Arvedis był od dawna przyzwyczajony do samotnego pełnienia warty. Cenił sobie ciszę i nieprzeniknioną kurtynę mroku, jakie dawała mu noc. Ktoś taki jak on, wyćwiczony przez służbę wojownik o ciele oszpeconym plątaniną blizn i umyśle wyostrzonym przez setki starć, nigdzie nie czuł się lepiej niż na całonocnym posterunku.
Do nadejścia świtu mógł istnieć z daleka od wszystkiego. Pozbawiony światła i ciepła jakie dawał dzień zyskiwał granatowy płaszcz, który ukrywał go pod mozaiką z gwiazd. Spoglądały na niego śmiejąc się z losu, który rzucał go po wszystkich kątach tego świata i z życia, które miotało nim ciągle o ziemię. Dobrze zdawał sobie sprawę ze swojej bezsilności wobec przeznaczenia. Akceptował ją, oczekując tylko nadejścia śmierci w jakiejkolwiek postaci. Wiedział, że kiedyś do niego przyjdzie, lecz nie zamierzał ułatwiać jej drogi. Dopóki nie czuł na sobie jej lodowatego piętna walczył i zwyciężał.
W takich chwilach jak ta mógł odetchnąć, zapomnieć na krótką chwilę o ostrej woni krwi, żałosnym ryku zarzynanych wrogów i szczęku metalu o metal. Jednak dzisiaj los poskąpił mu przywileju samotności.
Drugi wartownik nazywał się Ertono i był w jego oczach nikim. Nie znający świata, niemal nowy w rzeczywistości, którą on znał od dziesięcioleci. Zbyt wygadany, przesadnie uparty i, co najgorsze, pełen niewysłowionej pretensji. Pozbawiał noc czaru i doprowadzał do szału tego zużytego przez ciągłą walkę wojownika, który szukał w warcie kilku godzin wytchnienia od rzeczywistości.
Jego bezsensowne komentarze wyprowadzały Arvedisa z równowagi, nie pozwalając mu skupić się na powierzonym zadaniu – pełnieniu nocnej straży.
– Widzisz to? – Ertono skinął głową w kierunku najokazalszego z rozłożonych namiotów, rozległej bryły ze szkarłatnego płótna rozpartej na niewielkim wzniesieniu. Mężczyzna podniósł wzrok w jej kierunku, spoglądając na nią ze zdziwieniem.
– Tak – odparł swobodnie, patrząc na chłopaka z zapytaniem w oczach – no i?
– I dlaczego niby my nie możemy ucztować i obżerać się tak samo jak oni? – spytał z ubolewaniem, poprawiając się na rzuconym na ziemię siodle. Przetarta skóra zaskrzypiała kilkakrotnie gdy przesuwał po niej swój kościsty tyłek – Tamci wszyscy razem wzięci nie ustrzelili przez całą bitwę tylu, ilu ja zdjąłem w pierwszy kwadrans – rzucił, gładząc swój kołczan – Nam o wiele bardziej przydałoby się nieco tłuszczu. My ganiamy bez przerwy pośród trupów i rozdeptanych flaków, w pełnym słońcu, mierząc się ze śmiercią i zadając ból. A oni tkwią tylko w swoich namiotach na drugim końcu pola bitwy, gapiąc się na jakąś mapę i wydając rozkazy ludziom, których posyłają w sam środek tego szaleństwa. Nie uważasz, że to niesprawiedliwe?
– A ty tak sądzisz? – spytał go Arvedis, przeżuwając gulasz w zamyśleniu. Przełknął kolejny kęs po czym westchnął melancholijnie:
– Nie ma w tym nic dziwnego. My dostajemy do miski to, co jak najdłużej utrzyma nas na nogach, zapcha kałdun, nie zepsuje się zbyt szybko i jest syte a przy tym smakuje przyzwoicie i pachnie lepiej niż odchody pfervallo. Oni mogą pozwolić sobie na wykwintniejsze dania. Dlaczego? Bo chociaż przez całą swoją karierę nie zabiją tylu, co najnędzniejszy pachołek z piechoty to zarobią za swoje dowodzenie więcej, niż przypada rocznie na pięć plutonów. Bądź wdzięczny, że dostajesz to żarcie codziennie – zastukał łyżką o krawędź naczynia – Niektórzy kwatermistrzowie trzymają swoich na ostrej diecie. Nie mówiąc o tym, co dostawałbyś w niewoli – mruknął – Zresztą, zdążysz się o tym wszystkim jeszcze przekonać. Ile masz za sobą wypraw? – obejrzał się na niego pytająco.
– Trzy. Wszystkie zwycięskie – odparł nonszalancko Ertono.
– A czy na którejkolwiek z nich chociaż raz miałeś w gębie pieczyste?
– Zdarzało się – rzucił lekko – Potrafię łowić i bywało nieraz, że upolowałem w przyobozowych lasach jakieś konkretniejsze bydlę.
– No to widzisz – mężczyzna uśmiechnął się z przekorą – problem rozwiązany. Idź nazbieraj sobie trochę drewna, ustrzel nieco rogacizny i już więcej nie narzekaj.
Przez chwilę młodzieniec mierzył go podirytowanym wzrokiem.
– Mało wyszukany sposób na to, żeby się mnie pozbyć – odfuknął.
– Skąd przyszedł ci do głowy pomysł, że chciałbym się ciebie pozbywać? – zapytał sarkastycznie – Siedzimy na straży. Nawet gdybym chciał, to nie mógłbym cię odgonić. A ja szukam tylko rozwiązania twojego problemu – "I chwili spokoju", dodał w myślach – No, ale jeśli chcesz to pędź śmiało. Idź na polowanie i wróć tutaj jak już coś złapiesz – powiedział z przekornym uśmiechem – Nikomu nie powiem.
– To nie jest śmieszne.
– Niby czemu tak sądzisz? – zapytał, szczerząc się niewdzięcznie.
– Bo jesteśmy na przeklętym stepie! – obruszył się młody. Jego słowa rozeszły się wokół echem, które szybko ucichło wobec bezmiaru równiny.
– Nie martw się, tu też coś znajdziesz. Wystarczy poszukać – odparł swobodnie, odkładając na trawę puste naczynie. Do rana mrówki wyczyszczą drewnianą czarę, nie przeszkadzając mu tym samym w odbywaniu wachty. Dawno już przekonał się jak nieprzyjemnie jest odkryć o poranku, że w portkach buszuje połowa mrowiska – Rozejrzyj się tylko wokół a zobaczysz mnóstwo zwierząt, które nadawałyby się na skromną kolację. Ja na przykład nie pogardziłbym potrawką z królika – rzucił lekko – Z tego co widzę, to plącze się ich tutaj pełno.
Ertono zmarszczył brwi, od razu wychwytując aluzję kompana.
– Uważaj – syknął w odpowiedzi – Bo za chwilę sam będziesz musiał szukać nory.
Arvedis zmierzył go uważnie wzrokiem.
– Bez obaw – odparł, nachylając się ku niemu – żadna nora nie będzie tu do niczego potrzebna – Chłopak wychwycił jego stalowe spojrzenie, które w jednej chwili wtłoczyło w głąb jego serca niemiły chłód lęku – Najwyżej zostawię twoje zwłoki na pożarcie ptactwu.
Zapadło milczenie, przerywane tylko odległym trzaskiem ogniska. Młody spuścił wzrok, wciskając dłonie do kieszeni kurtki.
– A jeśli nie potrafisz docenić jadła – dodał jeszcze mężczyzna – to naucz się doceniać ciszę i spokój – rzucił, po czym poprawił na głowie futrzaną czapkę i ziewnął przeciągle – To cechuje dobrego wartownika.
Przez dłuższy czas ciszę nocy przerywały tylko dalekie szmery dochodzące spomiędzy namiotów i wzajemne nawoływania zwierząt, schowanych pośród źdźbeł traw o białych pióropuszach.
– Królik… – sapnął w końcu Ertono, nie potrafiąc znieść wszechogarniającej ciszy – ja ci dam królika…
– Podziękuję – odparł mężczyzna – mi wystarczy to, co zapewnia nam kuchnia obozowa. Ale nie martw się, chętnie potrzymam wartę sam, kiedy ty będziesz ganiał po równinie za szarakami. Nie ściągnij tu tylko wrogiego patrolu swoim narzekaniem na nędzny stan wojskowego wiktu.
– Odczep się wreszcie ode mnie – odburknął.
– Bardzo chętnie. Gwarantuję ci, że do rana nie padnie już żadne niepotrzebne słowo jeśli tylko przestaniesz mieć pretensje do całego świata.
Młody chrząknął tylko w odpowiedzi.
– Coś ci nie pasuje? – zapytał go Arvedis.
– Nie, ale ty masz chyba jakiś problem…
– Cóż – westchnął, pocierając palcami nieogolony policzek – po prostu nie lubię kiedy ludzie mają całemu światu za złe to, że coś jest im darowane do rąk własnych.
– Daj wreszcie spokój – odparł chłopak, jakby broniąc się przed kąśliwością kompana – Chciałem tylko zacząć pogawędkę. Żeby umilić sobie stróżowanie. To wszystko.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę mierzył go wzrokiem z niewypowiedzianym zdziwieniem.
– Gwarantuję ci, że istnieje sto tysięcy lepszych sposobów na rozpoczęcie rozmowy niż narzekanie na przełożonych.
– Po prostu się czepiasz – stwierdził naburmuszony.
– Na pewno nie bardziej niż ty – odpowiedział wojownik parskając – Weź przykład ze swojego wierzchowca – westchnął, drapiąc się po potylicy – Przeżuwa w spokoju trawę, nie narzeka kiedy zakładasz mu siodło, strzyże tylko uszami jeśli coś mu nie odpowiada i rży jedynie w chwilach, w których ma ku temu wszelkie podstawy.
– Znowu próbujesz mnie obrazić? – zapytał go chłopak zrezygnowany.
– Nie. Po prostu chcę, żebyś się wreszcie zamknął – syknął, kładąc się na chłodnej trawie. Oparł kark na siodle i wbił wzrok w rozgwieżdżone niebo – A teraz skup się na czymś innym niż ty sam i zacznij rozglądać się wokół, jak na porządnego wartownika przystało.
– A ty będziesz się wylegiwał w trakcie?
– Przez dobre pół nocy miałem cały horyzont na oku – rzekł gniewnie – W tym samym czasie ty nawijałeś coś do siebie, wiercąc się tylko na tyłku jakbyś miał tam robaki.
Chłopak nie odpowiedział nic.
Tym czasem Arvedis zaczął podziwiać nieboskłon, spoglądając na kolejne konstelacje. Z lekkim uśmiechem na ustach przypominał sobie legendy, które opowiadano mu w dzieciństwie ucząc go nazw kolejnych gwiazdozbiorów. Później, chcąc przeczekać długie i samotne noce często układał z ich pomocą własne historie, ciesząc oczy błękitnym blaskiem odległych słońc.
Wtedy usłyszał nienaturalny syk, który przeciął powietrze nad jego głową. Niemalże w tej samej chwili doszedł go także krótki, suchy plask ponaglony bulgoczącym stęknięciem dobywającym się z gardła chłopaka. Ze zdziwieniem spoglądał na jego upadające ciało, wstrząsane spazmatycznymi konwulsjami.
Odruch nakazał mu obrócić się na brzuch i sięgnąć po broń; jego wyćwiczone oczy zaczęły przeczesywać równinę w poszukiwaniu napastników. Jednak zanim zdołał dostrzec sylwetkę któregokolwiek z nich gdzieś spomiędzy traw wzniosła się w niebo pomarańczowa iskra, po chwili uderzając w jeden z obozowych namiotów. Materiał w jednej chwili zajął się ogniem a w ślad za pierwszym z pocisków podążyła setka kolejnych, rzucając swym blaskiem wyzwanie wszystkim gwiazdom nocnego nieba.
– Szlag – syknął, sięgając po trąbę alarmową. Jednym potężnym tchem zadął w róg przeczołgując się bliżej krawędzi obozu, ze sztyletem w dłoni i modlitwą na ustach wykrzywionych w grymasie wściekłości.