Za chwilę na peron wiejskiej stacji pod Wrocławiem wtoczy się siódemka* ciągnąca zestaw kilku Bohunów. Najprawdopodobniej czterech. Najpierw z gęstej porannej mgły wyłoni się obrys okrągłych reflektorów czołowych, które rozświetlą kanciastą budę osiemdziesięciotonowego kolosa. Następnie, zbliżając się do przejazdu położonego nieopodal, maszynista nada sygnał ostrzegawczy dla pojazdów i ludzi przecinających tor razem z nawiewanym z pól mlecznym oparem. Po chwili będzie już widać rwący biel zarys majestatycznie sunącego sznura wagonów, które z piskiem i zgrzytem zatrzymają się przy budynku parterowego poniemieckiego dworca, pochłaniając skąpanych we mgle podróżnych otulających twarze kołnierzami i szalikami przed kąsającym nieprzyjemnie chłodem. Drzwi ostatniego wagonu otworzą się, a ja dźwignę się na pierwszy ażurowy stopień i zniknę w ciepłych wnętrznościach wagonu, uciekając ostatecznie od koszmaru prześladującego mnie latami. Od mary wysysającej życie z najbliższych, gdy czarne palce nocy w końcu wypuszczały mój oddech z garści i pozwalały wybudzić się w odorze kwaśnego potu ze świadomością straty. A wszystko zaczęło się od mojego dziadka.
Oczko, bo to taki przydomek przylgnął do niego, gdy trafił dwudziestą pierwszą ofiarę na torach, jeździł na byku. Był twardym mężczyzną o ostrych rysach i gęstych włosach przyprószonych siwizną, co nijak licowało z jego łagodnym charakterem i miłością okazywaną córce, która wychowywała mnie na pierwszym piętrze kamienicy ocalałej z morza ruin wojennego Breslau. Dziadek nie tyle zastępował mi ojca, co stanowił substytut dorosłego przyjaciela, najdroższego powiernika dziecięcych tajemnic. I biorcy ukojenia, które mogłem mu dawać, gdy wracał do domu cuchnąc tanią wódką i wymiocinami. Mimo młodego wieku wiedziałem, że znowu trafił i nie umiał sobie z tym poradzić w inny sposób, niż lejąc w siebie alkohol tak długo, aż w końcu nie zagłuszy bólu poczuciem obowiązku względem wnuka.
Gdy trzeźwiał, rozkładał na dywanie przy piecu z kremowo-żółtych kafli elektryczną kolejkę, rozciągał drucianą imitację sieci trakcyjnej między nogami dębowej ławy, wsadzał na moją głowę służbową czapkę i jeździliśmy w kółko, aż do domu nie wróciła matka, sztorcując nas za bałagan i brak obiadu. Po kilku dniach wstawał o świcie, wkładał mundur, na ramieniu zawieszał wytartą skórzaną torbę i wychodził do pracy jeździć na byku.
Pamiętam, gdy ostatni raz stałem przy pofalowanej tafli szkła, cisnąc się obok fikusa chciwie chwytającego skąpe promienie listopadowego słońca. Patrzyłem na niego przez okno w wykuszu narożnego mieszkania kamienicy, aż nie zniknął goniony przez rozwiewane wiatrem jesienne liście. W nocy, śniąc swój powtarzający się co jakiś czas – sam nie pamiętam od kiedy – koszmar, dostałem ostatnią wiadomość od dziadka.
***
Narożna czynszówka przy Nyskiej wyróżniała się nie tylko wykuszami skrajnych mieszkań, ale była także dominantą okolicy, wyglądającą na poczerniałe hale zakładów i magazynów po drugiej stronie skrzyżowania. Po przestąpieniu progu niewysokiej bramy wypełnionej podłużna taflą zbrojonego szkła, gościom ukazywała się wąską sień z aparatem telefonicznym wtopionym w brudnozielone kafle, a tuż za nią przestronna klatka schodowa z wydeptanymi drewnianymi stopniami i platformami pięter przyklejonymi do ścian budynku. Puste wnętrze kamienicy rozświetlał długi pas okien zaczynający się tuż nad tylną bramą celującą w zawalone gruzem wszelkiej maści podwórko, a kończący na poziomie ostatniego piętra tuż naprzeciw drzwi wejściowych do położonych najwyżej mieszkań.
Mój sen zaczynał się na półpiętrze, gdy w ciemną noc, oświetlany jedynie promieniami księżyca zniekształcanymi przez kaskadę okien, próbowałem wdrapać się do ciemnoniebieskich drzwi prowadzących do naszego mieszkania. Nogi miałem ciężkie, jakby ktoś odlał je z ołowiu, i strudzony wspinaczką świszczałem głośno dziecięcymi płucami astmatyka. W połowie drogi musiałem odpocząć i zaczerpnąć tchu. Stoi i sapie, dyszy i dmucha – brzmiało mi w uszach, jakby ktoś ułożył w słowa brzęczenie ciszy. Kładłem dłoń na solidnej dębowej poręczy, której niekonserwowaną powierzchnię zdobiły serpentyny zadrapań. Oddychałem głęboko, czekając na powrót sił, ale zamiast tego miechy w mej piersi pracowały coraz ciężej, jak przy ataku dychawicy.
Jedna ze stóp ześlizgiwała się ze stopnia, jakby ktoś rozlał pod nią olej. Tłusta oliwa – gdzieś w głowie brzmiał złośliwy chichot. Próbowałem postawić ją z powrotem na podeście półpiętra, ale coś nie pozwalało mi oderwać jej od dębowego stopnia. To nie był ciężar, który wcześniej uniemożliwił mi wspinaczkę. Do nogawki sztruksowych ogrodniczek miałem przypięte cięgna z cienkiej stalowej żyłki. Takie same, jak te, które dziadek rozwijał jako imitację sieci trakcyjnej, gdy puszczaliśmy wokół ławy kolejkę elektryczną.
Po chwili obsuwała się także i druga stopa. Czułem, jak druciki ciągnące nogawki napinają się, a ramiączka spodni wżynają boleśnie w drobne ramiona. Rozciągałem się wzdłuż poręczy, a łuski farby wbijały się w dłonie drobnymi brązowymi ostrzami. I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej – dudnił chór w moich uszach. Sunąłem w powietrzu napięty, jak struna, obserwując ulatujące pode mną schody, aż do samego parteru, gdzie padałem bez życia płasko na zimną szachownicę kafli. I wtedy budziłem się z przykurczonymi dłońmi, cuchnąc potem.
Sen wracał raz po raz, jakby chował się pod łóżkiem wśród kłębów kurzu i podartych pajęczyn. Czaił się i uderzał niespodziewanie, po czym ginął w zakamarkach dziecięcej pamięci przykryty beztroską dzieciństwa. Aż w końcu wypełzał ponownie, a ja nie umiałem sobie z nim poradzić.
***
– Dobry wieczór. – Usłyszałem znajomy męski głos przez mgłę otulającego mnie półsnu. – Bardzo przepraszam, wiem, że jest późno, ale zadzwonili do mnie z lokomotywowni i prosili, żeby przekazać, że…
– Znowu trafił? – zapytała mama.
Mężczyzna był naczelnikiem stacji po drugiej stronie miasta i jako jeden z nielicznych w okolicy miał w domu telefon. Ze względu na funkcję, którą sprawował. Aparat w sieni kamienicy i tak nie działał, a jeśli nawet dałoby się z niego zadzwonić, to potrzebne były żetony. Te można było kupić na poczcie. W dni powszednie od ósmej do osiemnastej. Była niedziela pierwszego listopada, dobrze po wieczorynce.
– Trzy razy… – powiedział cicho.
– Słucham? – zapytała, nie dowierzając.
– Tej nocy trafił trzy razy. – Pociągnął głośno nosem maskując łamiący się głos.
Pożegnali się cicho, trzasnęły drzwi i zgrzytnął zamek. Po chwili charakterystycznie zakasłał silnik brudnożółtego malucha, którym naczelnik dojedzie w miejsce zdarzenia podlegające pod jego rewir. Tam, łykając łzy i żółć wyrzucaną hurtowo przez żołądek, będzie przez kilka godzin rysował. Ślady tych, których trafił Oczko. Wiele śladów. Zbyt wiele. A wśród nich trzy pary butów ludzi, których ktoś przywiązał do torów. Rozszerzone samobójstwo – stwierdzi prokurator.
***
Lał alkohol strumieniem prosto do gardła, opuszczając szyjkę pionowo w dół tuż nad spierzchnięte usta. Przezwisko Oczko przylgnęło do niego kilka lat temu, gdy pod koła wlazła mu uciekinierka z pobliskiego szpitala psychiatrycznego – jego dwudzieste pierwsze trafienie. Pozostała po niej szczęka ze złotym zębem i stopa w bamboszu z czerwonej włóczki. Reszty nigdy nie znaleziono. Trudno szukać, gdy tabor zatrzymuje się kilometr za miejscem zderzenia. Jakoś zawsze z tego wychodził – najpierw zagłuszał zalewające jego mózg głosy ofiar morzem alkoholu, później skupiał się na wnuku i po kilku dniach znowu mógł prowadzić skład. Do tej pory obywało się bez pomocy kolejowego psychologa. Ale chyba nie teraz. Rozmiar tragedii zrozumiał, gdy był przesłuchiwany przez milicjanta i pierwszego przybyłego członka komisji wypadkowej, mieszkającego w jego kamienicy naczelnika.
Otulony gęstniejącym oparem mgły, do wtóru stukotu kół przejeżdżającego w oddali pociągu sunął obok szyn, rozgarniając niedbale stawianymi stopami ostre bryłki tłucznia. W nozdrza kłuł go zapach oleju kreozotowego, którym nasączone były drewniane podkłady, oraz wszechobecny kwaśny odór śmierci owijający lokomotywę za jego plecami jak pajęczy kokon. Wracał do domu, gdzie czekała go nierówna walka z wyrzutami sumienia, które zagłuszy dopiero wypicie drugiej butelki. Od trzech ofiar różnił się jedynie tym, że będzie mógł obudzić się następnego dnia. W środku był równie martwy, jak one. Był tak samo przywiązany do torów, jak szczątki rozrzucone przez jego pociąg.
Cisnął pustą butelkę w kierunku nastawni, minął stalowy kozioł oporowy przy ślepym torze bocznicy i skierował się w stronę Tarnogaju. Mgła rozrzedziła się nieco, gdy wszedł między szyny biegnące równolegle do Hubskiej, mijając stare magazyny czerwieniejące cegłą w nikłym blasku lamp. Na torze zakończonym kozłem, który mijał chwilę wcześniej, na lewo od siebie dostrzegł machającą do niego sylwetkę. To niemożliwe, aby miał zwidy po jednej butelce, a powietrze poprzetykane mlecznymi oparami było mimo wszystko na tyle klarowne, że to nie światło płatało mu figle.
– Zejdź z toru, człowieku! – krzyknął przyspieszając kroku.
Postać ani drgnęła. Nadal machała do niego podniesioną ręką, jakby ktoś przywiązał do niej sznurek i pociągał nim raz w prawo, raz w lewo.
– To nie czas na żarty! Dość tragedii na dziś – apelował, nieustannie zbliżając się do postaci.
Był już na tyle blisko, że widział dopasowany mundur galowy pod rozpiętym długim płaszczem i kolejową rogatywkę, spod której wystawały bujne strąki modnej jakiś czas temu grzywy.
– Zejdź z toru, bo zawołam sokistów! – ryknął będąc zaledwie kilka metrów od mężczyzny.
Ten przestał machać i zdjął czapkę. Wsadził ją pod pachę i uśmiechnął się. Nie widział tej twarzy od blisko ośmiu lat. Od dnia, w którym pożegnali się rano na odprawie. Jego zięć zginął kilka godzin później w katastrofie kolejowej przygnieciony przez wagony, które uderzając w lokomotywę składały się jak domki z kart. Zamknął oczy i pokręcił głową, ale to niczego nie zmieniło. Stał przy wjeździe na ślepy tor patrząc w mętne oczy swojego nieżywego zięcia. Cofnął się mamrotając, a mężczyzna zrobił krok w jego kierunku.
– Chodź, już czas – szepnął, wyciągając dłoń okrytą mankietem oficerskiego munduru.
– C-co? – zająknął się Oczko.
Mężczyzna wskazał brodą ponad jego ramieniem i uśmiechnął się smutno. Stary maszynista obrócił się. Magnetyzm świateł znajdującej się przed nim lokomotywy odebrał mu mowę i unieruchomił go. Zdążył dostrzec charakterystyczną sylwetkę trumny i zdobiący jej front zarys platformy z poręczami. Wydawało mu się, że w okienku kabiny widzi twarz swojego zięcia. Obrócił się jeszcze, ale za nim, na ślepym torze, we mgle majaczył jedynie kozioł oporowy.
***
Koszmar wrócił po tym, jak matka zamknęła drzwi za naczelnikiem. Schody, poręcz, cięgna – niby wszystko było tak samo. Ale tym razem na podeście piętra, gdzie było nasze mieszkanie, zaczęły migać światła. Jakby na zalaną mrokiem ścianę padały jasne cienie okien nocnego tramwaju. Albo pociągu. Białe prostokąty zatrzymały się, jak puste klatki przezroczy, a za sobą usłyszałem ciężkie kroki. To musiał być mężczyzna. Stary i zmęczony. Zrezygnowany. Minął mnie wczepionego w poręcz, rozciągniętego w powietrzu przez stalowe cięgna. Zatrzymał się kilka stopni wyżej. Przerzucił powoli torbę na drugie ramię i zawrócił. Potarmosił moją czuprynę i pokręcił głową.
– Zostań tu, jeszcze nie czas – powiedział słabym głosem.
Odprowadzałem go wzrokiem do szczytu schodów. Stanął na górze, odwrócony do mnie plecami, jakby na coś czekał. Nagle z piskiem otworzył się przed nim prostokąt światła, w którym stała wysoka postać. Zamaszystym ruchem zdjęła kolejarską czapkę wypuszczając spod niej burzę włosów. Czekający na platformie mężczyzna zdjął torbę z ramienia i odłożył ją na podłogę, po czym sprawnie wszedł do środka. Postać bez czapki wychyliła się ze światła nabierając bardziej realnych kształtów. Wsadziła sobie w usta gwizdek i po chwili rozległ się sygnał odjazdu, a sunące z sykiem drzwi zamknęły świetlistą wnękę.
Jasne klatki przemknęły po ścianie i wszystko ucichło. A skądże to, jakże to, czemu tak gna? – zagrało echo. W tej samej chwili cięgna na powrót naprężyły się i zsunąłem się na sam dół, kalecząc jak zawsze ręce. Leżałem w łóżku mokry od potu i moczu, drżąc ze strachu.
***
Naczelnik, wezwany do kolejnego tej nocy wypadku śmiertelnego, rozgarnął grupę ludzi i podszedł do milicjanta pochylonego nad mężczyzną otulonym kocem w burą kratę. Człowiek trząsł się trzymając oburącz emaliowany kubek z gorącą kawą zbożową. Znał go. Przyjęli go niedawno na lokomotywę do manewrowania w okolicach Dworca Głównego. Młody, sympatyczny chłopak. Stary Oczko wziął go pod swoje skrzydła, więc pewnie wyjdzie na ludzi.
Milicjant zasalutował i odszedł do radiowozu. Naczelnik złapał wzrok chłopaka i przełknął głośno ślinę. Ten popatrzył na niego przez parę ulatniającą się z kubka i zaczął płakać.
– Nawiało trochę mgły, ale nie było źle. – Wydawał się przesuwać językiem po zębach, a drobne bańki śliny pękały w kącikach wysuszonych ust pokrytych białym nalotem. – Dobrze widziałem. Nagle wtoczył się przy zjeździe na ślepy tor. Krzyczał coś przed siebie, jakby dyskutował z kozłem oporowym. Nie miałem jak się zatrzymać, choć jechałem bardzo wolno. Było za późno.
– Słuchaj, to się zdarza. To nie twoja wina – przerwał mu, wiedząc, że brzmi to jak cholerny truizm, choć w skali kraju była to powtarzająca się niepokojąco często tragedia ofiary i mimowolnego sprawcy.
– Kilka dni temu śniło mi się, że wyjeżdżałem z tunelu krową. Dawno już nie widziałem takiego parowozu. Ostatnio to chyba w Jaworzynie Śląskiej – ciągnął nieobecny, jakby mówił do siebie. – Dym był czarny, jak smoła. I wołał do mnie setką głosów, jakby cały skład był żywym organizmem. – Uniósł dłonie do ust i zwinął je w tubę, choć nie krzyczał, a syczał teatralnie, jak przyspieszająca lokomotywa. – I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas. Na czas. Czas. Wiedziałem, że to zły znak, że stanie się coś potwornego…
– Już dobrze, zaraz cię stąd zabiorę – szepnął naczelnik.
– On zdążył się obrócić. – Wydawał się go nie słuchać, jąkał się i wodził nieobecnym wzrokiem nad kubkiem. – Patrzyłem mu w oczy. I bum! – Krzyknął nagle, aż w ich stronę obrócili się milicjanci stojący przy radiowozie. – Nigdy w życiu nie słyszałem takiego dźwięku. Jakbym wrzucił kamień do wody, a on od razu wypłynął i chlupał pulsując kręgami rozmywającymi się gdzieś za mną. Jakbym naciskał widelcem galaretę i zatrzymywał się z chrzęstem na talerzyku. – Przesunął stopą po ziemi, a tłuczeń zazgrzytał sugestywnie pod obcasem buta.
– Już dobrze. Nie zostawimy cię tak, z nastawni już ktoś dzwoni po pomoc. – Złapał uspokajającym gestem ramiona chłopaka, próbując zajrzeć w jego oczy.
– To był on… – Zawiesił się, a jego spojrzenie przeraziło naczelnika.
– Kto? – Przełknął powoli słowo wraz z grudą niepewności wypełniającą zaciśnięte gardło.
– Oczko…
Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie. To będą czwarte buty, które dziś naszkicuje. Tych nie zapomni do końca swoich dni.
***
Naczelnik wyszedł ze skóry, żeby mamę i mnie otoczono opieką psychologa. Jeździł do gmaszyska dyrekcji kolei na Joannitów aż w końcu ktoś machnął ręką i zajął się nami starszy mężczyzna przyjmujący w przydzielonej mu klitce w technikum kolejowym przy ulicy Dawida. Nie mówił – słuchał ciszy, aż w końcu my zaczęliśmy opowiadać. Ja o dziadku, mama o moim ojcu, który – czego nie wiedziałem wcześniej otoczony pajęczyną rodzinnego tabu – także pracował na kolei. I w ten sposób nam pomógł, a ja – zaintrygowany wyblakłymi planszami zawieszonymi w gablotach z przesuwnymi szybkami, przedstawiającymi sprzęt kolejowy – postanowiłem, że zostanę kolejarzem. Jak mój ojciec i dziadek. Jakby więź ze stalowymi belkami szyn rozdzielonymi nasączonymi kreozotem prostopadłościanami z drewna przywiązywała nas do kolei z pokolenia na pokolenie.
Mieszkanie w kamienicy było zbyt duże, żeby mama mogła utrzymać je sama, więc wyprosiła w końcu zamianę z przyjacielem dziadka, któremu urodziło się trzecie dziecko. Po Nowym Roku przenieśliśmy się do niewielkiego dwupokojowego mieszkania hen za Nadodrzem, a mama – dzięki poręczeniu naczelnika – dostała pracę jako kasjerka na pobliskim dworcu kolejowym. Udawało się jej jakoś wiązać koniec z końcem. Było biednie, ale spokojnie i na tyle szczęśliwie, na ile to było możliwe.
Z początku koszmar wracał regularnie, ale na platformę nie wdrapywał się żaden człowiek. Nie podjeżdżał na nią też żaden wagonik. Lądowałem po prostu w ciemności na twardej posadzce kalecząc boleśnie dłonie o chropowatą poręcz. Z czasem mara zaczęła się zacierać i z rzadka, może raz lub dwa w roku, powracała, przypominając o sobie pulsującym strachem. Jednakże im byłem starszy, tym łatwiej dochodziłem do siebie. To w końcu minie – mówiłem sobie. Ale nie mijało.
Sen wrócił na dobre, gdy po raz pierwszy poszedłem do technikum. Usiadłem w ławce z mieszkającym na sąsiednim osiedlu Pawłem, którego ojciec był maszynistą. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo szybko. Jeszcze tej samej nocy miałem sen niezwykle intensywny i przejmujący – niezmiennie na tej samej klatce schodowej kamienicy, z której się wyprowadziliśmy rozpłaszczałem się ciągnięty przez stalowe cięgna. Różnica była taka, że teraz czułem już nie dziecięce ciało, ale młodzieńcze ręce, w które wbijały się ostre drzazgi. Po rozpoczęciu drugiej klasy śniłem koszmar niemal codziennie, jakby wybrana przeze mnie ścieżka edukacji przekładała się na wygrywane przez mózg nokturny, aż w końcu matka – wybudzana w środku nocy moim krzykiem – postanowiła wrócić ze mną do psychologa przyjmującego na strychu technikum.
***
– Pamiętasz, jak opowiadałem ci o śnie, który wraca? – zapytałem przyjaciela.
– Tym, w którym spadasz ze schodów? – odparł pytaniem, a ja przytaknąłem. – Wrócił?
– Tak, śnię go niemal codziennie. Jest przerażający, ale boję się go tylko, gdy śpię. Przyzwyczaiłem się i nie robi na mnie większego wrażenia. Nie w tej formie.
– Formie?
– W noc śmierci mojego dziadka śniło mi się, że schody, z których się zsuwałem prowadziły na peron, przy którym zatrzymał się wagon. Ktoś wszedł po schodach, pogłaskał mnie po głowie i potem zniknął w wagoniku, a konduktor gwizdnął dając znak do odjazdu. Myślę, że człowiekiem na schodach był mój dziadek – wyjaśniłem.
Paweł zrobił teatralnie wielkie oczy i roześmiał się. Ostatnio uśmiechał się niezwykle rzadko, chodząc z nosem spuszczonym na kwintę. Cóż, nieodwzajemniona miłość musi boleć. Nie wiedziałem, w jaki sposób mu pomóc, więc nie obraziłem się, gdy zbagatelizował rozszerzoną wersję mojego koszmaru.
– Przepraszam, nie chciałem się śmiać z twojego snu. Wiesz, wiele osób śni o spadaniu ze schodów albo wypadających trzonowcach. – Spoważniał i zacisnął zęby, jakby coś go męczyło. – Ja też miałem ostatnio kolejowy sen. Wiesz, że czarny dym lecący z komina lokomotywy to zły omen?
– Nie…
– To już wiesz. Stałem oparty o przęsło mostu. Klasyczna kratownica, jak ta tu. – Wskazał Most Poznański przecinający szarą rzekę za naszymi plecami odrapanymi szarymi dźwigarami. – I widziałem, jak jedzie na mnie parowóz. Stukot nie do zniesienia, kłęby pary wijące się po bokach kotła, a ja nie mogę się ruszyć, jakby coś przyspawało mnie do toru i zmuszało do podziwiania zbliżających się złowrogich ślepiów lokomotywy. I dymu snującego się wokół stalowych przęseł, jak macki ośmiornicy – smoliste sploty czyhające na każdego, kto znajdzie się w ich zasięgu. I ten cichy śpiew podkładów, niemal szept. Jak w wierszu. Po torze, po torze, po torze, przez most. Przez most. Most – mówił cicho.
– Zgrywasz się, żeby poprawić mi humor. – Udawałem urażonego splatając ramiona przed sobą.
– Nic z tego. Ten sen był tak samo realny, jak twój. – Popatrzył na mnie smutno, a ja wiedziałem, że mówił prawdę.
– Jeśli chcesz, to zapytam czy psycholog z Dawida ma czas, żeby z tobą pogadać…
– Teraz to ty żartujesz. Nie ma mowy, poradzę sobie sam! – przerwał mi wyraźnie rozeźlony.
I rzeczywiście – poradził sobie. Dowiedziałem się o tym w nocy z soboty na niedzielę, gdy zlany potem wybudziłem się z koszmaru krzycząc: To jeszcze nie czas!
***
Nie minął mnie, jak pierwsze widomo ze snu. Wagon już czekał na niego, a w jednym z bladych okienek widziałem cień głowy pasażera. Nie byłem w stanie dostrzec twarzy mijającej mnie postaci, ale poznałem worek, w którym nosił książki i buty na zmianę. Szturchnął mnie w ramię zawadiacko, jak zwykł to robić w szkole, i wbiegł lekko do góry. Drzwi kolejki otworzyły się, wsiadł do wagonu, po czym zajął miejsce naprzeciwko siedzącej wewnątrz osoby. Cień konduktora z grzywą gwizdnął, rozległ się sygnał odjazdu i przezrocza okienek zerwały się do biegu, jakby ktoś nieumiejętnie bawił się rzutnikiem. A co to to, co to to, kto to tak pcha? – zadudniło echo. Zanim szum kolejki ucichł, wylądowałem na posadzce parteru kamienicy.
***
Uznano, że był to nieszczęśliwy wypadek. Paweł spadł z jednego z Mostów Poznańskich, po których bardzo lubiliśmy chodzić, odbił się od granitowych ciosów zdobiących szarością filar, stracił przytomność, i wpadł do Odry. Utopił się. Mówiono, że biegł po zewnętrznej stronie obok pędzącego pociągu i poślizgnął się. Ja wiedziałem, że to nieprawda.
Wychowawca klasy poprosił mnie, żebym pozbierał rzeczy przyjaciela z szatni. Jego ojciec nie chciał tego zrobić i powiedział, że mogę zatrzymać wszystko, co znajdę. W worku z książkami – obok dziurawych trampek, substytutu butów ofiary, których nie znaleziono na miejscu tragedii – leżał zeszyt z rysunkami, które Paweł produkował hurtowo. Ostatnie kilka stron zajmowała czarna lokomotywa, kłęby obsydianowego dymu i kratownice, jakby próbował przelać sen na papier. Między sztywne od śladów grafitu strony wciśnięty był liścik od nieodwzajemnionej miłości chłopaka. W tym wieku potrafiliśmy być dla siebie okrutni. Miałem wrażenie, że los zabiera nie tych ludzi, których powinien.
***
– Pomagają ci te leki, synku? – zapytała wsuwając do ust papierosa i podając mi nowe pudełko pigułek, które od kilku miesięcy łykałem przed snem.
– Pomagają, mamo. Przynajmniej nie śni mi się, że spadam ze schodów mijany przez ludzi, o których dowiaduję się następnego dnia, że umarli.
– To dobrze. Może powinnam podkraść ci tabletki, żeby lepiej spać? – Zaciągnęła się.
– Jak to? Nie zauważyłem, żebyś miała problemy ze snem.
– Chciałabym nie śnić… – poprawiła się. – Chciałbym nie słyszeć łomotania w drzwi poczekalni dworca. Chciałabym nie bać się czarnego dymu wciskającego się smugami do hali. Chciałabym nie dusić się smolistymi oparami zamknięta za grubą szybą kasy. I nie słyszeć stukotu kół dochodzącego z peronu, jakby przez dworzec sunął niekończący się pociąg. Tak to to, tak to to, tak to to, tak to to. To to. To.
***
Pewnej nocy leki nie zadziałały. Zatrzymała się przy mnie, by dotknąć mojej twarzy. Rozciągnięty wzdłuż poręczy wbijałem wzrok w stopnie. Te jej dziurawe adidasy. Najwygodniejsze na świecie – twierdziła, a ja wiedziałem, że będzie w nich chodzić, dopóki całkowicie się nie rozlecą. Bo musiała dbać o mnie, jedyną żywą część jej świata.
Jej dłonie pachniały papierosowym dymem, papierem i tuszem drukarek kasy. Otarła łzę, która toczyła się po moim policzku. To był jej czas. Wstała powoli i wspięła się na platformę, do czekającego na nią pociągu, w którego oknie widziałem dwóch pasażerów. W świetle padającym przez otwarte drzwi dostrzegłem, jak przytula się do konduktora. Oboje mi pomachali. Nagle – gwizd! Drzwi zatrzasnęły się z cmoknięciem gumowych uszczelek. Nagle – świst! I już ich nie było, a ja patrzyłem z poziomu zimnych kafli na mroczną klatkę schodową kamienicy.
***
Stała się ofiarą gangsterskich porachunków. Zabłąkana kula stłukła szybę kasy, za którą chowała się drżąc ze strachu podczas nocnego dyżuru. Tafla rozprysnęła się, jak stłuczona bombka, sypiąc setkami odłamków. Z rozerwanej tętnicy krew odpływa bardzo szybko. Nie zdążyła dojechać do szpitala. Obudziłem się z płaczem, a w uszach słyszałem pęd wagonika, w którym zniknęła na zawsze. I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej. Coraz prędzej. Prędzej – drwiło echo w mojej głowie.
Próbowałem wypierać sny z bliskimi wsiadającymi do pociągu wspomagając się lekami i wizytami u psychologa, który po trudnych latach transformacji otworzył w końcu prywatną praktykę pomagając ofiarom wypadków i ich rodzinom. Sugerował, że powinienem zerwać z koleją, żeby nie karmić swojej traumy, ale ja wolałem wziąć byka za rogi. Szkołę skończyłem rok później niż moi koledzy, gdy pozbierałem się w końcu po śmierci rodzicielki. Dzięki wstawiennictwu znajomego naczelnika dostałem mieszkanie służbowe tuż za budką dróżnika przy jednej z podwrocławskich stacji. Izba, łazienka z cieknącym kranem i balią do mycia, wychodek na zewnątrz. W sam raz, aby zapomnieć, przestać śnić i przetrwać.
Z kaskady wspomnień wyrwał mnie znajomy kształt, który w końcu wykroił się z mgły. To nie była siódemka z Bohunami. Nie licząc szerokich ramek, okno kabiny było przeszklone na całej szerokości, wpuszczając do środka sporo światła. Żółtek, najzwyczajniejszy w świecie kibel. Najpewniej przydarzyła się awaria i zdecydowano o zmianie składu. Z głośnika rozległ się przyjemny klang dzwonka oznaczającego przyjazd pociągu.
– Pociąg osobowy z Rawicza do Wrocławia wjechał na… – zacharczał dworcowy głośnik, a głos zapowiedzi utonął w piskach i trzaskach. Po chwili odtworzono ponownie sygnał. – I każdy nie wiem jak się wytężał, to nie udźwigną taki to ciężar! – wysyczał głośnik, a ja podniosłem głowę osłupiały.
Ze stuporu wyrwał mnie pojazd, który zatrzymał się z piskiem przy opustoszałym nagle peronie. Drzwi zgrzytnęły rozsuwając się na zewnątrz, złapałem poręcz i dźwignąłem się na pierwszy stopień, zapominając o dziwnej zapowiedzi i z radością ruszając ku nowemu życiu bez koszmarów.
Niespodziewanie dopadła mnie dziwna słabość – nie byłem w stanie unieść drugiej nogi z krawędzi peronu. Złapałem się oburącz i podciągnąłem z całej siły. Nic z tego, coś trzymało moją stopę uniemożliwiając postawienie kroku do środka wagonu. Spojrzałem w dół. W nogawkę spodni wczepione były stalowe cięgna, a im bardziej zaczynałem się szarpać, tym mocniej się naciągały i tym więcej stalowych żyłek sterczących ze stalowej szyny wspinało się po mojej łydce. Nie udźwigną, taki to ciężar – brzęczał tor pode mną. To musiał być sen na jawie. Zaraz się obudzę i będę stał w przedsionku wagonu, zmierzając w kierunku Wrocławia by po raz pierwszy w życiu prowadzić pociąg towarowy.
Gdzieś z przodu w otulinie mgły rozległ się gwizd, zabuczał sygnał i drzwi zaczęły zamykać się z chrzęstem. Pociąg szarpnął, a ja wisiałem rozciągając się między krawędzią peronu a poręczą. Jeśli się puszczę, to wagon może wciągnąć mnie pod koła, by przypieczętować ostatecznie więź z koleją. Ale chciałem się w końcu obudzić i żyć normalnie. To musi być sen, a śniąc nie mogę przecież zginąć. Poluzowałem chwyt, zamykając oczy i czekając na uderzenie.
– Wsiadasz wreszcie? – Zadudniło nade mną.
– T-tak – zająknąłem się, czując jak czyjeś mocne ręce wciągają mnie do środka. Otworzyłem oczy. – Najwyższy czas – dodałem patrząc w twarz konduktora, na którą spod kolejowej rogatywki spadały niemodne od lat pasma włosów.
***
– Dziadku! – zaświergolił cieniutkim głosem chłopczyk podnosząc wagonik kolejki elektrycznej.
– Jak gdyby to była piłeczka, nie stal. – Stary naczelnik podskakiwał, imitując lekkość lokomotywy z wiersza Tuwima. – Słucham cię, wnusiu.
– Ten pan tutaj mówi, że chce ci podziękować. – Chłopiec przyłożył jedno oko do plastykowego okienka, a drugie zmrużył, wyciągając przy tym język.
– Nie ciężka maszyna, zziajana, zdyszana. – Mężczyzna przygarbił się i stąpał ciężko, naśladując rękami ruch tłoków. – Jaki pan, serduszko?
– No, ten… – Zawiesiło się dziecko. – Jest tutaj. Siedzi w ciuchci ze swoim wnusiem i jego rodzicami. I jest tu jeszcze jeden chłopiec!
– Lecz fraszka, igraszka, zabawka blaszana. – Naczelnik okręcił się radośnie wokół własnej osi. – Tak? I za co ten pan chce mi podziękować?
– Za to, że bardzo ładnie narysowałeś jego buty…
*Potoczne nazwy lokomotyw i wagonów zapisano kursywą.
**Wszystkie cytaty pochodzą z wiersza Juliana Tuwima Lokomotywa.