- Opowiadanie: Marcin_Maksymilian - Kwestia wyboru. Wybrani (fragment powieści 1)

Kwestia wyboru. Wybrani (fragment powieści 1)

Jakiś czas temu wydałem powieść. Zamieszczam fragment. Książka w stylu fantasy z aspiracjami do powieści psychologicznej. Miłego czytania :)

[Więcej info tu: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/]

Oceny

Kwestia wyboru. Wybrani (fragment powieści 1)

Bo o to przecież chodzi, prawda? Trzeba dokonywać wyborów. Człowiek może mieć rację i może się mylić, ale musi decydować,

wiedząc, że dobro i zło bywają wcale nieoczywiste, a czasem nawet że wybiera między dwoma rodzajami zła, że nie ma żadnej racji. I zawsze, zawsze wybiera sam.

Esmeralda Weatherwax

 

Rozdział I

Adion

Adion dokonał w życiu wielu złych wyborów. Po kilku zostały mu blizny na ciele, po innych na duszy – o ile takową posiadał, bo nie miał w tej kwestii sprecyzowanych poglądów – lecz zawsze wychodził z opresji cało. Teraz jednak wiedział, że podjęta decyzja należała do tych najgorszych. Nie przejmował się bardzo porażkami, starał uczyć na błędach, ale by wyciągnąć z nich wnioski, trzeba najpierw przeżyć. Tym razem się na to nie zanosiło. Rzeczywistość przerosła jego najczarniejsze obawy i przeczucia, bo kto jest w stanie przewidzieć, że zostanie zjedzony przez smoka? Kto w ogóle dopuszcza takie myśli? A smok zastygł na moment w wahaniu. Przekonany, że mężczyzna ani mu nie zagraża, ani nie ucieknie, skierował się na razie w stronę najbliższego krasnoluda. Życie Adiona przedłużyło się o kilka chwil.

Krasnolud uskoczył. Zamachnął się toporem. Za wolno. Zdecydowanie za wolno. Smok odgryzł mu rękę wraz z bronią, potem oderwał górną połowę ciała. Dolna przeleciała nad Adionem, obryzgując mu krwią twarz i ramiona. Przyjął to dziwnie obojętnie.

„Moja kolej” – pomyślał, również bez emocji. Na wpół leżał, na wpół siedział oparty o skałę, czując spokój smoczego zaklęcia rozlewający się po całym ciele. Powieki ciążyły kleiście. Smok, sądząc po krzykach i rozchodzącym się wokół smrodzie wnętrzności, rozszarpywał właśnie kogoś następnego, ale to już Adiona nie obchodziło. Jak i to, że mógł pojechać dłuższą drogą, nie pakując się w tę kabałę.

 

Nieszczęsne postanowienie zapadło dwa dni temu w ostatniej gospodzie przed wejściem na trudniejszy szlak. Podróżni powtarzali plotki, że na przełęczy pojawił się smok, lecz takie historie opowiadano tu zawsze, żeby wyłudzić wyższe opłaty za ochronę karawan. Smoki, które nie przybrały ludzkich postaci, wyniosły się dawno w Dymiące Góry, a te, które zostały, raczej unikały ludzi. Ten jednak miał już zeżreć – albo tylko porządnie wystraszyć, w zależności od fantazji i gorliwości opowiadającego – dwie karawany.

Adion wahał się. Okrężna droga mogła zająć ponad dziesięć dni, a krótsza przez góry tylko trzy, maksymalnie cztery. Śpieszyło mu się do gorącej kąpieli, gorących posiłków i innych gorących uciech oferowanych przez miasto. Gdy więc pojawiła się możliwość przyłączenia do grupy prowadzonej przez doświadczonych najemników, podjął decyzję, której miał potem żałować.

– Przeprowadzamy przez te góry od lat, nie boimy się smoka. – Krasnolud, nieformalny szef grupy, targował się o cenę przejazdu, głaszcząc swój rudy, sięgający do pasa zarost.

– A usiekliście kiedy jakiego? – Adion nad czubkiem głowy rozmówcy zerkał na przewodników. Wyglądali solidnie w wysłużonym, ale dobrze utrzymanym rynsztunku, z bronią noszoną bez ostentacji, lecz ze swobodą wynikłą z częstego używania.

– Jeszcze nie. Aleśmy na niego gotowi. – Uczynił niewyraźny gest w kierunku reszty zbrojnych zaopatrzonych w sieci i muła obładowanego olbrzymią kuszą. – A ty, gładkolicy wielkoludzie, umiesz się chociaż tym czymś posługiwać? – Krasnolud z wyraźną niechęcią łypał na bezbrodego Adiona i dwa miecze przypięte do jego pasa.

– Po to ci właśnie płacę, żeby nie musieć tego udowadniać.

Cena okazała się przystępna, więc Adion przeliczył monety. Gdyby najemnicy znali wartość towaru przemycanego w skrytce jego siodła, zażądaliby dziesięciokrotności tej sumy. Krasnolud coś tam fukał pod wąsem, podciągając pas obciążony żelazkiem i pyrlikiem, coś pomrukiwał, ale w końcu wziął pieniądze.

– Pojedziesz ostatni. Przed strażą zamykającą, ma się rozumieć. Zbieraj się, zaraz wyruszamy.

Wyruszyli później, niż zamierzali, bo jak to zazwyczaj bywa, ktoś czegoś zapomniał, komuś odpiął się popręg, ktoś nie zdążył skorzystać z wychodka. Jechali gęsiego, czasem parami, gdy górska droga na to pozwalała. Kilkanaście jucznych mułów, trzech kupców, jedna córka wieziona przez ojca – zapewne też jakiegoś handlarza – na wydanie, kilku pachołków, sześciu pewnych siebie konnych przewodników i jeden przemytnik liczący na rychłe sfinalizowanie kursu. Wnioskując po jakości zwierząt i odzieży, kupców można było uznać za średniozamożnych. Trudniejsza w ocenie okazała się panna wraz z ojczulkiem, bo ich nieszczególnie wypchane juki mogły zawierać posag albo bardzo mizerny, albo przeciwnie – skumulowany w szlachetnych kamieniach czy kosztownościach. Dziewczyna miała jednakże własną służącą, czyli najprawdopodobniej nie należała do biednych. Adion odruchowo i zazwyczaj trafnie szacował ludzi po wyglądzie. Nie znosił tej wrodzonej umiejętności i – chociaż była bardzo przydatna w jego zawodzie, niekiedy wręcz pozwalała przetrwać – stale starał się z nią walczyć. Mimo to każda napotkana osoba podlegała intuicyjnej wstępnej wycenie. Najemnicy nie wyglądali na zagłodzonych ani zaniedbanych, co dobrze rokowało, bo najwyraźniej znali się na swojej robocie. Przyłapał się na przeliczaniu, ile mogą zarobić na tym konkretnym kursie, i sklął się w duchu. Od lat próbował oszukiwać własną naturę, a ona się nie poddawała.

Nieśpiesznie, lecz miarowo pięli się w górę w prażącym słońcu i pośród jeszcze bujnej roślinności. Linię lasu zostawili za sobą wkrótce po wyjeździe i chwilowo nic nie dawało osłony przed skwarem, za to kosodrzewina zieleniła się bogato i soczyście. Koń Adiona, po początkowym zainteresowaniu mięsistymi pąkami górskiej krzaczastej koniczyny, szybko przestał na nie spoglądać, znużony marszem i upałem.

Wśród podróżnych dawało się wyczuć nerwową atmosferę. Kupcy pohukiwali na pachołków i siebie nawzajem, służba milczała posępnie. Najemnicy poszeptywali między sobą, obserwowali niebo, ale w ich zachowaniu nie było strachu, tylko pełne oczekiwania napięcie i podniecenie. Adion z nikim za bardzo nie rozmawiał. Próbował zamienić kilka słów z jasnowłosą panną, lecz dziewczyna była nierozmowna, nawet nie poznał jej imienia. Po prawdzie niespecjalnie go ono interesowało – zagadnął tylko z przyzwyczajenia, a gdy ojciec pannicy uprzejmie, acz stanowczo napomknął, że nie życzy sobie żadnego spoufalania, Adion tylko wzruszył ramionami i powrócił na swoje miejsce w szeregu. Nie szukał kłopotów ani nie miał zamiaru integrować się z grupą, chciał po prostu bez komplikacji dotrzeć do Lefkopolis. Jak każdy z nich. Czy raczej: jak mu się wtedy wydawało, że każdy.

Może powinien był się domyślić wcześniej, może powinien był… Jednak trudno było przewidzieć, że w pozbawionych wyobraźni głowach pojawił się pomysł zwabienia i zabicia smoka. Nikt o zdrowych zmysłach nie pomyślałby o rzuceniu gadzinie wyzwania. Chciwość jednak odbiera ludziom rozsądek. Łup byłby wspaniały, zapewniający dostatek na lata. Od kiedy smoki wycofały się w Dymiące Góry, coraz rzadziej dochodziło do starć z nimi i coraz trudniej było pozyskać trofea. Ceny napierśników i ochraniaczy ze smoczej skóry były wysokie, ale jeszcze w zasięgu co zamożniejszych portfeli, podobnie jak wyroby z kłów, pazurów czy kości. Za to świeże mięso osiągało cenę swojej wagi w złocie. Najlepsze restauracje w Lefkopolis prześcigałyby się na licytacji, a smocze organy sprowadziłyby do domów aukcyjnych tłumy. Restauratorzy, magowie, lekarze, aptekarze, kolekcjonerzy i demony wiedzą kto jeszcze – wszyscy oni byli skłonni płacić złotem, diamentami a nawet błękitnym srebrem za smocze serce lub jądra. Adion znał jako tako rynek, a naturę ludzką też niezgorzej, tylko zabrakło mu trochę wyobraźni.

Zamysł zdawał się banalnie prosty, przynajmniej z perspektywy osób, które znały smoki tylko z opowieści. Kupcy posiadali złoto, które – zgodnie z legendą – smoki kochają i wyczuwają z daleka. Wieźli też przyszłą żonę, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa dziewicę, czyli – jak twierdziły baśnie i podania – idealną ofiarę na wabia. Wystarczyło tylko ruszyć drogą, na której smok pojawiał się najczęściej, a następnie zwrócić jego uwagę. Pomysł okresowego dęcia w róg nie wydał się Adionowi ani bardzo głupi, ani podejrzany. Słyszał, że smoki w naturalnej postaci unikają ludzi, zachowując się podobnie do niedźwiedzi zaszywających się głębiej w las na dźwięk rozmów na szlaku. Z tym że wyjątek wśród niedźwiedzi mogły stanowić młode samce, ciekawskie i chętne spróbowania swoich sił w walce ze wszystkim, co się przytrafi. A smok raczej musiał być młody, ponieważ stary miałby już dawno wytyczone terytorium i nie zajmowałby przestrzeni blisko siedzib ludzkich.

Przeoczenie tych wszystkich drobiazgów przemytnik mógł sobie jeszcze darować. Nie rozumiał jednak, jak mógł być tak głupi, by puścić mimo uszu strzępek rozmowy podsłuchanej przypadkiem po drugim noclegu. Najemnicy w przekonaniu, że chlebodawcy jeszcze śpią, mówili ściszonymi głosami i – być może z ostrożności – po krasnoludzku.

– Pieprzony władca. Dogania nas. Musiał jechać całą noc. W dodatku ścieżkami dla kozic.

– Po ćmoku przez góry? Zdurniałeś?

– Mniejsza o to. Budź wszystkich. Nie może nas wyprzedzić.

Obawa o to, by grupy nie przegonił władca, zawodowy smokobójca, powinna nawet w głowie ćwierćinteligenta rozkołysać dzwonki alarmowe, lecz Adion był jeszcze zaspany i z przyzwyczajenia nie chciał się obnosić ze znajomością krasnoludzkiego. Oba krasnoludy już patrzyły na niego z wystarczająco podejrzliwą niechęcią. Dlatego zdusił impuls, by zapytać, czy dla bezpieczeństwa wszystkich nie lepiej zaczekać na smokobójcę, i dopiero gdy przewodnicy zajęli się przygotowaniami do dalszej drogi, odszedł na stronę, by zerknąć przy okazji w dół zbocza.

Dostrzegł w oddali samotną sylwetkę, która faktycznie poruszała się jedną ze ścieżek ochrzczonych przez przewodników mianem „tylko dla kozic”. Dróżki te były zbyt wąskie, za strome, żeby wszedł na nie muł, nie mówiąc już o nieprzystosowanych do wspinaczek koniach. A jednak czarny wierzchowiec i czarno – niepraktycznie w prażącym słońcu – odziany jeździec miarowo pięli się w górę. Adion nie umiał ocenić, czy dadzą radę dogonić karawanę do wieczora, ale miał nadzieję, że tak. Był zaciekawiony, gdyż o władcach opowiadano przedziwne historie. Wszyscy bez wyjątku polowali na smoki i – zapewne z tego właśnie powodu – nie dożywali sędziwego wieku, choć przyczyną mogły być też wady rozwojowe. Ponoć wielu z nich rodziło się jako pokraczne potworki i nie przeżywało nawet kilku dni. U tych, którzy mieli szczęście posiadać ludzką postać i dorosnąć, zawsze można było dostrzec jakieś efekty krzyżowania. Mówiono, że miewają kły, szpony, wydłużone szyje, szczątkowe skrzydła, porastają łuską. Wszyscy też poniekąd władali magią. Inaczej niż magowie i odmiennie niż smoki, lecz jak dokładnie – plotki nie powiadały. W każdym razie stąd miała się wziąć nazwa ich gatunku, bo chyba należało ich uznać za odmienny gatunek… Przemytnik nie był pewien. Tak czy inaczej, nawet jeśli była to odmienna rasa, to nie posiadała zbyt wielu przedstawicieli. Władcy zawsze byli nieliczni, a teraz po układzie ze smokami już w ogóle się ich nie spotykało. Adion nigdy nie widział żadnego. Smoka – poza tymi ludzkimi – też nie. Na jego nieszczęście wszystko to miało się wkrótce zmienić.

Nie był to smok z rodzaju tych olbrzymów, potworów większych od domów, o jakich opowiada się baśnie i układa pieśni. Gdy siedział wsparty na przednich łapach, wzrostem mniej więcej dwukrotnie przewyższał człowieka. Mógł ważyć tyle co dwa, najwyżej trzy woły. Nie wyglądał też bardzo groźnie, siedząc nieruchomo i obserwując drogę ze skalnej półki nad ich głowami. Ot, owinięta błoniastymi skrzydłami, przerośnięta jaszczurka z zaciekawieniem przekrzywiająca głowę.

Ironia losu sprawiła, że początkowo w ogóle go nie dostrzegli. Wiatr wiał w jego stronę, żadne ze zmęczonych wspinaczką zwierząt nie wyczuło bestii zawczasu. Najemnicy pretendujący do miana smokobójców zbyt uważnie obserwowali szczyty skał oraz niebo, za mało uwagi poświęcając najbliższemu otoczeniu. Spodziewali się najwyraźniej, że – jak to bywało w legendach – smok nadleci z łopotem skrzydeł, zasłaniając słońce i dając przy tym cenne chwile na przygotowanie obrony. A on sobie siedział nieruchomy, zielonoszary, w cieniu góry, stapiając się kolorystycznie z tłem. Mogli nawet przejść pod nim i tego nie zauważyć.

Ścieżka rozszerzała się w tym miejscu i szła środkiem wypłaszczonego zbocza z jednej strony przytulonego do ostrych skał, a z drugiej urywającego się nad przepaścią. Porastała je roślinność niezbyt bujna, ale obiecująca bliskość strumienia. Przy odrobinie dobrej woli kępy częściowo pożółkłych traw i niskich krzewów można by nazwać górską łąką. Miejsca było dość, aby jeden, a nawet dwa konie powodowane przez wprawnych jeźdźców mogły iść obok siebie. Przemytnik, choć radził sobie doskonale w siodle, zsiadł z Siwka, żeby go nie przemęczać, gdyż szlak biegł bardzo stromo. Pachołkowie i niektórzy z przewodników też szli obok swoich zwierząt, tempo przybrali powolne, lecz pot i tak rosił im czoła. Wlekli się, pochyleni w słońcu, wpatrzeni pod nogi, i dopiero krzyk dziewczyny wyrwał ich z marszowego transu. Jasnowłosa panna – Adion nie poznał w końcu jej imienia – nie wydobyła z siebie żadnego składnego słowa, tylko piskliwe wycie zwielokrotnione przez otaczające skały.

– Smok! – wrzasnął jeden z kupców, jakby ktoś jeszcze nie zauważył.

Konie i muły z rżeniem i rykami rzuciły się do ucieczki. Część zwierząt była powiązana, więc tylko splątały uprzęże, szarpiąc się, pieniąc, kopiąc i gryząc. Dwaj kupcy spadli z siodeł. Jeden z nich uwiązł w strzemieniu, zawisł między ściśniętymi mułami. Dwaj pozostali zeskoczyli na ziemię. Pobiegli pomiędzy liczne odłamki skalne, którymi upstrzona była skąpa łąka. Któryś z pachołków zawrócił konia. Przemknął galopem koło Adiona, ryzykując złamanie karku. Jeden z najemników gdzieś z przodu grupy zadął w róg. Dziewczę, tkwiące na skamieniałym ze strachu mule, zawyło o ton wyżej. Dwaj przewodnicy rzucili się do olbrzymiej kuszy.

„Bez sensu” – pomyślał Adion. – „Przecież nie zdążą nawet…”

I nie zdążyli. Jeden zaszedł spanikowanego muła od tyłu, przez co zarobił kopnięcie prosto w klatkę piersiową. Zatoczył się, postąpił kilka kroków i runął do przepaści. Drugi bezsensownie ciągnął za rzemienie podtrzymujące kuszę. W tym momencie koń Adiona, szarpiący się od dłuższego czasu, zdwoił wysiłki, wyrwał wodze z ręki właściciela. Ten pozwolił mu na ucieczkę, zahipnotyzowany widokiem smoka. Bestia, być może pobudzona hałasem, wyprostowała się, rozpostarła skrzydła. Dwaj najemnicy, korzystając z widoku odsłoniętej piersi stwora, wyrwali w przód, rzucając oszczepami. Obaj trafili, lecz broń tylko ześlizgnęła się po łuskach. Smok warknął rozsierdzony, nabrał powietrza, zastygł na mgnienie i plunął ogniem, smażąc obu najemników wraz z jednym z pachołków. Tylko ten ostatni wył przez chwilę z bólu, lecz zamilkł, zmieniony w pochodnię kolejną strugą ognia. Zapachniało popiołem, rozgrzanym metalem, pieczonym mięsem. Adion na myśl o pieczystym z ludzi z trudem powstrzymał wymioty.

Smok, rozpościerając niedbale skrzydła, zeskoczył na ziemię. Część podróżnych rozbiegła się, wzorem dwóch kupców próbując skryć pomiędzy skałami bądź wcisnąć w szczeliny. Adion, ocknąwszy się z odrętwienia, chciał zrobić to samo, ale dziewczyna dalej wyła, a smok minął kłębowisko zwierząt i ludzi, kierując się ku niej. Przemytnik wyszarpnął dłuższy miecz. Działał instynktownie, nie zastanawiał się, nie myślał; gdyby dopuścił rozsądek do głosu, to zabrakłoby mu odwagi. W kilku skokach dopadł gadziny i – choć nie wiedział, gdzie smok ma serce albo inne ważne organy – zadał cios, celując w bok. Bestia w tym samym momencie naparła do przodu, dlatego oręż trafił w udo. Szczęśliwie wślizgnął się pomiędzy łuski i mniej szczęśliwie ugrzązł zakleszczony ich brzegami.

Smok ryknął boleśnie, obrócił się. Wyszarpnął zaklinowaną broń z rąk atakującego. Adion zdążył dobyć krótszego miecza, zasłonił się nim przed śmigającym na oślep kolczastym ogonem. Cofnął się, czując ból w łokciach, jaki wywołała siła uderzenia. Uniknął ciosu, ale jeden z kolców zahaczył o jego ramię. Było to zaledwie draśnięcie, a jednak obróciło go w miejscu, prawie rzucając na ziemię. Smok zawadził ogonem o spętane muły, wytracając na nich prędkość obrotu. Musiał dostrzec najemników zbliżających się z siecią, bo zamiast rozszarpać Adiona, tylko rzucił w niego zaklęciem i ruszył w stronę większego zagrożenia.

Kontakt wzrokowy trwał jedynie mgnienie, jednakże przemytnik czuł, że zielone oczy o pionowych źrenicach dotknęły jego duszy. To spojrzenie wnikało pod skórę, przekopywało umysł, odkrywając skryte w najgłębszej pamięci wstydliwe tajemnice. Ciepła fala powietrza otuliła twarz Adiona, pod powiekami rozbłysły tęczowe blaski. Upadł na plecy, ale nie czuł wstrząsu. Kamienie zdały mu się miękkie, jakby uginały się pod ciężarem ciała. Powietrze stało się dziwnie ciężkie, kleiste. Zasypiał, zapadał się w odrętwienie i odpowiadało mu to.

Czar najwyraźniej dosięgnął też jasnowłosej dziewczyny, bo przestała krzyczeć i osunęła się, zwisając w siodle na kształt szmacianej lalki. Muł dalej tkwił bez ruchu czy to w strachu, czy też porażony magią. Niedoszły smoczy łowca, zaplątany we własną sieć i napoczęty od nóg, wył nieludzko, jeden z kupców próbował się wyczołgać spod kopyt zwierząt, któryś z pachołków utknął w szczelinie, pozostawiwszy na zewnątrz dolną połowę ciała, i komicznie machał nogami. Śmierdziało spalenizną.

Wszystko to Adion rejestrował już zupełnie obojętnie. Świat wokół zwalniał, rozmywał się… Smok, gdy już skończył z atakującymi siecią i jednym z krasnoludów, dosięgnął kogoś jeszcze poza obrębem wzroku przemytnika. A teraz powolnym, leniwym krokiem zbliżał się do Adiona. Po drodze kłapnął zębami, od niechcenia odgryzając łeb jednego z mułów. Wypluł go, nie spuszczając spojrzenia z zaczarowanego mężczyzny. Pochylił się nad nim, z zaciekawieniem wciągając w nozdrza zapach potu i krwi. Smrodu strachu nie było, ofiara porażona czarem pewnie pachniała zachęcająco. Adion z kolei wdychał zapach smoka – mocny, przyjemny, korzenny z nutą dymu i piżma. Nozdrza bestii – czarne w środku, ciepłe – przypominały końskie chrapy, z tym że były o wiele większe. Smok rozwarł paszczę. Zapachniało węglem drzewnym, krople śliny kapnęły na pierś i brzuch leżącego. Bladoróżowy język uniósł się trochę, wcale nie rozdwojony, jak czasem ukazywano to na rycinach. Olbrzymie zęby były zdrowe, białe, tkwiły pomiędzy nimi kawałki świeżego mięsa i coś srebrzystego, w czym przemytnik rozpoznał część pancerza krasnoluda.

Wtedy wielki kamień trafił prosto w szeroko otwarty pysk. Odbił się od zębów, spadając na nogi Adiona. Głaz nie wyrządził bestii żadnej szkody, zazgrzytał tylko o kły. Zaraz jednak nadleciał drugi, uderzył o tułów. Gadzina zatoczyła się wściekła, cofnęła dwa kroki, spojrzała na skałę powyżej. Rozszerzyła nozdrza, nabrała powietrza i zakrztusiła własnym ogniem, gdy jeszcze większy kamień trafił ją w łeb. Smok zakaszlał, dwa płomienie buchnęły mu z nozdrzy, a po nich pojawiły się smużki dymu. Ryknął. Natarł w górę. Jedno ze skrzydeł przysłoniło Adionowi świat. Było piękne. Prześwitywało przez nie światło, ukazując sieć drobnych żył. Szara błona w promieniach słonecznych nabrała złotawego koloru, niczym bursztyn przenizany krwawymi żyłkami.

Potem kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Przy wtórze odgłosu przypominającego darcie prześcieradła, z gradem gruzu sypiącego się na Adiona, ktoś zsunął się ze skał nad nim i wylądował obok. Przemytnik, mimo błony znajdującej się tuż nad głową, zobaczył błękit nieba. Postać zerwała się na nogi, szarpnęła mieczem, kończąc rozcinać od dołu smocze skrzydło. Smok obrócił się w miejscu, próbując sięgnąć intruza paszczą, ale jego już tam nie było. Biegiem oddalał się od zwierząt i ludzi, kierując ku skupisku licznych odłamków skalnych przypominających te, wśród których schronili się niektórzy członkowie karawany. To było nie więcej niż pięćdziesiąt kroków. Smok rzucił się w pogoń. Wyciągnął szyję. Kłapnął zębami, raz, drugi. Władca – bo mógł to być tylko on – unikał pożarcia, uskakując tuż przed smoczym nosem. Wywinął się śmierci po raz trzeci, znikając za skałami. Rozsierdzony smok próbował go dosięgnąć, lecz odskoczył z odgłosem wściekłego grzmotu, najwyraźniej zraniony. Rozjuszony puścił się między skały. Sądząc z ryków i wyłaniających się gdzieniegdzie zarysów gadziny, odbywał się tam śmiertelny spektakl, zakryty jednak przed wzrokiem Adiona. Po pewnym czasie władca, wciąż żywy i sprawny, wyślizgnął się zza jednego z zewnętrznych odłamków, przyczajając za nim. Smokobójca był wysoki, bardzo szeroki w ramionach, lecz skała zasłaniała go całkowicie. Smok rzucił się na nią, wspiął na głaz połową ciała, próbując dosięgnąć przeciwnika z góry, ale ten był szybszy. Zdążył zrobić unik i wbić miecz we wnętrze paszczy. Smok zachłysnął się krwią, rzucił głową na boki. Siła tego ruchu odrzuciła władcę wraz z mieczem znów na otwarte pole.

Smok wychynął zza skały. Wspiął się na tylne łapy. Rozpostarł skrzydła, chcąc unieść się wyżej, nabrał powietrza, by zionąć ogniem. Rozcięta błona załopotała, nie reagując na ruchy ścięgien. Bestia niemal komicznie zatrzepotała skrzydłem, tracąc równowagę. Niezdarnie opadła na przednie łapy, w ostatniej chwili unikając upadku na bok. Zakrztusiła się własnym ogniem i krwią. Ryknęła donośnie z bólu. Echo rozeszło się grzmotem po skałach, a Adion aż poczuł na twarzy powiew tego ryku i swąd dymu. Potem znów przyszło znajome już ciepłe uderzenie powietrza wraz z nakrywającym go kocem odrętwienia. Gdzieś na granicy wzroku, ledwo uchwytne dla oka, ponownie zaiskrzyły tęczowe ogniki. Przemytnik zrozumiał, że dotarło do niego echo takiego zaklęcia, jakiego wcześniej sam był celem. Teraz, w przeciwieństwie do władcy, znajdował się dużo dalej od smoka, niezupełnie na linii jego wzroku. Za to smokobójcą czar cisnął o ziemię. Władca z impetem runął na wznak, wznosząc tuman kurzu. Znieruchomiał.

„No to po nim” – pomyślał Adion, czując coraz mocniejsze drętwienie warg. Własna głowa zdawała się jakaś obca, ważąca tonę. Opadła mu na pierś. Uniósł ją z wysiłkiem. Ciekawość jeszcze przez chwilę była silniejsza od senności.

Smok ostrożnie, podejrzliwie zbliżał się po łuku do ofiary. Przypominał psa, który zagryzł kota, ale waha się, czy do niego podejść, wciąż czując ślady pazurów na poranionym nosie. Z nozdrzami tuż przy ziemi badał zapach powietrza. Pewnie tak, jak w przypadku Adiona, nie wyczuł już woni wzburzonych emocji, tylko absolutny spokój – znak, iż zaklęcie działa. Znów oderwał od ziemi przednie łapy. Zionął ogniem, z tym że teraz płomienie roztaczały tęczowy blask. Żar spowił władcę, skały, suche kępy traw walczące o przeżycie na skalistym gruncie. Zanim ogień zgasł, smok rzucił się w przód, rozwarł szczęki… i trafił w pustkę.

Smokobójca, niesparaliżowany ani niestrawiony przez płomienie, przetoczył się, wbijając miecz tuż za smoczą żuchwą. Broń zanurzyła się w ciele, a wychodząc, musiała naruszyć tętnicę, bo chlusnął wodospad krwi. Trysnęła z rany, buchała z nozdrzy i gardła, zalewając władcę, smoka i rozgrzane skały. Powietrze wypełnił jej słodkawy metaliczny zapach. Smok krztusił się, dławił, z kolejnymi chluśnięciami posoki z pyska buchały kłęby dymu. Bestia uniosła się na tylne łapy, próbowała wzbić do lotu, zapominając o zranionym skrzydle. Tym razem runęła na bok, a od jej bolesnego skowytu Adionowi ścisnęło się serce.

Władca ciął ostatni raz.

Smok leżał martwy na plecach. Jedno skrzydło przywalił ciałem, drugie pomięte przycisnął do boku, podkulone łapy sterczały groteskowo w górę. Władca uklęknął tuż przy cielsku, położył dłonie na szarozielonej łusce, a jego palce pokryły się tęczowymi płomieniami. Ogniki zalały ręce, rozpełzły się w górę po przedramionach aż do łokci. Przemytnik nie był pewien, czy naprawdę je widzi. Świat znikał otulony szarą mgłą. Adion znikał razem z nim.

Uderzenie w twarz przywróciło go do przytomności. Coś szarpało go za ramiona. Uniósł ołowiane powieki. Znów zobaczył smocze oczy, tym razem nie zielone, tylko złote, hipnotyzujące, ponownie zaglądające w głąb jego jaźni.

– Odepchnij tę senność – zamruczał niski, chrapliwy głos. Tak… tak właśnie mógłby mówić smok, gdyby tylko zechciał użyć ludzkiego języka. – Odepchnij ją. Oddaj mi.

„Jak to oddać senność?” – pomyślał Adion, a jego oddech znów stał się głębszy. Wcale nie czuł własnego ciała. Nie miał już władzy nad powiekami.

– Nie, nie zasypiaj! – Kolejne szarpnięcie za ramiona. I nagły ból, który rozgrzaną błyskawicą przemieścił się z podbrzusza na cały tułów. Przemytnik nagle odzyskał świadomość posiadania ciała, a to wyło w cierpieniu. Sam też zaskowyczał.

– Oddaj mi ją! – Tym razem głos był rozkazujący. Adion próbował zwinąć się w kłębek, ale jedna mocna dłoń naparła na jego pierś, zatrzymując go w pozycji półsiedzącej, a druga znów zacisnęła się na jego jądrach. Krzyknął, oczy zalane łzami spojrzały w smocze ślepia. Z wściekłością, z nienawiścią wynikłą z bólu, Adion wyrwał się na powierzchnię.

Miał wrażenie, jakby wynurzał się z wody, jej ciepły prąd w tęczowym blasku popłynął w kierunku smoka. Ból ustąpił, pozostał jeszcze tylko drażniący, świdrujący krzyk, aż Adion uświadomił sobie, że to on krzyczy. Powstrzymywana czarem panika uderzyła, spinając każdy mięsień, serce walnęło w piersi, płuca nabrały powietrza do kolejnego wrzasku. Zaczął się miotać, kopać, bić rękoma na oślep, próbował się poderwać, lecz te same silne ręce przytrzymały go, zniewoliły.

– Spokojnie. Już po wszystkim. Nic ci nie będzie. Już po wszystkim… – Zachrypnięty głos mruczał uspokajająco, ale smocze oczy nie znikały. Adion patrzył w pozbawione białek złoto przedzielone pionowymi źrenicami, aż uświadomił sobie, że to nie smok. Przeniósł spojrzenie na dwie pionowe blizny przecinające zmęczoną twarz, kruczoczarne włosy; potem w dół, na wielkie bary, na dłonie więżące jego ręce i przyciskające je do ciała. Znów w górę ku żółtym ślepiom. Tym razem patrzył przytomnie, histeria minęła.

– Dziękuję, władco, możesz mnie puścić.

– Już po wszystkim – powtórzył po raz kolejny smokobójca. – Zaklęcie straciło moc, będziesz żył. Gorzej z nią. – Spojrzał w kierunku jasnowłosej dziewczyny. Ujął miecz, który położył przy Adionie, wstając z nadmierną ostrożnością człowieka obolałego. Na wpół leżący przemytnik powiódł wzrokiem za unoszącą się postacią. Wyżej i wyżej, aż zakręciło mu się w głowie. „Bogowie, ile on ma wzrostu?” – pomyślał wciąż trochę oszołomiony. Podciągnął nogi, chwiejnie wstając. Czuł się jeszcze słabo, ale z każdą chwilą był coraz bardziej przytomny, pewniejszy własnego ciała. Kolana wciąż miękły, dłonie drżały, senność, zdaje się, minęła całkowicie, lecz nie mógł się jeszcze skoncentrować na tym, co istotne.

„Istny olbrzym. Lodowy gigant” – myślał, zadzierając głowę. Sam był ledwie średniego wzrostu. Nigdy nie czuł się niski, choć wielu mężczyzn go przewyższało, jednak rzadko spotykał takich, którym nie sięgał nawet do ramienia. Przerwał obserwację, bo zatoczył się lekko. Łapiąc równowagę, dostrzegł krótszy ze swoich mieczy leżący dwa kroki dalej. Pokuśtykał po niego, otarł o zwisający strzęp rozerwanego rękawa, schował do pochwy, coraz wyraźniej zdając sobie sprawę z toczonej obok rozmowy.

– Dostała rykoszetem zaklęcia. – Smokobójca od dłuższej chwili tłumaczył coś kupcom. – Dziś będzie tylko spała, ale jutro lub pojutrze oddech zacznie zanikać i ustanie. Bez pomocy maga się nie wybudzi, musicie śpieszyć do miasta.

– A wy, panie? – Pulchny blondyn ze zwisającymi do ramion wąsami, które nadawały jego twarzy smutny wygląd, wypełzł ze swojej szczeliny, przypomniawszy sobie o córce. Inni ocalali dochodzili już do siebie i powoli zbierali się w grupę. – Nie moglibyście wyssać z niej czaru, tak jak z niego? – Tatko wskazał na Adiona.

– Nie, jest już nieprzytomna. Nie mogę.

– Przecież umiecie. Widziałem! Mogę zapłacić, jeśli o to się rozchodzi.

– Nie. – Głos władcy przypominający warknięcie ucinał dalsze dyskusje. – Lepiej opatrzcie rannych i ruszajcie w drogę.

– Zaraz, zaraz. – Jeden z ocalałych kupców usiłował przybrać godny wygląd mimo rozwichrzonej, wytarzanej w kurzu brody i oblepiającego go skalnego pyłu. – Nie tak szybko, musimy przecież podzielić smoka.

– Musicie… co? – Ton władcy wyrażał uprzejme zdumienie, lecz była to uprzejmość wymagająca natychmiastowego wyjaśnienia nieporozumienia, a w razie dalszych rozbieżności zdań gotowa przejść w furię.

Przemytnik odruchowo oszacował szanse. Przy życiu najwyraźniej nie pozostał żaden najemnik. Trzech kupców i pięciu pachołków w miarę pewnie stało na nogach. Grupa zbiła się ciaśniej, palce zacisnęły na pałkach, powędrowały ku nożom. Ośmiu raczej nienawykłych do walki mężczyzn i jeden olbrzymi smokobójca z wciąż obnażonym, skierowanym ku ziemi ostrzem, na którym jeszcze nie zastygła krew.

„Odpuście, idioci.” – Adion zacisnął zęby, po raz kolejny tego dnia przeklinając chciwość. Władca stał tyłem do niego, czarna, przemoczona krwią koszula oklejała szerokie plecy kontrastujące ze szczupłą talią i wąskimi biodrami. Nie spiął nerwowo mięśni, zdawał się rozluźniony. Czekał.

Kupiec wyraźnie bał się spojrzeć w złote oczy rozmówcy, zbierał się w sobie. Chciwość ostatecznie okazała się silniejsza od strachu.

– Smok narobił nam szkód. Mamy straty w ludziach i dobytku, przeto zasługujemy na zadośćuczynienie.

– Zasługujecie co najwyżej na baty za to, żeście go rozdrażnili. – Głos przeszedł w buczenie trzmiela dobywające się z dna studni, w dudnienie nadciągającej burzy. – Weźcie złoto zabitych, broń, konie. Jeśli nie boicie się, że ktoś je rozpozna. Nic mnie to nie obchodzi. Od smoka wara.

– Jesteś tylko sam jeden… – przyłączył się smutnowąsy.

– Zgłupiałeś, człowieku?! – przerwał mu Adion, zanim groźba wybrzmiała ostatecznie, nieodwracalnie. W dwóch krokach znalazł się tuż obok. Nie przypuszczał, że przemówi do rozsądku każdemu z nich, ale może chociaż niektórym…– On właśnie ocalił nas wszystkich. Gdyby nie on, smok zeżarłby ci córkę!

– Za taki pieniądz sam bym ją zeżarł! Należy nam się…

– Gówno wam się należy! – huknął na niego przemytnik. – I to nie smocze, a to, coście sami w portki nasrali!

Smutnowąsy zerknął na smokobójcę, rozejrzał się po pachołkach.

– Każdy dostanie udział. Przecież on jest sam!

Adion w wyobraźni usłyszał chrzęst piasku przesypującego się na szalach losu. To był jeden z tych rzadkich momentów, gdy liczył się ciężar każdego ziarenka.

– Nie sam. – Dobył miecza. – Jeszcze krok, a skrócę ci ten kij wraz z palcami.

Uzbrojony w pałkę służący, zachodzący ich z boku, zatrzymał się. Tym razem to grupa dokonywała obliczeń. Na twarzach służby odmalowało się wahanie. Smok był wart krocie, jednakże niewielu chciało płacić za niego krwią.

– Panowie, bez nerwów, panowie… – odezwał się do tej pory milczący handlarz z twarzą i ramionami zalanymi posoką. Krew pokrywała go grubą warstwą, była zmieszana z pyłem i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa szczęśliwie cudza. – Nie jesteśmy ludźmi niewdzięcznymi. Dziękujemy ci, panie. – Skłonił się przed władcą. – Oczywiście, zawdzięczamy ci życie, ale… przeżyliśmy pewien… szok. Ja i moi ludzie nie chcemy więcej kłopotów. Dziękujemy, dziękujemy po stokroć… i jeśli nie obrazi cię wynagrodzenie za ratunek, to rad będę, mogąc wręczyć ci sakiewkę.

– Nie trzeba. – Spokój smokobójcy odbierał pewność siebie pozostałym. – Po prostu odejdźcie.

Grupa w obliczu topniejących sił poszeptała między sobą i rozproszyła się.

– Wrócą – rzucił cicho przemytnik, śledząc ich wzrokiem. – To tylko zawieszenie żądań.

– To się jeszcze okaże. – Władca też przez chwilę obserwował krzątaninę nareszcie nabierającą sensu. Zaczęto szukać ocalałych, znosić zabitych, zaganiać zwierzęta. – Ty to co innego. – Końcem miecza wskazał na smoka. – Tobie akurat się należy.

– Co niby? – Adion zadarł głowę, patrząc w złote ślepia. Nie wyczytał w nich żadnych emocji.

– Poza mną tylko ty go zraniłeś. W dodatku pierwszy. Należy ci się dowolna część, zatem możesz wybrać, co zechcesz.

Przemytnik wstrzymał oddech. Za ile mógłby sprzedać smocze serce? Albo coś jeszcze, co przyniesie duży zysk, a nie będzie trudne w transporcie. Język? Może oczy? Od zawsze odczuwał pokusę zjedzenia smoczego mięsa będącego ponoć daniem naturalnie ostrym, niewymagającym przypraw, o nieporównywalnym z niczym smaku. Poczuł cudowny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, włoski uniosły się na karku i przedramionach, uderzył rozkoszny żar hazardzisty towarzyszący transakcjom na duże kwoty. Adion zdusił go w zarodku. Wyobraźnia znów podsunęła mu obraz ziarenek piasku przesypujących się na szalach wagi trzymanej przez los…

 

[Kolejny fragment: https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/31897]

[Więcej o tej powieści znajdziesz tu: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/]

Koniec

Komentarze

Marcinie_Maksymilianie, skoro to tylko część większego dzieła, a nie skończone opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję. Już zmieniłem.

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Z zasady nie wgłębiam się w teksty z tego podgatunku, gdyż fantasy nie leży w granicach “mojej działki”, ale bywają wyjątki. Fragment Twojej powieści spodobał mi się dlatego, że poza niezbędną i nienachalną domieszką magii reszta brzmi doprawdy wiarygodnie, Przynajmniej dla mnie.

Pozdrawiam.

AdamKB, dzięki za opinię. Mam nadzieję, że udało mi się napisać powieść także dla tych, którzy nie przepadają za fantasy. Twój komentarz jest jednym z pierwszych zwiastunów, że może się powiodło;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Zwykle nie czytam fragmentów. Nie wiem, co mnie skłoniło kilka godzin temu, by do Twojego zajrzeć. Wciągnął. Pomyślałem, że zobaczę Twój profil. Zdziwiłem się, widząc rok Twojego pojawienia się i dopiero teraz wrzucenie tego fragmentu. Przypuszczam, że jest to sprytna reklama Twojej książki, ale nie mam Ci tego za złe, bo ten fragment jest interesujący, wcześniejszy tekst również, więc książka może być też. Pozdrowienia. :)

Koala75 i tu mnie masz ;) Oczywiście, że to reklama książki, ale też połączona z moim powrotem na ten portal. Mam nadzieję, że już trwały. Wcześniej wichry życia uniemożliwiały mi poważne zajęcie się twórczością literacką, ale się w końcu zbuntowałem i żegluję dokąd chcę.

Skoro jakiś dziwny impuls cię przyciągnął do tego fragmentu, to może bogowie fanów fantastyki właśnie dają Ci znać, że nie możesz tej powieści przegapić ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Cześć, Marcinie_Maksymilianie!

 

Zgodnie z zapowiedzią udało mi się w końcu przysiąść do Twojego tekstu. Całkiem przyjemna była to lektura. Opis walki że smokiem bardzo udany i wiarygodny (poza oczywistym faktem, że smoków nie ma j nie było:P).

 

Narracja, dialogi i humor budzą skojarzenia z twórczością Sapkowskiego, więc ewidentnie na plus :)

 

Szkoda tylko, że to jedynie fragment, więc tak naprawdę nie miałem okazji do polubienia (bądź nie) Adiona, ani jakiejkolwiek innej postaci. Nie mam też jasnego obrazu o czym opowiada cała historia przedstawiona w opowieści. Niemniej zdobyłeś moje zainteresowanie, więc z marketingowego punktu widzenia misja zakończona sukcesem :)

 

Pozdrawiam!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Hej,

 

No muszę przyznać, że mnie wciągnęło. Dobrze się czytało :)

cezary_cezary – dziękuję za opinię. Recenzenci i pierwsi czytelnicy też przyrównują do Sapkowskiego. Trochę mnie to irytuje, ale właściwie to duży komplement. Poza tym chowałem się na nim, więc jakieś wzorce weszły w pióro.

Przemyślałem to, co napisałeś o braku możliwości polubienia Adiona i poznania historii. Niestety powieść jest pełna zaskoczeń i nie mogę powiedzieć o niej za dużo, a właściwie nic, bo spalę całą zabawę. Nawet nie mogę zacytować czegoś ze środka, bo też spalę. Ale przemyślałem i daję jeszcze jeden fragment, a co mi tam ;) Może i tym razem znajdziesz czas na lekturę. Pozdrawiam.

 

grzelulukas – dzięki. Jak wciągnęło, to zapraszam po jeszcze, bo właśnie wrzuciłem drugi fragment ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Helloł

 

No tak, można się było spodziewać, że będzie dobrze. Ktoś, kto tak tworzy światy, jest swoim pierwszym czytelnikiem. Pasie się przygodą, która dopiero powstaje. 

Tutaj już nie ma co zbierać. Uber tekst. 

Ps. ja, w przeciwieństwie do przedpiśców, lubię fragmenty. Nie wadzi mi rozczłonkowana, poszatkowana opowieść. 

Zażarło.

Canulas – Uber tekst? No tego jeszcze nie słyszałem! Dzięki! :)))

Masz absolutną rację z tym “pasieniem się przygodą, która dopiero powstaje”. Tworzenie uniwersum było pięknym doświadczeniem nieporównywalnym z niczym. Całość trylogii jest już skończona (choć teraz wychodzi dopiero drugi tom) i strasznie trudno było mi się z tym światem rozstać. Ale obiecałem sobie, że nie powrócę do niego, dopóki nie będę miał równie dobrego pomysłu na przygodę, co dotychczasowe (nie chcę pisać dla pisania, odcinać kuponów i smęcić).

Chyba jesteś jedyną znaną mi osobą, która lubi fragmenty – wyjątkiem od wyjątków z wyjątków ;)

Dzięki za wizytę i wrażenia!

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Tak, lubię. Pasę się słowem w obrębie zdania czy celnie ujętej myśli, więc nie muszę mieć satysfakcjonującego zakończenia. Może być zaczęte in medias res i tak urwane. 

Tutaj podoba mi się drobiazgowość, nieszablonowa magia i to, że postacie trzecioplanowe nie są jedynie dostarczycielami punktów doświadczenia

Pasę się słowem w obrębie zdania czy celnie ujętej myśli, więc nie muszę mieć satysfakcjonującego zakończenia.

Rozumiem, bo też często koncentruję się na pojedynczych frazach, ale żeby tak zaraz się tym zadowalać… no nie ;) Większość ludzi ma duży kłopot z porzuceniem czegoś przed końcem (ponoć stąd kompulsywne oglądanie seriali) i czuje dyskomfort, jeśli nie pozna zakończenia, w tym i ja. Trochę Ci zazdroszczę.

postacie trzecioplanowe nie są jedynie dostarczycielami punktów doświadczenia

A to chyba zauważyłeś jako pierwszy (w ogóle! nie tylko z tego portalu) z czytelników.

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Pasę się słowem w obrębie zdania czy celnie ujętej myśli, więc nie muszę mieć satysfakcjonującego zakończenia.

Rozumiem, bo też często koncentruję się na pojedynczych frazach, ale żeby tak zaraz się tym zadowalać… no nie ;) Większość ludzi ma duży kłopot z porzuceniem czegoś przed końcem (ponoć stąd kompulsywne oglądanie seriali) i czuje dyskomfort, jeśli nie pozna zakończenia, w tym i ja. Trochę Ci zazdroszczę.

postacie trzecioplanowe nie są jedynie dostarczycielami punktów doświadczenia

A to chyba zauważyłeś jako pierwszy (w ogóle! nie tylko z tego portalu) z czytelników.

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

No właśnie ja mogę latami nie kończyć serialu, książki, gry. Mogę to sobie dozować. Pewnie to lekki autyzm.

 

“A to chyba zauważyłeś jako pierwszy (w ogóle! nie tylko z tego portalu) z czytelników”. – wywodzę się z RPG-ów fabularnych, gdzie wpajane miałem: każdy chłop, niezależnie jak lichy dla fabuły, ma za sobą zaplecze z całego przeżytego życia i nigdy nie powinien być kartonowy. Pierwszy raz spotkałem się z tak uczciwym traktowaniem postaci (teoretycznie bez znaczenia) u Glena Cooka – w czarnej kompanii.

Dlatego zawsze wolałem uczciwe dark fantasy, niż jakieś Heroic. U Ciebie trochę się bałem, bo jednak smok, ale to na szczęście smok (trochę zwierzę, drapieżnik) niż podniebny inkwizytor: palacz wiosek.

Wiesz co? Właściwie zwracasz mi uwagę nie tylko na coś, o czym nie mówił żaden czytelnik, tylko na coś, o czym sam nigdy nie pomyślałem (takie podejście do postaci trzecioplanowych wychodzi mi intuicyjnie, nie jest zaplanowane).

To zadziwiające w jakich okolicznościach można się czegoś o sobie dowiedzieć – i to jeszcze z RPG w tle!:) (Grało się, grało, ale nie powiem, żebym potrafił z tych incydentów wyciągnąć coś bardzo mądrego, jak Ty.)

(”Czarna kompania” mnie nie zawojowała, ale też mam do niej sporo szacunku.)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Nowa Fantastyka