- Opowiadanie: aTucholka2 - Blizna w kształcie motyla

Blizna w kształcie motyla

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Blizna w kształcie motyla

Przy­gar­ną­łem psa, żeby mieć pew­ność, że nie za­bi­ję się przy­naj­mniej przez na­stęp­ne pięt­na­ście lat.

Na moich oczach go­spo­darz ode­ssał szcze­nia­ka od cyca sku­lo­nej w kącie sto­do­ły suki i wci­snął mi w ręce brą­zo­wy gał­gan wiel­ko­ści pię­ści. Ota­cza­ła go au­re­ola pcheł. Za­pła­ci­łem pacz­ką pa­pie­ro­sów.

Ale to było dawno.

Przed wy­jaz­dem odło­ży­łem do­dat­ko­we trzy­sta zło­tych, żeby zo­sta­wić go pod opie­ką są­siad­ki z dołu. Nie py­ta­ła o nic, ale i tak gorz­ko na­łga­łem, że to tylko na trzy dni, że wrócę. Kasę zgar­nę­ła. Szcze­nia­ka też.

Mo­głem je­chać.

 

***

 

Ile­kroć pro­wa­dzi­łem mo­je­go dwu­dzie­sto­let­nie­go ma­ti­za do­bi­ja­ła mnie myśl, że zo­stał wy­pro­du­ko­wa­ny, gdy mia­łem za­le­d­wie sie­dem­na­ście lat. Na Że­ra­niu jakiś robol szorst­ki­mi, spra­co­wa­ny­mi rę­ka­mi skła­dał do kupy zę­bat­ki, przę­sła i cy­lin­dry, moim je­dy­nym obo­wiąz­kiem było tak po­kie­ro­wać na­stęp­ny­mi pię­cio­ma la­ta­mi życia, aby nie skoń­czyć jak on.

Koła Da­ewoo pod­ska­ki­wa­ły na bruku bez­kształt­ne­go par­kin­gu pod sta­cją PKP Głu­szy­ca Górna. Zo­sta­wi­łem klu­czy­ki na kok­pi­cie, wy­sia­dłem. Chłód wie­czo­ru póź­ne­go paź­dzier­ni­ka obmył mi opad­nię­te po­licz­ki. Przy­wi­tał mnie czy­ha­ją­cy w ciem­no­ści ce­gla­ny mo­loch. Ele­wa­cja była żółta tylko do po­zio­mu łuku wnęk, jakby sta­cja prze­trwa­ła po­wódź kosz­tem wy­płu­ka­nia farby ko­lo­ru za­schłe­go moczu. Okna zwień­czo­ne ty­po­wo po­nie­miec­ki­mi łu­ka­mi po­wsa­dza­ne były w ścia­ny lo­so­wo. Wy­so­kie, wą­ziut­kie okna ni­czym ro­mań­skie stały przy­tu­lo­ne do sie­bie krzy­wo na kształt ko­śla­wych scho­dów. W nad­bu­do­wa­nym drew­nia­nym po­ko­iku po­żół­kłe fi­ran­ki prze­sła­nia­ły wy­bi­te okna. Tylko dach świe­cił no­wo­ścią.

Prze­mkną­łem przez śmier­dzą­cy szczo­chem prze­smyk, w dziw­ny spo­sób smród prze­niósł mnie w czasy dzie­ciń­stwa, gdy przy­jeż­dża­łem na sta­cję z koń­cem każ­de­go czerw­ca i wy­jeż­dża­łem w po­ło­wie sierp­nia. Wy­sze­dłem na świat, znów mia­łem niebo nad głową i łyse kle­pi­sko pod no­ga­mi. Zer­k­ną­łem przez ramię i w górę – nad wej­ściem za­cie­ki od­pa­dłych liter ro­bi­ły za fan­tom nazwy sta­cji. Chwa­sty i zie­mia wże­ra­ły się w plac­ko­wa­ty chod­nik. O tym, że sta­cja nadal funk­cjo­nu­je pod­szep­ty­wał je­dy­nie dach i wbite w nie­chluj­ną glebę ku­rio­zal­nie nowe ławki, sto­ja­ki na ro­we­ry, wiata przy­stan­ko­wa z szybą z plek­sy i ster­czą­ce jak widły w gnoju ta­blicz­ki. „Głu­szy­ca Górna”, przed­sta­wia­ła to miej­sce współ­cze­sna czcion­ka na nie­bie­skiej bla­sze. „Peron numer 1”. Garb Łom­ni­cy wy­ła­niał się zza hałdy, prze­sło­nię­ty ko­ron­ką sa­mo­pas ro­sną­cych brzóz. Znie­nac­ka mię­dzy koł­nierz a kark wlał mi się po­wiew chło­du. Zer­k­ną­łem w prawo. W od­da­li, tam, gdzie tory zda­wa­ły się spo­ty­kać w jed­nym punk­cie wy­zie­ra­ła para oczu. Na ekra­nie smar­twat­cha mi­ga­ły żółte pik­se­li­ki – dzie­więt­na­sta pięt­na­ście. Może to nie mój po­ciąg?

Wpa­try­wa­łem się w ro­sną­ce re­flek­to­ry, na­ra­sta­ją­ce wokół nich czar­ne ciel­sko ma­szy­ny na tle gra­na­tu nieba. Przez mo­ment mia­łem na­dzie­ję, że stary po­ciąg ofuka mnie smo­li­stym pędem i po­je­dzie dalej. Jed­nak im bli­żej był, tym wol­niej się po­su­wał, aż wresz­cie ob­dra­pa­ny bla­szak sta­nął przy pe­ro­nie. Na ta­blicz­ce z dykty łusz­czył się napis: „Je­le­nia Góra”. Szarp­ną­łem za drzwi ostat­nie­go wa­go­nu, wsia­dłem. Od progu du­si­ła mnie stę­chli­zna, w ustach roz­pły­wał się me­ta­licz­ny po­smak utle­nia­ją­ce­go się alu­mi­nium. Prze­ci­sną­łem się ko­ry­ta­rzem wą­skim jak je­li­to, mi­ja­łem pusty prze­dział za pu­stym prze­dzia­łem, szu­ka­łem ta­kie­go, w któ­rym nie­bie­skie sie­dze­nia nie miały wy­pru­tych be­be­chów. Wresz­cie zna­la­złem. Świę­ty Graal – czy­ste opar­cia, błysz­czą­ca pod­ło­ga, szyby bez smug tłu­stych łap. Wsze­dłem, za­trza­sną­łem za sobą prze­su­wa­ne drzwicz­ki, po­słusz­nie prze­śli­zgnę­ły się po szy­nach. Usia­dłem pod oknem, roz­legł się gwiz­dek kon­duk­to­ra, po­głos za­trza­ski­wa­nych drzwi. Szarp­nię­cie wa­go­nu wci­snę­ło mnie w opar­cie.

Z cza­sem sta­łem się coraz bie­glej­szy w pa­trze­niu przez okno tak, aby omi­jać wła­sne od­bi­cie. Pusta sta­cja za pustą sta­cją. Moja twarz ata­ku­je mnie znie­nac­ka, prąd prze­cho­dzi po krę­go­słu­pie, gdy wbi­ja­ją się we mnie za­pad­nię­te oczy, z wy­trzesz­czu zieje ot­chłań. Prze­bi­jam się wzro­kiem przez sie­bie sa­me­go, nie usi­łu­ję łapać ucie­ka­ją­cych za oknem drzew, krza­ków, słu­pów, całe szczę­ście Łom­ni­ca mnie nie opusz­cza.

Jeśli coś mnie w życiu nie opusz­cza­ło, mo­men­tal­nie sta­wa­łem się po­dejrz­li­wy i tra­ci­łem wobec tego sza­cu­nek. Ko­bie­ty. Ma­don­ny nigdy nie po­cią­ga­ły mnie tak, jak dziw­ki. Jak każdy, dla kogo zna­nym i bez­piecz­nym jest bycie nikim.

Rytm kół po­cią­gu wpro­wa­dzał mnie w trans jak bębny pry­mi­tyw­nych ple­mion. Mógł­bym się wście­kać, żądać, by się za­trzy­ma­ły, ale je­dy­ne, co mo­głem zro­bić, to za­tkać uszy. Scho­wać się przed pędem po­cią­gu, któ­rym je­cha­łem. Za­mknąć oczy. Pod­dać się. Tur­kot za tur­ko­tem. Se­kun­da za se­kun­dą.

Nagły ból uświa­do­mił mnie, że wbi­łem palce lewej dłoni w przed­ra­mię pra­wej. Rząd krwa­wych pół­księ­ży­ców od­ci­snął się na krzy­wo za­go­jo­nej ranie. Rok temu chlu­snął na mnie roz­grza­ny olej z pa­tel­ni, po­pa­rze­nie po ty­go­dniu ki­sze­nia się pod ban­da­żem prze­ro­dzi­ło się w bli­znę w kształ­cie mo­ty­la. Teraz ślady po pa­znok­ciach wbiły się w jego skrzy­dło, pra­wie przy­po­mi­na­ły rze­czy­wi­ste owa­dzie ozdo­by.

Tylko kłam­cy i idio­ci mówią, że ni­cze­go w życiu nie ża­łu­ją.

Brzy­dzi­łem się fał­szy­wy­mi ludź­mi, a jed­nak zże­ra­ła mnie za­zdrość wobec ich zdol­no­ści ob­ra­ca­nia się wśród szuj tak, aby nigdy nie zo­rien­to­wa­li się, jak głę­bo­ką po­gar­dę do nich czują. Gar­dzi­łem ro­dza­jem ludz­kim, za wroga mając wła­sny gadzi mózg, zwie­rzę­cą część, która upa­tru­je w gro­ma­dzie bez­pie­czeń­stwa i szczę­ścia. Aler­gia na fał­szy­wość czę­ściej niż cnotą, oka­zy­wa­ła się być ka­lec­twem, uczu­le­niem na tlen, słoń­ce. Dru­gie­go czło­wie­ka w za­się­gu wzro­ku.

Wtem za­pa­dła ciem­ność jak atak śle­po­ty. Nie wi­dzia­łem nawet wła­snej ręki przed nosem. Stu­kot kół urwał się, za­pa­dła cisza. Żad­nych dźwię­ków. Żad­ne­go świa­tła z żad­nej lampy wa­go­nu. W gło­wie za­dud­ni­ła mi krew. Nie wie­dzia­łem, czy zna­la­złem się w ni­co­ści, czy ogłu­chłem. Po­ło­ży­łem dło­nie przy bio­drach, pod pal­ca­mi prze­śli­zgnął się szorst­ki ak­sa­mit obi­cia.

Byłem tu.

Jesz­cze nie znik­ną­łem.

Świa­tło dnia wró­ci­ło wraz z tur­ko­ta­niem kół. Świat wy­buchł za oknem. Zmru­ży­łem oczy, jak przez mgłę ob­ser­wo­wa­łem de­li­kat­ny łuk po­cią­gu za­jeż­dża­ją­ce­go w stro­nę sta­cji. Może i nie je­cha­łem tą trasą ze trzy­dzie­ści lat, ale nie przy­po­mi­nam sobie, żebym jako dziec­ko, prze­jeż­dża­jąc mię­dzy Głu­szy­cą a Je­dli­ną–Zdrój z nosem wci­śnię­tym w okno mijał tunel.

Po­ciąg zwol­nił, wśli­zgnął się na peron z jed­nej stro­ny osa­czo­ny bujną zie­le­nią. Omsza­ły brą­zo­wy da­szek ster­czał na dwóch rzę­dach sze­ściu czer­wo­nych pod­pó­rek o wa­pien­nych sto­pach. Za dzie­cia­ka pro­wi­zo­rycz­na kon­struk­cja przy­po­mi­na­ła mi zbie­go­wi­sko dłu­go­no­gie­go ptac­twa, zbi­te­go w pro­sto­kąt­ną gro­ma­dę. Na­prze­ciw­ko po­nie­miec­ki dom, ośle­pio­ny dyktą wsta­wio­ną w dziu­ry po oknach. Na pe­ro­nie za­fa­lo­wa­ła biała su­kien­ka, a mi serce po­de­szło do gar­dła.

Wbi­łem się w opar­cie, ze­śli­zgną­łem w kąt. Wyj­rza­łem z cie­ka­wo­ści, ukrad­kiem, przez za­okrą­glo­ny róg okna. Do jej nogi jak wy­stra­szo­ny ssak przy­cze­pio­ny był chło­piec. Wiatr roz­wie­wał burzę kru­czo­czar­nych locz­ków, miał je po mamie. Ko­bie­ta jedną ręką wal­czy­ła z ucie­ka­ją­cym ka­pe­lu­szem, drugą opla­ta­ła tył głowy lekko niż­sze­go od niej męż­czy­zny o lek­kiej nad­wa­dze. Wagon za­trzy­mał się, za­ko­ły­sa­ło moim za­ci­śnię­tym żo­łąd­kiem. Nie wiem, skąd wie­dzia­łem, że to Wi­śnia, ale jak tylko męż­czy­zna uciekł z jej lep­kich ra­mion widok jej wiel­kich, ła­god­nych oczu strze­lił mi pro­sto w pierś.

„Wi­śnia”, brzę­czał mi mój wła­sny głos w gło­wie, pi­skli­wy jak u za­ko­cha­ne­go szcze­nia­ka.

„Wi­śnia”, jak gaz pie­przo­wy na jed­nym wde­chu. Ści­ska­ło mi gar­dło, wy­ci­ska­ło łzy jak ostat­nią wodę.

„Wi­śnia” – na­zy­wa­ło się wszyst­ko, czego ża­ło­wa­łem.

Ukrad­kiem uchy­li­łem luf­cik, do wa­go­nu wsy­pa­ły się okru­chy jej słów. Wi­śnia tę­sk­ni. Wi­śnia bę­dzie z małym cze­kać na pe­ro­nie jutro o dziewiątej. Wi­śnia kocha. Wi­śnia nie chce, żeby je­chał, ale Wi­śnia ro­zu­mie.

Wci­skam pięść w usta, wgry­zam się do pierw­sze­go bólu, potem gryzę moc­niej. Wła­sne myśli ata­ku­ją mnie od środ­ka. Nie roz­po­zna­ję już, co jest sło­wa­mi na wie­trze, a co hu­ra­ga­nem w mojej gło­wie.

Wi­śnia nie wy­je­cha­ła tak, jak ja. Ale chcia­ła je­chać. Dwu­dzie­sto­let­nia Wi­śnia miała pier­si jak lalka Bar­bie, mie­ści­ły się w moją dłoń w ca­ło­ści. Uda jak Ku­ban­ka, słone, pach­ną­ce ta­ni­mi per­fu­ma­mi z dro­ge­rii koło li­ceum, wa­ni­lia i po­ma­rań­cza spły­wa­ły mi po ję­zy­ku, gar­dło drę­twia­ło.

Wi­śnia miała wiecz­nie na­brzmia­łe, czer­wo­ne usta, na­uczy­ciel­ki ła­pa­ły ją za włosy i szo­ro­wa­ły szorst­ki­mi łap­ska­mi po jej war­gach, nie mogąc zro­zu­mieć, czemu na pal­cach nie zo­sta­je im jej szmin­ka. Wi­śnia miała od tego po­pę­ka­ne usta, ja mia­łem spierzch­nię­te od jej ust. Jej krew mogła by się w wę­żo­wy jad za­mie­nić, a ja nie miał­bym pre­ten­sji do świa­ta, że dał mi umrzeć przy Wiśni.

Wi­śnię brzy­dzi­li męż­czyź­ni o sła­bym cha­rak­te­rze.

Ale Wi­śnia głu­pia była, a ja byłem mądry. Wi­śnia nie chcia­ła ucie­kać, nie miała przed czym. Ko­cha­ła Ko­tli­nę Kłodz­ką, wro­śnię­ta w nią była, usu­nąć stąd Wi­śnię to jak zabić.

A Wi­śnia nie chcia­ła umie­rać, wręcz chcia­ła życie sa­dzić do­oko­ła sie­bie jak mar­ge­ryt­ki. Wy­pu­ścić ko­rze­nie, pędy. Zo­stać.

Bo Wi­śnia była głu­pia.

Dla­te­go Wiśni ucie­kłem.

Trza­snę­ły drzwi wa­go­nu, gwiz­dek prze­szył mar­twy lip­co­wy ukrop. Po­ciąg ru­szył. Wi­śnia razem z całą sta­cją prze­su­nę­ła się za szybą, w jej czar­nych, krę­co­nych wło­sach doj­rza­łem pasma si­wi­zny, jej zma­to­wia­ła twarz z za­pa­dły­mi po­licz­ka­mi nijak nie przy­sta­wa­ła do Wiśni nadal ży­ją­cej w mojej gło­wie. „Ży­dó­wi­ca”, wy­buchł mi w gło­wie dwu­dzie­sto­let­ni, nie­sio­ny szep­tem jad na­szych gru­bych, brzyd­kich ró­wie­śni­czek. „Ży­dów­ki mają duże pier­si i sta­rze­ją się szyb­ko i brzyd­ko”, ci­ska­ły w jej plecy dziew­czy­ny pła­skie jak dzie­się­cio­let­ni chłop­cy o twa­rzach ko­piuj-wklej z wy­ma­lo­wa­ną wiej­ską tę­po­tą. Cho­dzą­ce kopie wła­snych matek i babć, z brzydotą ze­sła­ną na ich młode jako kara za ży­wie­nie się nie­na­wi­ścią.

Roz­le­gły się kroki. Na­ra­sta­ły. Metal pod­ło­gi chrzę­ścił w ich rytm. Dud­ni­ły. Zwal­nia­ły.

Drzwi prze­dzia­łu jęk­nę­ły i roz­su­nę­ły się po­słusz­nie. Pod­sko­czy­łem z wy­stra­sze­nia. Spoj­rza­łem na przy­by­sza.

Pra­wie wrza­sną­łem.

– Dzień dobry. – Wy­brzmiał ukra­dzio­ny mi głos.

Nie pa­trzył na mnie. Omia­tał wzro­kiem nie­wy­ro­bio­ne sie­dze­nia, przej­rzy­ste szyby, czy­stą pod­ło­gę. Marsz­czył i roz­kur­czał brwi.

Za­ci­sną­łem zęby. Czu­łem, jak krew od­pły­wa mi z głowy. Pot ście­ka po karku.

To nie­moż­li­we.

– Mam na­dzie­ję, że nie ma pan nic prze­ciw­ko, żebym się do­siadł? Nie wiem, jak to moż­li­we, ale wy­cho­dzi na to, że PKP stać na utrzy­my­wa­nie w czy­sto­ści tylko jed­ne­go prze­dzia­łu na cały wagon – po­wie­dział moim gło­sem.

Za­trza­snął drzwicz­ki. Usiadł po prze­kąt­nej ode mnie, przy­kle­jo­ny ra­mie­niem do ścian­ki dzie­lą­cej nas od ko­ry­ta­rza.

Wci­sną­łem się w kąt, przy­lgną­łem po­licz­kiem do szyby. Kątem oka do­strze­głem jego za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nie. Wydął usta, wy­giął brwi, nie mając wobec kogo oka­zać po­gar­dy do mnie po­ka­zał ją sam do sie­bie. Od­chrząk­nął. Roz­piął man­kie­ty ko­szu­li, bły­snę­ła lśnią­ca nie­wy­go­je­niem bli­zna w kształ­cie mo­ty­la. Z tecz­ki wyjął ja­kieś cza­so­pi­smo, od razu otwo­rzo­ne po­środ­ku. Za­nu­rzył się w lek­tu­rze.

A może mi się wszyst­ko tylko wy­da­wa­ło?

Skie­ro­wa­łem głowę tak, jak­bym po­chło­nię­ty był wpa­try­wa­niem się przez okno, jed­nak oczy skie­ro­wa­łem tak da­le­ko w lewo, jak tylko mo­głem. Man­kiet ko­szu­li za­sła­niał przed­ra­mię. Może mi się przy­wi­dzia­ło.

– Ekhm.

Od­chrząk­ną­łem jak gruź­lik na sce­nie te­atru. Dziw­ny facet po­cią­gnął nosem. Czy­tał dalej.

Prze­sia­dłem się na­prze­ciw­ko niego.

– Nie przed­sta­wi­łem się, jak ostat­nia świ­nia – po­wie­dzia­łem i uśmiech­ną­łem się krzy­wo. – Je­stem…

Po­wstrzy­ma­łem przy­kle­jo­ne do ję­zy­ka praw­dzi­we imię i na­zwi­sko.

– …Artur Wi­śniew­ski.

Po­da­łem dłoń na przy­wi­ta­nie. Uniósł wzrok znad ga­ze­ty. Gdy spoj­rzał na moją twarz przez uła­mek se­kun­dy w oczach bły­snął lęk.

– To­masz Bator – od­po­wie­dział i ści­snął mi dłoń. Ciar­ki prze­szły mi po ple­cach. Gdy man­kiet cof­nął się na mo­ment, gdy ści­skał mi rękę, bli­zna po­ka­za­ła się znów.

– Bar­dzo mi miło – od­po­wie­dzia­łem, pa­trząc mu pro­sto w oczy.

Wró­cił do lek­tu­ry, a ja sie­dzia­łem na­prze­ciw­ko jak idio­ta. Mu­sia­łem coś po­wie­dzieć. Co­kol­wiek.

Prze­ko­nać się, że to wszyst­ko nie zwidy.

– Pana oj­ciec nie od­wie­dzał przy­pad­kiem oko­lic Głu­szy­cy czter­dzie­ści lat temu?

Zmarsz­czył brwi, po­słał mi wzrok, jakim czę­stu­je sie idio­tów. Ob­rzu­cił wzro­kiem moją twarz, ten sam gry­mas za­sko­cze­nia i prze­stra­chu prze­szył mu spoj­rze­nie. Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Mój oj­ciec nigdy Głu­szy­cy nie opu­ścił – po­wie­dział. Za­ci­sną­łem zęby. – Tak samo, jak matka, jak wszy­scy z mojej ro­dzi­ny. Tak samo, jak ja.

Bli­zna.

– Co się panu stało w rękę? – za­py­ta­łem, wska­zu­jąc pal­cem na bli­znę na jego dłoni. Wy­cią­gną­łem ku niemu przed­ra­mię, po­ka­za­łem mój iden­tycz­ny ślad po opa­rze­niu, nawet się uśmiech­ną­łem przy­mil­nie. Zer­k­nął na moje zna­mię w kształ­cie…

– Chce pan cze­goś ode mnie? – wark­nął. – Chciał­bym do­koń­czyć lek­tu­rę w spo­ko­ju. Pro­szę mi wy­ba­czyć, ale nie je­stem w na­stro­ju do drob­nych roz­mó­wek z nie­zna­jo­my­mi.

Scho­wał twarz za ga­ze­tą. Kutas.

Wró­ci­łem pod okno. Cham.

Świ­nia.

Może jeśli wbiję wzrok w las su­ną­cy za oknem uda mi się skoń­czyć z za­sta­na­wia­niem, kim jest obcy wy­glą­da­ją­cy jak mój brat bliź­niak, nawet z bli­zna­mi w tych sa­mych miej­scach, w któ­rych mam je ja, i to za­le­d­wie od roku. Wsu­ną­łem dłoń w kie­szeń, po­czu­łem pod pal­ca­mi fiol­kę i skła­da­ny nóż. Nie­chcą­cy sku­pi­łem wzrok na od­bi­ciu współ­pa­sa­że­ra na szy­bie. Po­chło­nię­ty lek­tu­rą dra­pał się po brwi, zu­peł­nie jak mój oj­ciec.

Jak ja.

Cie­ka­we, dokąd je­dzie na jedną noc. Wy­jeż­dża wie­czo­rem, za­po­wia­da Wiśni, że wróci po po­łu­dniu. Ma przy sobie tylko cien­ką tecz­kę. Leży na sie­dze­niu obok. Skó­rza­na, lśnią­ca tecz­ka, taka, jaką noszą do pracy po­waż­ni, doj­rza­li lu­dzie. Pusta.

Dokąd je­dzie się służ­bo­wo w so­bo­tę i wraca w nie­dzie­lę?

A jeśli nie służ­bo­wo, to czemu nie bie­rze się ze sobą żony i syna?

I czemu od kiedy się przy­siadł to w prze­dzia­le roz­no­si się du­szą­cy za­pach wody ko­loń­skiej?

Za­ci­sną­łem palce na nożu. Może się my­li­łem?

Obym się mylił. Jak można mieć taką ko­bie­tę, jak Wi­śnia i ucie­kać od niej bez słowa?

Po­dłuż­na lamp­ka u su­fi­tu prze­dzia­łu za­pa­li­ła się z sy­kiem. Las so­sno­wy zza szyby prze­sło­ni­ła żół­to­nie­bie­ska po­świa­ta wnę­trza wa­go­nu, w dru­gim kącie od­bi­jał się męż­czy­zna, któ­rym po­wi­nie­nem być ja.

Teraz wi­dzia­łem go wy­raź­niej, i bez ry­zy­ka nie­przy­jem­nej scy­sji mo­głem zba­dać każdy detal jego wy­glą­du. Lekko gru­ba­wy, o sto­pach jak ka­ja­ki, pew­nie roz­miar 45. Pa­znok­cie po­dłuż­ne jak mig­da­ły, wdzie­ra­ją­ce się głę­bo­ko w palec, zu­peł­nie nie­mę­skie. Si­wa­we włosy na skro­ni, ale żad­nych za­ko­li, po ojcu. No i nie­szczę­sna bli­zna.

To byłem ja. Ja, gdy­bym do­trzy­mał da­ne­go Wiśni słowa, i nie wy­siadł w ostat­niej chwi­li z po­cią­gu re­la­cji „Gdy­nia – Je­dli­na–Zdrój” trzy­dzie­ste­go maja dwa­dzie­ścia lat temu. Gdy­bym do niej wró­cił, rzu­cił ten cały świat roz­ro­sły wokół Głu­szy­cy w dia­bły, oże­nił się z nią w ko­ście­le przy Grun­waldz­kiej, przy­się­ga­jąc przed Czar­ną Ma­don­ną, że wy­ma­rzo­ne życie Wiśni od tej pory mi też się po­do­ba.

Je­cha­li­śmy w ciszy, każdy za­ję­ty swo­imi spra­wa­mi, aż po­ciąg za­trzy­mał się. Nie doj­rza­łem w ciem­no­ści nazwy sta­cji. Gdy to­wa­rzysz po­dró­ży wstał, scho­wał ga­ze­tę do tecz­ki i wy­szedł z prze­dzia­łu, od­li­czy­łem dzie­sięć se­kund i wy­sze­dłem za nim. Ukry­łem się za ro­giem to­a­le­ty, nie spusz­cza­łem go z oka, gdy szedł, nagle ra­do­snym i peł­nym życia kro­kiem w stro­nę wyj­ścia. Gdy ze­sko­czył na peron, prze­mkną­łem tuż za drzwi wa­go­nu. Zbiegł do przej­ścia pod­ziem­ne­go. Wy­sia­dłem.

Lo­do­wa­ty wiew otrzeź­wił moje roz­grza­ne po­licz­ki, wdarł się w płuca, szczyp­nął w spo­co­ny kark. Wci­sną­łem dło­nie w kie­sze­nie, za­ci­sną­łem na roz­kła­da­nym nożu. Prze­je­cha­łem pal­cem po przy­ci­sku, który w ułam­ku se­kun­dy wy­strze­li­wał ostrze. Zer­k­ną­łem w stro­nę ta­blicz­ki z nazwą sta­cji, ale napis był tak po­rdze­wia­ły, że w pół­mro­ku roz­ja­śnia­nym jedną tylko ja­rze­niów­ką nie byłem w sta­nie od­czy­tać nazwy miej­sca, w któ­rym się zna­la­złem. Na­słu­chi­wa­łem jego po­śpiesz­nych kro­ków w dół scho­dów. Gdy uci­chły przy­kle­iłem się do ścia­ny przej­ścia i naj­ci­szej, jak po­tra­fi­łem, zsze­dłem na dół. Pod­ziem­ny ko­ry­tarz śmier­dział stę­chli­zną i do­go­ry­wa­ją­cy­mi szczo­cha­mi. W ciem­no­ści mi­gnę­ło mi tylko jego ramię, gdy na samym końcu skrę­cił. Ru­szy­łem za nim, w po­ło­wie dłu­go­ści przej­ścia usły­sza­łem szep­ty. Szyb­ko prze­szły w war­kocz dam­skich pi­sków, beł­ko­tu mę­skiej chuci i roz­szar­py­wa­nia po­wie­trza coraz gło­śniej­szy­mi od­de­cha­mi.

– Cze­ka­łam tak długo.

Jej jęk po­niósł się przez noc jak woń szcze­niac­kiej mi­ło­ści.

– Nie tutaj, pro­szę. Nie tak. Cze­ka­łam na cie­bie…

Tembr przed­do­ro­sło­ści. Nie­ska­la­ny nie­uf­no­ścią. Nie­wy­ro­bio­ny roz­cza­ro­wa­nia­mi.

– Tutaj. Teraz. Chcę cie­bie całą.

Za­wy­ła jak ko­ci­ca, gdy roz­le­gło się głu­che ude­rze­nie o ścia­nę. Wyła dalej. Teraz, ale nie tutaj.

Nie mia­łem od­wa­gi wyjść zza rogu. Osu­ną­łem się po po­ro­śnię­tym ja­kimś gów­nem be­to­nie. Wci­sną­łem dło­nie w twarz. W po­li­czek we­rż­nę­ły mi się kra­wę­dzie rę­ko­je­ści noża.

Przy­ło­ży­łem ręce do uszu. Za­ci­ska­łem zęby coraz moc­niej. Chcia­łem bólu. Tutaj. Teraz.

Ten facet to nie mo­głem być ja. Nie ma ta­kie­go świa­ta, w któ­rym mając Wi­śnię ja­ki­kol­wiek męż­czy­zna ła­sił­by się na ochła­py. Bo każda ko­bie­ta przy Wiśni to ochłap. Odpad. Dziw­ka przy mojej Ma­don­nie.

Przez za­tknię­te uszy prze­dzie­rał się rytm rynsz­to­ko­we­go szczę­ścia. Pier­wot­ny in­ter­wał, me­lo­dia ga­dzich ot­chła­ni mózgu. Stu­kot kół po­cią­gu.

Wci­ska­łem knyk­cie w oczy, w ciem­no­ści wi­ro­wa­ły mi kształ­ty, ko­lo­ry. Po­wie­wa­ją­ca bie­luś­ka su­kien­ka Wiśni że­gna­ją­cej mnie na pe­ro­nie. Ku­dła­te włosy na­sze­go syna. Jej usta czczą­ce mnie, jak­bym był kimś, kim nigdy prze­cież nie byłem.

Ze­rwa­łem się na nogi.

Ten facet to mo­głem być ja.

Kttrt. Ostrze wy­strze­li­ło po­słusz­nie pod mój palec. Wy­sze­dłem im na­prze­ciw. Od­ra­ża­ją­ca plą­ta­ni­na wi­bru­ją­cych ciał w pół­mro­ku przy­po­mi­na­ła ka­le­kie zwie­rzę.

Sze­dłem spo­koj­nie, ale szyb­ko, tak, jak­bym ich nawet nie wi­dział.

Naj­pierw zo­ba­czy­ła mnie ona. Szar­pa­ła tył jego wło­sów, roz­grza­ne po­licz­ki spły­wa­ły potem i śliną. Wy­trzesz­czy­ła na mnie oczy. Po­trzą­sa­ła nim, usi­ło­wa­ła uwol­nić usta, by go ostrzec.

Cała wście­kłość wy­bu­chła w jed­nym, szyb­kim za­mach­nię­ciu się w jego od­sło­nię­ty kark. Ostrze we­szło gład­ko tuż obok krę­gów w mięk­kie mięso szyi. Krew chlu­snę­ła z tęt­ni­cy.

Od­sko­czył od niej. Dziew­czy­na ryk­nę­ła, na­cią­gnę­ła su­kien­kę na nagie pier­si. Rzu­ci­ła się do uciecz­ki. Zła­pa­łem ją za chudą rękę, jeden cios pod żebra wy­star­czył, by ob­la­ła ją krew. Pu­ści­ła się bie­giem, nie szko­dzi. Do­go­nię ją, jak skoń­czę z nim.

Czoł­gał się po ziemi. Przy­ci­skał rękę do roz­cię­cia. Gdy spo­strze­głem, ile krwi wchło­nę­ła już jego ko­szu­la, do­tar­ła do mnie przy­kra świa­do­mość, że jego ubra­nia jesz­cze mi się przy­da­dzą. Wszyst­ko, co ma na sobie, bę­dzie mi po­trzeb­ne, a wszyst­ko, co mam ja, będę mu­siał oddać jemu.

Spoj­rzał na mnie przez ramię. Roz­po­znał mnie. Chciał coś po­wie­dzieć, ale tylko roz­wie­rał i za­my­kał usta. Kuc­ną­łem obok niego, chwy­ci­łem za głowę. Przy­ło­ży­łem czu­bek noża do skro­ni, za­mach­ną­łem się.  Ostrze za­trzy­ma­ło się przy rę­ko­je­ści.

Nie­zna­ną wcze­śniej roz­kosz spra­wiał mi widok drże­nia ga­sną­ce­go w jego dło­niach. Wresz­cie opa­dły, i je­dy­ne, co mi zo­sta­ło do ro­bo­ty, to ob­ro­bie­nie ciała. Prze­wró­ci­łem go kop­nia­kiem na plecy, mięso ob­la­ne tłusz­czem za­trzę­sło się i znie­ru­cho­mia­ło. Krew si­ka­ła na spę­ka­ny beton, opły­wa­ła po­de­szwy moich butów, od no­sków po pięty. Bli­zna na ręku, bli­zna w kształ­cie mo­ty­la. Muszę ją wy­ciąć, po­zbyć się. Żad­nych cha­rak­te­ry­stycz­nych ele­men­tów, ma z niego zo­stać to, co było jesz­cze dziś rano – ni­cość. Przy­klęk­ną­łem, we­rż­ną­łem ostrze w nad­gar­stek. Gruba skóra sta­wia­ła opór. Wresz­cie wy­kro­iłem frag­ment wiel­ko­ści pię­ści. W pierw­szym od­ru­chu chcia­łem wy­rzu­cić go za sie­bie, w krza­ki za na­sy­pem. No ale prze­cież ktoś znaj­dzie. Trzy­ma­łem w dło­niach ka­wa­łek skóry. Prze­cież nie mogłem wyrzucić. Znaleźliby.

Miałem dziw­ne wra­że­nie, że o czymś za­po­mnia­łem. Nie­waż­ne.

Przy­sta­wi­łem bli­znę wy­cię­tą z nad­garst­ka do ust. Cie­pła, mokra. Za­nu­rzy­łem zęby. Za­ci­sną­łem trzo­now­ce na skraw­ku, szarp­ną­łem, ro­ze­rwa­ła się. Żo­łą­dek za­ci­snął się, ja­dłem dalej, aż znikł. Cu­dow­nie.

Naj­pierw roz­pią­łem jego ko­szu­lę. Zdją­łem buty, zsu­ną­łem spodnie. Sam ro­ze­bra­łem się pra­wie do naga. Za­ło­ży­łem jego ubra­nia, krew przy­kle­iła mi się do szyi, ple­ców, klat­ki. Po­wiem Wiśni, że mnie na­pa­dli. Wi­śnia zro­zu­mie. Po­ca­łu­je. Cie­szyć się bę­dzie, że żyję.

Za­po­mnia­łem o czymś. Nie wiem, o czym. Jesz­cze sobie przy­po­mnę.

Koło na­sy­pu stała ster­ta spę­ka­nych ce­gieł, uło­żo­na w komin. Pod­bie­głem do niej, zaj­rza­łem w głąb – tak my­śla­łem. Stu­dzien­ka. Nie, nie ma sensu. Psy wy­czu­ją. Niech leży, gdzie leży.

Mam po­ciąg do zła­pa­nia.

Wró­ci­łem na peron. Wy­bla­kły roz­kład nie miał daty po­wsta­nia ani waż­no­ści, trud­no. Wi­śnia miała cze­kać o dzie­wią­tej, a to ozna­cza, że muszę za­ła­pać się na po­ciąg o ósmej. Nie mogę sie­dzieć tu kilka go­dzin. Ruszę pie­cho­tą. Tak. Nie. Psy wy­czu­ją. Muszę wsiąść w pierw­szy po­ciąg, który nad­je­dzie w do­wol­ną stro­nę. We­dług ma­lut­kiej ta­bel­ki i po­żół­kłych cy­fe­rek na­stęp­ny nad­je­dzie za pół go­dzi­ny.

Czy mogę usiąść? Może i mogę. Krę­cić się w miej­scu by­ło­by jesz­cze go­rzej, rzu­cał­bym się w oczy. Sia­dam. Zimno. Pach­nie roz­grza­na ca­ło­dnio­wym skwa­rem zie­mia. Co po­wiem Wiśni? Pozna mnie? Po ubra­niach mnie pozna, tak. Spryt­nie zro­bi­łem. Drę­czy mam wra­że­nie, że o czymś za­po­mnia­łem. Co, jeśli nie będę znał imie­nia syna? Muszę jakoś ich pod­pu­ścić, żeby sami po­wie­dzie­li pierw­si. Będę się dro­czył, że niby za­po­mnia­łem.

A co, jeśli po­ciąg znów trafi na tunel, w któ­rym wszyst­ko cich­nie i ga­śnie? Może taka bę­dzie moja po­ku­ta, że nigdy wię­cej nie będę mógł wje­chać na sta­cję Głu­szy­ca Górna. Bo gdy­bym nim prze­je­chał, spłu­kał­bym z sie­bie gnój tego, co zro­bi­łem. Nie był­bym mor­der­cą, prze­cież za­bi­łem je­dy­nie sie­bie. Ale jeśli zo­sta­nę, jeśli zo­sta­nę z Wi­śnią…

Prze­cież za­bi­łem tylko sie­bie.

Nie ro­zu­miem.

Świersz­cze grają w dzi­czy za na­sy­pem, chasz­cze prze­cho­dzą w las, las prze­cho­dzi w ciem­ność, ciem­ność w niebo. O czymś za­po­mnia­łem.

Nie pa­mię­tam na­sze­go mał­żeń­stwa. Daty ślubu, na­ro­dzin syna, jego imie­nia. Ale Wi­śnia jakoś to sobie wy­tłu­ma­czy, prze­cież mnie roz­po­zna. Po­wiem, że mnie na­pa­dli, i od tej na­pa­ści pa­mięć mi szwan­ku­je. Tak. Wi­śnia sie bę­dzie cie­szyć, że żyję.

Ja się będę cie­szyć, że żyję.

Będę ża­ło­wał tych wszyst­kich lat spę­dzo­nych na pod­da­niu się. Życia jak śmierć, w sa­mot­no­ści, od­cię­ciu od świa­ta. Ko­lej­na moja po­ku­ta taka wła­śnie bę­dzie – będę sam sie­bie po wsze czasy nie­na­wi­dził, że prze­trwo­ni­łem przez sła­bość, tchó­rzo­stwo te wszyst­kie lata, w któ­rych mo­głem być prze­cież szczę­śli­wy.

Nie wy­pusz­czę Wiśni z rąk.

Noc prze­szył mia­ro­wy stu­kot kół. Bły­snę­ła para ślepi, ma­łych jak głów­ki za­pa­łek. Rosły i rosły, aż po­ciąg za­je­chał na peron. Pusty. Wsia­dam do ostat­nie­go wa­go­nu, dzi­wią mnie drew­nia­ne ławy za­miast wy­ście­ła­nych we­lu­rem sie­dzisk. Sia­dam przy oknie. Jadę. Ciem­no jest, ale nie za­pa­lam świa­tła. Wto­pię się w ciem­ność, nikt mnie nie za­uwa­ży.

Wpa­tru­ję się w okno. Przy­sy­piam. Budzę się, zer­kam na ze­ga­rek w te­le­fo­nie, mi­nę­ło dwa­dzie­ścia minut. Wresz­cie wagon za­jeż­dża na ledwo oświe­tlo­ny peron, zry­wam się na nogi, za okna­mi prze­su­wa­ją się ko­lum­ny jak pta­sie nogi. Przy­ci­skam nos do szyby jak nie­cier­pli­we dziec­ko.

Jest! Wsta­ła z ławki, po­pra­wi­ła fal­ba­ny spód­ni­cy. Jakaś była za­my­ślo­na. Kę­dzie­rza­wy chłop­czyk chwy­cił jej rękę, po­słusz­nie ru­szył ku zwal­nia­ją­ce­mu po­cią­go­wi. Ze­rwa­łem się z miej­sca, wy­bie­głem na ko­ry­tarz. Ze­sko­czy­łem na peron, po­bie­głem ku niej jak za­ko­cha­ny szcze­niak. Rzu­ci­łem się na Wi­śnię jak dra­pież­nik, za­ci­sną­łem ręce na jej chu­dych ra­mio­nach. Wy­śli­zgnę­ła mi się z uści­sku, pu­ści­łem ją, ale tylko tro­chę. Za­trzy­ma­łem się twa­rzą cen­ty­me­try od jej twa­rzy. Po­czu­łem na ustach cie­pło jej skóry. Odu­rzył mnie za­pach wa­ni­lii.

Coś było nie tak.

Ciem­no­brą­zo­we oczy ska­no­wa­ły mnie. Zmarsz­czo­ne brwi drża­ły. Ni­tecz­ki zmarsz­czek przy skro­niach, skóra już nie jasna jak u por­ce­la­no­wej la­lecz­ki. Nie szko­dzi. Nic nie szko­dzi.

Ale coś było nie tak. Jakby to nie była Wi­śnia.

Mie­rzy­ła moją twarz wzro­kiem, po­wąt­pie­wa­ła w kur­czo­wy uśmiech, łzy ci­sną­ce do oczu. Przy­tu­li­ła się jak ma­ne­kin.

Słowa wsą­czy­ły się jak jad.

– Pa­mię­tasz, jak się uma­wia­li­śmy. Cze­ka­my, aż Ar­tu­rek do­ro­śnie. Do tego czasu ty ro­bisz, co chcesz, i ja robię, co chcę.

Lód ściął mi krew.

– Po co uda­wać coś, czego nie ma?

Od­su­nę­ła się, moje zwiot­cza­łe ręce nie sta­wia­ły oporu jej uciecz­ce. Wsko­czy­ła na schod­ki wa­go­nu.

– Wsia­daj.

Zaraz. Stop. Stop!

– Nie mo­że­my nim je­chać – za­pro­te­sto­wa­łem. – Nie w tym kie­run­ku.

Nie przez tunel.

– O czym ty mó­wisz? – mruk­nę­ła Wi­śnia. – Wra­ca­my do domu. Wsia­daj.

Zła­pa­łem ją za rękę. Chcia­łem ode­rwać Wi­śnię od po­cią­gu. Zo­stać tu, na pe­ro­nie, na za­wsze.

Ale wtedy ro­ze­rwa­ła mnie na strzę­py.

– Agat­ka czeka.

Wsia­dłem. Ru­szy­li­śmy jedno za dru­gim ko­ry­ta­rzem, wsie­dli­śmy do ostat­nie­go z prze­dzia­łów.

– Co ci się stało, tato?

– Nic. Po­ka­le­czy­łem się tro­chę. Nic takiego.

Wi­śnia usia­dła na­prze­ciw­ko. Ob­rzu­ci­ła mnie krót­ki­mi spoj­rze­nia­mi, pu­ści­ła w stro­nę syna uspo­ka­ja­ją­cy uśmie­szek.

Wagon szarp­nął. Ru­szy­li­śmy. Po­je­dyn­cze siwe włosy Wiśni mi­go­ta­ły, gdy po­ru­sza­ła głową. Wpa­try­wa­ła się przez okno. Wzdy­cha­ła. Uśmie­cha­ła. Cały prze­dział pach­niał wa­ni­lią.

Nie mo­głem spu­ścić jej z oka. Wpa­try­wa­łem się w nią jak idio­ta, uda­wa­ła, że nic nie widzi.

Przez szybę doj­rza­łem przód po­cią­gu, de­li­kat­ny łuk.

Zo­sta­ły mi mi­nu­ty.

Padł­bym jej do nóg, prze­pro­sił, cho­ciaż nie wiem, za co. Nic nie zro­bi­łem. Nigdy bym Wiśni nic ta­kie­go nie zro­bił.

Gdyby Bóg dał mi wię­cej czasu, niż te parę minut z nią, na­pra­wił­bym wszyst­ko.

Przód lo­ko­mo­ty­wy znik­nął w tu­ne­lu.

Chcia­łem tylko prze­stać ist­nieć. Ale co, jeśli to nie­moż­li­we?

Upa­dłem jej do stóp. Wtu­li­łem twarz w brzuch, za­to­ną­łem w pier­siach. Unio­słem wzrok, ostat­ni raz spoj­rza­łem na Wi­śnię.

A ona na mnie. Przez moment znów mieliśmy dwadzieścia lat. Jechaliśmy przed siebie tym samym pociągiem. Nic złego się jeszcze nie wydarzyło.

Może nie za­wsze gdzieś się jest.  

Ciem­ność. Ohyd­ny rytm kół nagle ucichł. Wci­ska­łem dło­nie w jej nogi, żar­łocz­ny do­ty­ku.

Może za­wsze się jest.

Po­czu­łem jej dło­nie na moich po­licz­kach. Usta na czole.

A potem turkot pociągu przeciął chwilową nicość.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem. Powodzenia w konkursie. :)

N początek powiem, że świetne wejście.

Scena z psem, krótka, taka niby błaha, ale jest dobrym haczykiem.

 

 

Tylko dach pod kolor cegłówki świecił nowością.

Pod kolor podoba mi się mniej.

 

 

Przeciskam się korytarzem wąskim jak jelito, mijam pusty przedział za pustym przedziałem, szukam takiego, w którym niebieskie siedzenia nie mają wyprutych bebechów. Wreszcie znajduję.

 

Ale czemu czas zrobił się teraźniejszy?

 

 

Wytrzeszczyła na nie oczy.

 

A nie na mnie?

 

 

Znowu bardziej dramat psychologiczny, chociaż scena zjadania wbiła mnie w fotel;)

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Koala75, dziękuję as always :* :)

Ambush, dziękuję za pomoc redakcyjną i loffciam również as always :* <3

Hej

Dobry tekst w kierunku na bardzo. Trochę oniryczny i dosyć brawurowo napisany. Momentami tej oniryczności było ciut za wiele, ale nie będę narzekał. Pomysł z sobowtórem i alternatywną rzeczywistością nienowy ale dobrze ograny.

Mocna scena ze skórą.

Czy on nie powinien być jednak trochę zakrwawiony po tym co zrobił? No chyba że to tylko w jego głowie :)

Ogólnie podobało mi się więc klikam.

 

Drobiazgi

 

Wiśnia miała od tego popękane usta, ja miałem spierzchnięte od jej ust.

Trochę dziwne to zdanie

 

Poniżej trochę powtórzeń

 

spojrzenie, jakim częstuje sie idiotów. Obrzucił wzrokiem moją twarz, ten sam grymas zaskoczenia i przestrachu przeszył mu spojrzenie.

 

– Co się panu stało w rękę? – zapytałem, wskazując palcem na bliznę na jego ręku.

 

– Co ci się stało, tato?

– Nic. Pokaleczyłem się trochę, ale nic mi się nie stało.

 

Pozdrawiam!

 

Edward Pitowski, dziękuję bardzo za miły feedback :)

Co do krwi to napisałam, że był zakrwawiony:

Założyłem jego ubrania, krew przykleiła mi się do szyi, pleców, klatki. Powiem Wiśni, że mnie napadli. Wiśnia zrozumie. Pocałuje. Cieszyć się będzie, że żyję.

Powtórzenia zaraz pousuwam, dzięki za info :)

Fajny tekst (wielowymiarowy) i fajnie napisany.

 

Podobało mi się pierwsze zdanie (bardzo ważne!) – od razu przykuło uwagę. I chyba tylko temu służyło, bo motyw psa nie powrócił. Nie czuję się oszukany – dobra robota ;)

 

Ładnie sugerujesz wygląd i stan psychiczny bohatera zanim pojawią się opisy bezpośrednie.

 

To mi zgrzyta:

 

Przywitał mnie czyhający w ciemności ceglany moloch. Elewacja jest żółta tylko do poziomu” – niepotrzebna zmiana czasu. Dalej znów jest przeszły.

To samo tutaj: “

“Trzymałem w dłoniach kawałek skóry. Przecież nie wyrzucę. Znajdą.

Mam dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałem. Nieważne.

Przystawiłem bliznę wyciętą z nadgarstka do ust.”

Robisz to potem jeszcze kilka razy. Te wtrącenia w czasie teraźniejszym są za krótkie na opowiadanie unaoczniające (tylko 1 zdanie), więc występuje niezgodność czasowa.

 

Ale tekst mi się podobał, wciągający i nawet z lekkim dreszczykiem – daję klika.

 

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Marcin_Maksymilian, dziękuję ślicznie, bardzo mi miło i kłaniam się :)

Zmiany wprowadziłam, nie wiem, czemu nagle coś mi się przestawiało podczas pisania i przenosiłam narrację w czas teraźniejszy. Wydawało mi się, że przed zdropowaniem tekstu poprawiłam wszystkie zmiany czasu, ale co i rusz ktoś znajduje jakieś nienaprawione kwiatki :(

 Dzięki za poprawki, wprowadziłam :)

Pozdrawiam serdecznie i czołem!

Wiesz, zmiana czasu jest ok, jeśli chcesz nagle uderzyć czymś czytelnika, przybliżyć go na kilka chwil do bohatera. I momentami to wyglądało u Ciebie na taki zabieg (opowiadanie unaoczniające), ale pojawiał się on zbyt chaotycznie i tylko w pojedynczych zdaniach. Może masz naturalne ciągoty do tego chwytu i warto nad nim w przyszłości popracować.

 

PS Scena zjadania bardzo smakowita ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Cofnęło mnie przy wycinaniu skóry i wtedy przestałem czytać. :\ Rozumiem epatowanie obrzydliwością jako środek wyrazu (w trakcie lektury to brud i brzydota najbardziej rzucały mi się w oczy), ale subiektywnie tego nie lubię.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

“Cofnęło mnie przy wycinaniu skóry” – SNDWLKR miał być horror, więc chyba tak jakby punkt dla autorki ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

M_M, różne są rodzaje horroru, ale od każdego oczekuję raczej, że wywoła poczucie zagrożenia, a nie odruch wymiotny…

Na Netfliksie kiedyś była taka antologia opowieści grozy. Nie pamiętam tytułu, ale producentem był Gulliermo del Toro. Jako że obaj z tatą lubimy horrory, to zaczęliśmy oglądać. Ja wytrzymałem do odcinka, który był takim połączeniem ,,Obcego” z ,,Inwazją porywaczy ciał”, tylko że tam kosmiczny pasożyt nie był – niestety – chestbursterem, więc zamiast tego nakazywał żywicielowi usunąć się… hm, ręcznie. Jadłem wtedy…

Kolejne części odpuściłem.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Hej!

 

Bardzo dobry wstęp. Nie wiem w sumie czemu, ale tak czasami jest, że czytamy coś i nas wciąga – styl, historia, takie "coś". Tu tak było. Gdzieś przez tego szczeniaka i styl przypomniały mi się “Półbaśnie”.

 

Przemknąłem przez śmierdzący szczochem przesmyk

Od tego momentu dajesz dość duże bloki tekstu. A brak dialogów sprawia, że czyta się trudno – może warto pomyśleć o rozbiciu bloków tekstu, żeby ułatwić czytelnikom lekturę? ;)

 

Czyta się trochę tak w połowie z zaciekawieniem, a w połowie ze znużeniem, bo sporo mamy opisów i słowotoku bohatera, z których niewiele wynika. Ale styl masz przyjemny, więc to mnie trzyma. ;)

 

Wiatr rozwiewał burzę kruczoczarnych loczków, miał je po mamie.

Uciekł podmiot. Ale dość zabawnie uciekł, aż sobie wyobraziłam, że wiatr ma kruczoczarne loczki. :D

 

widok jej wielkich, łagodnych oczu strzelił mi prosto w pierś.

Porównanie nie brzmi zbyt fortunnie.

 

Ale cała scena z Wiśnią i odczucia bohatera opisane pięknie.

 

 

częstuje sie

Literówka. 

 

Wiśnia sie będzie cieszyć, że żyję.

Literówka. 

 

Opowiadanie nabiera tempa jak mroczna podróż pociągiem, zabijanie niby siebie, zmiana życia, jest mocno, brutalnie, opisy szczegółowe, uch, no kawał dobrej lektury. Zjadanie w ogóle robi wrażenie. 

 

Końcówka już mniej wyrazista, zaplątana, ale pasowała do bohatera. Podobało mi się, chętnie klikam. ;) 

 

Pozdrawiam, 

Ananke

SNDWLKR – oczywiście masz rację. Horror horrorowi nie równy i zależy czego się od filmu/tekstu oczekuje. Mi się scena ze zjadaniem skóry podobała właśnie ze względu na to “fuj”. Ani mnie to wystraszyło, ani jakoś szczególnie obrzydziło, ale fajnie pasowało do szalonego bohatera. Gdyby tego typu scen było w tekście więcej, to by mnie to znudziło. Ale jedna jest ok. Równocześnie rozumiem, że kto inny może w ogóle takich pomysłów nie akceptować.

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Bardzo zgrabny horror. Jest tu wszystko, co powinno być – poczucie napięcia, najpierw ledwo odczuwalne, a z czasem przeradzające się w wyraźny niepokój, a w końcu grozę, są elementy szoku i jest pewien niewesoły twist na końcu. Masz bardzo ciekawy styl pisania, nie można się przy nim nudzić. Piszesz z całą pewnością bardzo dobrze, zgrzytnęło mi tylko to:

Podskoczyłem z wystraszenia

Ogółem całość mi się podobała i wydała mi się spójna, zatem dobijam do Biblioteki!

Mroczna opowieść. Dużo brzydoty. Paskudny bohater, próbujący naprawić błąd młodości.

 

Taki drobiazg:

Kobieta jedną ręką walczyła z uciekającym kapeluszem, drugą oplatała tył głowy lekko niższego od niej mężczyzny o lekkiej nadwadze.

Kliknąłbym, ale widzę, że masz już komplet.

 

Pozdrawiam.

Cóż, nie dołączę do grona zadowolonych czytelników, bo ciągłe rozważania bohatera na temat przeszłości i teraźniejszości znużyły mnie wielce, a scena zabójstwa i „zacierania” śladów mocno zniesmaczyła. Dodam też, że weird fiction nie jest tym, co regulatorzy lubią najbardziej.

Szkoda też, że nie wiem, jaki bilet wylosowałaś. :(

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Koła Da­ewoo pod­ska­ki­wa­ły na bruku… → Koła da­ewoo pod­ska­ki­wa­ły na bruku

Nazwy pojazdów piszemy małą literą. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/marki-samochodow;715

 

Szarp­ną­łem za drzwi ostat­nie­go wa­go­nu… → Szarp­ną­łem drzwi ostat­nie­go wa­go­nu

 

Moja twarz ata­ku­je mnie znie­nac­ka, prąd prze­cho­dzi po krę­go­słu­pie, gdy wbi­ja­ją się we mnie… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Nagły ból uświa­do­mił mnie, że wbi­łem… → Nagły ból uświa­do­mił mi, że wbi­łem

 

W gło­wie za­dud­ni­ła mi krew. → Zbędny zaimek.

 

pod pal­ca­mi prze­śli­zgnął się szorst­ki ak­sa­mit obi­cia.Aksamit nie jest szorstki.

 

mię­dzy Głu­szy­cą a Je­dli­ną–Zdrój… → …mię­dzy Głu­szy­cą a Je­dli­ną-Zdrój

W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

mi serce po­de­szło do gar­dła. → …mnie serce po­de­szło do gar­dła.

 

drugą opla­ta­ła tył głowy lekko niż­sze­go od niej męż­czy­zny lek­kiej nad­wa­dze. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …drugą opla­ta­ła tył głowy nieco niż­sze­go od niej męż­czy­zny z lekk­ą nad­wa­gą.

 

Jej krew mogła by się w wę­żo­wy jad za­mie­nić… → Jej krew mogłaby się w wę­żo­wy jad za­mie­nić

 

Pod­sko­czy­łem z wy­stra­sze­nia. Pod­sko­czy­łem wy­stra­szony.

 

Marsz­czył i roz­kur­czał brwi. → Nie mógł rozkurczać brwi, bo wcześniej ich nie kurczył.

Proponuję: Marsz­czył i prostował brwi.

 

Czu­łem, jak krew od­pły­wa mi z głowy. → Zbędny zaimek.

 

Zmarsz­czył brwi, po­słał mi wzrok, jakim czę­stu­je sie idio­tów. → Obawiam się, że wzroku nie można nikomu posłać, nie wydaje mi się też, by można nim kogoś częstować.

Proponuję: Zmarsz­czył brwi, po­słał mi spojrzenie, jakim obdarza się idio­tów.

 

za­py­ta­łem, wska­zu­jąc pal­cem na bli­znę na jego dłoni. → …za­py­ta­łem, wska­zu­jąc pal­cem bli­znę na jego dłoni.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

o sto­pach jak ka­ja­ki, pew­nie roz­miar 45. → …o sto­pach jak ka­ja­ki, pew­nie roz­miar czterdzieści pięć.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

z po­cią­gu re­la­cji „Gdy­nia – Je­dli­na–Zdrój… → …z po­cią­gu re­la­cji „Gdy­nia – Je­dli­na-Zdrój

 

że wy­ma­rzo­ne życie Wiśni od tej pory mi też się po­do­ba. → …że wy­ma­rzo­ne życie Wiśni od tej pory mnie też się po­do­ba.

 

Wci­sną­łem dło­nie w kie­sze­nie, za­ci­sną­łem na roz­kła­da­nym nożu. → Nie brzmi to najlepiej. Czy obie dłonie zacisnął na jednym nożu? Czy w obu kieszeniach miał noże?

Proponuję: Wsadziłem dło­ń w kie­sze­ń, za­ci­sną­łem na roz­kła­da­nym nożu.

 

usły­sza­łem szep­ty. Szyb­ko prze­szły w war­kocz dam­skich pi­sków… → Czy tu aby nie miało być: …usły­sza­łem szep­ty. Szyb­ko prze­szły w war­kot dam­skich pi­sków

 

że jego ubra­nia jesz­cze mi się przy­da­dzą. → …że jego ubra­nie jesz­cze mi się przy­da­.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą ktoś ma na sobie to ubranie.

 

Za­ło­ży­łem jego ubra­nia… → Za­ło­ży­łem jego ubra­nie

 

 Po ubra­niach mnie pozna, tak.Po ubra­niu mnie pozna, tak.

 

Drę­czy mam wra­że­nie, że o czymś za­po­mnia­łem. → Chyba miało być: Drę­czy mnie wra­że­nie, że o czymś za­po­mnia­łem.

 

Wi­śnia sie bę­dzie cie­szyć, że żyję. → Literówka.

 

Nie mo­głem spu­ścić jej z oka. → Raczej: Nie mo­głem spu­ścić z niej oka. Lub: Nie mogłem oderwać od niej oczu.

 

Wci­ska­łem dło­nie w jej nogi, żar­łocz­ny do­ty­ku.Żarłocznie wci­ska­łem dło­nie w jej nogi. Lub: Wci­ska­łem dło­nie w jej nogi, głodny do­ty­ku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Misię. Świetna scena otwarcia, i ja się dałam nadziać na ten haczyk. ;-) Piszesz mocno, obrazowo. Odporność na ohydę (tę literacką) mam dużą, więc “fuj” element tylko dobił punkciki grozy.

„‬Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf

Nowa Fantastyka