To była zła noc na podróż. Podczas pierwszej doby roku sztorm na oceanie przybierał na sile, a burzowe chmury zazdrośnie strzegły gwiazd. „Jaka pogoda po zmroku, taka reszta roku”, tak mówili prości ludzie. Mimo to królewski posłaniec nie przestawał wiosłować. Słowo, które niósł, stało ponad ludźmi i bogami. Dotyczyło losu krain, które mogły ocaleć przed wojną.
Maszt przechylił się na wietrze, zmusił do tego samego łódź. Jedyna plama jasności poszła w strzępy, kiedy bezradny żagiel przepuścił napierającą falę. Rumor był ogłuszający: czarna woda uderzała bezlitośnie, wicher smagał pejczem szalupę; drewno ulegało miażdżącym dłoniom władcy oceanu, który dął, ryczał, kopał i tryskał spienioną śliną. Łódka wystrzeliła ku niebu, zawisła na moment na skraju czarnej fali. Samotny wioślarz ujrzał księżyc w pełni wyglądający zza spirali pierzastych chmur. Oślepiony nagłym blaskiem, uniósł ręce w obronie przed boskim spojrzeniem. Gdy zorientował się, że puścił wiosło, było już za późno. Kiedy ponownie je złapał, pękło mu w dłoniach. Łódź zniknęła spod nóg.
Ostatni krzyk rozsądku nakazał mu zerwać płaszcz, by oswobodzić ciało i wypłynąć na powierzchnię, lecz woda na zmianę wyrzucała go w górę i wciągała głębiej w pieniste odmęty. W świetle księżyca dostrzegł strzelisty kształt zamku na horyzoncie. Czuł, jak ocean zrywa z niego koszulę, buty, skórę twarzy. Ujrzał sakwę, cały swój dobytek – czarna wodnista łapa wrzuciła ją łapczywie w otchłań spienionej paszczy. Wierzgając bezradnie w wodzie, posłaniec królewskiego słowa zdał sobie sprawę, że jego ręka jest złamana; nie to było jednak najgorsze. Pierścień zsunął się z dłoni i przepadł.
***
Pod ziemią nie było słychać burzy, jednak póki rwało go w kościach, wiedział, że ulewa nadal trwa. Dudniła woda płynąca rurami. W miedzianych piecach hulał wiatr – jedynie trzy z dwudziestu rozpalono, a chociaż w łaźniach było względnie ciepło, starzec opatulił się szczelniej futrem z gronostajów. Palcami w rękawiczkach zabębnił w skórzaną okładkę księgi, którą trzymał na kolanach – nudnej, acz wymaganej lektury podczas pierwszej doby nowego roku. Musiał wstrzymać się z wpisaniem kolejnego ustępu, aż będzie całkowicie pewny słów. Nie spieszył się: jeszcze nie świtało; ani atrament nie był odpowiednio płynny, ani pióra nie zostały naostrzone. Starzec czekał, nasłuchując kroków. Niosły się rurami, kiedy ktoś schodził do łaźni.
Biegnący człowiek hałasował zbroją. Gdy otworzył szczelne drewniane wrota, wpuścił do środka zimno, czym zasłużył sobie na batożenie. Kary wydawał jednak dowódca zamkowej straży, a gdy we własnej osobie przekroczył próg ogrzewanych parą komnat, nie wydawał się skrępowany wyrzutami sumienia.
– Posłaniec do ciebie, mistrzu. Jest ranny.
– Nikt nie może wiedzieć, że przybył.
– Powinieneś zbudzić pana.
– Nie śmiałbym kraść cennych godzin jego snu. Musi oszczędzać siły.
Wysoki zbrojny skinął głową. Choć sprawa brzmiała na pilną, nie wydawał się przejęty. Wspomniał o księciu wyłącznie dlatego, by stworzyć pozory. W pierwszą noc roku należało zachować uprzejmość. Bogowie patrzyli.
Księżycowe światło wlewało się po schodach z trójkątnego okna. Rzucało długi cień pod nogi gwardzisty – za jego plecami, na szczycie marmurowych schodów, stał człowiek.
– Podejdź! – zawołał do niego starzec.
Człowiek spełnił polecenie, powłócząc nogami. Przyciskał do piersi prawą rękę, lewą wsparł się o framugę, zerkając w strachu do wnętrza szerokiej łaźni.
– Stoisz przed Mistrzem Durstanem, chłopcze. – Dudniący głos gwardzisty wybrzmiał pod zdobioną kopułą. – Będziesz z nim szczery, albo czeka cię zły los.
Przybysz okazał się bardzo młody, a jego mina wskazywała, że nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, gdzie jest i co się dzieje: oczy błądziły bez zrozumienia po wnętrzu łaźni; kulił się na dźwięk donośnego głosu diona Orinda – jakby słyszał tylko dudnienie, nie rozumiejąc języka, w którym mówił gwardzista.
I Durstanowi zdarzało się łapać niekiedy na zadumie, w jaką wprowadzała go łaźnia. Niezwykłość mechanizmu regulującego pływy wody Zamku-Na-Klifie zdumiewała każdego. Lecz poraniony przybysz nie zachwycał się działaniem łaźni, a umierał w jej progach.
– Zostaw nas, dionie. Cokolwiek ten człowiek ma do powiedzenia, musi teraz poczekać. Wpierw zajmie się nim zamkowy alchemik. Na tym polega jego służba.
Barczysty i brodaty dion latami własnej służby zapracował na przydomek – Zamkowa Stal – ale Durstan zdążył przekonać się, że w rozumieniu alchemii twardzi jak stal ludzie nie istnieją. Było to czysto podręcznikowe założenie. Lecz Durstan miał także naoczne dowody. Dowódca straży każdym kawałkiem ciała zdradzał przed nim, że nie chce tutaj być. Było to zrozumiałe – alchemia bywała przerażająca. Kiedy gwardzista pospiesznie opuścił komnatę, para osiadła na posadzce i zaczęła gęstnieć. Pokryła warstwą białych obłoków szeroki kamienny basen, zdolny pomieścić stu ludzi.
– Twoja ręka jest złamana – szepnął Durstan nieruchomemu ze zdumienia młodzieńcowi. – Rozbierz się i wejdź do wody. Nie obawiaj się, jest ciepła. Obejrzę twoje rany.
Po chwili zwłoki człowiek zdjął strzępy przemoczonego stroju.
A więc rozumie mój język. Dobrze. Pierwszy krok ku wspólnemu porozumieniu był za nimi.
Posłaniec miał kędzierzawe czarne włosy i wąskie oczy tego samego koloru, był także niski, a jego ziemista skóra krwawiła dziwacznie – plamiła na miedziany, skrzący się kolor.
Bez znaczenia, skąd pochodził człowiek, ulga, którą przynosiła wychłodzonemu ciału gorąca woda, była uniwersalna. Młodzieniec zamknął oczy, zanurzając się po pas. Durstan ruchem dłoni nakazał mu usiąść; gdy woda przybysza sięgnęła podbródka, wąskie nozdrza rozszerzyły się od słodkiej woni ziół pływających po powierzchni basenu.
Durstan przycupnął na skraju.
– Rozumiesz moją mowę, choć nie pochodzisz stąd. Jesteś posłańcem zza oceanu, który w dzień nowego roku przybywa do Księcia Malachiego z Malachiz, Zamku-Na-Klifie?
Czarnooki człowiek mrugnął.
– Nowy rok, nowe prawo – podjął Durstan, porzuciwszy wszelką ostrożność. – Niesiesz wieść od Książąt Północy, w sprawie wojny?
Głowa, wystająca z parującej wody, uniosła się i opadła w wyrazie potwierdzenia.
– Nie nosisz sakwy ani żadnego listu. Gdzie jest wiadomość? Przekaż ją mi, a powtórzę mojemu panu.
Posłaniec wpatrywał się w niego w milczeniu. Durstan poznał dość zwyczajów dalekiej Północy, by domyślić się, że była to odmowa.
– Nie ufasz mi? – spytał z wyrzutem, wciąż łagodnym głosem. – Zajmuję się twoim zdrowiem. Najpewniej nie uwierzysz, lecz woda, do której wszedłeś, jest lecznicza. Pochodzi z gorących źródeł naszej dobrej ziemi. Jej właściwości sprawiają, że zrastają się kości, znika ślepota, a zdarty głos wraca we władanie przemawiającego. Uleczy samą plagę. Spróbuj poruszyć złamaną ręką, a sam się przekonasz.
Czarne oczy zmrużyły się podejrzliwie. Woda gęstniała coraz bardziej; była biała niczym mleko. Czarne włosy chłopaka kręciły się w jej oparach, usta siniały.
Ku zdumieniu mistrza, chłopak je otworzył. Durstan był pewien, że posłaniec nie ma języka. Po chwili zdał sobie sprawę, że ten skłania go, by się nachylił.
Mówiąc, dygotał. Straszliwa prawda, którą wyznał, kosztowała go wszelkie siły. Tak przynajmniej wydawało się Durstanowi, gdy ranny drgnął pod wodą, jakby jego ciało złapał nagły skurcz. Coś łupnęło, ciężar opadł głucho na dno kamiennego basenu. Posłaniec zagłębił się w odmęty: woda sięgnęła jego czoła, a potem czubka czarnej kędzierzawej czupryny. Syczała, gdy włosy kurczyły się, niknąc w obłokach skwierczącej pary. Gdy woda się uspokoiła, Durstan zdjął rękawiczkę. Nagą dłonią bez paznokci zamieszał breję. Przeszukiwał dno. Zdyszał się, nim w końcu natrafił na dwa wgłębienia: dwoma palcami ujął nagą czaszkę za oczodoły i wydobył z mlecznobiałej wody. Strzepnął kropelki i resztki mięsa, po czym wytarł ją pieczołowicie o gronostajowy płaszcz. Nie pozostało nic więcej, jak zabrać posłańca do samotni, by w spokoju dokończyć wpis w rodowej księdze pana na zamku.
Był absolutnie pewien, że słowa, które usłyszał, nie mogą do niej trafić.
*
Cendri brnął pod wiatr skrajem czarnej plaży, próbując ignorować narzekanie pozostałych. Wlokąc się w tyle, nieustannie gadali o tym, co zrobią, kiedy już będą bogaci.
– …buty z gadziej skóry, takie, jakie nosi książę – plótł Duch, zgarbiony w marszu, by lepiej widzieć piasek pod nogami. – Nie marzłyby mi stopy, gdybym rankiem chodził brzegiem morza.
– Gdybyś miał całe złoto świata, nie musiałbyś rankiem chodzić brzegiem morza. – Gawron był zdumiony brakiem złodziejskiego pomyślunku. Z wsuniętymi pod pachy dłońmi szedł ostatni, trzęsąc się z zimna. – Wcale nie musiałbyś chodzić, głupi. Miałbyś konie i powóz, mógłbyś pojechać, dokąd tylko chcesz. Może miałbyś zamek. Zamek, który ma sto komnat. Wszystkie ciepłe, a łoże pełne skór.
– Nie ma mowy, Gawron. Nie będę wstawał co rano, żeby rąbać tyle drewna. Do ogrzania stu komnat potrzebne jest mnóstwo drewna. Sam jesteś głupi. Wolę porządne buty niż twój zamek.
Cendriemu także przydałyby się buty – te, które miał, zdążyły już przemoknąć lodowatą słoną wodą. Półmrok przedświtu nie wskazywał, by wkrótce miało zrobić się cieplej. Chmury pozostawały gęste i ponure; zwiastowały kolejny deszczowy dzień. Wczorajszy sztorm był dziki i nieustępliwy; Cendri dawno nie widział takiego. Fale sięgały czubka latarni na klifie, uderzając w nią ze wszystkich stron. „Im gorszy sztorm, tym większe bursztyny” – powiedział zeszłej nocy stary Duch, zacierając ręce na myśl o zdobyczy. “Jak wtedy, gdy umarł stary książę. Ocean wypluł mrowie bursztynu, a potem młody książę zaczął zdrowieć. To dobry omen”.
Cendri kopnął parę kamieni, ale pod żadnym nie było bursztynu. Znalazł jedynie zdechłą żabę. Przyglądając się, znalazł drugą. Wdepnął w trzecią i odskoczył z obrzydzeniem w bok. Na mieliźnie leżała sterta gnijących żabich trucheł. Poczerniałe, z sinymi trzewiami i wyłupiastymi ślepiami, kłębiły się pośród wzdętych małych ryb i obślizgłych wodorostów. Pokrywała je cuchnąca czarna piana. Kiedy nadeszła kolejna fala, woda obmyła żabie cmentarzysko, a wśród dryfujących ciał Cendri dostrzegł błysk.
Serce zabiło mu szybciej. Jednak błysk nie był złocisty, jak opowiadał Duch. Czarne okrągłe oczko zaświeciło się, kiedy słońce wyszło zza horyzontu. Cendri przyklęknął, rąbkiem płaszcza zasłonił nos. Wstrzymując oddech, wsunął dłoń w śliską breję. Wizja przyszłego bogactwa przyćmiła obrzydzenie, kiedy Cendri wyłowił, wraz z garścią mokrego czarnego piachu, mały pierścień.
Rozejrzał się ukradkiem, czy Duch i Gawron także go dostrzegli, lecz obaj klęczeli nad ruinami rozbitej łodzi. Cendri schował pierścień do kieszeni. Podchodząc pod wiatr, słyszał strzępki ich podnieconej rozmowy.
– …a jeśli nie ma trupa, znaczy, że leży na dnie, jak i złoto.
– Znaczy tyle, że nie upomni się o papier. Może być warty więcej niż złoto. Co to za symbol, Duchu? Ty się szwendasz po wsiach jak pies. Możeś widział nad którymś rozdrożem taki rysunek? Jakby szpiczaste góry…
– Na moje oko to karczmarski znak. Albo kupiecki…
– Gdzie polazł ten chłopak? Może on będzie wiedział…
– A co on tam wie…
– Skoro okrada zamkowych ludzi, może widział gdzieś taki kształt? Hej, Cendri!
– Jestem. Nie widziałem. – Cendri zajrzał przez ramię na kawałek papieru, rozścielonego pokracznie na kolanie klęczącego Gawrona, który trzymał pergamin niepewnie za przeciwległe rogi. Wiatr targał spisanymi słowami. Na samym dole, wprawiony w wielki czarny okrąg, stał trójkątny symbol; przypominał herb, a co za tym szło, potwierdzone nim słowa były cenne. Gdy wyciągnął po nie rękę, Gawron natychmiast cofnął własną. Cendri wzruszył ramionami na widok rozeźlonego wzroku starszego mężczyzny. – Na co ci to, Gawron? Nie umiesz czytać. Nie wiesz, co tam napisano.
– A ty wiesz? – prychnął brodaty mężczyzna. Wielkimi paluchami pogniótł pergamin, złożył krzywo i pospiesznie, po czym wsunął za pazuchę. – Słowa są moje. Sprzedam na targu.
– A na co komu słowa? – zapytał Duch ze szczerą ciekawością. – Może to i jest pieczęć jakiegoś paniczyka, którą złamałeś, Gawron, ale prędzej cię za to powieszą, niż sprzedasz ją wieśniakom. Obiecałeś im połów bursztynu.
– Nie ma bursztynu – burknął Gawron. – Niech biorą słowa, albo sprzedam je zamkowym ludziom.
To rozbawiło Ducha tak bardzo, że zaczął kaszleć. Splunął, po czym osłonił dłonią oczy. Świt był koloru bursztynu, płonącożółty, z miedzianymi promykami słońca wplecionymi w bure burzowe chmury.
– Stara będzie wiedzieć – oświadczył. – Zielarka na skraju lasu, co wróży z żab. Ona umie czytać, pisać też. Chodźmy do niej. Dowiemy się, co stoi na papierze, i będziemy wiedzieć, komu i za co go sprzedać.
– Może to skarb – dodał zjadliwie Cendri. – Może kupisz sobie za niego zamek i ocean, książę Gawronie.
Ten spojrzał na niego z potępieniem. Cendri dostrzegł kątem oka, że Gawronowi drgnęła ręka, którą zwykł go bić.
– Pierwsze, co zrobię, to odrąbię łapę takiemu parszywemu złodziejowi jak ty. Myślisz, że nie widziałem, jak zabierasz coś dla siebie? Czym tak się bawisz w kieszeni?
Gdy Cendri wysunął dłoń, zdziwił się, że pierścień jest na jego palcu. Nie pamiętał, żeby go wkładał. Kiedy wyprostował palce, obręcz, za duża na jego rękę, natychmiast zsunęła mu się z kciuka. Ścisnął mocno przemarzniętą dłoń.
– Błyskotka. Leżała w wodzie.
Duch złapał go za rękę i przyjrzał się pierścieniowi, po czym ujął plecioną obręcz między dwa ocalałe zęby.
– Miedziany – zawyrokował. Splunął pod nogi. – Kowal zrobi ci taki sam z kawałka drutu.
Cendri schował go pospiesznie.
– Ma czernione oczko. Może być coś warty.
– Albo po prostu jest brudny. Będziesz go nosił na palcu, jak przygłupia kowalska córka? Na co ci on?
– Damy go starej, żeby przeczytała słowa. Potem ją dźgnę. – Gawron puścił oko do Cendriego. – Jeśli chcesz iść z nami, musisz jakoś się przydać.
Fale przybrały na sile, docierały głębiej w zatokę. Wielopalczaste czarne łapska sięgały coraz dalej, zagarniały łapczywie piach. Złodzieje postawili kaptury i zaczęli iść ku czarnym wydmom, za którymi zaczynał się las. Cendri kopnął resztki roztrzaskanej łodzi i poszedł za nimi.
*
Durstan przyjrzał się pijawce, a następnie rozkroił ją, by przyjrzeć się krwi.
Oczy księcia uważnie śledziły ruchy skalpela, choć Durstan miał wrażenie, że bardziej od pijawki bada on mimikę jego twarzy, by odgadnąć werdykt. Władca był zaciekawiony. Mistrz trucizn musiał zwykle polegać wyłącznie na ruchu źrenic, by odgadnąć nastrój swego pana. Dolna część twarzy, od kącików oczu po szczyt podbródka, była zasłonięta kształtną maską z rzeźbionego tulipanowego drewna. Wyobrażone na nim spirale otaczały uśmiechnięte lico młodego mężczyzny, za którym skrywał się książę. Ten sam morski motyw – zęby wieloryba i paproć odciśniętą w kamieniu – władca nosił w postaci rhiwu, by tatuażem zakrywać blizny na czole, tuż pod zaczesanymi czarnymi włosami: jedynym elementem ciała nieskażonym chorobą.
– Nowy rok, stare dzieje – zadźwięczał rozczarowany głos, stłumiony maską. Drewniane usta uśmiechały się, choć Księciu nie było do śmiechu. – Twoje zioła nie dają poprawy, mistrzu. Krew wciąż nie gęstnieje.
– Przeżyłeś kolejny rok, panie, a to jest powód do wielkiej radości. – Durstan wytarł dłonie i nałożył opatrunek. Książę natychmiast przysłonił go szatą. – Póki ciało się nie pogarsza, wciąż jest nadzieja.
Gdy zaczynał pogarszać się umysł, wtedy należało ją porzucić. Jednak Durstan był dobrej myśli. Wraz z ubiegłą nocą Książę Malachiz zaczął dwudziesty piąty rok życia – na przekór temu, co przewidział w swoich obliczeniach poprzedni mistrz trucizn. Regularne zabiegi w parze łaźni, zaordynowane przez Durstana, wzmocniły mięśnie wiotkiego młodzieńca, który dzieciństwo spędził w pierzynach, a pogrzeb ojca oglądał z okna. Teraz Malachi chodził o lasce, ubierał się o własnych siłach, a jego pismo przestało przypominać pokraczne szlaczki dziewięciolatka, w którego jaźni zamknięto go przed laty – niczym w więziennej komnacie, gdzie człowiek zagląda raz na dwusen czasu. Durstan nie popierał zasad swego poprzednika. Sam bywał u księcia codziennie, choć za każdym razem gardził w myślach zamkowymi budowniczymi, którzy umieścili książęcą samotnię na szczycie wieży. Szczególnie jeśli zamkowy dziedzic był kaleką.
Przypuszczał, że Malachi poruszy temat śniadania lub czegoś równie błahego, co zwykle zaprzątało myśli chorego po badaniu, lecz pomylił się.
– Żadnych wieści zza oceanu? Widziałem światła na wodzie, zeszłej nocy.
A więc poprawił mu się wzrok? Durstan zapisał w pamięci, że musi uzupełnić zapasy suszonej mrocznicy.
– Światła, które widziałeś, panie, to latarnia wyznaczająca granicę twych ziem. Gasła i rozbłyskała podczas sztormu, który nawiedził nas nocą. Dziękujmy bogom, że nikt nie przeprawiał się przez ocean przy takiej pogodzie. Żadna łódź ani żaden pływak nie utrzymaliby się na falach.
– Mimo tego, wieści z Północy nie powinny czekać. – Chrapliwy głos Księcia zdradził jego niezadowolenie, podszyte nutą dziecięcej niecierpliwości. – Bogowie nie przyjmą naszych podziękowań, jeśli uraziliśmy ich, nie przestrzegając zwyczajów.
– Bogowie wiedzą, których ludzi karać, a którym darować winy. – Durstan schował narzędzia. – Za twoim pozwoleniem, panie, czas na kąpiel. Idę przygotować zioła.
– Nie życzę sobie ziół. Są gorzkie i pachną odrażająco, jak kmin. Wypadają mi od nich włosy. Kiedy ostatnio się czesałem, na grzebieniu zostały mi całe kępki.
Gdybyś tylko nie wyrywał ich sobie z głowy ręką niewprawną jak świńska racica, panie. Durstan skinął wyrozumiale głową.
– A zatem przyślę służkę do czesania. Być może powinna przyjść już teraz, by pomóc zejść po schodach?
Książę pokręcił głową; fakt, że się nie odezwał, świadczył, iż uwaga go zawstydziła. Wychodząc, Durstan postawił książęcą laskę daleko przy drzwiach, by pogłębić to uczucie. Pokonawszy sto czterdzieści dwa stopnie przeklętej wieży, żałował, że nie miał własnej. Na dole spotkał strażnika w barwach zamku – czerni i złocie. Bezczelny człowiek nie zdjął przed nim hełmu; przemawiał bez należytej uprzejmości, a tylko treść niesionej przez niego wiadomości skłoniła Durstana do przeoczenia tej zniewagi.
– Posłaniec czeka przy głównych wrotach.
– Posłaniec? To niemożliwe.
Jego czaszka stała między wypchaną dwugłową żabą a Wielką Księgą Kikutów Elswina Tymareza.
– To kobieta, panie. Dyrjanka.
Na bogów. Gdyby istnieli, Durstan mógłby pomyśleć, że go nienawidzą.
– Wyjdę po nią. Gdzie jest dion Orind?
– We wsi, panie. Wedle twego rozkazu.
Ten jeden jedyny raz, gdy dowódca straży przydałby się w zamku, wypełniał akurat wolę Durstana. Bogowie musieli zaśmiewać się do łez.
Na zewnątrz dął nadmorski wicher. Durstan wzdrygnął się od zimna, które wpadało przez uchylone skrzydło okutej żelazem bramy. Posłańczyni była ponadprzeciętnie wysoka, ręką podtrzymywała furkoczący płaszcz, spięty pod szyją białym lisim futrem. Ludzie z Dyrjan, krainy jezior, byli wysocy i smukli, a ich zbroje przypominały rybie łuski. Durstan od czasu do czasu widywał Dyrjańczyków, kiedy korowodem zbrojnych przybywali na rodowe uroczystości sąsiedniej krainy. Nie przypominał sobie jednak, żeby widział z bliska jedną z ich kobiet. Stała w stroju do konnej jazdy. W półmroku ogromnej hali, z racji zimowych oszczędności oświetlonej jedynie połową podwieszanego świecznika, skóra Dyrjanki wydawała się ciemna.
Kobieta zdjęła spiczasty kaptur, by odsłonić wąską twarz. Krótko ostrzyżone włosy nadawały jej chłopięcej urody. Ku zdumieniu Durstana, pozdrowiła go jak pospolitego człowieka, jakby był handlarzem rzepy na rozstajach dróg: lewą dłonią dotknęła czoła, ust, a potem serca.
– Prowadź do Pana-Na-Zamku, Księcia Malachiego.
To odebrało mu dech w piersi.
– Twoja wiadomość. Daj mi ją.
– Przemówię wyłącznie w jego obecności.
– Trzymasz dłoń na nożu. Czy takie są zwyczaje w twojej krainie?
– By strzec danego słowa i nie wydawać go obcym. Masz rację, starcze. Twoim jest podać mi napitek po przebytej podróży.
Za jej każde wypowiedziane słowo, Durstan w myślach odmierzał krople pleśniejącej czerni, które umieści w kielichu tej bezwstydnej kobiety, gdy oferuje jej napitek. Za „starca” zasłużyła na ocet zamiast wody.
– Jestem Durstan z Korogwiz, Mistrz Ziół i Trucizn na Dworze Malachiz, Zamku-Na-Klifie, Stolicy Eskaru, którym rządzi mój Książę… pod którego władaniem jesteś teraz, stojąc i oddychając na jego ziemi.
– Mylisz się, Mistrzu Durstanie, jestem bowiem pod władaniem mojej pani, której ostatnim rozkazem było posłanie nadziei na dwór swego syna. Przybywam od Królowej Myriady, Pani-Wśród-Jezior, by przedłużyć przysięgę o pokoju między naszymi krainami, na nowy dobry rok. – Spojrzała w głąb sali, nie przestając mówić. – Panie, moje imię brzmi Malia. Myriada, nasza matka, nie żyje. Jej kraina stoi bez dziedzica.
Nasza matka? Z pewnością nie zwracała się do niego. Matka Durstana dawno już obróciła się w proch.
Łoskot upadającej laski poprzedził rumor ciała uderzającego bez zmysłów o posadzkę.
„Wyłącznie w obecności księcia”, powiedziała kobieta. Przyglądała się w zdumieniu wijącemu się ciału, nie wierząc w to, co widzi. Nim gwardziści ocucili Malachiego, jego książęca mość zdołał rozbić sobie nos i przelać krew, którą Durstan tak pieczołowicie odmierzał każdego dnia. Marnotrawstwo doprowadzało Mistrza Trucizn do szału. Kiedy dwóch zbrojnych podniosło bezwładne ciało księcia, by zanieść je z powrotem do wieży, Durstan tłumił w sobie drgawki. Podobne trzęsły jego panem, lecz nie współczuł mu. Mimo prób wykształcenia księcia na dyplomatę i godnego reprezentanta rodu, renomę Malachiego z Malachiz psuło bycie kaleką. Po raz kolejny odpowiedzialność spadała na Durstana.
Pozostało zaproponować obmierzłej kobiecie wizytę w łaźni. Gorąca woda nie mogła się zmarnować.
*
Wieś liczyła nie więcej chat niż tyle, do ilu potrafił policzyć Cendri, a więc wszystkich palców na dłoniach. Idąc jej skrajem, bawił się pierścieniem z czarnym oczkiem. Przesuwał błyskotkę po knykciach, jak znikającą monetę w starej sztuczce przemytników. Kiedy wsuwał ją i zsuwał z kciuka, obręcz stawała się na zmianę szersza i węższa. Gdy złodzieje zatrzymali się, żeby nazbierać czarnego bzu – wedle zwyczaju, po radę do zielarki trzeba było przyjść z zielem – Cendri urwał zębami kawałek rzemyka ze starego buta, przewlókł przez obręcz pierścienia i przewiązał sobie wokół nadgarstka. Nie miał zamiaru go zgubić. Nie wierzył słowom Ducha, choć zwykle cenił jego rady; pierścień musiał być coś warty. Wystarczyło go wyczyścić i wypolerować. A potem sprzedać komuś, kto nie pozna się na miedzi. Nie planował oddać go bagiennej babie za rozszyfrowanie zgadywanki o tym, do którego paniczyka należała pieczęć na mokrym kawałku papieru.
Obserwowała ich zza okiennicy na długo przed tym, nim podeszli do nory w wydrążonym wzgórzu. Czarne oczy utkwiła w oknie, niczym szklane kule okrągłych latarni – te same, którymi ludzie w miastach oświetlali ulice; które, gdy z gór schodziła mgła, wisiały między ziąbem a ciszą niczym ślepia zjawy, przylazłej jej tropem. Kiedy zbliżyli się, baba trzasnęła okiennicami. Ze środka zabeczała koza.
Gawron wytarł buty o schodek, po czym załomotał we wklęśnięte drzwi.
– Babo! Idziemy z plaży! Mamy dla ciebie zarobek!
– Bursztyn? – Rozległ się starczy głos.
– Lepiej! – Gawron wejrzał do środka przez szczelinę w drzwiach. – Słowa na papierze. Przeczytaj je dla nas, a zapłacimy ci czarnym bzem.
Ze środka dobiegł rechot, a potem odgłos skobla. Baba cuchnęła wnętrzem swojej chaty. Domek był tak niski, że Duch musiał się pochylić. Przegniłe bele podpierały obwieszoną rybackimi sieciami powałę, a za splecioną z wikliny przegrodą uwiązano czarną kozę o przeraźliwie jasnych oczach, która dzwoniła blaszanym dzwonkiem, kiedy tylko poruszyła szyją. Kobiecie brakowało palców, plecy miała zgrabione, a zęby tylko z przodu. Przysiadła nad płonącym paleniskiem. Pod oknem pachniało lawendą i rozłożoną do suszenia aronią. Nic, na co spojrzał Cendri, nie było warte uwagi, lecz kobieta i tak obserwowała go czujnie, łypiąc na papier z przełamaną pieczęcią: jej zezowate oczy spoglądały w dwa różne miejsca równocześnie.
Gawron podał jej papier, a ona zaczęła czytać. Robiąc to, wciąż obserwowała Cendriego. Cendri zastanawiał się, czy na tym właśnie polegało czytanie. Gdy skończyła, jej oczy wróciły na swoje miejsce. Porwała papier i cisnęła go w ogień. Gawron i Duch zamarli.
– Parszywce – powiedziała. – Przyłazicie tutaj, ściągając na mnie klątwę. Dmidzbany. Gnusy. Grabieżcy. – Nie kończyły jej się wyzwiska. – A teraz słuchajcie, złodzieje. Przeczytałam. Lepiej, byście nie wiedzieli, coście ukradli. Lepiej nie mówić głośno.
Gawron sięgnął po nóż, lecz powstrzymał go Duch.
– Ruto. Mów.
– Na szali jest los – wycedziła kobieta. Dłonią o dwóch palcach wskazała ponad ogniem Cendriego. Patrzyła na niego czarnymi oczami, jakby czekała jedynie, by wydać rozkaz płomieniom.
– Mój los?
– Twój i nas wszystkich – warknęła – przez ciebie zgubiony. Przyjdą po nas, z twojej winy. Służebnicy plagi. Skończysz jak oni. Będziesz krzyczał, aż zabraknie ci śliny, a głos zamilknie na zawsze. Pożre twoje ciało i wypruje jelita. Bez krwi, bez kości, bez mięsa. Kiedy morze wypluje plagę, wtedy jest już za późno. Bogowie zadecydowali. Rok, który nadszedł, będzie należał do plagi. Zły rok. Co mam więcej rzec?
Cienie milczących złodziei rozchodziły się po ścianach chaty, kiedy na palenisku poruszał się ogień. Gromadziły się za plecami staruszki, łypiąc na Cendriego.
– Nie przyszedłem do ciebie po wróżbę na nowy rok, babo. – Gdy Gawron się odezwał, jego głos drżał. Drżała także dłoń, w której ściskał nóż. – Przestań straszyć. Jaki znak tam stoi? Do kogo należy? Mów, co dokładnie napisano.
Rozważała to krótko.
– Czym płacicie? Nie chcę bzu.
– Pierścieniem. – Gawron złapał Cendriego za rękę i przyciągnął go szarpnięciem w światło ogniska. Ostrzem wskazał na pierścień, sztychem puknął w oczko. – Łypnij na srebro. Jest warte więcej niż twoje zagadki.
Rozwarła szerokie żabie wargi i zasyczała. Choć nie wydała z siebie głosu, Cendri usłyszał syk z głębi trzewi, we własnej głowie, a potem w piersi… jakby wlano mu w gardło ogień, który spłynął wzdłuż kości, by spopielić ciało od środka. Opadł na kolana, zdumiewając Gawrona, który puścił go z przekleństwem na ustach.
– Co z tobą, chłopcze?!
– Puszczaj! – Cendri uderzył go pięścią w szczękę. Gawron poleciał między rozżarzone węgielki; runął, jakby wpadł na niego rozpędzony dzik. Dym buchnął pod powałę. – Nie oddam!
Duch zastąpił mu drogę; Cendri zobaczył jego wielkie przerażone oczy, kiedy przepchnął wysokiego mężczyznę przez drzwi. Wypadli na mroźną noc.
Nim się opamiętał, biegł już przez las. Gnały za nim szczury z rozognionymi oczami, pod nogami skakały wydęte posiniałe żaby, ptaki zawodziły ochryple, przelatując między splecionymi gałęziami iglastych drzew. Rozmokłe błoto chwytało go za nogi. Puszcza była rozświetlona czerwieniącą łuną okrągłego księżyca, który zawisł nad zatoką. Odbijał się w czarnym oczku pierścienia na spuchniętej dłoni – jakby na niebie stał nie jeden, a dwa księżyce.
*
Czekał niecierpliwie, uderzając palcami o gliniany dzban śluzu z paprocich języków. Nie był do końca pewien, ile wystarczy, by skłonić kobietę do poruszenia tematu schedy, z którą tu przybyła – nie wyłącznie jako reprezentant sprawy, a także uczestnicząca w niej strona. Malia z Dyrjan była bez wątpienia graczem na planszy swej pani matki, bez znaczenia czy martwej, czy też żywej. Umierając, królowa wykonała ostatni ruch, lecz rozgrywka wciąż trwała. Durstan starał się opanować drgawki. Nie miał zamiaru zdradzić, że informacja o rodowym dziedzictwie całkowicie go zdruzgotała. Planował okraść kobietę ze wszystkiego, co wiedziała: za pomocą połączenia ziół, siły sugestii i wstydu.
Bogowie, głupcy!
Miał poczucie, że z niego kpią. Musiał użyć całego zapasu, jaki zdołał oszczędzić przez lata, przechowując sucholubną paproć w wilgotnym zamku. Resztę najcenniejszego zioła, jakie posiadał jego poprzednik.
Kobieta przybyła bez zapowiedzi i bez towarzystwa.
Jest odważna, przyznał Durstan w myślach. Był także pewien, że Dyrjanka przychodzi tutaj w swoim celu. Ubrała się zgodnie ze zwyczajem, który jej przedstawił, w białą wełnianą szatę: blada, bosa i błyszcząca w półmroku przeszła po rozgrzanej gorącą parą posadzce.
Gdy jej oczy zalśniły w blasku rozpalonych świec, Durstan zauważył, że różnią się od siebie kolorem. Patrzyły na niego wrogo.
– Kobiece ciała, aczkolwiek nadzwyczaj piękne, nie sprawiają mi przyjemności patrzenia – oświadczył. – Proszę, nie wstydź się, pani. Potraktuj to miejsce jako komnatę uzdrowiciela, a mnie jako twego elswina.
– Nie potrzebuję elswina. Nic mi nie dolega.
Już niedługo. Durstan uśmiechnął się.
– Twój ród obarczono wyniszczającą chorobą. Być może gdyby twoja matka miała u swego boku utalentowanego uzdrowiciela, ten rok zacząłby się inaczej. Proszę, pozwól staremu człowiekowi na odrobinę przezorności… oraz na złożenie kondolencji. Przyjmij moje współczucie w imieniu Księcia Malachiego i ludu Eskaru.
Malia obserwowała każdy jego ruch. Zbliżyła się ku schodkom prowadzącym w głąb wody.
– Jej życzeniem było ujrzeć Dyrjan w dobrobycie. Moja pani matka miała nadzieję na pokój, odnowiony w obliczu nadciągającej z Północy wojny. Od dawna podziwialiśmy wytrwałość i pomysłowość Eskarcz…
Urwała, gdy Durstan wylał na jej stopy odrobinę ciepłej wody i przerwał patos. Odstawił misę na bok, następnie podał dziewczynie dłoń, by zagłębiła się w basenie.
– Przymierze jest wskazane. Lecz zawiera się je, by przyniosło obustronne korzyści.
Postąpiła krok, a chwilę później zniknęła w parze. Przemawiała zza jej obłoków.
– Rozumiem twoją ostrożność, mistrzu. Jestem przybyszem z daleka. Jednak nie chcę pochopnie podejmować decyzji, jako i ty. Zależy mi na zdrowiu księcia. Wieść o śmierci matki bardzo go przejęła.
Lub wieść o istnieniu rodzeństwa, z którym miałby dzielić kraj.
Durstan chochlą nabrał paprociego wywaru z dna dzbana; płyn, przypominający ciepły wosk, rozpuścił się w podgrzanej wodzie. Dotknął skóry twarzy, by upewnić się, czy pozostaje gładka, po czym wkroczył do wody. Nie zdjął szat – pod nimi nie było na co patrzeć. Malia zdawała się doceniać ten gest. Starał się zerkać na nią wyłącznie wtedy, kiedy odwracała głowę, by podziwiać mozaiki; nie dostrzegł jednak żadnej skazy na jej smukłym ciele: ani blizny, ani krzywizny, ani brodawki.
Nagi człowiek nie krył sekretów. Szkielet człowieka nie krył żadnych. Jednak Durstan miał dzisiaj inne plany. Usiadł na tyle blisko, by nie nadwyrężać gardła – akustyka łaźni umożliwiała zaspokajanie najbardziej krasomówczych zapędów. Jego głos niósł się wśród rozstępującej pary.
– Czy Dyrjan szuka także innych sojuszników? Jeśli nie zgorszy cię moje pytanie, kim był twój ojciec?
– Nie jestem prawowitą dziedziczką mojej matki, jeśli tego dotyczy twoje pytanie, mistrzu. Jednak działam w jej imieniu. Pragnęła szukać sojuszników tu, w Eskarze. Jej przydomek brzmiał „Miłosierna”.
Durstan pamiętał, kiedy Myriada wstąpiła na tron. Był wtedy młodym mężczyzną, a ona pięcioletnią dziewczynką. To było bardzo dawno temu.
– Po śmierci Myriady Miłosiernej, miłosierdzie także jest zagrożone – zauważył. Uwaga zabrzmiała celnie. Zapamiętał, by wpisać ten ustęp do rodowej księgi. – W okresie bezkrólewia wrogowie wyłażą na wierzch. Niekiedy i najdorodniejsze jesienne jabłka kryją w sobie robactwo. Jeśli przekroić je nożem, intryga wychodzi na wierzch. Można mieć jedynie nadzieję, że przetnie się także robaczy łeb.
– Mistrzu, jeśli pragniesz mnie pouczać na temat niebezpieczeństw czekających na dziedzictwo mojej matki… Odkąd skończyłam czternaście lat, wdrażano mnie w sprawę narastającego konfliktu z Północą, choć jestem jedynie połowicznie spokrewniona z rodem, którego on dotyczy. Uwierz mi, gdy mówię, że przygotowania są dokładne. Jestem świadoma zagrożenia.
A więc jest bękartem wychowanym na dworze.
– Czy tego ukrytego także? – Durstan nie był tego pewien. – Moja pani, Malio, czy słyszałaś kiedyś o Dwugłowej Koronie? Przypowieść ma rozbieżne początki. Zyskuje posłuch zarówno w wiejskich karczmach, jak i na pańskich dworach, mówi bowiem o złodziejstwie… pladze dotykającej każdego. O kradzieży tak śmiałej i drwiącej, że zapisała się w ludzkiej historii jako osobny ustęp. Zbudowano na niej królestwo. Czy wiesz, czym jest?
Durstan odszukał w głowie odpowiedni fragment z Przypowieści Pogranicza, pióra elswina Mahara. Miał pozłacaną kopię w książęcym księgozbiorze.
– Żył ongiś władca wyjątkowo szczodry lub też parszywie zły. Nie rozstawał się z koroną, która przedłużała życie. By położyć kres rządom, jego wróg wynajął zbirów. Złodziei, których dusze były najmniej warte. Mieli ukraść koronę i cisnąć w morze, lecz zarobek był dla nich ważniejszy. Dłutem rozkuli złoto na dwie części, by podzielić między sobą. Jeden z nich sprzedał swoją część kupcom z południa, którzy nigdy nie brzydzą się skalanego towaru. Drugi zachował swoją dla siebie, aż wrogi panicz odszukał go i zabił. Połowa nie wystarczyła. Moc, która tkwiła w koronie, nie objawiała się w okaleczonej resztce. Potomek króla szukał drugiej części resztę życia, a gdy znalazł i przekuł koronę na nowo, odziedziczył tylko zły los. Królestwo przymierało głodem, rozszarpywane wojnami i nękane nieurodzajem. Czy domyślasz się, dlaczego? Druga połowa nie była prawdziwa. Przetopiono ją dawno temu na monety. Wykuto zamiennik z taniego metalu. Przekuta korona była kłamstwem. Żadne królestwo zbudowane na kłamstwie nigdy nie przetrwało. – To były słowa Durstana, nie elswina Mahara. – Pozłacany dziedzic był głuchy i pusty w środku. Jego rządy krótkie i zapomniane. Nie bogowie decydują o losach ludzi. Wszystko, na czym zbudowano królestwa, to tylko kruche ludzkie kości i krew, którą ludzie przelewają między sobą. Czy je czujesz, pani? Kości w twoim ciele, skórę, którymi są obciągnięte? Zęby w ustach, paznokcie na czubkach palców? Tym są królestwa, zawodnym ludzkim ciałem. Zawsze należy o tym pamiętać.
Wysłuchała go z uwagą.
– Masz rację, mistrzu. Ciało, które zawodzi mojego brata, zawiodło także moją matkę. Wiem, że nasze rody poróżniła wielka niezgoda. Lecz teraz nie rozchodzi się o koronę. Wojna idzie od Północy. Eskar trzyma z nią sojusz. Wyznajecie wspólnych bogów. Ze względu na nich, panuje między wami przyjaźń.
– Północ jest znana ze swojej bogobojności, a nie z przestrzegania zwyczajów. Nie wysłała posłańca.
– Zaniedbanie zwyczaju niekoniecznie jest oznaką wrogości. Północ i Eskar dzieli ocean, a ocean dzielą między sobą przemytnicy. Coś mogło wydarzyć się bez winy Książąt Północy. Należy zachować ostrożność wobec podobnych oskarżeń.
Durstan się nie zgadzał.
– Rzeczywiście, powinniśmy być ostrożni, pani. Ludzie zza morza są znani ze swojej przebiegłości. – Odgiął głowę do tyłu i zaczął wdychać opary. Starał się skłonić dziewczynę, by zrobiła to samo. – Czujesz lawendę? Sam przyrządzam maść. Twój brat wyjątkowo lubi ten zapach.
– Przykro mi, mistrzu. Niczego nie czuję. Straciłam ten zmysł, gdy byłam małą dziewczynką. Moja matka mawiała, że Malachi także cierpi na tę przypadłość. Jak i ona sama. Jeszcze na dworze w Dyrjan bawił się pośród trujących kwiatów mrocznicy, nieświadomy jej wpływu. Niemal przypłacił to życiem. Czy z tego wyrósł?
Pod wodą, Durstan zacisnął dłonie w pięści. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Książę stracił zmysł powonienia.
Milczał. A więc wszystko, co powiedziała Malia, mówiła z czystości serca i swoich własnych intencji?
Wierzyła, że wypełnia misję w imieniu swojego rodu, będąc wystarczająco ważną, by chronił ją rodowy obowiązek. Była pewna siebie i całkowicie nieświadoma niebezpieczeństwa. Najpewniej celowo tak ją wychowano. Dworzanie lubili swoją wygodę.
Gdy tylko dowie się, że została oszukana, z pewnością będzie wściekła. Durstan był, kiedy po raz pierwszy go wykorzystano. Należało zaoferować jej miejsce po swojej stronie planszy. Nowy rok zapowiadał się wspaniale.
*
Obudził go rybak, który złorzeczył na złodziejów i nowy rok, w którym biedaków okradają nawet ze sztachet w płocie. Kulejąc z bólu, Cendri nie dotarł daleko. Na skraju lasu usiłował jeszcze raz zdjąć pierścień ze spuchniętej, poczerniałej ręki, czego próbował dokonać już wcześniej, w świetle latarni nad rybacką chatą. Na przemian klnąc i zaciskając zęby, wyjął w końcu nóż, ale gdy drżącą dłonią przyłożył ostrze do kciuka, nie mógł zmusić się, żeby oderżnąć palec. Jako kaleka nie przetrwa zimy. Nie zwiąże sznura ani nie strzeli z procy. Nie podważy wieka skrzyni ani rygla psiarni, przez którą zakradał się do zamku.
Musiał iść po zioła i radę.
Nie przeszedł choćby połowy drogi do chaty zielarki, kiedy dostrzegł chorągwie zamkowych ludzi.
Ich spocone konie majaczyły w mglistym poranku. Idąc przez zroszone pole przekwitłego wrzosu, Cendri liczył zgromadzonych na placu ludzi w zbrojach. Dwóch, czterech, sześciu… Czarno-złote napierśniki nie potrzebowały światła, by błyszczeć w tłumie nędzników, których siłą wyciągano z chałup, by ustawić rzędem przed wrzeszczącym brodaczem z herbem księcia na płaszczu.
– …nie będę czekał na świt ani słuchał waszych kłamstw! Gdzie jest, coście ukradli?!
– Łaski, panie!
Przepychano się i wrzeszczano, ktoś uderzał rzemieniem, choć konie nie parskały; dudniące głosy gwardzistów dobiegały z chat: wyrzucano rozprute worki z jęczmieniem i kopniakami otwierano skrzynie. W ruinie stodoły, na poczerniałych od pożaru krokwiach, wieszano grubo splecione sznury. Z zamkowych wież na dalekim klifie dzwony biły na świtanie.
– Wieszać złodziei! – warczeli ludzie. – Ich weźcie, panie!
– Nie ukradliśmy… Łaski… – Cendri rozpoznał chrapliwy głos Gawrona.
Choć człowiek w płytowej zbroi musiał być gwardzistą, zdzielił go w twarz osękiem, bronią przemytników.
– Widziano was! – wrzeszczał. – Książęce złoto wzięliście dla siebie, co stara kobieta poręczyła. Gdzie jest książęcy pierścień?! Gdzie złoty pierścień z czarnym oczkiem, własność waszego pana?! Gadaj, a zginiesz szybko.
– Nie był złoty! – krzyczał Duch, zdumiony, wielkimi oczami błądząc ponad ludźmi. – Miedziany, z brudnym oczkiem!
– Chłopak ma… – jęczał Gawron. Cendri zobaczył jego spuchniętą od razów twarz. – Chłopak…
– Rozejść się! Szukać chłopaka!
Wplecione w wielorybie żebra czarne chorągiewki łopotały nad głową Cendriego, kiedy przemknął przez wieś. Chciał wbiec w las, lecz powstrzymali go ludzie przykurczeni między biało-czarnymi brzózkami. Nadzy, o kościstych ciałach, mieli u stóp strzępy brudnych szmat. Kiedy zamknęli oczy, ich twarze zwinęły się niczym świeże drewno na ostrzu stolarskiego dłuta. Rulony odpadły, ukazując spalone czarne kości. Rozsypały się, kiedy dmący znad oceanu wicher zmierzwił gałęzie. Sadza po nich uderzyła Cendriego w twarz; nie zdążył w porę unieść rąk, by się osłonić.
Zorientował się, że słyszy wycie i płacz dzieci. Zabrakło mu tchu w piersi, kiedy usłyszał swoje imię. Duch wył wniebogłosy, jakby żywcem rozpruwano mu brzuch; wieśniacy wrzeszczeli, stodoła chwiała się i trzeszczała. Cendri nie widział wiele przez łzy. Gdy dotarł do chaty, był przemoczony od rosy i błota.
– Dusza się błąka jak owca w noc ciemną. – Usłyszał głos starej baby. – Chodź, owieczko. Poczerniałaś.
Cendri, zaciskając zęby i rękę, powlókł się do środka. Kobieta zatrzasnęła za nim drzwi, po czym przysiadła przy plecionce z wikliny, gdzie zostawiła nóż. Za przegrodą koza zaryła kopytami o sitowie. Było ciemno, a palenisko cuchnęło gnojem; jedynie wykręcone świece wystawały z dziur w ścianie i kołysały się na wietrze.
– Wydałaś ich – syknął. – Wydałaś zamkowym ludziom.
Okryła ramiona chustą i wzruszyła nimi.
– A co, miłowałeś ich? A może się myliłam i nie byli złodziejami?
– Nie byli. – Cendri przełknął ból. – Znaleźliśmy to. Nie ukradliśmy. Nikogo nie…
– Nie? – Baba kłapnęła zębami. – Ile razy po lesie łaziłeś, żeby książęcą zwierzynę kraść? Z pułapek zające wybierać? Bursztyn…
Cendri robił gorsze rzeczy.
– Za bursztyn nie wiesza się ludzi.
– Gorsze są kary niźli stryczek. – Wskazała jego rękę. – Żyły pełzną, szukając serca. Trucizna nie wypuszcza ze swoich szponów. Wiesz już, co cię czeka?
Chciał pochwycić ją za gardło, jak żabę, nim uskoczy w chaszcze, ścisnąć mocno i rozgnieść między palcami. Gdy jednak wyciągnął rękę, ból rzucił nim na kolana. Cendri przewrócił gar pełny pomarszczonej aronii; rozsypała się między krzywe dechy podłogi, jak ziarno rzucone kurom wpadła w skopaną ziemię. Baba zaklęła. Zakrzywionymi paluchami zaczęła wydłubywać aronię ze szczelin, przeklinając duszę Cendriego. Lecz jemu było już wszystko jedno.
– Dostałaś list i spaliłaś go – przypomniał jej. – Dostałaś zapłatę z ziół, a nie rzekłaś niczego w zamian. Gadaj, co było w liście! Skoro i tak umrę, chcę wiedzieć, za czyją winę!
– Za swoją winę, bezoka sroko – syknęła. – Kto wam kazał brać list i łamać pieczęć? To, coście zniszczyli, to księżyc w pełni i okrągłe srebrne jezioro, razem na jednym polu. Pieczęć Dyrjan… a list tyczy się ich ziemi, ich dziedzictwa. Na papierze stoi, iż będzie rządzić prawowita córa Myriady-Na-Niebie. Jedyna córa… Pani-Wśród-Jezior, Pani na Dyrjan, Pani na Duhan Wen… Nim woda wypłucze ci oczy spod powiek… powiedz, chłopcze, „Malia”. I patrz, jak dzieje się chaos. – Rzuciła w niego garścią twardych owoców, jakby przestały mieć dla niej znaczenie. – Zastanów się, złodzieju, nad jednym… dlaczego papier, co mówi o krainie stąd, przypływa zza morza, by decydować, jak dzieje się ludziom tutaj? Pierścień miał trafić do księcia, lecz trafił do ciebie. Pierścień Plagi. Czarny pierścień. Z czarnej korony wykuty, który przychodzi rządzić.
Cendriego opuściła cała odwaga.
– Pomóż mi. – Z każdym kolejnym słowem obręcz pierścienia zacieśniała się na kciuku. Musiał być złamany, lecz pierścień nie chciał się z niego zsunąć. – Chciałaś zapłaty. Weź go. Proszę…
– Idź na klif. Weźmie cię morze, a twój ból razem z tobą. Tak mogę ci pomóc.
– Jesteś zielarką, a to jest trucizna! Jak możesz nie wiedzieć, jak temu zaradzić? Mówili, że jesteś z miasta, z Kluczportu… Od lat przychodzą do ciebie ludzie… z kośćmi złamanymi… z cielakiem strutym… Kto ma wiedzieć, jeśli nie ty? Pani…
Zarechotała na ostatnie słowo.
– Jest pewien człowiek. Mistrz trucizn na zamku. A to się dobrze składa, bo jego ludzie już po ciebie przyszli.
Zza przegrody, gdzie na postronku stała wcześniej koza, wyszedł zbrojny.
Ciężkie okute buty zadźwięczały na ganku, kiedy do środka wszedł kolejny.
Ręka Cendriego wystrzeliła spod kurty, rozcapierzona i wzdęta od płynnej czerni. Żyły oplatały mu palce jak rzemienie, a pierścień lśnił jasno na sinym kciuku.
– Nie tykajcie go, chłopy! – zaskrzeczała stara. – Skazi was trucizną!
– Pętać za szyję! – Brodaty gwardzista wysunął spod płaszcza kij zakończony hakiem. Osękiem chwycił Cendriego za nogę i jak snop siana cisnął na zewnątrz. Doskoczyli do niego zbrojni, zarzucili liny. Gdy jej koniec przywiązali do wielkiego białego konia, Cendri zdołał chwycić się jego nogi. Zobaczył plamę czerni na jasnej sierści, nim cios kijem w głowę pozbawił go przytomności.
*
Durstan czuwał przy kotarze. Obserwowały go rodowe maski zawieszone w owalnej samotni. Blada dłoń wysunięta zza czarnej kurtyny książęcego łoża wisiała bez życia w powietrzu.
Serce Durstana rzadko było czymś tak pobudzone. Powinien uwarzyć dla siebie odpowiednie zioło, lecz nie mógł przypomnieć sobie jego nazwy. Oddech zamarzał w gardle, wraz ze wszystkimi słowami, jakie należało wygłosić.
Książę Malachi z Malachiz był martwy.
Ulga nie nadchodziła. Poczucie narastającego zagrożenia wypierało spokój z umysłu mistrza trucizn. Nie miał wątpliwości, że wina spadnie na niego. Musiał domyślić się przyczyny śmierci lub wynaleźć jakąś na poczekaniu. Ze słoiczka w wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył pijawkę, po czym przyłożył ją do przegubu księcia, licząc, że kolor i gęstość krwi da się porównać z czymś, o czym mówiły księgi dowolnego elswina, które miał w posiadaniu. Wahał się przed rozsunięciem kotary. Zaduch w komnacie wskazywał, że książę zmarł w nocy. Choć ciało należało zbadać tak dokładnie, na ile pozwalały światło i skalpel, dłonie Durstana nie nadawały się do krojenia. Drżały, zaciśnięte na czarnej zasłonie, za którą leżał martwy dziedzic.
– Mistrzu Durstanie! – Dudniący na spiralnych schodach głos powtarzał te same słowa, lub też niosło je echo. – Mistrzu Durstanie! Wypadek!
Durstan nie potrzebował kolejnych niespodziewanych wydarzeń, lecz zamknął ciało księcia w jego komnacie, po czym skupił się na zejściu z wieży. Nim dowiedział się od roztrzęsionego strażnika, co się stało, ujrzał ludzi leżących bez życia w głównej komnacie. Część zbrojnych słaniała się na nogach. W sali leżał także martwy koń. Choć Durstan rozpoznał białego ogiera dowódcy, chrapy i boki spienionego pyska miał poczerniałe, a czarne nabrzmiałe żyły pokrywały jego szyję, barwiąc na ten sam kolor grzywę. Wokół martwego cielska lśniła ciemna kałuża. Błyszczały w niej pochodnie i świece biegających bez zrozumienia służących. Smród był mdlący.
– Nie dotykać czerni! – zagrzmiał Durstan, stając w progu sali. – Rannych tylko przez tkaninę, martwych zostawić! Gdzie jest dion Orind?!
– Leży na dziedzińcu, z psami. – Wysoka kobieta wyszła spomiędzy służących. – Gdy spadł z siodła, był już martwy. Jego koń wpadł tutaj i zdechł.
Na chwilę Durstan opanował gniew. Choć Malia krzątała się pośród chorych, trzymała ręce przy sobie. Jej biała kurta była czysta. Durstan obserwował, jak podaje czyste szmaty, a przekrwawionym pozwala paść na posadzkę.
Nie kłamała, że jest szlachcianką, zrozumiał Durstan. Do tego momentu nie przyszło mu do głowy, by Malia mogła mieć coś wspólnego ze śmiercią Malachiego. Gdy jednak o tym pomyślał, wydało się to oczywiste.
– Pani, nie powinnaś tutaj być. Stało się ogromne nieszczęście.
– Widzę, mistrzu. Sprowadził je na nas twój rozkaz.
– Słucham? – Natychmiast zapomniał o wypadku, który miał na myśli. Przeszła mu także chęć na uprzejmości. – Jestem mistrzem trucizn, lecz to nie znaczy, iż sprowadzam je na ludzi. Należy odłączyć skażonych od zdrowych i znaleźć przyczynę tego plugastwa. Być może coś w wodzie…
– Lub na dłoni. – Malia wskazała w bok.
Skulony w najciemniejszym kącie kamiennej sali siedział starzec… tylko przez chwilę, gdy bowiem podniósł głowę, okazał się być dużo młodszy niż sugerowały jego garbate, wygięte w pałąk ciało i wykrzywione cierpieniem lico. Spuchnięta dłoń pełzała po pętli sznura zaciśniętego na gardle, usiłując znaleźć supeł. Oddychał ciężko, powieki miał przymrużone, a na kciuku straszliwie poranionej dłoni…
Pierścień.
Durstan nie mógł uwierzyć własnym oczom. Szybko ocenił, czy chłopak przeżyje następne parę chwil. Gdy ustalił, że będzie w stanie iść o własnych siłach, wyjął nóż z pasa jednego z półleżących strażników, po czym podszedł do spętanego chłopca.
– Jesteś ranny. Uwolnię cię, a ty pójdziesz ze mną. Opatrzę cię.
– Nie zbliżaj się – wycharczał. – Przeklnę i ciebie!
Wycelował w Durstana rozcapierzoną dłoń. Czarne żyły poruszały się pod skórą. Kierowały palcami. Czarne oczko pulsowało – pierścień uniósł całą rękę, niczym zbudzony bagienny wąż o jednym wrogim ślepiu. Przy każdym jego drgnięciu przez ciało chłopaka przebiegał spazm. Młoda twarz wychudła i posiniała, choć chłopiec był urokliwy: piegowaty, o kręconych jasnorudych włosach i jasnych zielononiebieskich oczach. Mógł mieć czternaście lat.
– Nie zdołasz. – Mistrz trucizn nie obawiał się otrucia. Całe swe życie udoskonalał ludzkie ciało, by służyło jak najlepiej. Wyciągnął pozbawioną paznokci dłoń, by chwycić wykrzywioną rękę z pierścieniem. – Nie obawiaj się. Zdrowotna woda cię uleczy.
Usta chłopaka drżały, kiedy szepnął:
– Pierścień… jest zatruty… Zabija mnie…
– W pierścieniu jest siła zdolna burzyć trony. – Durstan wierzył w jego moc długo przed tym, nim usłyszał o niej od posłańca. – Zabiorę go od ciebie. Wiem jak. Chodź ze mną.
Przeciął pęta na jego szyi, szarpnięciem podniósł go na nogi. Gdy prowadził chłopca w głąb czarnego serca zamczyska, w korytarzach rozbrzmiewało echo rannych i umierających. Wiedział, że nie powstrzyma zarazy. To był Czarny Pierścień, wykuty ze skażonego złota i sczerniałej krwi. Księga Plagi, anonim.
O przyjdź, królestwo plagi
O przybądź, falo złości
Czas koronować króli
Siać mór i zbierać kości.
Wrastał w człowieka, złączony ze śmiertelnym ciałem, póki nie zmieni go w szkielet. I choć trwało to niedługo, Durstan miał szybsze sposoby. Uruchomił piece; woda z pluśnięciem wpłynęła do marmurowego basenu. Chłopak stał, przyciskając prawą rękę do piersi, lewą wspierając się o pokrytą mozaiką ścianę. Para buchała z gardzieli plwaczy przycupniętych jak żaby w rogach sadzawki.
– Nie ufam ci – powiedział chłopiec silniejszym głosem. – Chcesz pierścienia. On wie.
– Kto, pierścień? To nie pora na żarty, mój chłopcze. Pierścień, jakkolwiek mocarny, to wyłącznie alchemia.
– Twój książę. Czekał na list.
– Książę nie żyje.
– Mistrzu. – Obcy głos wdarł się do łaźni, pod skórę Durstana; wzdrygnął się, kiedy go rozpoznał.
– Malio…
– Wytłumacz się – przerwała mu. – Dion Orind był nieobecny na twój rozkaz. Gdy wrócił, przyprowadził śmierć. Sprowadzasz do nas zarazę, mówisz o mocach i tronach. Wyjaśnij, zanim stracę cierpliwość.
Do nas? Durstan nie stracił rezonu – podejrzenie, którego nabrał w książęcej komnacie, pasowało do słów, których użyła… nieświadomie lub całkowicie celowo, by zagonić go w pułapkę i tam zagryźć. Jej oczy w półmroku podziemnych łaźni migotały na dwojaki sposób. Durstan był pewien, że podobne ślepia dostrzegała nocą sarna, nim z chaszczy wypadł na nią wilczur. Jednak wilki miały wstęp do zamkowej łaźni wyłącznie pod postacią futer, które, pozszywane na kształt koła, tworzyły dywan dla nagich stóp ludzi wychodzących z kąpieli.
Chłopak usiadł ciężko na futrach. Twarz miał bladą, mimo ukropu narastającego w łaźniach. Piece pracowały bez ustanku. Podgrzewały wodę zatoki: żywiły zamek i strzegły go przez tysiące lat. Durstan czuł na sobie ciężar całego mechanizmu twierdzy. Wydawało mu się, że jego serce bije do rytmu maszynowego szumu.
– Znam to imię. – Chłopak wpatrywał się w kobietę. – Było w liście.
– Nie było żadnego listu! – warknął Durstan. – Książę żadnego nie otrzymał.
– Bo wzięliśmy go z plaży, stary trucicielu. – Niski głos chłopaka z niespodziewaną siłą rozbił się o trójkątne płytki łaziennej kopuły. – Ja i ludzie, których zabiłem.
– Zabiłeś ukradzioną mocą. – Malia stała niewzruszona. – Pierścieniem, który sprowadza plagę.
Skąd wie? Serce Durstana na moment przestało bić.
– Pierścień jest skażony wyjątkowo silną trucizną, przekazywaną poprzez dotyk. – Postanowił być konkretny. – Człowiek, który niósł go, by zabić Księcia, nigdy do niego nie dotarł. To dzięki tobie, chłopcze. Ocaliłeś życie władcy Malachiz i za to ci dziękuję. Lecz twoje poświęcenie zdało się na nic. Malachi z Malachiz nie żyje.
Powiedzenie tego po raz drugi było prostsze. Przyniosło Durstanowi ulgę.
– Malia z Dyrjan włada krainą. – Uśmiech chłopaka składał się z zaciśniętych mimowolnie poszarzałych zębów. – Tak głosił list. Zapieczętowany księżycem w pełni i okrągłym srebrnym jeziorem razem na jednym polu, z woli Myriady-Na-Niebie.
– To imię mojej matki. – Kobieta drgnęła. Para, zgromadzona wokół niej, rozwiała się. – Myriada-Na-Niebie i W-Czeluści-Jezior. Pani na Duhan Wen. Matka Nocnego Nieba. Której tytuły przypadają najstarszemu w rodzie, Malachiemu…
– …którego śmierć należy wpisać do rodowej kroniki. – Durstan podszedł do niej. – Którego należy pochować i pozwolić mu spocząć, po długim bolesnym życiu. A następnie natychmiast przejąć jego obowiązki. Plaga wyniszczyła krainę, zabierając także jej księcia. Lecz wszystko ustało, gdy nastały nowe rządy.
– Czyje rządy, twoje, panie? – Jej dwukolorowe oczy różniły się znacząco od siebie, lecz w żadnym nie było ani śladu strachu. – Chcesz ogłosić się zbawcą ludu, mistrzu trucizn? Poskromicielu plagi?
– Ja? Nie śmiałbym. – Skinął przepraszająco obłą głową. – Nie w twoim imieniu, moja pani. Jednak służyłbym ci, jak do końca służyłem twemu bratu, a wcześniej jego ojcu i ojcu ojca. Nie kwestionuj, kim jestem, a ja odwdzięczę się tym samym. Mógłbym ci doradzać, dobrym słowem.
– Zgniłym słowem. Słowem nagiej czaszki dryfującej na fali, klekoczącej szczęką. Nie ufaj mu. Jego słowa to trucizna.
Durstan nie dostrzegł, kiedy chłopak wstał, ani kiedy wszedł do basenu. Wyglądał jak kleks. Zmoczony w atramencie czubek pióra wetknięty do wody, który rozpuszcza tusz z każdym jej drgnięciem. Chuderlawy człowiek stał bez ruchu w parze. Z nogawek wyciekała czerń. Z ust ciurkiem płynęła czarna woda. Żyły pełzały po krawędzi wypukłej szczęki. Choć woda wylewała mu się z gardła, jego głos brzmiał czysto i dźwięcznie.
Durstan słyszał echo, nawet gdy chłopak zanurzył się głębiej w basenie i zniknął. Gulgotanie narastało. Dobiegało z jego własnego gardła. Krótkie ściśnięcie w sercu przypominało ból ukąszenia węża. Durstan znalazł się nagle na kamiennej posadzce.
– Nie możesz wstać, starcze? – zadudnił odległy głos. – Czy potrzebujesz może laski do chodzenia?
Wrogi i karcący ton obelgi, którą go obraził, kontrastował z czułością pytania, którym oferował swoją pomoc. Jednak gorsze od nielogiczności było to, że mistrz trucizn rozpoznał mówiącego.
– Mój panie! Ty… nie żyjesz.
Jego własny głos brzmiał niedorzecznie. Był słaby. Ból postępował w piersi Durstana, lał się po przedramionach i dłoniach. Skóra pomarszczyła się i obwisła na kościach, jakby nagle skurczył się w jej wnętrzu. Gdy rozchylił usta, by żądać odpowiedzi, pozszywana na kształt maski skóra poluzowała się na jego twarzy, zsunęła niczym podkowa z nieumiejętnie podkutego konia. Złapał ją sztywnymi dłońmi, usiłował zatrzymać na swoim miejscu. Musiał wyglądać szkaradnie; kobieta zasłaniała oczy.
Mężczyzna klęczał przy skórze mistrza trucizn z Malachiz.
– Słyszałem o czymś takim. – Głos Księcia niósł się echem. – Wyspiarskie klany noszą ludzkie skóry jak odzież. Są tak doskonałej jakości, że służą im przez wiele lat. Lecz wygarbowana skóra nie jest odporna na plagę. Mimo całych pieczołowitych przygotowań, jakie prowadziłeś pośród ziół i gorącej wody mojego zamku. Jak długo tutaj byłeś? Od czasów mojego dziadka, tak mi się wydaje. Już w jego kronikach pojawia się imię Durstan. Czy je też ukradłeś, wraz ze skórą?
Człowiek, który podniósł go za fałdy na brzuchu, przemawiał głosem Malachiego z Malachiz. Lecz on zawsze dobiegał zza maski, a ten młody czarnowłosy mężczyzna jej nie nosił. Miał wąską twarz o szerokich ustach, pełną krzywych zębów. Czarne oczy wydawały się znajome, lecz były obce. Kalectwo, wpisane do rodowej księgi rodu Malachiz w dzień jego urodzin, zniknęło. Nie było zdeformowanej, pozbawionej nosa twarzy. Chodził sprężyście, zręcznie poruszał dłońmi. Drzemała w nim siła, której nigdy nie było. Pozostały tylko czarne loki – one także towarzyszyły mu, gdy przyszedł na świat – takie, jakie znał u niego Durstan.
– Jak śmiesz… oskarżać mnie? Kim ty jesteś?
Nie mógł być skażony plagą. Kąpiele, które pobierał w truciznach każdego pierwszego dnia miesiąca, wykluczały możliwość zarażenia. Tak głosiła Wielka Księga Trucizn Elswina Durstana z Korogwiz. Dopracowywał ją własną dłonią, latami własnej pracy… a w stanie, w którym się znajdował, wszystko trwało dłużej. Pół wieku praktyki. To była jego scheda. Prawda, którą stworzył jeden człowiek… bez bogów, bez książąt… z alchemią, która stała ponad nimi wszystkimi. Nieśmiertelność uszyta z ludzkiej skóry – niczym płaszcz, który można zastąpić nowym, kiedy stary zużyje się i zniszczy. Czym była plaga, jeśli nie alchemią? Nie mogła zdradzić Durstana. Był jej mistrzem.
Lecz byli także mistrzowie innego fachu.
– Jestem przemytnikiem, synem przemytnika bursztynu. – Człowiek o twarzy, którą Durstan szkicował regularnie w rodowej kronice, starł z siebie rhiwu. I ono okazało się kłamstwem, zaledwie malunkiem na skórze, które kroplami potu spłynęło po szyi. – Jestem złodziejem. Nie znasz mnie ani mojego imienia, jak i ja nie znam twojego. Miałem odebrać pierścień, kiedy przybędzie z Północy. Przyjaciel mojego ojca, Orind, przemycił mnie do zamku podczas pogrzebu starego księcia. Został dionem, by mieć na mnie oko. Nie wiem, co zrobili z prawdziwym Malachim. Utopili w oceanie albo zrzucili z latarni. Był kalekim dzieckiem. Ja miałem czekać na pierścień. Nosiłem maskę, byś nie nabrał podejrzeń. Lecz ty także kogoś udawałeś. To niewiarygodne. Oszukaliśmy się nawzajem. Bogowie muszą śmiać się w głos. – Lecz śmiał się tylko on. Śmiech wzbierał w gardle jak morska piana. – Znosiłem lata twoich zabiegów, pijawek i cuchnących ziół. Nic dziwnego, że wyłącznie mi się pogorszyło. Przez twoje zachcianki, oszuście. Pamiętasz, jak miałem dwanaście lat i złamałem nogę? Gdy trochę się wygoiła, złamałem ją znowu. Chciałem dłużej móc udawać, że kuleję.
– Byłeś bardzo wiarygodny – wychrypiał Durstan. – Przez dwa lata nie mogłeś chodzić.
Zdruzgotany ciężarem własnej porażki, nie był w stanie pytać o szczegóły. Czuł, że umiera i skupił się na tym całkowicie. Chciał zachować resztę godności; był mistrzem trucizn zamku Malachiz. Para niosła ze sobą nikłą woń paprocich języków. Wszyscy mówili prawdę. Oczy zaszły Durstanowi mgłą; przez trójkątne okno wpadał czerwonawy blask dwóch księżyców.
– Dziękuję – wycedził młodzieniec.
– List… kto go napisał?
– Mój ojciec, prawdziwy król przemytników, a niby kto inny? Tylko oni potrafią tak pięknie fałszować rodowe pieczęcie.
– A więc jest fałszywe. – Malia miała w dłoniach nóż, lecz opuściła go. – Moje dziedzictwo.
– Tak.
Durstan przestał widzieć.
– Nie musisz się mnie obawiać. Nie chcę pierścienia. Niech rozpuści się w wodzie łaźni, on i kości. Plaga odejdzie wraz z nim. Proponuję ci sojusz, by połączyć rody. Umocnię twoje dziedzictwo, a ty opieczętujesz go małżeństwem. Nowy rok, nowe prawo. Nikt nie podważy słuszności Eskar’Dyrjan. Nasz połączony ród uszedł pladze.
– Miałabym za ciebie wyjść, bracie?
– Nie jesteśmy spokrewnieni. Być może dane nam są dzieci.
– Zatem muszę władać sama. Pełnią tytułów mojej matki. Chcę korony.
– Zgoda.
Durstan przestał słyszeć. Gra była skończona, i choć od początku była nieuczciwa, zawiść zawsze dopadała przegranego. Ostatni ruch na planszy należał jednak do niego.
– Niech bogowie przeklną… wasz ród, kłamcy i złodzieje.
***
Śmiał się bezgłośnie.
Podrzucając pierścień, boso przeszedł czarną plażą. Nie potrzebował butów – nie czuł stóp. Czerń była wszędzie. Jedynie dotyk piasku pod nogami mówił mu, dokąd iść. Niczego nie widział – jego oczy wypłynęły z wodą łaźni, kiedy tylko się do nich dostała. Uciekł z zamku wraz z kanałowymi pomyjami. Gdy słona woda dotknęła ran, zaczął śmiać się jeszcze zapalczywiej. Nie miał zębów, języka, ani głosu: bulgot dobiegający z jego ust zagłuszyły fale przypływu.
Miał jednak łódź. Była Gawrona i Ducha, ale oni nie żyli, więc teraz należała do niego. Cendri znał technikę supła, jakim przywiązywali łódź na plaży. Palcom bez paznokci zajęło to chwilę. Zostawili ją wtedy, gdy postanowili przeczekać sztorm, a rankiem poszukać bursztynów. Nie znaleźli ani jednego – ani Duch, ani Gawron, ani Cendri.
Pchnął łódkę do wody. Szum fal przywodził na moment bezkresną, nieprzeniknioną czerń nocy, podczas której zapadała także cisza. Bez znaczenia, czy człowiek miał otwarte oczy, czy też nie miał ich wcale, uczucie pozostawało niezmienione. Cendri poczuł spokój, a wraz z nim ciężar pierścienia w dłoni. Gdy zeszła z niej skóra, pierścień zsunął się wraz z palcem, lecz ręce Cendriego znalazły go same w brei rozkładających się ciał w zatoce za zamczyskiem. Woda łaźni potrafiła połamać i pożreć kości, lecz pierścień pozostał taki, jaki był wcześniej: ciężki, zimny, o wypukłym oczku, poruszającym się jak oko pod powieką śpiącego człowieka.
Kiedy Cendri poczuł, że pod łodzią zmienił się prąd, ścisnął go mocno i zamachem wrzucił między fale. Potrzebował wolnych dłoni, by ująć wiosła. Ocean graniczący z Północą często nękały sztormy. Lecz dzisiaj plaga i woda były spokojne. Zapowiadała się dobra noc na podróż.
***
