- Opowiadanie: kubutek28 - Pieńko

Pieńko

Taki po­czą­tek ko­lej­nej czę­ści cyklu, w któ­rym wy­stę­pu­ją wcze­śniej wy­my­śle­ni prze­ze mnie bo­ha­te­ro­wie: Ongus i Tymon. Część fak­tów (zwłasz­cza prze­wi­ja­ją­cych się na po­cząt­ku tek­stu) po­cho­dzi z po­przed­niej czę­ści, ale myślę że ogól­nie rzecz bio­rąc nie uj­mu­je to sen­so­wi ca­łe­mu tek­sto­wi...

Oceny

Pieńko

Pro­log: Po­pra­wi­ny

Tymon prze­ło­żył torbę na dru­gie ramię, po­krę­cił tro­chę pierw­szym. Bo­la­ło już dłuż­szy czas.

– Żeśmy się ob­ła­do­wa­li… – stęk­nął. – Tyle tego na­nie­siem; dzia­dzio gotów po­my­śleć, że z ja­kich robót wra­ca­my…

– To było do prze­wi­dze­nia. – Ongus za­chi­cho­tał. – Wszak Miron z Ja­sin­ką bar­dziej cenią sobie życie syna nad parę wor­ków z je­dze­niem. A że Icek wy­do­brzał, to i bar­dziej byli szczo­drzy w oka­zy­wa­niu wdzięcz­no­ści.

– Do­brze, że zaraz Wol­szeb­ni­ki. Ręce już mi cał­kiem zdrę­twia­ły.

– Doj­dzie­my, to od­pocz­niesz. O ile dzia­dzio ze szczę­śli­wo­ści nie za­mę­czy cię przy po­wi­ta­niu.

Do­bie­gał końca ko­lej­ny dzień, jak rów­nie, co po­zna­li po oko­li­cy, ich po­dróż. Wła­ści­wie było już parę chwil po zmro­ku. Mimo że marsz roz­po­czę­li o świ­cie, to prze­cież zbli­ża­ła się zima, a z nią coraz wcze­śniej­sze za­cho­dy słoń­ca. Odzia­ni byli grubo, co, jak za­uwa­żył Tymon, chro­ni­ło nie tylko w przy­pad­ku mroź­nych uką­szeń wia­tru – dzię­ki ko­żu­chom troki nie wży­na­ły się w ra­mio­na tak bar­dzo.

Po­go­da była taka, że tylko cze­kać na pierw­szy śnieg. Cie­szy­li się więc z końca po­dró­ży. A jesz­cze bar­dziej, że nie za­sy­pa­ło ich gdzieś w dro­dze. Bo o ile na Cheł­mi­sku mie­li­by co robić, to prze­sia­dy­wa­nie aż do roz­to­pów w ja­kiejś karcz­mie czy domu go­ścin­ne­go go­spo­da­rza mo­gło­by dać im się mocno we znaki. Choć, jak dumał Tymon, może jemu sa­me­mu nie aż tak bar­dzo, jak jego mi­strzo­wi. Chłop wciąż nie wy­zbył się swego sta­re­go spo­so­bu bycia i chyba wo­lał­by prze­by­wa­nie z in­ny­mi kmie­cia­mi, niż utknąć po­śród sa­mych tylko wol­szeb­ni­ków.

Mimo wszyst­ko, obaj równo cie­szy­li się z po­wro­tu. W ich wio­sce, Wol­szeb­ni­kach, domy stały przy dwóch pro­sto­pa­dłych dro­gach o kształ­cie li­te­ry "T". Szli od stro­ny głów­ne­go go­ściń­ca, two­rzą­ce­go da­szek tejże. Nad ich gło­wa­mi wi­siał bal­da­chim utwo­rzo­ny przez ko­ro­ny drzew po ich lewej stro­nie. Pod nim, w od­da­li, widać już było świa­tła.

– Oho. – Tymon roz­ra­do­wał się, wy­cią­gnął szyję. – Wy­szli na spo­tka­nie.

Wol­szeb­nik wstrzy­mał się z en­tu­zja­zmem. Coś zbyt ja­snym wy­da­wał mu się ten blask.

Przy­spie­szy­li kroku, choć z in­nych po­wo­dów. On­gu­so­wi twarz okrył całun za­tro­ska­nia. Zaraz roz­po­zna­li na dro­dze tłu­mek po­sta­ci. Tymon z po­cząt­ku nie do­strze­gał zmia­ny na­stro­ju na­uczy­cie­la. Wkrót­ce jed­nak sam za­czął się gło­wić nad tym, dla­cze­go ich ziom­ko­wie stoją na dro­dze. Uśmiech spełzł mu z ust.

– Skąd mie­li­by wie­dzieć o na­szym przy­by­ciu? – Ongus wy­ra­ził jego myśli. – Aku­rat dziś i o tej porze? Ze­bra­li się z in­ne­go po­wo­du.

Nie mó­wiąc nic wię­cej, szli dalej. Tymon za­uwa­żył, że zgro­ma­dze­ni uło­ży­li się w kręgu wokół cze­goś, co z da­le­ka wy­glą­da­ło jak nie­roz­pa­lo­ne ogni­sko. Świa­tło po­cho­dzi­ło z kil­ku­na­stu po­chod­ni po­wty­ka­nych w po­bo­cze i czte­rech na dro­dze – dwóch po obu stro­nach tejże. Po­dróż­ni spo­strze­gli z nie­po­ko­jem, że tamci nie tyle za­mar­li w wy­cze­ki­wa­niu, co ra­czej ogar­nął ich jakiś oso­bli­wy urok, pa­ra­liż.

– Co im? – zdu­sił głos Tymon.

Ongus nie od­po­wie­dział, za­miast tego przy­spie­szył tylko kroku.

Stali tu, jak się zda­wa­ło, wszy­scy sie­la­nie: sta­rzy i mło­dzi, chło­pi i go­spo­dy­nie. Wśród nich rów­nież dzia­dzio i karcz­marz. To, co wzię­li z da­le­ka za ogni­sko, było w rze­czy­wi­sto­ści sło­mia­nym cho­cho­łem.

Nie od­zy­wa­li się jakiś czas. Cza­ro­dziej – bo badał, co mogło się tu stać przed ich przy­by­ciem. Jego uczeń z kolei nie bar­dzo wie­dział, jak sko­men­to­wać to, co wi­dział. Tymon w od­le­gło­ści paru sążni ob­ser­wo­wał na­uczy­cie­la, jak ten ob­cho­dzi osoby w kręgu, szczy­pie w po­licz­ki tego czy tam­te­go, spo­glą­da na sto­ją­ce­go po­środ­ku cho­cho­ła i po­chod­nie wokół.

Pod­cho­dząc bli­żej, Tymon za­uwa­żył u zgro­ma­dzo­nych, wy­sta­ją­ce spod cie­płych ko­żu­chów, od­święt­ne ku­bra­ki, a u ko­biet suk­nie. Głowę jed­nej z dziew­czyn zdo­bił wia­nek z su­chych liści. Po­dob­nie, mło­dzie­niec sto­ją­cy obok zo­stał wy­róż­nio­ny czap­ką z dłu­gim pió­rem. Tymon znał oboje; zresz­tą, jak nie znać ludzi miesz­ka­ją­cych w tym samym, nie­du­żym do tego, siole? Chło­pa­ko­wi było na imię Janek. Nie­raz cho­dzi­li to na ryby, to do karcz­my, kiedy in­dziej spo­tka­li go z dzia­dziem w dro­dze na targ w Ra­ki­ci­cach i szli razem.

Do dziew­czy­ny, Sła­win­ki, zda­rzy­ło się nawet Ty­mo­no­wi za­le­cać. Paru innym zresz­tą też, choć, jak widać, dziew­czy­na wy­bra­ła już swo­je­go.

– We­se­le… – do­my­ślił się.

– Hę?

– Gody… – wy­ja­śnił Tymon. – Widać, po­bie­ra­li się ci dwoje, gdy im się to… gdy coś im się stało… Temu tak odzia­ni nie­co­dzien­nie.

Ongus w mil­cze­niu jesz­cze raz po­pa­trzył na za­uro­czo­nych, po­wo­li ski­nął głową.

– Może i racja – mruk­nął – ale nie do końca zwy­czaj­ne było to we­se­le. Jesz­czem nigdy nie wi­dział cho­cho­ła na ocze­pi­nach. Ale – mach­nął ręką – prze­cież to oczy­wi­ste, że stało się coś nie­zwy­czaj­ne­go, ina­czej nie by­ło­by tych tu znie­ru­cho­mia­łych. Po­wiedz mi jedno, jako że bar­dziej znasz tu ludzi: zdaje ci się, że są tu wszy­scy ze wsi?

– A ja wiem? – bąk­nął z po­wąt­pie­wa­niem Tymon. – Nie tak o, zo­ba­czyć czy wszy­scy, czy bra­ku­je kogo…

Spoj­rzał jed­nak. Dzia­dzio był, karcz­marz też, Je­re­mi, Tadyk… Nie, Tadka nie było. Ro­zej­rzał się jesz­cze pil­niej, upew­nił się, czy się ów gdzieś nie skrył. Nie wi­dział go.

– Tadka, pa­trzę, nie ma – mruk­nął. – A poza nim to nie wiem, po­my­ślę jesz­cze.

– Ale co do niego je­steś pe­wien? – na­ci­skał Ongus. – Nie ma go?

– To sobie sam po­patrz… Mówię, że nie…

Wol­szeb­nik kla­snął w dło­nie.

– Zatem nie ma co dalej szu­kać – oznaj­mił. – Przy­naj­mniej na razie. Mu­si­my go od­wie­dzić, spraw­dzić czy jest w domu. Pew­nie wi­dział i wie wię­cej od nas.

– Ale co im może być?

Ongus, który wcze­śniej ru­szył się już z miej­sca, przy­sta­nął znów.

– Jak nie mu­sisz wy­da­wać przed­wcze­snych osą­dów – oznaj­mił – to nie wy­da­waj.

 

***

Tadka nie było w domu. Zna­leź­li go w obej­ściu, robił ob­rząd­ki. Ów spo­strzegł ich do­pie­ro po paru chwi­lach, widać mocno za­sko­czo­ny, jakby na po­cząt­ku nie do­wie­rza­jąc. Wy­glą­dał zresz­tą na tak zmę­czo­ne­go i zmi­zer­nia­łe­go, że to nie­do­wie­rza­nie temu, co widzi, pew­nie w ostat­nim cza­sie było słusz­no­ścią.

Tadyk od­sta­wił nie­sio­ne wia­dro z ziar­nem, za­czął po­wo­li iść ku przy­by­szom. Wy­cią­gnął rękę, która zaraz na­tra­fi­ła na On­gu­so­wą brodę.

– To… wy? – wy­bą­kał. Wciąż jesz­cze nie­uf­nie.

– Jak widać – od­parł wol­szeb­nik.

– E, panie sza­now­ny, ja już wolę nawet i temu, co widać, nie do­wie­rzać. Może i wy­ście są ułudą, a jakby gdzie kto obok sta­nął, to oba­czył­by, że sam ze sobą gadam. Wsze­la­koż wolę tak, po­ga­dać z sen­ny­mi ma­mi­dła­mi i po­uda­wać, ani­że­li sa­me­mu…

Nie skoń­czył, bo Ongus trza­snął go wierz­chem dłoni w twarz, aż ów się okrę­cił i padł na czwo­ra­ka w błoto.

– Senne ma­mi­dła też tak robią? – za­py­tał cza­ro­dziej.

– Nie. – Tadyk nie zmar­twił się cio­sem, prze­ciw­nie. Ulży­ło mu, że zja­wił się ktoś z kim można było po­ga­dać; do tego mą­drzej­szy i być może zdat­ny za­że­gnać dziw­ny pro­blem. – Nie robią, nawet nie dadzą się do­tknąć.

Pod­niósł się z klę­czek, otrze­pał tro­chę z błota.

– Cóż to się stała za hi­sto­ria? – za­py­tał cza­ro­dziej.

– I cze­muś taki jak pół­ży­wy? – dodał Tymon.

– Też był­byś pół­ży­wy, gdyby przy­szło ci sa­me­mu opo­rzą­dzać wszyst­kie ży­wot­ne wszyst­kim w siole. Ciesz­cie się, że­ście mnie u sie­bie na­tra­fi­li.

– Kazał ci kto?

– Nie, ale nie godzi się ina­czej – ob­ru­szył się Tadyk. – Cza­sem i tak nie wszyst­ko za­wsze zro­bię, choć jak uda się po­spać, to samo ociu­pi­nę, parę go­dzin… Sta­re­mu Pie­tru­so­wi już jedna krowa się po­cho­ro­wa­ła od nie­do­je­nia, nie wiem co z nią bę­dzie…

– A dzi­siaj dużo jesz­cze ci zo­sta­ło? – za­py­tał Ongus.

– Za­mia­ro­wa­łem jesz­cze tylko u sie­bie kurom dać i pójść do Ty­mo­na dziad­ka opo­rzą­dzić króle. Choć po praw­dzie – Tadyk wes­tchnął – to ja już panu głowy nie dam, com dziś i u kogo zro­bił, a gdzie jesz­cze po­wi­nie­nem…

– Do jutra może nic nie zdech­nie – uspo­ko­ił go wol­szeb­nik. – Ty teraz idź się prze­śpij, a ja z Ty­mo­nem do­koń­czy­my. Za to jutro za wszyst­ko weź­mie­my się wszy­scy trzej, pój­dzie dużo szyb­ciej.

Tadyk roz­pro­mie­nił się. Nie wia­do­mo, per­spek­ty­wą dłuż­sze­go snu czy za­po­wie­dzią po­mo­cy na­stęp­ne­go dnia; naj­pew­niej z obu tych po­wo­dów po równo. Zgar­bio­ny po­wlókł się do cha­łu­py. Tymon po­my­ślał, że ów wy­glą­da jakby miał zaraz za­snąć na sto­ją­co.

– Wiem, że my też stru­dze­ni – mruk­nął Ongus, gdy tam­ten po­szedł – ale on bar­dziej… Chodź, zro­bi­my, co trze­ba.

 

***

Na­za­jutrz Tadyk ze­rwał się z łóżka z sil­nym po­czu­ciem, że za­spał. Tak zresz­tą było. Wstał, na stole ja­dal­nym zna­lazł śnia­da­nie, tro­chę już nad­je­dzo­ne. Nie tknął ni­cze­go, w po­śpie­chu wy­padł z cha­łu­py, jakby od tego za­le­ża­ło ist­nie­nie ca­łe­go sioła – wszak do nie­daw­na tak było.

– Halo! – huk­nął, pod­szedł­szy do opłot­ka.

Nie do­stał od­po­wie­dzi. Gdzieś usły­szał tylko prze­cią­głe mu­cze­nie. Za­uwa­żył, że słoń­ce stało już wy­so­ko na nie­bie. Dawno nie zda­rzy­ło się mu spać tak długo.

– Halo! – po­wtó­rzył gło­śniej, choć nie było po­trze­by.

– Już, już! – ode­zwał się Ongus gdzieś nie­da­le­ko. – Tu je­ste­śmy!

Wy­szli zza cha­łu­py po są­siedz­ku. Widać, już wzię­li się do ro­bo­ty.

– Wy­du­ma­lim, szczę­snyś, że pora taka, gdzie i tak mało ro­bo­ty. Ani żniwa, ani jesz­cze siać, ani nic. – Tymon za­chi­cho­tał. – Ina­czej pew­nie ni­ko­go ży­we­go byśmy nie zna­leź­li.

– Aku­rat pod­bie­ra­li­śmy jajka tu obok – wy­ja­śnił wol­szeb­nik. – A ty? Zja­dłeś coś? Gotów?

Tadyk w od­po­wie­dzi po­krę­cił głową.

– To już! Idź, idź! Bo nam obu samym też bę­dzie cięż­ko! Ob­rzą­dek tutaj wiel­ki, a ro­bot­ni­ków mało.

 

***

– To co tu się dzia­ło, jak nas nie było? – za­ga­ił Ongus. Tadyk był już po śnia­da­niu, do­łą­czył do po­zo­sta­łych. Z wes­tchnie­niem po­pu­ścił żu­ra­wia – na­bie­rał wła­śnie wody – po­dra­pał się w cie­mię.

– Zaraz po tym, jak­ście po­szli – za­czął – Sła­win­ce i Jan­ko­wi uwi­dzia­ło się po­brać. Zresz­tą ty wiesz, że się już wcze­śniej przy­mie­rza­li.

– To co oni, cze­ka­li aż pój­dziem? – od­rzekł py­ta­niem za­gad­nię­ty Tymon. – Albo to też nie mogli po­cze­kać na nasz po­wrót?

– Jak oni wiel­ce za­dzi­wie­ni byli, że się gdzieś wy­bie­ra­cie! A co dzia­dzia za­py­ta­li, to on im, że nie wiada kiedy wró­ci­cie, że pew­nie na wio­snę albo i dalej.

Tymon uśmiech­nął się. Sta­ru­szek lubił wy­ol­brzy­miać, ale on sam dawno już na­uczył się od­dzie­lać praw­dę od upięk­szeń.

– No po­bra­li się, ni wcze­śniej, ni póź­niej – cią­gnął Tadyk. – Choć, teraz pa­trząc na całą spra­wę, to może by­ło­by le­piej, gdyby się zde­cy­do­wa­li przy pana wol­szeb­ni­ka obec­no­ści…

– Co to za cho­choł? – za­py­tał Ongus. – Kto go tu przy­niósł?

– Oni – bąk­nął Tadyk. – Zna­czy… Panie, ja głowy nie dam. We­se­le, to wia­do­mo, go­rzał­ka, a ja po praw­dzie schla­łem się, że mało co pa­mię­tam. Prze­cie tylko com przed­tem ojca po­cho­wał. Ja wiem, już ja wcze­śniej po­dej­rze­wa­łem, że co go zmo­gło na szla­ku, kiedy tak długo nie wra­cał. I jużem go na za­tra­ce­nie w my­ślach prze­zna­czył, ale jak znów się po­ja­wił – żyw czy nie­żyw – to znów jakoś tak go po­ża­ło­wa­łem.

– Do­brze, do­brze – prze­rwał Ongus. – Ale nie pa­mię­tasz nic a nic? Co z tym cho­cho­łem?

Za­py­ta­ny cmok­nął.

– Coś nie­coś mi się ko­ja­rzy. Ale są­dzi­łem, że to ułudy jakie mia­łem, mocno pi­ja­nym będąc…

– A żebyś się nie zdzi­wił…

– Bo to… On gadał.

– Kto?

– No ten… Cho­choł.

– Jak: gadał?

– Po praw­dzie to bar­dziej jakby śpie­wał. Albo cho­ciaż jakąś po­wiast­kę mówił, bo tak wier­szem…

– Tedy co gadał?

Tadyk zro­bił minę, jakby zjadł coś wy­jąt­ko­wo nie­do­bre­go. Tymon do­my­ślał się, że cięż­ko temuż uświa­do­mić sobie, że ma­rze­nie senne nie było tylko ma­rze­niem.

– Niby mówił po­wiast­kę o zja­wach… – za­czął ów po­wo­li. – Nie, on coś za­po­wia­dał, że niby oweż mia­ły­by przyjść… – Za­śmiał się ner­wo­wo. – Ot, pomór, sam zjawa, a inne za­po­wia­da… Panie dobry, prze­cie ja przy­zwy­cza­jo­ny, jak każdy chyba, zara snów swo­ich za­po­mi­nać, a tu mam sobie znów tymiż głowę za­przą­tać…

– Nie mę­dr­kuj, tylko myśl – wark­nął nań wol­szeb­nik. – Od tego może za­le­żeć obu­dze­nie tam­tych!

Tadyk jęk­nął, chrząk­nął i znów za­czął mówić: – Naj­sam­pierw to pytał, kto go przy­zwał.

– A kto go przy­zwał?

– Ja panie nie wiem tak do­kład­nie… Wszy­scy po tro­chu ga­da­li: cho­choł to, cho­choł tamto i niech­by przy­szedł, wy­pi­je z nami, po­tań­cu­je i na ocze­pi­nach się po­ba­wi… Ale kto to ga­da­nie za­czął, to pew­nie oni sami by nie wie­dzie­li… Zresz­tą, ów niby pytał, ale jakby od­po­wie­dzi nie cze­ka­jąc… Jakby piosn­kę śpie­wał, a to za­py­ta­nie było samo jego czę­ścią.

– Byłeś przy tym? Po­wtó­rzysz co?

In­da­go­wa­ny wy­pu­ścił gło­śno po­wie­trze.

– Być byłem… Ale tak spity, że pa­mię­tam mało co… – Jął tar­mo­sić czu­pry­nę, jakby chcąc tą tor­tu­rą wy­cią­gnąć od­po­wiedź z sa­me­go sie­bie. – Coś o tych zja­wach… Ale… do­kład­nie to… Wiem, że śpie­wał i że… rymem jakby… – Po­krę­cił głową.

Ongus po­pa­trzył nań jesz­cze przez chwi­lę.

– Pa­mię­tasz – rzekł, ob­ró­ciw­szy wzrok i wy­ce­lo­waw­szy pal­cem w Ty­mo­na – com ci mówił o ta­kich niby nie­win­nych wier­szy­kach i wy­li­czan­kach? Gdy­śmy wy­wo­ły­wa­li licha, pró­bu­jąc ura­to­wać Icka?

Chłop pa­mię­tał, co po­twier­dził ski­nie­niem.

– Do­praw­dy, nie wiem, kto za­czął całą rzecz. – Wol­szeb­nik wes­tchnął. – Bo to wcale nie mu­sia­ła za­dzia­łać wola jed­ne­go spraw­cy.

Tymon na­stro­szył brwi. Tego już nie zro­zu­miał.

– Takie pod­śpie­waj­ki same w sobie, wbrew wie­dzy więk­szo­ści, mogą mieć moc spraw­czą – wy­ja­śnił na­uczy­ciel. – A gdy kilka osób łączy się w chó­rek, śpie­wa to samo, za­ra­zem w my­ślach chcąc przy­wo­łać cho­cho­ła, to cho­choł może przyjść.

– Czyli – od­parł Tymon z wa­ha­niem – każde śpie­wa­nie może być za­klę­ciem?

– Nie każdy tekst się na­da­je. Poza tym, za­uważ, czę­sto jak się śpie­wa, czło­wiek w ogóle nie myśli, o czym.

Chłop znów nie od­po­wie­dział, a na­stro­szył tylko brwi. Uświa­do­mił sobie, że bę­dzie mu­siał prze­my­śleć jesz­cze raz kwe­stie za­klęć i me­cha­ni­zmów ich dzia­ła­nia.

– Po­dej­rze­wam, że lu­dzie takim wła­śnie śpie­wem przy­wo­ła­li cho­cho­ła. Choć! – Wol­szeb­nik zro­bił krót­ką pauzę, uniósł palec wska­zu­ją­cy. – Mogło być też tak, że ktoś już za­pla­no­wał jego na­dej­ście, a sie­la­nie ja­ko­by go tylko obu­dzi­li. Tak czy ina­czej, prze­bu­dziw­szy się, cho­choł rzu­cił jakiś urok, za­po­wia­da­jąc zjawy.

– I co, były te zjawy? – spy­tał Tymon na­uczy­cie­la, ale zaraz spoj­rzał na Tadka, uświa­da­mia­jąc sobie, że to do niego ra­czej po­wi­nien był kie­ro­wać py­ta­nie.

Ów znowu chrząk­nął za­kło­po­ta­ny, bo rów­nież Ongus wle­pił w niego wzrok.

– Prze­ciem mówił – jęk­nął zre­zy­gno­wa­ny. – Co i raz coś mi się uwi­dzia­ło, jaka senna mara… Ale czy to były te zjawy za­po­wia­da­nie? Zabij mnie, a nie wiem.

Wol­szeb­nik od­wró­cił głowę, mach­nął ręką. Zu­peł­nie jakby uświa­do­mił sobie, że to źró­dło in­for­ma­cji cał­kiem już wy­schło.

– Pew­nie gdyby się zja­wi­ły – mruk­nął – to wię­cej by coś zro­bi­ły, niż tylko po­ga­dać pół­przy­tom­ne­mu chło­pu i to­wa­rzy­szyć mu w ro­bo­cie. Dumam – dodał – że jeśli chce­my od­cza­ro­wać tam­tych, to wła­śnie trze­ba wy­cze­ki­wać zjaw i za­ła­twić coś z nimi. A co za­ła­twić – tego się za­pew­ne nie do­wie­my, póki ich nie wy­cze­ka­my i nam nie po­wie­dzą…

 

Pień­ko

Zle­ce­nia od wójta gminy Ra­ki­ci­ce za­wsze warto było brać i do­kła­dać na­le­ży­tej sta­ran­no­ści do ich wy­ko­na­nia. Nie­źle pła­cił, ale nie był to je­dy­ny powód. Jako znacz­na oso­bi­stość mie­wał nie­raz gości spoza osady, a tamci łatwo wpa­da­li w za­chwyt nad me­bla­mi, które two­rzył sto­larz Jóź­wik.

Tym razem wło­darz na­mó­wił maj­stra na wy­ko­na­nie pre­zen­tu dla córki. Rze­mieśl­nik miał spo­rzą­dzić wój­tów­nie za­baw­kę, lalkę z drew­na. Choć z po­cząt­ku ostrze­gał zle­ce­nio­daw­cę, że dotąd nie rzeź­bił zbyt wiele, to ko­niec koń­ców się zgo­dził. Zwłasz­cza, że wójt, świa­dom żmud­no­ści ta­kie­go dłu­ba­nia przy małej rze­czy, za­ofe­ro­wał za­pła­tę jak za coś więk­sze­go.

Jóź­wik, wziąw­szy ka­wa­łek mięk­kie­go pnia lipy, wy­rzeź­bił po­stać chłop­ca. Krót­ko za­sta­na­wiał się, jak przy­mo­co­wać koń­czy­ny do kor­pu­su. W re­zul­ta­cie wbił na koń­cach rąk i nóg, oraz w miej­scu ich łą­czeń z tu­ło­wiem me­ta­lo­we za­cze­py z za­gię­tych gwoź­dzi.

Ustro­iw­szy całą lalkę, rze­mieśl­nik uświa­do­mił sobie, że cze­goś bra­ku­je w jej twa­rzy. Nos, który wcze­śniej ukształ­to­wał, wydał mu się teraz jakby przy­cię­ty, nie­peł­ny. Za­miast niego wy­ciął więc w tym miej­scu otwór i na­pręd­ce wci­snął weń ko­lej­ny ka­wa­łek drew­na. Aku­rat sę­ka­ty, ale po­sta­no­wił to zmie­nić na­za­jutrz – z tego co wy­wnio­sko­wał, mi­nę­ła już duża część nocy.

Spoj­rzał jesz­cze raz na wy­ko­na­ne dzie­ło, kiw­nął z sa­tys­fak­cją i uzna­niem głową. Było nie­mal go­to­we, tylko ten nos… A po nim ro­bo­ta rzeź­bia­rza skoń­czo­na, dalej wszyst­ko w rę­kach kraw­ca. Jóź­wik odło­żył lalkę i, zmę­czo­ny ale za­do­wo­lo­ny, po­szedł ukła­dać się do snu.

 

***

Tymon pod­le­ciał jesz­cze ka­wa­łek wzdłuż drogi wio­dą­cej do Ra­ki­cic. Po chwi­li za­wró­cił, zmru­żył oczy przed słoń­cem wscho­dzą­cym po dru­giej stro­nie Wol­szeb­nik. Sku­lił się przed ko­lej­nym prze­szy­wa­ją­cym po­wie­wem wia­tru i za­czął opa­dać.

Spoj­rzał prze­lot­nie na swoją cha­łu­pę, póź­niej na krąg za­klę­tych sie­lan, na ko­niec na Tadka, który stał nie­opo­dal, ga­piąc się na fru­wa­ją­ce­go ziom­ka z unie­sio­ną głową i roz­dzia­wio­ną gębą.

– Voleo sta­gra – mruk­nął Tymon ja­kieś dwa łok­cie nad zie­mią. Opadł.

– I jak? – za­in­te­re­so­wał się Tadyk.

– Zimno…

– No ale co ze zja­wa­mi? Wi­dział żeś jaką?

– O, już, pew­nie! Patrz, za pa­zu­chą jedną trzy­mam! – burk­nął za­py­ta­ny. – Uwa­żaj, bo weź­mie i sama do nas która przyj­dzie! Zdro­wi­ście, powie, mia­łam tu przyjść, bo wzy­wa­li, to i je­stem i radam słu­żyć.

Tadyk nie od­po­wie­dział, tylko lekko się na­chmu­rzył.

I Tymon był na­bur­mu­szo­ny. Nie wie­dział, czy przez na­iw­ność ziom­ka, czy, po pro­stu, z zimna. Nie wie­dział też, po co jesz­cze co rano wzno­sił się nad sio­łem, wy­pa­tru­jąc cze­go­kol­wiek nie­zwy­kłe­go. Na samym po­cząt­ku wie­rzył, że nawet jeśli nic się nie przy­da­rzy, to już sam lot od­bie­gał od normy. Szyb­ko jed­nak stał się nu­żą­cy, a wręcz draż­nił. Tym bar­dziej, że chłop nie wi­dział nic, co chciał­by zo­ba­czyć, a koń­czy­ło się za­wsze prze­mar­z­nię­ty­mi człon­ka­mi, za­łza­wio­ny­mi oczy­ma i ciek­ną­cym nosem.

– Idziem do wol­szeb­ni­ka – oznaj­mił. – Musi już, nie­cno­ta, nie śpi.

Ongus rzad­ko kiedy wy­cho­dził do nich sam z sie­bie. Ale skoro za­wsze doń za­cho­dzi­li, bo po­trze­bo­wa­li tej do­dat­ko­wej pary rąk do pracy, to i po co?

Tym razem nie spał już od pew­ne­go czasu. Ru­szał się zbyt żwawo jak na kogoś, kto do­pie­ro co się obu­dził; w piecu też miał na­pa­lo­ne, tak że w po­miesz­cze­niu na górze było cie­pło. Tymon czuł z tego po­wo­du wdzięcz­ność.

Wol­szeb­nik sie­dział przy stole, wła­śnie jadł. Nigdy nie na­rze­kał na brak je­dze­nia, ale tego dnia to już w ogóle jego śnia­da­nie wy­glą­da­ło jakby miało wy­star­czyć dla ro­dzi­ny li­czą­cej pół tu­zi­na. Sęk jed­nak w tym, że, ow­szem, mieli za darmo o wiele wię­cej żyw­no­ści, ale wpierw mu­sie­li nie­źle się na­tru­dzić przy ob­rząd­kach.

– Dobry – przy­wi­tał go Tymon.

Ongus nie od­po­wie­dział, a tylko po­ki­wał ener­gicz­nie głową. Wła­śnie prze­żu­wał.

– Gotów?

– A wy już po śnia­da­niu? – Wska­zał stół za­pra­sza­ją­cym ge­stem.

Obaj już jedli wcze­śniej, ale Tymon nie miał nic prze­ciw­ko do­kład­ce i po­sie­dze­niu w cie­ple. Zwłasz­cza po, jak by nie pa­trzeć, dość mę­czą­cym la­ta­niu. Wzru­szył ra­mio­na­mi i się do­siadł. Tadyk stał nieco dłu­żej, ale też zajął miej­sce i się­gnął po chleb.

– Zimno?

– Ano. A i jesz­cze padać za­czy­na.

– Za­klę­tym, na szczę­ście, brak cie­pła zdaje się nie szko­dzić – rzekł Ongus mię­dzy kę­sa­mi. – Ale jak spad­nie śnieg, na­le­ża­ło­by go tro­chę z nich zgar­nąć jakąś mio­teł­ką.

Chło­pi ski­nę­li.

– Jed­na­ko, nie jest to do­brze – cią­gnął cza­ro­twór­ca, krę­cąc głową – że tylko dbamy o sioło, a poza tym wła­ści­wie nic nie przed­się­bie­rze­my… Co, twoim zda­niem, po­win­ni­śmy zro­bić? Jako wol­szeb­nik mu­sisz się na­uczyć roz­wią­zy­wać po­dob­ne pro­ble­my.

Za­py­ta­ny Tymon od­chy­lił się na krze­śle. Wła­ści­wie od pew­ne­go już czasu nikt odeń nie wy­ma­gał sa­mo­dziel­ne­go my­śle­nia. Gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze.

– Trze­ba… – za­czął. I jakoś przez chwi­lę nie po­tra­fił do­koń­czyć. – Od­cza­ro­wać tam­tych.

Ongus po­ki­wał w za­du­mie głową.

– Do­brze – rzekł. – Idź i to zrób.

– Ale jak?

– To ja mam wie­dzieć? – żach­nął się wol­szeb­nik. – Po­da­jesz roz­wią­za­nie, nie zna­jąc spo­so­bu jego wy­ko­na­nia? Tedy słabe to roz­wią­za­nie…

Tymon w zdzi­wie­niu uniósł brwi.

– Czy ty my­ślisz, że nie wpa­dłem na to – cią­gnął jego na­uczy­ciel – żeby zdjąć ten czar? To mnie oświeć, po­wiedz kon­kret­nie co zro­bić, radym wy­słu­chać.

– Prze­cie za tą ro­bo­tą to nawet nie ma czasu się za­sta­no­wić – pró­bo­wał bro­nić się chłop. – A po wszyst­kim czło­wiek do ni­cze­go się nie na­da­je, jak tylko do żar­cia i spa­nia…

– Zatem na­su­wa się wnio­sek, że trze­ba naj­pierw jakoś sobie ulżyć, odjąć tro­chę ro­bo­ty, praw­da? Nie myśl, jak wi­dział­by ci się ko­niec ca­łe­go kło­po­tu, ale naj­pierw, jak krok po kroku doń do­pro­wa­dzić.

Tymon spu­ścił głowę i mil­czał. Nie wie­dział, co po­wie­dzieć.

– Oto, co dziś zro­bi­my. – Ongus, na szczę­ście, wie­dział. – Ja zo­sta­nę w siole, będę sobie tu po­wo­li ob­rzą­dzał. Zaś wy dwaj idź­cie do Ra­ki­cic, naj­mij­cie kilku pa­rob­ków do po­mo­cy. Mów­cie, że mamy tu ich gdzie prze­no­co­wać i czym kar­mić, aż nadto. Wia­do­mo, tro­chę ro­bo­ty bę­dzie, ale w wię­cej osób szyb­ciej i we­se­lej. Całej spra­wy z tym cza­rem nie ma co ukry­wać, wielu już i tak pew­nie jest za­zna­jo­mio­nych. Jed­nak nie ma co też jej na siłę ogła­szać, bo ktoś może się przed­wcze­śnie znie­chę­cić. Nie­wy­klu­czo­ne jest i to, że od in­nych do­wie­my się co nieco na cały temat.

Wol­szeb­nik prze­rwał, swo­imi sło­wa­mi za­sie­wa­jąc w ser­cach chło­pów nową na­dzie­ję. Tymon zdu­miał się, że nie wpadł na to wcze­śniej – za­miast sku­pić się na szu­ka­niu zjaw, naj­pierw sobie tro­chę w tym ulżyć…

 

***

– Jam bez winy! Nie­win­ny… – za­brzmiał ko­lej­ny zew. Kar­lik raz po raz po­wta­rzał te słowa, jakby ufa­jąc, że na­peł­nia nimi jakąś oso­bli­wą czarę. Że w końcu ktoś uwie­rzy i uzna, że na­le­ży prze­rwać eg­ze­ku­cję. Tym razem nie udało się, ktoś z tłusz­czy uci­szył go, tra­fia­jąc zgni­łą ce­bu­lą pro­sto w nos.

Wpro­wa­dzi­li go po drew­nia­nych stop­niach na sza­fot. Spoj­rzał na wi­szą­cą nad nim pętlę po­hy­bla. Spu­ścił zaraz głowę, ude­rzo­ny w oko żo­łę­dziem. Uświa­do­mił sobie, jak cel­nie ga­wiedź miota weń swoje po­ci­ski. Po­zor­nie jed­nak – po pro­stu wielu chy­bień nie wi­dział, sku­piw­szy wzrok i myśli na czym innym.

Usta­wio­no go przed pnia­kiem, nad któ­rym sznur zło­wiesz­czo roz­dzia­wiał swą pasz­czę. Tłum ucichł nieco, ale tylko tyle, by sły­szeć głos urzęd­ni­ka ob­wiesz­cza­ją­ce­go wyrok:

– Z roz­ka­zu roz­trop­nie nam urzę­du­ją­ce­go wójta gminy Ra­ki­ci­ce, za zu­chwa­ły i ha­nieb­ny mord, który po­grą­żył w smut­ku i żalu wielu, wobec ludu za­wi­śnie dziś obec­ny tu Kar­lik ze wsi Wierz­bia­ny.

Oskar­żo­ny krę­cił szyb­ko głową, jakby nie chcąc uznać swej winy. Tro­chę szyb­ciej i można by po­my­śleć, że prze­szły go tak silne dresz­cze albo do­stał kon­wul­sji sto­jąc. Nic mu to jed­nak nie po­mo­gło. Urzęd­nik uległ w końcu coraz gło­śniej­szej wrza­wie tłumu i rzekł:

– Kacie, czyń swą po­win­ność.

We­zwa­ny wpro­wa­dził oskar­żo­ne­go na pień, za­ło­żył mu na szyję pętlę, kop­nął pod­sta­wę pod Kar­li­kiem, po­pra­wił, bo za pierw­szym razem tylko się za­ko­ły­sa­ła.

Wi­sie­lec po­le­ciał w dół. Lina wy­ci­snę­ła zeń całe po­wie­trze. Wierz­gnął raz i drugi, na chwi­lę po­lu­zo­wu­jąc za­cisk choć odro­bi­nę. Na wię­cej siły nie miał. Skur­czył płuca w roz­pacz­li­wej pró­bie wde­chu. Po­czuł ucisk w całym ciele, mimo że nie wlało się w nie ani tro­chę tchu. Na ostat­ku spró­bo­wał znowu, po­now­nie wy­prę­żył się.

Wdech…

Wdech…

 

***

Wcią­gnął ze świ­stem po­wie­trze. Nie wy­peł­ni­ło go jed­nak, zu­peł­nie jakby chwi­lę temu nie pro­wa­dził o nie roz­pacz­li­wej walki, czy też… Wcale go nie po­trze­bo­wał. Otwo­rzył oczy, a ra­czej po pro­stu za­czął wi­dzieć.

Pa­no­wał pół­mrok. Po­my­ślał, że śnił o swo­jej eg­ze­ku­cji, a teraz obu­dził się w celi. Aż taka ciem­ność jed­nak nie za­pa­dła. Obok ja­rzy­ła się koń­ców­ka świe­cy, a on sam sie­dział na stole. Z po­cząt­ku nie mógł się po­ru­szyć, jakby nigdy nie uży­wał swo­ich człon­ków. I wła­ści­wie tak było na­praw­dę, bo nie prze­by­wał w swoim daw­nym ciele. Tamto dalej wi­sia­ło na po­hy­blu, choć on sam o tym nie wie­dział. Jego obec­na po­wło­ka, co dość trud­no było sobie uświa­do­mić, zro­bio­na była z drew­na. Mała, mie­rzą­ca może ze dwa łok­cie, a Kar­lik w niej prze­by­wał. W końcu udało mu się po­ru­szyć lekko głową. Nie wie­dział, co wła­ści­wie i dla­cze­go się stało. Nie­spe­cjal­nie też się tym przej­mo­wał, jakby razem z cia­łem przy­jął rów­nież sztyw­ność od­czu­wa­nia. Jak echo wciąż po­wra­ca­ła jedna myśl: otrzy­mał skąd­siś ko­lej­ną szan­sę, za­pew­ne nie bez po­wo­du. Nie zna­jąc tegoż, po­sta­no­wił sam go sobie wy­my­ślić. Zro­bi­li zeń mor­der­cę i za to uka­ra­li. Na­le­ża­ło więc do­peł­nić czynu, by spra­wie­dli­wo­ści stało się za­dość. I tym razem nie za­mie­rzał dać się zła­pać.

 

***

Gdy tylko kraw­cy uszy­li stro­je dla wy­ko­na­nych przez niego lalek, te ożyły. Przy­szły do jego chaty, dały pan­cerz i broń i ka­za­ły się za­cią­gnąć do armii, bo idzie wojna. Jed­nak od­dział, do któ­re­go go przy­dzie­li­li, po­niósł po­raż­kę już w pierw­szej bi­twie – wal­czy­li prze­ciw wiel­kim szczu­rom, do­sia­da­ją­cym ogrom­nych orłów o no­gach koni oraz ludz­kich no­sach. Do­stał się do nie­wo­li. Jego cie­mięż­cy za­pro­wa­dzi­li go do ko­pal­ni, ka­za­li pra­co­wać do ostat­ka sił. Na jed­nym z niż­szych po­kła­dów za­wa­lił się strop. On i inny nie­wol­nik ugrzęź­li bez wyj­ścia. Tuż przed śmier­cią z głodu, pra­gnie­nia i braku po­wie­trza wy­znał, że to wszyst­ko nie sta­ło­by się, gdyby wciąż wy­ko­ny­wał stoły, za­miast rzeź­bić lalki z drew­na. Pró­bo­wał po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale za­czął się dusić. Do płuc do­la­ty­wa­ło coraz mniej po­wie­trza…

Jóź­wik zbu­dził się. Otwo­rzył oczy i zo­ba­czył, że było już jasno. Pro­mie­nie słoń­ca wpa­da­ją­ce przez okna oświe­tla­ły sie­dzą­cą okra­kiem na jego pier­si małą po­stać. Sto­larz za­char­czał, ode­rwał od swej szyi małe rącz­ki na­past­ni­ka, rzu­cił go w kąt. Lu­dzik był, na szczę­ście, lekki i dość słaby. Jóź­wik by­naj­mniej jed­nak nie chciał spraw­dzić czy po­ra­dził­by sobie z tam­tym w dru­gim star­ciu. Do­padł do drzwi cha­łu­py, otwo­rzył je pchnię­ciem, wy­le­ciał na ze­wnątrz.

– Aaa! – darł się. – Du­sio­łek! Ra­tun­ku! Du­sio­łek!

 

***

Jóź­wik bał się wró­cić do domu. Nie był pe­wien, co wła­ści­wie mogło go tam cze­kać; du­sio­łek czy inne licho, nie­istot­ne, praw­dą jed­nak było, że to coś chcia­ło go zabić. Cały drżał, po równo ze stra­chu i z zimna – wy­le­ciał z chaty tak, jak spał. Szczę­śli­wie, że przed za­śnię­ciem nie chcia­ło mu się zdej­mo­wać cie­płych onuc i cho­da­ków, ale ma­rzył o ko­żu­chu czy ku­bra­ku.

Udał się na targ. Miał na­dzie­ję zna­leźć kogoś, kto mógł­by mu pomóc, w taki czy inny spo­sób. Poza tym, za­wsze to cie­plej po­śród ludzi, gdy wiatr musi dłu­żej klu­czyć, by zna­leźć drogę do zzięb­nię­te­go ciała. Sku­lo­ny zaraz wy­pa­trzył spore zgro­ma­dze­nie, gdzie, ku jego zdzi­wie­niu, ni­cze­go nie sprze­da­wa­no. Było to tym bar­dziej za­sta­na­wia­ją­ce, gdyż Jóź­wik ko­ja­rzył czło­wie­ka, wokół któ­re­go usta­wi­ło się kil­ka­na­ście osób; ów czę­sto przy­cho­dził wy­mie­niać swoje kró­li­ki.

Sto­larz też po­sta­no­wił po­dejść i pod­słu­chać, za czym to ze­bra­nie.

– … Oj, toż za wiele dziś i tak by czło­wiek nie zro­bił… – do­le­cia­ły do niego słowa. To roz­ma­wia­ło dwóch męż­czyzn sto­ją­cych nie­opo­dal kra­ma­rza. – Może i praw­dę mówią, że darmo co dadzą…

– Ano… – od­parł drugi. – Ja to i za­mia­ru­ję, jak się bę­dzie dało, prze­no­co­wać… Po­obrzą­dzać tro­chu i tylko za to do­stać jeść, to chyba warto. W domu beze mnie wy­trzy­ma­ją, a jak przy­nio­sę jajek czy mleka, to jesz­cze się ucie­szą…

– Toż prze­cież.

– Tylko co ich tak przy­ci­snę­ło, że aż ro­bot­ni­ków trza?

– To­ście nie sły­sze­li? Ponoć tam gra­jek w cza­sie godów za­czął grać jaką cu­dacz­ną me­lo­dię i wy­pro­wa­dził wszyst­kich sie­lan nie wiada dokąd.

– Dziw­no­ści… Trza uwa­żać, bo pój­dziem, to i nas co omami i wy­pro­wa­dzi…

– Niech nie ga­da­ją, jak nie wie­dzą – ofuk­nął ich wła­ści­ciel kramu. – Kogo miało za­cza­ro­wać, to już za­cza­ro­wa­ło. I ni­g­dzie nie wy­pro­wa­dzi­ło. Stoją wszyst­kie na środ­ku drogi, bę­dzie­ta chcie­li to, sami sobie zo­ba­czy­cie.

Tamci już się nie ode­zwa­li, spoj­rze­li tylko po sobie. Jóź­wik uznał, że jak­kol­wiek nie­po­ko­ją­co nie brzmia­ła­by no­wi­na, wolał już pójść z nimi, niż wró­cić do domu i mie­rzyć się sa­me­mu z jak naj­praw­dziw­szą groź­bą tam czy­ha­ją­cą.

– Dobry… – Pod­szedł i się przy­wi­tał.

– A dobry, dobry.

– Sły­szę, do ro­bo­ty szu­ka­cie?

– Ano szu­kam, choć po praw­dzie to już mie­li­śmy się zbie­rać, star­czy nas.

– Weź­cież jesz­cze. – Jóź­wik za­drżał z zimna. A ra­czej nagle wstrzą­snę­ło nim tro­chę moc­niej, niż do­tych­czas. – Pilno mi.

– Toż mogę. – Tam­ten wzru­szył ra­mio­na­mi. – Że­ście się wy­let­ni­li… Ta­dziu, daj no ja­kie­go ko­żu­cha albo choć ka­wa­łek derki… Niech odzie­je się, bo wyj­dziem z Ra­ki­cic, bę­dzie jesz­cze zim­niej. A do Wol­szeb­nik droga wcale nie tak krót­ka…

Sto­larz z wdzięcz­no­ścią przy­jął po­da­rek. Zszedł zaraz na ubo­cze, do­łą­czył do grup­ki kilku in­nych sie­lan, któ­rzy tu­pa­li, bu­ja­li się – sło­wem, ro­bi­li wszyst­ko, by się nieco roz­grzać.

Jóź­wik przy­po­mniał sobie, że we wsi, do któ­rej idą, miesz­ka wol­szeb­nik. Cho­ciaż aku­rat tego po na­zwie sioła nie sztu­ką było się do­my­ślić. Może uda się spo­tkać go i po­pro­sić o roz­wią­za­nie pro­ble­mu du­sioł­ka. W rze­mieśl­ni­ka wstą­pi­ła nowa fala na­dziei i roz­grza­ła, ni­czym łyk do­brej oko­wi­ty.

 

***

– Halo? Jest kto w domu? – za­krzyk­nął wójt. Za­pu­kał. – Jóź­wi­ku? Przy­sze­dłem spy­tać jak praca idzie. Mam wdzian­ko dla lalki, kra­wiec uszył na próbę…

Nie było od­ze­wu. Drzwi były otwar­te, to wszedł. Dom stał pusty. Wła­dy­ka ro­zej­rzał się, zo­ba­czył za­baw­kę usa­dzo­ną na sto­li­ku, opar­tą o ścia­nę. Przy­ło­żył przy­nie­sio­ne prze­zeń ubran­ko. Było może nieco za małe, ale prze­cież ku­kieł­ce nie bę­dzie to prze­szka­dza­ło.

Po­sta­no­wił za­brać lalkę. Jak trze­ba bę­dzie, do­nie­sie za­pła­tę w innym cza­sie, sto­larz za­wsze mógł też zgło­sić się sam – wszak wie­dział, gdzie wójt miesz­ka. Przy­bysz na­pręd­ce odział lu­dzi­ka, wsa­dził go pod pachę i wy­szedł. Nie mógł się już do­cze­kać ra­do­ści córki, którą wy­wo­ła tak nie­zwy­kła nie­spo­dzian­ka.

 

***

– Patrz, jak ci się szla­czek roz­ła­zi – upo­mnia­ła nia­nia. – Rób węż­sze ście­gi, póź­niej wszyst­ko bę­dzie widać.

Córka wójta, Na­dziej­ka, miała ocho­tę po­wie­dzieć coś opie­kun­ce, ale zmarsz­czy­ła tylko nos. Nie w gło­wie jej było ha­fto­wa­nie, ale że przy­ka­za­li, to chcia­ła jak naj­szyb­ciej zro­bić swoje i zająć się rze­cza­mi cie­kaw­szy­mi. Widać jed­nak, prze­do­brzy­ła z tym po­pę­dza­niem.

– Żaden cię nie ze­chce, jak ni­cze­go nie bę­dziesz umieć. Ty sobie nie wy­obra­żaj, że o, wój­tów­na, to jej już na­leż­na wszel­ka szczę­śli­wość z góry. Nie każdy bę­dzie taki życz­li­wy tobie i dobry jak tatuś. Le­piej, żeby ci się tra­fił…

Nia­nia urwa­ła i Na­dzia pod­nio­sła na nią wzrok, by spraw­dzić, dla­cze­go. Pia­stun­ka z uśmie­chem pa­trzy­ła na wej­ście do izby. Dziew­czyn­ka też spoj­rza­ła. Za­glą­da­jąc do środ­ka, zza drzwi wy­sta­wa­ła ślicz­na lalka. Mała od­rzu­ci­ła ro­bót­kę i z pi­skiem pod­bie­gła do za­baw­ki. Ode­bra­ła ją z rąk wójta, który też się po­ka­zał.

– Tatku, ale ładny!

– Prze­ka­żę panu sto­la­rzo­wi, że ci się spodo­bał.

– Tatku, tatku, a co on ma taki duży nos? – za­in­te­re­so­wa­ła się Na­dziej­ka.

Wójt przyj­rzał się lu­dzi­ko­wi. Może to inne świa­tło lub drew­no wy­schło, ale zda­wa­ło mu się, że li­po­wy nos był wcze­śniej odro­bi­nę krót­szy.

– Bo mu taki pan sto­larz wy­rzeź­bił – od­parł tylko. – Chcesz, to go pod­py­tam, czy nie da się tro­chę skró­cić…

– Oj nie, niech bę­dzie taki. – Przy­tu­li­ła lalkę. – Tak py­ta­łam tylko. Cu­dacz­ny.

Wła­dy­ka uśmiech­nął się, wi­dząc ra­dość córki i jej mo­men­tal­ne przy­wią­za­nie do no­we­go to­wa­rzy­sza zabaw.

– To jesz­cze teraz mu­sisz uczyć się pil­nie – rzekł, zer­ka­jąc na nia­nię – by mu wdzian­ka przy­spo­sa­biać. A i jesz­cze daj mu ład­nie na imię, żeby nie cho­dził smut­ny.

 

***

– Ot, chcie­li, to mają – burk­nął pro­wa­dzą­cy grupę go­spo­darz. – Nikt ich stąd nie ru­szał ani wy­pro­wa­dzał. Jak ich za­cza­ro­wa­ło, tak stoją.

– A was – za­uwa­żył przy­tom­nie któ­ryś ze zbio­ro­wi­ska – czemu nie za­cza­ro­wa­ło?

– Bo nas nie było.

– To skąd wie­dzą, że ich tu za­cza­ro­wa­ło – cią­gnął ten sam cie­kaw­ski – a nie, dajmy na to, kto nie za­klął po cha­łu­pach i tu przy­pro­wa­dził?

– A bo ja byłem – roz­go­rącz­ko­wał się ten drugi miesz­ka­niec Wol­szeb­nik.

– Był ów – po­twier­dził ski­nie­niem znów pierw­szy. – Ale, jak to na go­dach, po­pi­li wszy­scy, a on wię­cej od nich i czar nad nim wła­dzy nie miał.

Ochot­ni­cy nie wy­py­ty­wa­li dalej. Po­ki­wa­li tylko gło­wa­mi, wy­mie­ni­li spoj­rze­nia, bio­rąc sobie do serca tę cenną me­to­dę prze­ciw­sta­wia­nia się złym uro­kom.

Jóź­wik tym­cza­sem nie udzie­lał się ani sło­wem. Na­słu­chi­wał tylko po dro­dze, za­czął też wy­pa­try­wać wol­szeb­ni­ka za­miesz­ku­ją­ce­go to sioło. Nie cze­kał długo – ów wy­chy­nął spo­mię­dzy spa­ra­li­żo­wa­nej ga­wie­dzi, stra­sząc tym tro­chę przy­by­łych.

– Zdro­wi­ście – po­wi­tał ich. Od razu widać było, że to cza­ro­dziej – był stary, ale ru­chli­wy, do tego miał spoj­rze­nie, z któ­re­go biła nie­zmie­rzo­na mą­drość. Sto­larz aż uśmiech­nął się, bo pa­trząc w oczy tam­te­go od razu po­czuł się bez­piecz­niej, pra­gnął wy­po­wie­dzieć swój kło­pot i wie­dział, że otrzy­ma pomoc.

– Ilu nas jest? Raz, dwa, czsz, hm, hm… – Cza­ro­dziej pod­li­czał każ­de­go z przy­by­łych ski­nie­niem. – Trzy­na­stu ze mną, do­brze. Ser­decz­nie wi­ta­my w Wol­szeb­ni­kach, choć, jak sami wi­dzi­cie, nie naj­lep­szy to czas dla na­sze­go sioła. Dzię­ki, że­ście ze­chcie­li przyjść pomóc. Nic cięż­kie­go do ro­bo­ty nie mamy, choć na nas trzech to było dość. Bo tylko takie zwy­kłe rze­czy: po­obrzą­dzać, cza­sem ugo­to­wać albo chle­ba upiec dla resz­ty… Kto co ma robić, jesz­cze usta­li­my. Cza­sem ja i ów tutaj, Tymon, bę­dzie­my mu­sie­li pew­nie od­stę­po­wać od pracy, by zająć się czym innym. Po­dob­nie i Tadyk – wska­zał wspo­mnia­ne­go – bo on jako je­dy­ny wi­dział tro­chę zaj­ście z całym tym uro­kiem.

Wol­szeb­nik skoń­czył. Ro­ze­szli się, by po­ka­zać wszyst­kim gdzie co będą robić: jeść mieli w karcz­mie, noc­le­gi – jeśli ktoś mógł­by zo­stać – przy­go­to­wa­li w go­spo­dzie i cha­łu­pach nie­opo­dal.

Jóź­wik, chcąc za­cze­pić cza­ro­dzie­ja, trzy­mał się go bli­żej. Nieco za­chę­co­ny zro­bio­nym prze­zeń pierw­szym do­brym wra­że­niem, po­sta­no­wił wy­ja­wić swój kło­pot wcze­śniej, niż przed­tem za­mie­rzał.

– Panie dobry, za­radź­cie – rzekł, po­cią­gnąw­szy tam­te­go lekko za ło­kieć. – Pomoc mi po­trzeb­na.

Ów od­wró­cił głowę, spoj­rzał z lek­kim uśmie­chem.

– Są­dzi­łem, że to wy przy­szli­ście pomóc nam. Cóż to, jakaś po­żo­ga była? – Od­niósł się do derki, pod którą sto­larz krył się dotąd. – Tedy za­miesz­kaj­cie ile trze­ba u nas, w wio­sce. No już, tak tylko sobie dwo­ru­ję. Mów­cież, co trze­ba? – mruk­nął na końcu, bo Jóź­wik znie­chę­co­ny żar­tem gło­śno cmok­nął i po­krę­cił głową.

– Nie przez po­żo­gę dali mi ten łach­man, choć też wdzia­łem go nie bez przy­czy­ny. – Wzdry­gnął się od przej­mu­ją­ce­go po­wie­wu, jakby przy­po­mi­na­ją­ce­go mu o nie­peł­nym ubio­rze. Za­milkł, ale na chwi­lę, bo wol­szeb­nik pa­trzył tylko nań uważ­nie i w ocze­ki­wa­niu. – Nie mia­łem spo­sob­no­ści się ubrać, bo coś sie­dzia­ło u mnie w cha­łu­pie… A nawet chcia­ło za­du­sić we śnie, szczę­ście, żem się obu­dził. Nie wiem, du­sio­łek, czy coś in­sze­go…

Cza­ro­dziej uniósł brwi i otwo­rzył usta w zdzi­wie­niu.

– Tymon – przy­wo­łał swego po­moc­ni­ka, unió­sł­szy wzrok ponad sto­la­rza. – Chyba mamy zjawę.

We­zwa­ny też na­stro­szył się, zaraz pod­szedł do roz­ma­wia­ją­cych. Za nim, bez słowa, po­dą­żył ów wcze­śniej na­zy­wa­ny Tad­kiem.

– Mów­cie. – Wol­szeb­nik znów zwró­cił się do Jóź­wi­ka, już w obec­no­ści dwóch przy­by­łych. – Jakże to was chcia­ło za­du­sić?

– A siadł na mnie, ów du­sio­łek czy inne licho… Za­ci­snął mi rącz­ki na gar­dle, po­zba­wia­jąc tchu. Prze­bu­dzi­łem się, zdo­ła­łem nie­cno­tę od­rzu­cić i uciec z cha­łu­py.

– Jak wy­glą­dał?

– Jak lu­dzik… – Sto­larz wzru­szył ra­mio­na­mi… – Mały, o taki o z wy­so­ko­ści. – Po­ka­zał ręką tro­chę wyżej nad swoje ko­la­na.

– Pew­nyś jest? – wtrą­cił Tymon. – Nie byłeś pod­pi­ty?

– Gdzie pod­pi­ty… – Jóź­wik ucichł na chwi­lę. – Ro­bi­łem wie­czór wcze­śniej, a przy ro­bo­cie nie piję.

Wszy­scy za­mil­kli, du­ma­jąc nad tym, co zo­sta­ło wy­po­wie­dzia­ne.

– Temu tak się wy­bra­łem. – Jóź­wik zwró­cił się do Ty­mo­na, ów ski­nął głową. – Za tym du­sioł­kiem nie było nawet jak się odziać.

– Wcze­śniej, niż my­śla­łem – mruk­nął Ongus – przy­szło nam po­zo­sta­wić na tro­chę na­szych no­wych po­moc­ni­ków.

 

***

Stara pia­stun­ka drze­ma­ła. Ja­snym było, że Na­dziej­ki, gdy tylko do­sta­ła ma­łe­go chłop­ca z drew­na, spę­ta­nej po­wro­za­mi nie za­cią­gnął­byś do ro­bót­ki u boku niani. Dziew­czyn­ka zaraz wy­bie­gła z lalką na dwór, by po­chwa­lić się ró­wie­śni­kom. Za na­mo­wą taty nada­ła jej imię, Pień­ko – wszak za­baw­ka wy­rzeź­bio­na była z pnia. Mała wró­ci­ła po nie­dłu­gim cza­sie – aku­rat na­pa­da­ło tro­chę śnie­gu, więc od­nio­sła lu­dzi­ka i po­szła z in­ny­mi lepić bał­wa­na. Opie­kun­ka nie na­my­śla­ła się długo, nim po­sta­no­wi­ła wy­ko­rzy­stać da­ro­wa­ny czas na od­po­czy­nek. Przed snem za­czę­ła robić na dru­tach swe­te­rek dla lalki. Może jeśli Na­dziej­ka spo­strze­że, że się da, sama się kie­dyś do tego bę­dzie gar­nę­ła.

 

Pień­ko? Może być i Pień­ko. Imię takie w sam raz do za­pa­mię­ta­nia. I do po­wta­rza­nia go w trwo­dze i do stra­sze­nia nim ma­łych dzie­ci.

Stra­sze­nia przez pia­stun­ki, takie jak ta tutaj. Drze­ma­ła, za­ci­ska­jąc po­marsz­czo­ne dło­nie na parze dru­tów; na jed­nym z nich na­wle­czo­ny był za­czę­ty przed kil­ko­ma chwi­la­mi ka­wa­łek ro­bót­ki. U stóp ba­bi­ny zaś leżał kłę­bek włócz­ki. Lu­dzik pod­szedł doń, kop­nął lekko, roz­wi­ja­jąc. Jesz­cze parę razy. Swoją drogą, po­my­ślał, dalej roz­plą­tu­jąc sznu­rek, za­baw­ne, że wpierw byłem udu­szo­ny ja, teraz los daje szan­sę od­pła­cić się tym samym, już drugi raz. Myśl o pierw­szej, nie­uda­nej pró­bie pra­wie mu ze­psu­ła na­strój. Jed­na­ko, wszak czło­wiek uczy się na błę­dach. Może warto przy­jąć tę me­to­dę za­bi­ja­nia? Du­sze­nie? Niech wie­dzą, kto ja zacz i po­ża­łu­ją, żem za­wisł w po­przed­nim ciele za nie­win­ność.

Roz­wi­nął kilka ko­lej­nych zwo­jów włócz­ki, zło­żył ją parę razy i roz­piął mię­dzy rącz­ka­mi, ła­piąc za końce.

Chyba nie ma co zo­sta­wać cią­gle w tym samym miej­scu – my­ślał w mię­dzy­cza­sie. Zwłasz­cza, że ten pierw­szy, sto­larz, uciekł, wi­dząc kto go dusi. Gdyby nie on, można by spró­bo­wać po­zo­stać nie­zau­wa­żo­nym, ale teraz le­piej po­zwo­lić trwo­dze roz­sie­wać się bar­dziej przez ga­da­nie i plot­ki ga­wie­dzi, niż czę­ste ubi­ja­nie.

Sta­nął za fo­te­lem z włócz­ką w rę­kach. Spoj­rzał na wy­sta­ją­cy znad niego, na­kry­ty czep­kiem, czu­bek głowy sta­ru­chy. Znie­ru­cho­miał na krót­ką chwi­lę, sko­czył na po­ręcz, zaraz owi­nął sznur­kiem szyję drze­mią­cej jesz­cze pia­stun­ki. Za­ci­snął. Ba­bi­na obu­dzi­ła się, prze­ra­żo­na i zszo­ko­wa­na. Od­rzu­ci­ła druty i ro­bót­kę. Chwy­ci­ła w pierw­szym od­ru­chu pod­ło­kiet­ni­ki sie­dze­nia, wy­prę­ży­ła się. Po tym, cią­gle char­cząc, pró­bo­wa­ła rwać okowy z szyi, jed­nak ra­czej pa­znok­cia­mi roz­dra­py­wa­ła skórę.

– Gchrh… – wy­du­si­ła ba­bi­na, wal­cząc o po­wie­trze.

Zu­peł­nie jak ja, nie dalej jak wczo­raj, po­my­ślał Kar­lik. Z za­cie­ka­wie­niem też za­uwa­żył, że nia­nia w szoku nie pró­bo­wa­ła zry­wać po jed­nym włók­nie sznur­ka – co by­ło­by o wiele bar­dziej sku­tecz­ne – a chcia­ła odjąć od krta­ni wszyst­ko naraz.

Z każdą ko­lej­ną chwi­lą się­ga­ła dłoń­mi do szyi z mniej­szą za­żar­to­ścią, coraz rza­dziej tłu­kła no­ga­mi o pod­ło­gę. W końcu znie­ru­cho­mia­ła. Pień­ko utrzy­mał chwyt jesz­cze tro­chę, kie­ro­wa­ny po­przed­nią nie­uda­ną próbą. Tym razem ofia­ra nie ucie­kła, nawet nie drgnę­ła. Za­bój­ca od­stą­pił od sta­ru­chy usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny.

Za­czął roz­wa­żać, czy choć tro­chę uprząt­nąć miej­sce zbrod­ni. Z jed­nej stro­ny chciał prze­cież siać trwo­gę, w tym celu więc, zda­wa­ło mu się, warto było po­zo­sta­wić ślady. My­ślał jed­nak, czy w ten spo­sób nie przy­czy­ni się do uła­twie­nia za­da­nia śle­dzą­cym go. Po­prze­stał na na­wi­nię­ciu włócz­ki na kłę­bek. Uznał zaraz, że mały w tym sens, skoro ślady na szyi sta­ru­chy jed­no­znacz­nie wska­zy­wa­ły przy­czy­nę śmier­ci. Na końcu wybił dziu­rę w oknie izby, uciekł na ze­wnątrz.

 

***

Jóź­wik zbli­żył się pierw­szy. Nie wkro­czył jed­nak do domu, uchy­lił tylko drzwi, naj­pierw do przed­sion­ka, póź­niej do głów­nej izby, i pu­ścił przo­dem cza­ro­dzie­ja On­gu­sa i jego ucznia. Prze­cze­kał jesz­cze chwi­lę na ze­wnątrz, jakby spo­dzie­wa­jąc się usły­szeć ze środ­ka krzy­ki lub od­gło­sy walki. Potem też wszedł.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pół­mrok i oczom za­ję­ło tro­chę, nim od­zwy­cza­iły się od ja­sne­go słoń­cem i śnie­giem po­dwór­ka. Pach­nia­ło drew­nem, jak to u niego w domu. Naj­bar­dziej wy­czu­wał lekki aro­mat lipy, jej wióry le­ża­ły jesz­cze na kle­pi­sku.

– Ni­ko­go ani ni­cze­go – mruk­nął Tymon.

Jóź­wik do­strzegł po­zo­sta­ło­ści wcze­śniej­szej walki, a ra­czej na­pa­ści. Miał wra­że­nie, że były to tak sub­tel­ne ślady, że ktoś po­stron­ny mógł­by je po­my­lić z ba­ła­ga­nem pa­nu­ją­cym w warsz­ta­cie.

Spoj­rzał na stół w pra­cow­ni.

– O – za­uwa­żył – musi wójt był.

– Czemu?

– Lu­dzi­ka nie ma. Wój­tów­nie ro­bi­łem, taką lalkę z drew­na.

Ongus i Tymon spoj­rze­li po sobie.

– Lalkę? – po­wtó­rzył ów pierw­szy.

– Ano.

– Lu­dzik? Z drew­na? Być może wiel­ko­ści tego du­sioł­ka, co to was na­padł?

Jóź­wik po­stał chwi­lę w bez­ru­chu i mil­cze­niu. Zaraz uniósł brwi, otwo­rzył sze­ro­ko oczy. Roz­dzia­wił też usta, choć wciąż nie mówił nic.

– Tak jest – do­po­wie­dział za niego cza­ro­dziej, ki­wa­jąc głową. – Naj­pew­niej nie był to żaden du­sio­łek, prę­dzej stwo­rze­nie chcia­ło zabić swego stwór­cę.

 

***

– Ile to… Drugi raz już dziś was widzę. Ale ani razu z kró­li­ka­mi, jak to kie­dyś.

– Dziś nie, dziś tylko o, ziom­ko­wi po­ma­ga­my.

– A szko­da, bo w opolu po­su­cha, kur­cza, mo­gli­by­ście ze sta­rusz­kiem wię­cej za sztu­kę żądać. – Za­ga­du­ją­cy spoj­rzał ukrad­kiem na On­gu­sa, ale ja­snym było, że to nie ów sta­ru­szek, który wraz z Ty­mo­nem zwy­kle sprze­da­wał na rynku w Ra­ki­ci­cach.

– No nie, dziś nie – po­wtó­rzył Tymon, po­wo­li się od­da­la­jąc. Tam­ten pró­bo­wał jesz­cze po­dejść, ale osta­tecz­nie po­mru­czał coś pod nosem, po­ga­dał sam do sie­bie i zo­stał.

– Chodź, chodź – po­na­glił wol­szeb­nik ucznia. – Licho nie śpi, go­to­we znów komuś krwi na­psuć.

Ru­szy­li znów we trzech przez plac do domu wójta. Skoro nie za­sta­li du­si­cie­la w domu sto­la­rza, nie wi­dzie­li po­wo­du, by nie mógł być u wła­dy­ki wła­śnie.

– A jak go znaj­dzie­my? – pod­jął temat Tymon. – To co, spa­lić? Czy od­cza­ro­wać jakoś?

– A jak są­dzisz?

– Jak robak drew­no toczy – wtrą­cił Jóź­wik z nutą żalu – to nikt ra­czej nie bawi się w wy­kra­ja­nie go, tylko spa­lić trze­ba.

– Do­brze po­wie­dzia­ne – ski­nął Ongus. – Ale tutaj ważne też bę­dzie po­zna­nie przy­czy­ny uroku. Bo może być, że spa­li­my lalkę, a czar wej­dzie znów… w kurę cho­ciaż­by, czy ta­kie­go kró­li­ka. Naj­le­piej nam zła­pać licho, czy co­kol­wiek by to nie było. Po­pa­trzy­my, zba­da­my, pa­le­nie może po­cze­kać. Weź­mie­my, wrzu­ci­my do ja­kie­goś worka; zmie­ści się, co?

Sto­larz ski­nął.

– O. Jako że już nie­dłu­go bę­dzie zmierz­chać, pew­nie po­szu­ka­my noc­le­gu gdzieś tu, w Ra­ki­ci­cach.

– Coś zbyt ła­twym się zdaje to wszyst­ko – bąk­nął Tymon.

– Nikt nie po­wie­dział, że takie bę­dzie – od­parł Ongus ze wzru­sze­niem ra­mion. – Może być, że przy całym roz­gar­dia­szu uba­brze­my się cali w pocie, krwi i… tro­ci­nach, że tak się wy­ra­żę. Wręcz głu­pim jest przy­pusz­czać, że nie na­po­tka­my trud­no­ści. Tym­cza­sem chodź­my…

Prze­rwał. Byli nie­da­le­ko domu wójta, wła­ści­wie mieli bu­dy­nek w za­się­gu wzro­ku, gdy usły­sze­li za sobą sa­pa­nie i ja­kieś okrzy­ki. Tro­chę zdzi­wi­li się, bo ku nim biegł Tadyk. Przy­sta­nę­li w ocze­ki­wa­niu.

– Oj, je­ste­ście – wy­stę­kał. – Do­brze, jużem my­ślał, że was nie znaj­dę, po ca­łych Ra­ki­ci­cach będę mu­siał szu­kać…

– Co się stało? Cze­muś tak pilno przy­le­ciał?

– Oj, panie, dobra no­wi­na! – Przy­bysz zwró­cił się do wol­szeb­ni­ka pod­nie­sio­nym i drżą­cym z ra­do­ści gło­sem. – Urok osłabł, opu­ścił jed­ne­go za­klę­te­go!

– Jakże to? – Ongus zmarsz­czył brwi.

– Ano! Młody… Janek… ożył – wy­sa­pał Tadyk. – Do obia­du­śmy się go­to­wi­li, w karcz­mie, gdy i ów się przy­łą­czył. Nie gadał nic, to i ledwo go zo­czy­łem. Bo tamci, co do robót przy­szli, nie zna­jąc go, nawet nie zwró­ci­li nań uwagi. Pró­bo­wa­łem z nim za­mie­nić słów kilka, ale siadł i sie­dział tylko nie­mra­wy, jakby jakim obu­chem po łbie do­stał. Przy­ka­za­łem tedy resz­cie, by się nim za­ję­li, na­kar­mi­li i na­po­ili jak bę­dzie chciał, a sam czym prę­dzej wy­ru­szy­łem szu­kać was.

– I tylko on? – Ongus zda­wał się mniej ura­do­wa­ny no­wi­ną, bar­dziej za­sko­czo­ny. Widać, tego się nie spo­dzie­wał. – Jak mi­ja­łeś cho­cho­ła i za­klę­tych, to wszy­scy inni się osta­li?

– Tak mi się widzi. Jed­na­ko, do­kład­nie nie spraw­dza­łem, skoro było jak daw­niej, a przy­bie­głem za­wia­do­mić was.

Wol­szeb­nik mruk­nął, po­grą­żył się w za­du­mie. Nie miał na to jed­nak dużo czasu.

Usły­sze­li ko­bie­cy pisk, do­cho­dzą­cy od stro­ny domu wójta. Spoj­rze­li po sobie, ru­szy­li w tam­tym kie­run­ku. Nawet Tadyk, który jesz­cze nie zdą­żył do końca od­sap­nąć po po­przed­nim wy­sił­ku.

Będąc we­wnątrz, nie mieli kło­po­tu ze zna­le­zie­niem źró­dła za­mie­sza­nia. Część do­mow­ni­ków już tam była, w po­ko­ju na pię­trze, inni jesz­cze do­bie­ga­li. Tam też do­tar­li czte­rej przy­by­sze.

Młoda po­ko­jów­ka szlo­cha­ła, wstrzą­sa­na dresz­cza­mi w ob­ję­ciach wój­to­wej. Koło nich stał też wójt i jesz­cze dwoje in­nych ze służ­by. Wszy­scy usta­wi­li się pół­ko­lem za fo­te­lem, gdzie spo­czy­wał trup pia­stun­ki. Przed nim w nie­ła­dzie le­ża­ła roz­wi­nię­ta włócz­ka, druty, frag­ment ro­bót­ki. Wy­bi­to jedną z szyb okna, szkla­ne ułom­ki wa­la­ły się nie­opo­dal, wiatr wla­ty­wał przez otwór wiel­ko­ści dwóch pię­dzi.

Ongus wy­stą­pił na­przód, bez słowa za­czął oglę­dzi­ny. Obej­rzał sta­rusz­kę, póź­niej le­żą­cy sznu­rek, roz­po­zna­jąc w nim na­rzę­dzie zbrod­ni. Przez dziu­rę, którą uznał za drogę uciecz­ki, wyj­rzał na ze­wnątrz.

– Po­zwól­że na chwi­lę, sto­la­rzu… – ode­zwał się wol­szeb­nik.

Rze­mieśl­nik zbli­żył się do okna.

– To wasza lalka?

– Mhm – mruk­nął Jóź­wik po­nu­ro, wi­dząc drew­nia­ne­go lu­dzi­ka le­żą­ce­go na ze­wnątrz bu­dyn­ku.

– Chodź­cie, no, na dół – po­le­cił znów Ongus. Do ni­ko­go kon­kret­nie nie mówił, ale wy­wo­ła­ni wie­dzie­li, o kogo cho­dzi. Tymon, Jóź­wik i Tadyk po­dą­ży­li za nim, na ze­wnątrz, na tył domu wójta.

– Cie­kaw je­stem, czy to rze­czy­wi­ście jego dzie­ło, choć wręcz nie po­tra­fię uwie­rzyć, że mogło być ina­czej – mruk­nął już na dole cza­ro­dziej – i czy to już jego ko­niec.

– Nos mu wy­padł – za­uwa­żył Tymon.

Wol­szeb­nik pod­szedł do ku­kieł­ki. Ob­ró­cił ją stopą, twa­rzą do góry. Dziu­ra po le­żą­cym nie­opo­dal sę­ka­tym li­po­wym ka­wał­ku nada­wa­ła lalce ja­kie­goś upior­ne­go wy­glą­du. Wła­ści­wie, zna­jąc po­czy­na­nia Pień­ka, już wcze­śniej ten uśmiech prze­ra­żał, a z bra­ku­ją­cym nosem jesz­cze bar­dziej.

– Tymon, macie z dziad­kiem jakąś pustą klat­kę? – za­py­tał Ongus. – So­lid­nie po­stro­jo­ną, z drob­nym oczkiem, żeby można było ją było prze­nieść?

– No za­wsze – po­twier­dził za­cze­pio­ny. W my­ślach dodał, że do­dat­ko­we po­jem­ni­ki warto mieć na wszel­kie wy­pad­ki, ale ta­kie­go szcze­gól­ne­go wy­pad­ku nie prze­wi­dy­wał nigdy.

– Spę­tać, wrzu­cić go ca­łe­go i mieć ba­cze­nie, naj­le­piej jeśli będę go miał u sie­bie, w wieży… – Za­milkł na chwi­lę. – Mó­wisz, że zbu­dził się tylko jeden? – Wol­szeb­nik zwró­cił się tym razem do Tadka.

Ów w pierw­szej chwi­li nie za­re­ago­wał, zdzi­wio­ny, po­dob­nie jak po­zo­sta­li, tre­ścią i ad­re­sa­tem py­ta­nia. Póź­niej ski­nął.

Ongus uniósł głowę, spoj­rzał na dziu­ra­we okno u góry. Potem znów na drew­nia­ną lalkę.

– Nie po­do­ba mi się ta zbież­ność licz­bo­wa.

Koniec

Komentarze

Taki po­czą­tek ko­lej­nej czę­ści cyklu…

Ku­but­ku­28, skoro to tylko pro­log bę­dą­cy po­cząt­kiem czę­ści cyklu, a nie skoń­czo­ne opo­wia­da­nie, bądź uprzej­my zmie­nić ozna­cze­nie na FRAG­MENT.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Jak już się pew­nie zo­rien­to­wa­łeś frag­men­ty nie cie­szą się tu zbyt­nim po­wo­dze­niem.

Dodam, też że sty­li­za­cja ję­zy­ka jest fajna we wtrą­ce­niach, w ja­kimś dia­lo­gu, na­to­miast w całym opo­wia­da­niu robi się z tego “Ogniem i mie­czem” i czy­tel­ni­ków nie bę­dzie;)

 

Nad­uży­wasz słów­ka ów, na razie wszę­dzie gdzie wi­dzia­łam, można by się bez niego obyć.

Opo­wia­da­nie na­pi­sa­ne jest dość spraw­nie, ale mi jed­nak bra­ko­wa­ło wie­dzy na różne po­ru­sza­ne te­ma­ty. Nieco prze­ga­da­ne. Wcią­ga nie­rów­no. Dłuż­sze opisy, ka­wał­ki kiedy nic się nie dzie­je nu­żą­ce, potem coś in­try­gu­je, ale szyb­ko znowu za­czy­na się ga­wę­da.

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Am­bush, dzię­ki za od­wie­dzi­ny i za opi­nię :) Wła­śnie to chyba głów­na bo­lącz­ka tego tek­stu, że to niby opo­wia­da­nie, ale jed­no­cze­śnie część więk­szej ca­ło­ści, no i mo­men­ta­mi pew­nie te na­wią­za­nia do in­nych tek­stów są tym wy­raź­niej­sze…

Nowa Fantastyka