiś czas. Czarodziej – bo badał, co mogło się tu stać przed ich przybyciem. Jego uczeń z kolei nie bardzo wiedział, jak skomentować to, co widział. Tymon w odległości paru sążni obserwował nauczyciela, jak ten obchodzi osoby w kręgu, szczypie w policzki tego czy tamtego, spogląda na stojącego pośrodku chochoła i pochodnie wokół.

Podchodząc bliżej, Tymon zauważył u zgromadzonych, wystające spod ciepłych kożuchów, odświętne kubraki, a u kobiet suknie. Głowę jednej z dziewczyn zdobił wianek z suchych liści. Podobnie, młodzieniec stojący obok został wyróżniony czapką z długim piórem. Tymon znał oboje; zresztą, jak nie znać ludzi mieszkających w tym samym, niedużym do tego, siole? Chłopakowi było na imię Janek. Nieraz chodzili to na ryby, to do karczmy, kiedy indziej spotkali go z dziadziem w drodze na targ w Rakicicach i szli razem.

Do dziewczyny, Sławinki, zdarzyło się nawet Tymonowi zalecać. Paru innym zresztą też, choć, jak widać, dziewczyna wybrała już swojego.

– Wesele… – domyślił się.

– Hę?

– Gody… – wyjaśnił Tymon. – Widać, pobierali się ci dwoje, gdy im się to… gdy coś im się stało… Temu tak odziani niecodziennie.

Ongus w milczeniu jeszcze raz popatrzył na zauroczonych, powoli skinął głową.

– Może i racja – mruknął – ale nie do końca zwyczajne było to wesele. Jeszczem nigdy nie widział chochoła na oczepinach. Ale – machnął ręką – przecież to oczywiste, że stało się coś niezwyczajnego, inaczej nie byłoby tych tu znieruchomiałych. Powiedz mi jedno, jako że bardziej znasz tu ludzi: zdaje ci się, że są tu wszyscy ze wsi?

– A ja wiem? – bąknął z powątpiewaniem Tymon. – Nie tak o, zobaczyć czy wszyscy, czy brakuje kogo…

Spojrzał jednak. Dziadzio był, karczmarz też, Jeremi, Tadyk… Nie, Tadka nie było. Rozejrzał się jeszcze pilniej, upewnił się, czy się ów gdzieś nie skrył. Nie widział go.

– Tadka, patrzę, nie ma – mruknął. – A poza nim to nie wiem, pomyślę jeszcze.

– Ale co do niego jesteś pewien? – naciskał Ongus. – Nie ma go?

– To sobie sam popatrz… Mówię, że nie…

Wolszebnik klasnął w dłonie.

– Zatem nie ma co dalej szukać – oznajmił. – Przynajmniej na razie. Musimy go odwiedzić, sprawdzić czy jest w domu. Pewnie widział i wie więcej od nas.

– Ale co im może być?

Ongus, który wcześniej ruszył się już z miejsca, przystanął znów.

– Jak nie musisz wydawać przedwczesnych osądów – oznajmił – to nie wydawaj.

 

***

Tadka nie było w domu. Znaleźli go w obejściu, robił obrządki. Ów spostrzegł ich dopiero po paru chwilach, widać mocno zaskoczony, jakby na początku nie dowierzając. Wyglądał zresztą na tak zmęczonego i zmizerniałego, że to niedowierzanie temu, co widzi, pewnie w ostatnim czasie było słusznością.

Tadyk odstawił niesione wiadro z ziarnem, zaczął powoli iść ku przybyszom. Wyciągnął rękę, która zaraz natrafiła na Ongusową brodę.

– To… wy? – wybąkał. Wciąż jeszcze nieufnie.

– Jak widać – odparł wolszebnik.

– E, panie szanowny, ja już wolę nawet i temu, co widać, nie dowierzać. Może i wyście są ułudą, a jakby gdzie kto obok stanął, to obaczyłby, że sam ze sobą gadam. Wszelakoż wolę tak, pogadać z sennymi mamidłami i poudawać, aniżeli samemu…

Nie skończył, bo Ongus trzasnął go wierzchem dłoni w twarz, aż ów się okręcił i padł na czworaka w błoto.

– Senne mamidła też tak robią? – zapytał czarodziej.

– Nie. – Tadyk nie zmartwił się ciosem, przeciwnie. Ulżyło mu, że zjawił się ktoś z kim można było pogadać; do tego mądrzejszy i być może zdatny zażegnać dziwny problem. – Nie robią, nawet nie dadzą się dotknąć.

Podniósł się z klęczek, otrzepał trochę z błota.

– Cóż to się stała za historia? – zapytał czarodziej.

– I czemuś taki jak półżywy? – dodał Tymon.

– Też byłbyś półżywy, gdyby przyszło ci samemu oporządzać wszystkie żywotne wszystkim w siole. Cieszcie się, żeście mnie u siebie natrafili.

– Kazał ci kto?

– Nie, ale nie godzi się inaczej – obruszył się Tadyk. – Czasem i tak nie wszystko zawsze zrobię, choć jak uda się pospać, to samo ociupinę, parę godzin… Staremu Pietrusowi już jedna krowa się pochorowała od niedojenia, nie wiem co z nią będzie…

– A dzisiaj dużo jeszcze ci zostało? – zapytał Ongus.

– Zamiarowałem jeszcze tylko u siebie kurom dać i pójść do Tymona dziadka oporządzić króle. Choć po prawdzie – Tadyk westchnął – to ja już panu głowy nie dam, com dziś i u kogo zrobił, a gdzie jeszcze powinienem…

– Do jutra może nic nie zdechnie – uspokoił go wolszebnik. – Ty teraz idź się prześpij, a ja z Tymonem dokończymy. Za to jutro za wszystko weźmiemy się wszyscy trzej, pójdzie dużo szybciej.

Tadyk rozpromienił się. Nie wiadomo, perspektywą dłuższego snu czy zapowiedzią pomocy następnego dnia; najpewniej z obu tych powodów po równo. Zgarbiony powlókł się do chałupy. Tymon pomyślał, że ów wygląda jakby miał zaraz zasnąć na stojąco.

– Wiem, że my też strudzeni – mruknął Ongus, gdy tamten poszedł – ale on bardziej… Chodź, zrobimy, co trzeba.

 

***

Nazajutrz Tadyk zerwał się z łóżka z silnym poczuciem, że zaspał. Tak zresztą było. Wstał, na stole jadalnym znalazł śniadanie, trochę już nadjedzone. Nie tknął niczego, w pośpiechu wypadł z chałupy, jakby od tego zależało istnienie całego sioła – wszak do niedawna tak było.

– Halo! – huknął, podszedłszy do opłotka.

Nie dostał odpowiedzi. Gdzieś usłyszał tylko przeciągłe muczenie. Zauważył, że słońce stało już wysoko na niebie. Dawno nie zdarzyło się mu spać tak długo.

– Halo! – powtórzył głośniej, choć nie było potrzeby.

– Już, już! – odezwał się Ongus gdzieś niedaleko. – Tu jesteśmy!

Wyszli zza chałupy po sąsiedzku. Widać, już wzięli się do roboty.

– Wydumalim, szczęsnyś, że pora taka, gdzie i tak mało roboty. Ani żniwa, ani jeszcze siać, ani nic. – Tymon zachichotał. – Inaczej pewnie nikogo żywego byśmy nie znaleźli.

– Akurat podbieraliśmy jajka tu obok – wyjaśnił wolszebnik. – A ty? Zjadłeś coś? Gotów?

Tadyk w odpowiedzi pokręcił głową.

– To już! Idź, idź! Bo nam obu samym też będzie ciężko! Obrządek tutaj wielki, a robotników mało.

 

***

– To co tu się działo, jak nas nie było? – zagaił Ongus. Tadyk był już po śniadaniu, dołączył do pozostałych. Z westchnieniem popuścił żurawia – nabierał właśnie wody – podrapał się w ciemię.

– Zaraz po tym, jakście poszli – zaczął – Sławince i Jankowi uwidziało się pobrać. Zresztą ty wiesz, że się już wcześniej przymierzali.

– To co oni, czekali aż pójdziem? – odrzekł pytaniem zagadnięty Tymon. – Albo to też nie mogli poczekać na nasz powrót?

– Jak oni wielce zadziwieni byli, że się gdzieś wybieracie! A co dziadzia zapytali, to on im, że nie wiada kiedy wrócicie, że pewnie na wiosnę albo i dalej.

Tymon uśmiechnął się. Staruszek lubił wyolbrzymiać, ale on sam dawno już nauczył się oddzielać prawdę od upiększeń.

– No pobrali się, ni wcześniej, ni później – ciągnął Tadyk. – Choć, teraz patrząc na całą sprawę, to może byłoby lepiej, gdyby się zdecydowali przy pana wolszebnika obecności…

– Co to za chochoł? – zapytał Ongus. – Kto go tu przyniósł?

– Oni – bąknął Tadyk. – Znaczy… Panie, ja głowy nie dam. Wesele, to wiadomo, gorzałka, a ja po prawdzie schlałem się, że mało co pamiętam. Przecie tylko com przedtem ojca pochował. Ja wiem, już ja wcześniej podejrzewałem, że co go zmogło na szlaku, kiedy tak długo nie wracał. I jużem go na zatracenie w myślach przeznaczył, ale jak znów się pojawił – żyw czy nieżyw – to znów jakoś tak go pożałowałem.

– Dobrze, dobrze – przerwał Ongus. – Ale nie pamiętasz nic a nic? Co z tym chochołem?

Zapytany cmoknął.

– Coś niecoś mi się kojarzy. Ale sądziłem, że to ułudy jakie miałem, mocno pijanym będąc…

– A żebyś się nie zdziwił…

– Bo to… On gadał.

– Kto?

– No ten… Chochoł.

– Jak: gadał?

– Po prawdzie to bardziej jakby śpiewał. Albo chociaż jakąś powiastkę mówił, bo tak wierszem…

– Tedy co gadał?

Tadyk zrobił minę, jakby zjadł coś wyjątkowo niedobrego. Tymon domyślał się, że ciężko temuż uświadomić sobie, że marzenie senne nie było tylko marzeniem.

– Niby mówił powiastkę o zjawach… – zaczął ów powoli. – Nie, on coś zapowiadał, że niby oweż miałyby przyjść… – Zaśmiał się nerwowo. – Ot, pomór, sam zjawa, a inne zapowiada… Panie dobry, przecie ja przyzwyczajony, jak każdy chyba, zara snów swoich zapominać, a tu mam sobie znów tymiż głowę zaprzątać…

– Nie mędrkuj, tylko myśl – warknął nań wolszebnik. – Od tego może zależeć obudzenie tamtych!

Tadyk jęknął, chrząknął i znów zaczął mówić: – Najsampierw to pytał, kto go przyzwał.

– A kto go przyzwał?

– Ja panie nie wiem tak dokładnie… Wszyscy po trochu gadali: chochoł to, chochoł tamto i niechby przyszedł, wypije z nami, potańcuje i na oczepinach się pobawi… Ale kto to gadanie zaczął, to pewnie oni sami by nie wiedzieli… Zresztą, ów niby pytał, ale jakby odpowiedzi nie czekając… Jakby piosnkę śpiewał, a to zapytanie było samo jego częścią.

– Byłeś przy tym? Powtórzysz co?

Indagowany wypuścił głośno powietrze.

– Być byłem… Ale tak spity, że pamiętam mało co… – Jął tarmosić czuprynę, jakby chcąc tą torturą wyciągnąć odpowiedź z samego siebie. – Coś o tych zjawach… Ale… dokładnie to… Wiem, że śpiewał i że… rymem jakby… – Pokręcił głową.

Ongus popatrzył nań jeszcze przez chwilę.

– Pamiętasz – rzekł, obróciwszy wzrok i wycelowawszy palcem w Tymona – com ci mówił o takich niby niewinnych wierszykach i wyliczankach? Gdyśmy wywoływali licha, próbując uratować Icka?

Chłop pamiętał, co potwierdził skinieniem.

– Doprawdy, nie wiem, kto zaczął całą rzecz. – Wolszebnik westchnął. – Bo to wcale nie musiała zadziałać wola jednego sprawcy.

Tymon nastroszył brwi. Tego już nie zrozumiał.

– Takie podśpiewajki same w sobie, wbrew wiedzy większości, mogą mieć moc sprawczą – wyjaśnił nauczyciel. – A gdy kilka osób łączy się w chórek, śpiewa to samo, zarazem w myślach chcąc przywołać chochoła, to chochoł może przyjść.

– Czyli – odparł Tymon z wahaniem – każde śpiewanie może być zaklęciem?

– Nie każdy tekst się nadaje. Poza tym, zauważ, często jak się śpiewa, człowiek w ogóle nie myśli, o czym.

Chłop znów nie odpowiedział, a nastroszył tylko brwi. Uświadomił sobie, że będzie musiał przemyśleć jeszcze raz kwestie zaklęć i mechanizmów ich działania.

– Podejrzewam, że ludzie takim właśnie śpiewem przywołali chochoła. Choć! – Wolszebnik zrobił krótką pauzę, uniósł palec wskazujący. – Mogło być też tak, że ktoś już zaplanował jego nadejście, a sielanie jakoby go tylko obudzili. Tak czy inaczej, przebudziwszy się, chochoł rzucił jakiś urok, zapowiadając zjawy.

– I co, były te zjawy? – spytał Tymon nauczyciela, ale zaraz spojrzał na Tadka, uświadamiając sobie, że to do niego raczej powinien był kierować pytanie.

Ów znowu chrząknął zakłopotany, bo również Ongus wlepił w niego wzrok.

– Przeciem mówił – jęknął zrezygnowany. – Co i raz coś mi się uwidziało, jaka senna mara… Ale czy to były te zjawy zapowiadanie? Zabij mnie, a nie wiem.

Wolszebnik odwrócił głowę, machnął ręką. Zupełnie jakby uświadomił sobie, że to źródło informacji całkiem już wyschło.

– Pewnie gdyby się zjawiły – mruknął – to więcej by coś zrobiły, niż tylko pogadać półprzytomnemu chłopu i towarzyszyć mu w robocie. Dumam – dodał – że jeśli chcemy odczarować tamtych, to właśnie trzeba wyczekiwać zjaw i załatwić coś z nimi. A co załatwić – tego się zapewne nie dowiemy, póki ich nie wyczekamy i nam nie powiedzą…

 

Pieńko

Zlecenia od wójta gminy Rakicice zawsze warto było brać i dokładać należytej staranności do ich wykonania. Nieźle płacił, ale nie był to jedyny powód. Jako znaczna osobistość miewał nieraz gości spoza osady, a tamci łatwo wpadali w zachwyt nad meblami, które tworzył stolarz Jóźwik.

Tym razem włodarz namówił majstra na wykonanie prezentu dla córki. Rzemieślnik miał sporządzić wójtównie zabawkę, lalkę z drewna. Choć z początku ostrzegał zleceniodawcę, że dotąd nie rzeźbił zbyt wiele, to koniec końców się zgodził. Zwłaszcza, że wójt, świadom żmudności takiego dłubania przy małej rzeczy, zaoferował zapłatę jak za coś większego.

Jóźwik, wziąwszy kawałek miękkiego pnia lipy, wyrzeźbił postać chłopca. Krótko zastanawiał się, jak przymocować kończyny do korpusu. W rezultacie wbił na końcach rąk i nóg, oraz w miejscu ich łączeń z tułowiem metalowe zaczepy z zagiętych gwoździ.

Ustroiwszy całą lalkę, rzemieślnik uświadomił sobie, że czegoś brakuje w jej twarzy. Nos, który wcześniej ukształtował, wydał mu się teraz jakby przycięty, niepełny. Zamiast niego wyciął więc w tym miejscu otwór i naprędce wcisnął weń kolejny kawałek drewna. Akurat sękaty, ale postanowił to zmienić nazajutrz – z tego co wywnioskował, minęła już duża część nocy.

Spojrzał jeszcze raz na wykonane dzieło, kiwnął z satysfakcją i uznaniem głową. Było niemal gotowe, tylko ten nos… A po nim robota rzeźbiarza skończona, dalej wszystko w rękach krawca. Jóźwik odłożył lalkę i, zmęczony ale zadowolony, poszedł układać się do snu.

 

***

Tymon podleciał jeszcze kawałek wzdłuż drogi wiodącej do Rakicic. Po chwili zawrócił, zmrużył oczy przed słońcem wschodzącym po drugiej stronie Wolszebnik. Skulił się przed kolejnym przeszywającym powiewem wiatru i zaczął opadać.

Spojrzał przelotnie na swoją chałupę, później na krąg zaklętych sielan, na koniec na Tadka, który stał nieopodal, gapiąc się na fruwającego ziomka z uniesioną głową i rozdziawioną gębą.

– Voleo stagra – mruknął Tymon jakieś dwa łokcie nad ziemią. Opadł.

– I jak? – zainteresował się Tadyk.

– Zimno…

– No ale co ze zjawami? Widział żeś jaką?

– O, już, pewnie! Patrz, za pazuchą jedną trzymam! – burknął zapytany. – Uważaj, bo weźmie i sama do nas która przyjdzie! Zdrowiście, powie, miałam tu przyjść, bo wzywali, to i jestem i radam służyć.

Tadyk nie odpowiedział, tylko lekko się nachmurzył.

I Tymon był naburmuszony. Nie wiedział, czy przez naiwność ziomka, czy, po prostu, z zimna. Nie wiedział też, po co jeszcze co rano wznosił się nad siołem, wypatrując czegokolwiek niezwykłego. Na samym początku wierzył, że nawet jeśli nic się nie przydarzy, to już sam lot odbiegał od normy. Szybko jednak stał się nużący, a wręcz drażnił. Tym bardziej, że chłop nie widział nic, co chciałby zobaczyć, a kończyło się zawsze przemarzniętymi członkami, załzawionymi oczyma i cieknącym nosem.

– Idziem do wolszebnika – oznajmił. – Musi już, niecnota, nie śpi.

Ongus rzadko kiedy wychodził do nich sam z siebie. Ale skoro zawsze doń zachodzili, bo potrzebowali tej dodatkowej pary rąk do pracy, to i po co?

Tym razem nie spał już od pewnego czasu. Ruszał się zbyt żwawo jak na kogoś, kto dopiero co się obudził; w piecu też miał napalone, tak że w pomieszczeniu na górze było ciepło. Tymon czuł z tego powodu wdzięczność.

Wolszebnik siedział przy stole, właśnie jadł. Nigdy nie narzekał na brak jedzenia, ale tego dnia to już w ogóle jego śniadanie wyglądało jakby miało wystarczyć dla rodziny liczącej pół tuzina. Sęk jednak w tym, że, owszem, mieli za darmo o wiele więcej żywności, ale wpierw musieli nieźle się natrudzić przy obrządkach.

– Dobry – przywitał go Tymon.

Ongus nie odpowiedział, a tylko pokiwał energicznie głową. Właśnie przeżuwał.

– Gotów?

– A wy już po śniadaniu? – Wskazał stół zapraszającym gestem.

Obaj już jedli wcześniej, ale Tymon nie miał nic przeciwko dokładce i posiedzeniu w cieple. Zwłaszcza po, jak by nie patrzeć, dość męczącym lataniu. Wzruszył ramionami i się dosiadł. Tadyk stał nieco dłużej, ale też zajął miejsce i sięgnął po chleb.

– Zimno?

– Ano. A i jeszcze padać zaczyna.

– Zaklętym, na szczęście, brak ciepła zdaje się nie szkodzić – rzekł Ongus między kęsami. – Ale jak spadnie śnieg, należałoby go trochę z nich zgarnąć jakąś miotełką.

Chłopi skinęli.

– Jednako, nie jest to dobrze – ciągnął czarotwórca, kręcąc głową – że tylko dbamy o sioło, a poza tym właściwie nic nie przedsiębierzemy… Co, twoim zdaniem, powinniśmy zrobić? Jako wolszebnik musisz się nauczyć rozwiązywać podobne problemy.

Zapytany Tymon odchylił się na krześle. Właściwie od pewnego już czasu nikt odeń nie wymagał samodzielnego myślenia. Głośno wypuścił powietrze.

– Trzeba… – zaczął. I jakoś przez chwilę nie potrafił dokończyć. – Odczarować tamtych.

Ongus pokiwał w zadumie głową.

– Dobrze – rzekł. – Idź i to zrób.

– Ale jak?

– To ja mam wiedzieć? – żachnął się wolszebnik. – Podajesz rozwiązanie, nie znając sposobu jego wykonania? Tedy słabe to rozwiązanie…

Tymon w zdziwieniu uniósł brwi.

– Czy ty myślisz, że nie wpadłem na to – ciągnął jego nauczyciel – żeby zdjąć ten czar? To mnie oświeć, powiedz konkretnie co zrobić, radym wysłuchać.

– Przecie za tą robotą to nawet nie ma czasu się zastanowić – próbował bronić się chłop. – A po wszystkim człowiek do niczego się nie nadaje, jak tylko do żarcia i spania…

– Zatem nasuwa się wniosek, że trzeba najpierw jakoś sobie ulżyć, odjąć trochę roboty, prawda? Nie myśl, jak widziałby ci się koniec całego kłopotu, ale najpierw, jak krok po kroku doń doprowadzić.

Tymon spuścił głowę i milczał. Nie wiedział, co powiedzieć.

– Oto, co dziś zrobimy. – Ongus, na szczęście, wiedział. – Ja zostanę w siole, będę sobie tu powoli obrządzał. Zaś wy dwaj idźcie do Rakicic, najmijcie kilku parobków do pomocy. Mówcie, że mamy tu ich gdzie przenocować i czym karmić, aż nadto. Wiadomo, trochę roboty będzie, ale w więcej osób szybciej i weselej. Całej sprawy z tym czarem nie ma co ukrywać, wielu już i tak pewnie jest zaznajomionych. Jednak nie ma co też jej na siłę ogłaszać, bo ktoś może się przedwcześnie zniechęcić. Niewykluczone jest i to, że od innych dowiemy się co nieco na cały temat.

Wolszebnik przerwał, swoimi słowami zasiewając w sercach chłopów nową nadzieję. Tymon zdumiał się, że nie wpadł na to wcześniej – zamiast skupić się na szukaniu zjaw, najpierw sobie trochę w tym ulżyć…

 

***

– Jam bez winy! Niewinny… – zabrzmiał kolejny zew. Karlik raz po raz powtarzał te słowa, jakby ufając, że napełnia nimi jakąś osobliwą czarę. Że w końcu ktoś uwierzy i uzna, że należy przerwać egzekucję. Tym razem nie udało się, ktoś z tłuszczy uciszył go, trafiając zgniłą cebulą prosto w nos.

Wprowadzili go po drewnianych stopniach na szafot. Spojrzał na wiszącą nad nim pętlę pohybla. Spuścił zaraz głowę, uderzony w oko żołędziem. Uświadomił sobie, jak celnie gawiedź miota weń swoje pociski. Pozornie jednak – po prostu wielu chybień nie widział, skupiwszy wzrok i myśli na czym innym.

Ustawiono go przed pniakiem, nad którym sznur złowieszczo rozdziawiał swą paszczę. Tłum ucichł nieco, ale tylko tyle, by słyszeć głos urzędnika obwieszczającego wyrok:

– Z rozkazu roztropnie nam urzędującego wójta gminy Rakicice, za zuchwały i haniebny mord, który pogrążył w smutku i żalu wielu, wobec ludu zawiśnie dziś obecny tu Karlik ze wsi Wierzbiany.

Oskarżony kręcił szybko głową, jakby nie chcąc uznać swej winy. Trochę szybciej i można by pomyśleć, że przeszły go tak silne dreszcze albo dostał konwulsji stojąc. Nic mu to jednak nie pomogło. Urzędnik uległ w końcu coraz głośniejszej wrzawie tłumu i rzekł:

– Kacie, czyń swą powinność.

Wezwany wprowadził oskarżonego na pień, założył mu na szyję pętlę, kopnął podstawę pod Karlikiem, poprawił, bo za pierwszym razem tylko się zakołysała.

Wisielec poleciał w dół. Lina wycisnęła zeń całe powietrze. Wierzgnął raz i drugi, na chwilę poluzowując zacisk choć odrobinę. Na więcej siły nie miał. Skurczył płuca w rozpaczliwej próbie wdechu. Poczuł ucisk w całym ciele, mimo że nie wlało się w nie ani trochę tchu. Na ostatku spróbował znowu, ponownie wyprężył się.

Wdech…

Wdech…

 

***

Wciągnął ze świstem powietrze. Nie wypełniło go jednak, zupełnie jakby chwilę temu nie prowadził o nie rozpaczliwej walki, czy też… Wcale go nie potrzebował. Otworzył oczy, a raczej po prostu zaczął widzieć.

Panował półmrok. Pomyślał, że śnił o swojej egzekucji, a teraz obudził się w celi. Aż taka ciemność jednak nie zapadła. Obok jarzyła się końcówka świecy, a on sam siedział na stole. Z początku nie mógł się poruszyć, jakby nigdy nie używał swoich członków. I właściwie tak było naprawdę, bo nie przebywał w swoim dawnym ciele. Tamto dalej wisiało na pohyblu, choć on sam o tym nie wiedział. Jego obecna powłoka, co dość trudno było sobie uświadomić, zrobiona była z drewna. Mała, mierząca może ze dwa łokcie, a Karlik w niej przebywał. W końcu udało mu się poruszyć lekko głową. Nie wiedział, co właściwie i dlaczego się stało. Niespecjalnie też się tym przejmował, jakby razem z ciałem przyjął również sztywność odczuwania. Jak echo wciąż powracała jedna myśl: otrzymał skądsiś kolejną szansę, zapewne nie bez powodu. Nie znając tegoż, postanowił sam go sobie wymyślić. Zrobili zeń mordercę i za to ukarali. Należało więc dopełnić czynu, by sprawiedliwości stało się zadość. I tym razem nie zamierzał dać się złapać.

 

***

Gdy tylko krawcy uszyli stroje dla wykonanych przez niego lalek, te ożyły. Przyszły do jego chaty, dały pancerz i broń i kazały się zaciągnąć do armii, bo idzie wojna. Jednak oddział, do którego go przydzielili, poniósł porażkę już w pierwszej bitwie – walczyli przeciw wielkim szczurom, dosiadającym ogromnych orłów o nogach koni oraz ludzkich nosach. Dostał się do niewoli. Jego ciemiężcy zaprowadzili go do kopalni, kazali pracować do ostatka sił. Na jednym z niższych pokładów zawalił się strop. On i inny niewolnik ugrzęźli bez wyjścia. Tuż przed śmiercią z głodu, pragnienia i braku powietrza wyznał, że to wszystko nie stałoby się, gdyby wciąż wykonywał stoły, zamiast rzeźbić lalki z drewna. Próbował powiedzieć coś jeszcze, ale zaczął się dusić. Do płuc dolatywało coraz mniej powietrza…

Jóźwik zbudził się. Otworzył oczy i zobaczył, że było już jasno. Promienie słońca wpadające przez okna oświetlały siedzącą okrakiem na jego piersi małą postać. Stolarz zacharczał, oderwał od swej szyi małe rączki napastnika, rzucił go w kąt. Ludzik był, na szczęście, lekki i dość słaby. Jóźwik bynajmniej jednak nie chciał sprawdzić czy poradziłby sobie z tamtym w drugim starciu. Dopadł do drzwi chałupy, otworzył je pchnięciem, wyleciał na zewnątrz.

– Aaa! – darł się. – Dusiołek! Ratunku! Dusiołek!

 

***

Jóźwik bał się wrócić do domu. Nie był pewien, co właściwie mogło go tam czekać; dusiołek czy inne licho, nieistotne, prawdą jednak było, że to coś chciało go zabić. Cały drżał, po równo ze strachu i z zimna – wyleciał z chaty tak, jak spał. Szczęśliwie, że przed zaśnięciem nie chciało mu się zdejmować ciepłych onuc i chodaków, ale marzył o kożuchu czy kubraku.

Udał się na targ. Miał nadzieję znaleźć kogoś, kto mógłby mu pomóc, w taki czy inny sposób. Poza tym, zawsze to cieplej pośród ludzi, gdy wiatr musi dłużej kluczyć, by znaleźć drogę do zziębniętego ciała. Skulony zaraz wypatrzył spore zgromadzenie, gdzie, ku jego zdziwieniu, niczego nie sprzedawano. Było to tym bardziej zastanawiające, gdyż Jóźwik kojarzył człowieka, wokół którego ustawiło się kilkanaście osób; ów często przychodził wymieniać swoje króliki.

Stolarz też postanowił podejść i podsłuchać, za czym to zebranie.

– … Oj, toż za wiele dziś i tak by człowiek nie zrobił… – doleciały do niego słowa. To rozmawiało dwóch mężczyzn stojących nieopodal kramarza. – Może i prawdę mówią, że darmo co dadzą…

– Ano… – odparł drugi. – Ja to i zamiaruję, jak się będzie dało, przenocować… Poobrządzać trochu i tylko za to dostać jeść, to chyba warto. W domu beze mnie wytrzymają, a jak przyniosę jajek czy mleka, to jeszcze się ucieszą…

– Toż przecież.

– Tylko co ich tak przycisnęło, że aż robotników trza?

– Toście nie słyszeli? Ponoć tam grajek w czasie godów zaczął grać jaką cudaczną melodię i wyprowadził wszystkich sielan nie wiada dokąd.

– Dziwności… Trza uważać, bo pójdziem, to i nas co omami i wyprowadzi…

– Niech nie gadają, jak nie wiedzą – ofuknął ich właściciel kramu. – Kogo miało zaczarować, to już zaczarowało. I nigdzie nie wyprowadziło. Stoją wszystkie na środku drogi, będzieta chcieli to, sami sobie zobaczycie.

Tamci już się nie odezwali, spojrzeli tylko po sobie. Jóźwik uznał, że jakkolwiek niepokojąco nie brzmiałaby nowina, wolał już pójść z nimi, niż wrócić do domu i mierzyć się samemu z jak najprawdziwszą groźbą tam czyhającą.

– Dobry… – Podszedł i się przywitał.

– A dobry, dobry.

– Słyszę, do roboty szukacie?

– Ano szukam, choć po prawdzie to już mieliśmy się zbierać, starczy nas.

– Weźcież jeszcze. – Jóźwik zadrżał z zimna. A raczej nagle wstrząsnęło nim trochę mocniej, niż dotychczas. – Pilno mi.

– Toż mogę. – Tamten wzruszył ramionami. – Żeście się wyletnili… Tadziu, daj no jakiego kożucha albo choć kawałek derki… Niech odzieje się, bo wyjdziem z Rakicic, będzie jeszcze zimniej. A do Wolszebnik droga wcale nie tak krótka…

Stolarz z wdzięcznością przyjął podarek. Zszedł zaraz na ubocze, dołączył do grupki kilku innych sielan, którzy tupali, bujali się – słowem, robili wszystko, by się nieco rozgrzać.

Jóźwik przypomniał sobie, że we wsi, do której idą, mieszka wolszebnik. Chociaż akurat tego po nazwie sioła nie sztuką było się domyślić. Może uda się spotkać go i poprosić o rozwiązanie problemu dusiołka. W rzemieślnika wstąpiła nowa fala nadziei i rozgrzała, niczym łyk dobrej okowity.

 

***

– Halo? Jest kto w domu? – zakrzyknął wójt. Zapukał. – Jóźwiku? Przyszedłem spytać jak praca idzie. Mam wdzianko dla lalki, krawiec uszył na próbę…

Nie było odzewu. Drzwi były otwarte, to wszedł. Dom stał pusty. Władyka rozejrzał się, zobaczył zabawkę usadzoną na stoliku, opartą o ścianę. Przyłożył przyniesione przezeń ubranko. Było może nieco za małe, ale przecież kukiełce nie będzie to przeszkadzało.

Postanowił zabrać lalkę. Jak trzeba będzie, doniesie zapłatę w innym czasie, stolarz zawsze mógł też zgłosić się sam – wszak wiedział, gdzie wójt mieszka. Przybysz naprędce odział ludzika, wsadził go pod pachę i wyszedł. Nie mógł się już doczekać radości córki, którą wywoła tak niezwykła niespodzianka.

 

***

– Patrz, jak ci się szlaczek rozłazi – upomniała niania. – Rób węższe ściegi, później wszystko będzie widać.

Córka wójta, Nadziejka, miała ochotę powiedzieć coś opiekunce, ale zmarszczyła tylko nos. Nie w głowie jej było haftowanie, ale że przykazali, to chciała jak najszybciej zrobić swoje i zająć się rzeczami ciekawszymi. Widać jednak, przedobrzyła z tym popędzaniem.

– Żaden cię nie zechce, jak niczego nie będziesz umieć. Ty sobie nie wyobrażaj, że o, wójtówna, to jej już należna wszelka szczęśliwość z góry. Nie każdy będzie taki życzliwy tobie i dobry jak tatuś. Lepiej, żeby ci się trafił…

Niania urwała i Nadzia podniosła na nią wzrok, by sprawdzić, dlaczego. Piastunka z uśmiechem patrzyła na wejście do izby. Dziewczynka też spojrzała. Zaglądając do środka, zza drzwi wystawała śliczna lalka. Mała odrzuciła robótkę i z piskiem podbiegła do zabawki. Odebrała ją z rąk wójta, który też się pokazał.

– Tatku, ale ładny!

– Przekażę panu stolarzowi, że ci się spodobał.

– Tatku, tatku, a co on ma taki duży nos? – zainteresowała się Nadziejka.

Wójt przyjrzał się ludzikowi. Może to inne światło lub drewno wyschło, ale zdawało mu się, że lipowy nos był wcześniej odrobinę krótszy.

– Bo mu taki pan stolarz wyrzeźbił – odparł tylko. – Chcesz, to go podpytam, czy nie da się trochę skrócić…

– Oj nie, niech będzie taki. – Przytuliła lalkę. – Tak pytałam tylko. Cudaczny.

Władyka uśmiechnął się, widząc radość córki i jej momentalne przywiązanie do nowego towarzysza zabaw.

– To jeszcze teraz musisz uczyć się pilnie – rzekł, zerkając na nianię – by mu wdzianka przysposabiać. A i jeszcze daj mu ładnie na imię, żeby nie chodził smutny.

 

***

– Ot, chcieli, to mają – burknął prowadzący grupę gospodarz. – Nikt ich stąd nie ruszał ani wyprowadzał. Jak ich zaczarowało, tak stoją.

– A was – zauważył przytomnie któryś ze zbiorowiska – czemu nie zaczarowało?

– Bo nas nie było.

– To skąd wiedzą, że ich tu zaczarowało – ciągnął ten sam ciekawski – a nie, dajmy na to, kto nie zaklął po chałupach i tu przyprowadził?

– A bo ja byłem – rozgorączkował się ten drugi mieszkaniec Wolszebnik.

– Był ów – potwierdził skinieniem znów pierwszy. – Ale, jak to na godach, popili wszyscy, a on więcej od nich i czar nad nim władzy nie miał.

Ochotnicy nie wypytywali dalej. Pokiwali tylko głowami, wymienili spojrzenia, biorąc sobie do serca tę cenną metodę przeciwstawiania się złym urokom.

Jóźwik tymczasem nie udzielał się ani słowem. Nasłuchiwał tylko po drodze, zaczął też wypatrywać wolszebnika zamieszkującego to sioło. Nie czekał długo – ów wychynął spomiędzy sparaliżowanej gawiedzi, strasząc tym trochę przybyłych.

– Zdrowiście – powitał ich. Od razu widać było, że to czarodziej – był stary, ale ruchliwy, do tego miał spojrzenie, z którego biła niezmierzona mądrość. Stolarz aż uśmiechnął się, bo patrząc w oczy tamtego od razu poczuł się bezpieczniej, pragnął wypowiedzieć swój kłopot i wiedział, że otrzyma pomoc.

– Ilu nas jest? Raz, dwa, czsz, hm, hm… – Czarodziej podliczał każdego z przybyłych skinieniem. – Trzynastu ze mną, dobrze. Serdecznie witamy w Wolszebnikach, choć, jak sami widzicie, nie najlepszy to czas dla naszego sioła. Dzięki, żeście zechcieli przyjść pomóc. Nic ciężkiego do roboty nie mamy, choć na nas trzech to było dość. Bo tylko takie zwykłe rzeczy: poobrządzać, czasem ugotować albo chleba upiec dla reszty… Kto co ma robić, jeszcze ustalimy. Czasem ja i ów tutaj, Tymon, będziemy musieli pewnie odstępować od pracy, by zająć się czym innym. Podobnie i Tadyk – wskazał wspomnianego – bo on jako jedyny widział trochę zajście z całym tym urokiem.

Wolszebnik skończył. Rozeszli się, by pokazać wszystkim gdzie co będą robić: jeść mieli w karczmie, noclegi – jeśli ktoś mógłby zostać – przygotowali w gospodzie i chałupach nieopodal.

Jóźwik, chcąc zaczepić czarodzieja, trzymał się go bliżej. Nieco zachęcony zrobionym przezeń pierwszym dobrym wrażeniem, postanowił wyjawić swój kłopot wcześniej, niż przedtem zamierzał.

– Panie dobry, zaradźcie – rzekł, pociągnąwszy tamtego lekko za łokieć. – Pomoc mi potrzebna.

Ów odwrócił głowę, spojrzał z lekkim uśmiechem.

– Sądziłem, że to wy przyszliście pomóc nam. Cóż to, jakaś pożoga była? – Odniósł się do derki, pod którą stolarz krył się dotąd. – Tedy zamieszkajcie ile trzeba u nas, w wiosce. No już, tak tylko sobie dworuję. Mówcież, co trzeba? – mruknął na końcu, bo Jóźwik zniechęcony żartem głośno cmoknął i pokręcił głową.

– Nie przez pożogę dali mi ten łachman, choć też wdziałem go nie bez przyczyny. – Wzdrygnął się od przejmującego powiewu, jakby przypominającego mu o niepełnym ubiorze. Zamilkł, ale na chwilę, bo wolszebnik patrzył tylko nań uważnie i w oczekiwaniu. – Nie miałem sposobności się ubrać, bo coś siedziało u mnie w chałupie… A nawet chciało zadusić we śnie, szczęście, żem się obudził. Nie wiem, dusiołek, czy coś inszego…

Czarodziej uniósł brwi i otworzył usta w zdziwieniu.

– Tymon – przywołał swego pomocnika, uniósłszy wzrok ponad stolarza. – Chyba mamy zjawę.

Wezwany też nastroszył się, zaraz podszedł do rozmawiających. Za nim, bez słowa, podążył ów wcześniej nazywany Tadkiem.

– Mówcie. – Wolszebnik znów zwrócił się do Jóźwika, już w obecności dwóch przybyłych. – Jakże to was chciało zadusić?

– A siadł na mnie, ów dusiołek czy inne licho… Zacisnął mi rączki na gardle, pozbawiając tchu. Przebudziłem się, zdołałem niecnotę odrzucić i uciec z chałupy.

– Jak wyglądał?

– Jak ludzik… – Stolarz wzruszył ramionami… – Mały, o taki o z wysokości. – Pokazał ręką trochę wyżej nad swoje kolana.

– Pewnyś jest? – wtrącił Tymon. – Nie byłeś podpity?

– Gdzie podpity… – Jóźwik ucichł na chwilę. – Robiłem wieczór wcześniej, a przy robocie nie piję.

Wszyscy zamilkli, dumając nad tym, co zostało wypowiedziane.

– Temu tak się wybrałem. – Jóźwik zwrócił się do Tymona, ów skinął głową. – Za tym dusiołkiem nie było nawet jak się odziać.

– Wcześniej, niż myślałem – mruknął Ongus – przyszło nam pozostawić na trochę naszych nowych pomocników.

 

***

Stara piastunka drzemała. Jasnym było, że Nadziejki, gdy tylko dostała małego chłopca z drewna, spętanej powrozami nie zaciągnąłbyś do robótki u boku niani. Dziewczynka zaraz wybiegła z lalką na dwór, by pochwalić się rówieśnikom. Za namową taty nadała jej imię, Pieńko – wszak zabawka wyrzeźbiona była z pnia. Mała wróciła po niedługim czasie – akurat napadało trochę śniegu, więc odniosła ludzika i poszła z innymi lepić bałwana. Opiekunka nie namyślała się długo, nim postanowiła wykorzystać darowany czas na odpoczynek. Przed snem zaczęła robić na drutach sweterek dla lalki. Może jeśli Nadziejka spostrzeże, że się da, sama się kiedyś do tego będzie garnęła.

 

Pieńko? Może być i Pieńko. Imię takie w sam raz do zapamiętania. I do powtarzania go w trwodze i do straszenia nim małych dzieci.

Straszenia przez piastunki, takie jak ta tutaj. Drzemała, zaciskając pomarszczone dłonie na parze drutów; na jednym z nich nawleczony był zaczęty przed kilkoma chwilami kawałek robótki. U stóp babiny zaś leżał kłębek włóczki. Ludzik podszedł doń, kopnął lekko, rozwijając. Jeszcze parę razy. Swoją drogą, pomyślał, dalej rozplątując sznurek, zabawne, że wpierw byłem uduszony ja, teraz los daje szansę odpłacić się tym samym, już drugi raz. Myśl o pierwszej, nieudanej próbie prawie mu zepsuła nastrój. Jednako, wszak człowiek uczy się na błędach. Może warto przyjąć tę metodę zabijania? Duszenie? Niech wiedzą, kto ja zacz i pożałują, żem zawisł w poprzednim ciele za niewinność.

Rozwinął kilka kolejnych zwojów włóczki, złożył ją parę razy i rozpiął między rączkami, łapiąc za końce.

Chyba nie ma co zostawać ciągle w tym samym miejscu – myślał w międzyczasie. Zwłaszcza, że ten pierwszy, stolarz, uciekł, widząc kto go dusi. Gdyby nie on, można by spróbować pozostać niezauważonym, ale teraz lepiej pozwolić trwodze rozsiewać się bardziej przez gadanie i plotki gawiedzi, niż częste ubijanie.

Stanął za fotelem z włóczką w rękach. Spojrzał na wystający znad niego, nakryty czepkiem, czubek głowy staruchy. Znieruchomiał na krótką chwilę, skoczył na poręcz, zaraz owinął sznurkiem szyję drzemiącej jeszcze piastunki. Zacisnął. Babina obudziła się, przerażona i zszokowana. Odrzuciła druty i robótkę. Chwyciła w pierwszym odruchu podłokietniki siedzenia, wyprężyła się. Po tym, ciągle charcząc, próbowała rwać okowy z szyi, jednak raczej paznokciami rozdrapywała skórę.

– Gchrh… – wydusiła babina, walcząc o powietrze.

Zupełnie jak ja, nie dalej jak wczoraj, pomyślał Karlik. Z zaciekawieniem też zauważył, że niania w szoku nie próbowała zrywać po jednym włóknie sznurka – co byłoby o wiele bardziej skuteczne – a chciała odjąć od krtani wszystko naraz.

Z każdą kolejną chwilą sięgała dłońmi do szyi z mniejszą zażartością, coraz rzadziej tłukła nogami o podłogę. W końcu znieruchomiała. Pieńko utrzymał chwyt jeszcze trochę, kierowany poprzednią nieudaną próbą. Tym razem ofiara nie uciekła, nawet nie drgnęła. Zabójca odstąpił od staruchy usatysfakcjonowany.

Zaczął rozważać, czy choć trochę uprzątnąć miejsce zbrodni. Z jednej strony chciał przecież siać trwogę, w tym celu więc, zdawało mu się, warto było pozostawić ślady. Myślał jednak, czy w ten sposób nie przyczyni się do ułatwienia zadania śledzącym go. Poprzestał na nawinięciu włóczki na kłębek. Uznał zaraz, że mały w tym sens, skoro ślady na szyi staruchy jednoznacznie wskazywały przyczynę śmierci. Na końcu wybił dziurę w oknie izby, uciekł na zewnątrz.

 

***

Jóźwik zbliżył się pierwszy. Nie wkroczył jednak do domu, uchylił tylko drzwi, najpierw do przedsionka, później do głównej izby, i puścił przodem czarodzieja Ongusa i jego ucznia. Przeczekał jeszcze chwilę na zewnątrz, jakby spodziewając się usłyszeć ze środka krzyki lub odgłosy walki. Potem też wszedł.

W pomieszczeniu panował półmrok i oczom zajęło trochę, nim odzwyczaiły się od jasnego słońcem i śniegiem podwórka. Pachniało drewnem, jak to u niego w domu. Najbardziej wyczuwał lekki aromat lipy, jej wióry leżały jeszcze na klepisku.

– Nikogo ani niczego – mruknął Tymon.

Jóźwik dostrzegł pozostałości wcześniejszej walki, a raczej napaści. Miał wrażenie, że były to tak subtelne ślady, że ktoś postronny mógłby je pomylić z bałaganem panującym w warsztacie.

Spojrzał na stół w pracowni.

– O – zauważył – musi wójt był.

– Czemu?

– Ludzika nie ma. Wójtównie robiłem, taką lalkę z drewna.

Ongus i Tymon spojrzeli po sobie.

– Lalkę? – powtórzył ów pierwszy.

– Ano.

– Ludzik? Z drewna? Być może wielkości tego dusiołka, co to was napadł?

Jóźwik postał chwilę w bezruchu i milczeniu. Zaraz uniósł brwi, otworzył szeroko oczy. Rozdziawił też usta, choć wciąż nie mówił nic.

– Tak jest – dopowiedział za niego czarodziej, kiwając głową. – Najpewniej nie był to żaden dusiołek, prędzej stworzenie chciało zabić swego stwórcę.

 

***

– Ile to… Drugi raz już dziś was widzę. Ale ani razu z królikami, jak to kiedyś.

– Dziś nie, dziś tylko o, ziomkowi pomagamy.

– A szkoda, bo w opolu posucha, kurcza, moglibyście ze staruszkiem więcej za sztukę żądać. – Zagadujący spojrzał ukradkiem na Ongusa, ale jasnym było, że to nie ów staruszek, który wraz z Tymonem zwykle sprzedawał na rynku w Rakicicach.

– No nie, dziś nie – powtórzył Tymon, powoli się oddalając. Tamten próbował jeszcze podejść, ale ostatecznie pomruczał coś pod nosem, pogadał sam do siebie i został.

– Chodź, chodź – ponaglił wolszebnik ucznia. – Licho nie śpi, gotowe znów komuś krwi napsuć.

Ruszyli znów we trzech przez plac do domu wójta. Skoro nie zastali dusiciela w domu stolarza, nie widzieli powodu, by nie mógł być u władyki właśnie.

– A jak go znajdziemy? – podjął temat Tymon. – To co, spalić? Czy odczarować jakoś?

– A jak sądzisz?

– Jak robak drewno toczy – wtrącił Jóźwik z nutą żalu – to nikt raczej nie bawi się w wykrajanie go, tylko spalić trzeba.

– Dobrze powiedziane – skinął Ongus. – Ale tutaj ważne też będzie poznanie przyczyny uroku. Bo może być, że spalimy lalkę, a czar wejdzie znów… w kurę chociażby, czy takiego królika. Najlepiej nam złapać licho, czy cokolwiek by to nie było. Popatrzymy, zbadamy, palenie może poczekać. Weźmiemy, wrzucimy do jakiegoś worka; zmieści się, co?

Stolarz skinął.

– O. Jako że już niedługo będzie zmierzchać, pewnie poszukamy noclegu gdzieś tu, w Rakicicach.

– Coś zbyt łatwym się zdaje to wszystko – bąknął Tymon.

– Nikt nie powiedział, że takie będzie – odparł Ongus ze wzruszeniem ramion. – Może być, że przy całym rozgardiaszu ubabrzemy się cali w pocie, krwi i… trocinach, że tak się wyrażę. Wręcz głupim jest przypuszczać, że nie napotkamy trudności. Tymczasem chodźmy…

Przerwał. Byli niedaleko domu wójta, właściwie mieli budynek w zasięgu wzroku, gdy usłyszeli za sobą sapanie i jakieś okrzyki. Trochę zdziwili się, bo ku nim biegł Tadyk. Przystanęli w oczekiwaniu.

– Oj, jesteście – wystękał. – Dobrze, jużem myślał, że was nie znajdę, po całych Rakicicach będę musiał szukać…

– Co się stało? Czemuś tak pilno przyleciał?

– Oj, panie, dobra nowina! – Przybysz zwrócił się do wolszebnika podniesionym i drżącym z radości głosem. – Urok osłabł, opuścił jednego zaklętego!

– Jakże to? – Ongus zmarszczył brwi.

– Ano! Młody… Janek… ożył – wysapał Tadyk. – Do obiaduśmy się gotowili, w karczmie, gdy i ów się przyłączył. Nie gadał nic, to i ledwo go zoczyłem. Bo tamci, co do robót przyszli, nie znając go, nawet nie zwrócili nań uwagi. Próbowałem z nim zamienić słów kilka, ale siadł i siedział tylko niemrawy, jakby jakim obuchem po łbie dostał. Przykazałem tedy reszcie, by się nim zajęli, nakarmili i napoili jak będzie chciał, a sam czym prędzej wyruszyłem szukać was.

– I tylko on? – Ongus zdawał się mniej uradowany nowiną, bardziej zaskoczony. Widać, tego się nie spodziewał. – Jak mijałeś chochoła i zaklętych, to wszyscy inni się ostali?

– Tak mi się widzi. Jednako, dokładnie nie sprawdzałem, skoro było jak dawniej, a przybiegłem zawiadomić was.

Wolszebnik mruknął, pogrążył się w zadumie. Nie miał na to jednak dużo czasu.

Usłyszeli kobiecy pisk, dochodzący od strony domu wójta. Spojrzeli po sobie, ruszyli w tamtym kierunku. Nawet Tadyk, który jeszcze nie zdążył do końca odsapnąć po poprzednim wysiłku.

Będąc wewnątrz, nie mieli kłopotu ze znalezieniem źródła zamieszania. Część domowników już tam była, w pokoju na piętrze, inni jeszcze dobiegali. Tam też dotarli czterej przybysze.

Młoda pokojówka szlochała, wstrząsana dreszczami w objęciach wójtowej. Koło nich stał też wójt i jeszcze dwoje innych ze służby. Wszyscy ustawili się półkolem za fotelem, gdzie spoczywał trup piastunki. Przed nim w nieładzie leżała rozwinięta włóczka, druty, fragment robótki. Wybito jedną z szyb okna, szklane ułomki walały się nieopodal, wiatr wlatywał przez otwór wielkości dwóch piędzi.

Ongus wystąpił naprzód, bez słowa zaczął oględziny. Obejrzał staruszkę, później leżący sznurek, rozpoznając w nim narzędzie zbrodni. Przez dziurę, którą uznał za drogę ucieczki, wyjrzał na zewnątrz.

– Pozwólże na chwilę, stolarzu… – odezwał się wolszebnik.

Rzemieślnik zbliżył się do okna.

– To wasza lalka?

– Mhm – mruknął Jóźwik ponuro, widząc drewnianego ludzika leżącego na zewnątrz budynku.

– Chodźcie, no, na dół – polecił znów Ongus. Do nikogo konkretnie nie mówił, ale wywołani wiedzieli, o kogo chodzi. Tymon, Jóźwik i Tadyk podążyli za nim, na zewnątrz, na tył domu wójta.

– Ciekaw jestem, czy to rzeczywiście jego dzieło, choć wręcz nie potrafię uwierzyć, że mogło być inaczej – mruknął już na dole czarodziej – i czy to już jego koniec.

– Nos mu wypadł – zauważył Tymon.

Wolszebnik podszedł do kukiełki. Obrócił ją stopą, twarzą do góry. Dziura po leżącym nieopodal sękatym lipowym kawałku nadawała lalce jakiegoś upiornego wyglądu. Właściwie, znając poczynania Pieńka, już wcześniej ten uśmiech przerażał, a z brakującym nosem jeszcze bardziej.

– Tymon, macie z dziadkiem jakąś pustą klatkę? – zapytał Ongus. – Solidnie postrojoną, z drobnym oczkiem, żeby można było ją było przenieść?

– No zawsze – potwierdził zaczepiony. W myślach dodał, że dodatkowe pojemniki warto mieć na wszelkie wypadki, ale takiego szczególnego wypadku nie przewidywał nigdy.

– Spętać, wrzucić go całego i mieć baczenie, najlepiej jeśli będę go miał u siebie, w wieży… – Zamilkł na chwilę. – Mówisz, że zbudził się tylko jeden? – Wolszebnik zwrócił się tym razem do Tadka.

Ów w pierwszej chwili nie zareagował, zdziwiony, podobnie jak pozostali, treścią i adresatem pytania. Później skinął.

Ongus uniósł głowę, spojrzał na dziurawe okno u góry. Potem znów na drewnianą lalkę.

– Nie podoba mi się ta zbieżność liczbowa.

Koniec

Komentarze

Taki początek kolejnej części cyklu…

Kubutku28, skoro to tylko prolog będący początkiem części cyklu, a nie skończone opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak już się pewnie zorientowałeś fragmenty nie cieszą się tu zbytnim powodzeniem.

Dodam, też że stylizacja języka jest fajna we wtrąceniach, w jakimś dialogu, natomiast w całym opowiadaniu robi się z tego “Ogniem i mieczem” i czytelników nie będzie;)

 

Nadużywasz słówka ów, na razie wszędzie gdzie widziałam, można by się bez niego obyć.

Opowiadanie napisane jest dość sprawnie, ale mi jednak brakowało wiedzy na różne poruszane tematy. Nieco przegadane. Wciąga nierówno. Dłuższe opisy, kawałki kiedy nic się nie dzieje nużące, potem coś intryguje, ale szybko znowu zaczyna się gawęda.

Lożanka bezprenumeratowa

Ambush, dzięki za odwiedziny i za opinię :) Właśnie to chyba główna bolączka tego tekstu, że to niby opowiadanie, ale jednocześnie część większej całości, no i momentami pewnie te nawiązania do innych tekstów są tym wyraźniejsze…

Nowa Fantastyka