
Przygarnąłem psa, żeby mieć pewność, że nie zabiję się przynajmniej przez następne piętnaście lat.
Na moich oczach gospodarz odessał szczeniaka od cyca skulonej w kącie stodoły suki i wcisnął mi w ręce brązowy gałgan wielkości pięści. Otaczała go aureola pcheł. Zapłaciłem paczką papierosów.
Ale to było dawno.
Przed wyjazdem odłożyłem dodatkowe trzysta złotych, żeby zostawić go pod opieką sąsiadki z dołu. Nie pytała o nic, ale i tak gorzko nałgałem, że to tylko na trzy dni, że wrócę. Kasę zgarnęła. Szczeniaka też.
Mogłem jechać.
***
Ilekroć prowadziłem mojego dwudziestoletniego matiza dobijała mnie myśl, że został wyprodukowany, gdy miałem zaledwie siedemnaście lat. Na Żeraniu jakiś robol szorstkimi, spracowanymi rękami składał do kupy zębatki, przęsła i cylindry, moim jedynym obowiązkiem było tak pokierować następnymi pięcioma latami życia, aby nie skończyć jak on.
Koła Daewoo podskakiwały na bruku bezkształtnego parkingu pod stacją PKP Głuszyca Górna. Zostawiłem kluczyki na kokpicie, wysiadłem. Chłód wieczoru późnego października obmył mi opadnięte policzki. Przywitał mnie czyhający w ciemności ceglany moloch. Elewacja była żółta tylko do poziomu łuku wnęk, jakby stacja przetrwała powódź kosztem wypłukania farby koloru zaschłego moczu. Okna zwieńczone typowo poniemieckimi łukami powsadzane były w ściany losowo. Wysokie, wąziutkie okna niczym romańskie stały przytulone do siebie krzywo na kształt koślawych schodów. W nadbudowanym drewnianym pokoiku pożółkłe firanki przesłaniały wybite okna. Tylko dach świecił nowością.
Przemknąłem przez śmierdzący szczochem przesmyk, w dziwny sposób smród przeniósł mnie w czasy dzieciństwa, gdy przyjeżdżałem na stację z końcem każdego czerwca i wyjeżdżałem w połowie sierpnia. Wyszedłem na świat, znów miałem niebo nad głową i łyse klepisko pod nogami. Zerknąłem przez ramię i w górę – nad wejściem zacieki odpadłych liter robiły za fantom nazwy stacji. Chwasty i ziemia wżerały się w plackowaty chodnik. O tym, że stacja nadal funkcjonuje podszeptywał jedynie dach i wbite w niechlujną glebę kuriozalnie nowe ławki, stojaki na rowery, wiata przystankowa z szybą z pleksy i sterczące jak widły w gnoju tabliczki. „Głuszyca Górna”, przedstawiała to miejsce współczesna czcionka na niebieskiej blasze. „Peron numer 1”. Garb Łomnicy wyłaniał się zza hałdy, przesłonięty koronką samopas rosnących brzóz. Znienacka między kołnierz a kark wlał mi się powiew chłodu. Zerknąłem w prawo. W oddali, tam, gdzie tory zdawały się spotykać w jednym punkcie wyzierała para oczu. Na ekranie smartwatcha migały żółte pikseliki – dziewiętnasta piętnaście. Może to nie mój pociąg?
Wpatrywałem się w rosnące reflektory, narastające wokół nich czarne cielsko maszyny na tle granatu nieba. Przez moment miałem nadzieję, że stary pociąg ofuka mnie smolistym pędem i pojedzie dalej. Jednak im bliżej był, tym wolniej się posuwał, aż wreszcie obdrapany blaszak stanął przy peronie. Na tabliczce z dykty łuszczył się napis: „Jelenia Góra”. Szarpnąłem za drzwi ostatniego wagonu, wsiadłem. Od progu dusiła mnie stęchlizna, w ustach rozpływał się metaliczny posmak utleniającego się aluminium. Przecisnąłem się korytarzem wąskim jak jelito, mijałem pusty przedział za pustym przedziałem, szukałem takiego, w którym niebieskie siedzenia nie miały wyprutych bebechów. Wreszcie znalazłem. Święty Graal – czyste oparcia, błyszcząca podłoga, szyby bez smug tłustych łap. Wszedłem, zatrzasnąłem za sobą przesuwane drzwiczki, posłusznie prześlizgnęły się po szynach. Usiadłem pod oknem, rozległ się gwizdek konduktora, pogłos zatrzaskiwanych drzwi. Szarpnięcie wagonu wcisnęło mnie w oparcie.
Z czasem stałem się coraz bieglejszy w patrzeniu przez okno tak, aby omijać własne odbicie. Pusta stacja za pustą stacją. Moja twarz atakuje mnie znienacka, prąd przechodzi po kręgosłupie, gdy wbijają się we mnie zapadnięte oczy, z wytrzeszczu zieje otchłań. Przebijam się wzrokiem przez siebie samego, nie usiłuję łapać uciekających za oknem drzew, krzaków, słupów, całe szczęście Łomnica mnie nie opuszcza.
Jeśli coś mnie w życiu nie opuszczało, momentalnie stawałem się podejrzliwy i traciłem wobec tego szacunek. Kobiety. Madonny nigdy nie pociągały mnie tak, jak dziwki. Jak każdy, dla kogo znanym i bezpiecznym jest bycie nikim.
Rytm kół pociągu wprowadzał mnie w trans jak bębny prymitywnych plemion. Mógłbym się wściekać, żądać, by się zatrzymały, ale jedyne, co mogłem zrobić, to zatkać uszy. Schować się przed pędem pociągu, którym jechałem. Zamknąć oczy. Poddać się. Turkot za turkotem. Sekunda za sekundą.
Nagły ból uświadomił mnie, że wbiłem palce lewej dłoni w przedramię prawej. Rząd krwawych półksiężyców odcisnął się na krzywo zagojonej ranie. Rok temu chlusnął na mnie rozgrzany olej z patelni, poparzenie po tygodniu kiszenia się pod bandażem przerodziło się w bliznę w kształcie motyla. Teraz ślady po paznokciach wbiły się w jego skrzydło, prawie przypominały rzeczywiste owadzie ozdoby.
Tylko kłamcy i idioci mówią, że niczego w życiu nie żałują.
Brzydziłem się fałszywymi ludźmi, a jednak zżerała mnie zazdrość wobec ich zdolności obracania się wśród szuj tak, aby nigdy nie zorientowali się, jak głęboką pogardę do nich czują. Gardziłem rodzajem ludzkim, za wroga mając własny gadzi mózg, zwierzęcą część, która upatruje w gromadzie bezpieczeństwa i szczęścia. Alergia na fałszywość częściej niż cnotą, okazywała się być kalectwem, uczuleniem na tlen, słońce. Drugiego człowieka w zasięgu wzroku.
Wtem zapadła ciemność jak atak ślepoty. Nie widziałem nawet własnej ręki przed nosem. Stukot kół urwał się, zapadła cisza. Żadnych dźwięków. Żadnego światła z żadnej lampy wagonu. W głowie zadudniła mi krew. Nie wiedziałem, czy znalazłem się w nicości, czy ogłuchłem. Położyłem dłonie przy biodrach, pod palcami prześlizgnął się szorstki aksamit obicia.
Byłem tu.
Jeszcze nie zniknąłem.
Światło dnia wróciło wraz z turkotaniem kół. Świat wybuchł za oknem. Zmrużyłem oczy, jak przez mgłę obserwowałem delikatny łuk pociągu zajeżdżającego w stronę stacji. Może i nie jechałem tą trasą ze trzydzieści lat, ale nie przypominam sobie, żebym jako dziecko, przejeżdżając między Głuszycą a Jedliną–Zdrój z nosem wciśniętym w okno mijał tunel.
Pociąg zwolnił, wślizgnął się na peron z jednej strony osaczony bujną zielenią. Omszały brązowy daszek sterczał na dwóch rzędach sześciu czerwonych podpórek o wapiennych stopach. Za dzieciaka prowizoryczna konstrukcja przypominała mi zbiegowisko długonogiego ptactwa, zbitego w prostokątną gromadę. Naprzeciwko poniemiecki dom, oślepiony dyktą wstawioną w dziury po oknach. Na peronie zafalowała biała sukienka, a mi serce podeszło do gardła.
Wbiłem się w oparcie, ześlizgnąłem w kąt. Wyjrzałem z ciekawości, ukradkiem, przez zaokrąglony róg okna. Do jej nogi jak wystraszony ssak przyczepiony był chłopiec. Wiatr rozwiewał burzę kruczoczarnych loczków, miał je po mamie. Kobieta jedną ręką walczyła z uciekającym kapeluszem, drugą oplatała tył głowy lekko niższego od niej mężczyzny o lekkiej nadwadze. Wagon zatrzymał się, zakołysało moim zaciśniętym żołądkiem. Nie wiem, skąd wiedziałem, że to Wiśnia, ale jak tylko mężczyzna uciekł z jej lepkich ramion widok jej wielkich, łagodnych oczu strzelił mi prosto w pierś.
„Wiśnia”, brzęczał mi mój własny głos w głowie, piskliwy jak u zakochanego szczeniaka.
„Wiśnia”, jak gaz pieprzowy na jednym wdechu. Ściskało mi gardło, wyciskało łzy jak ostatnią wodę.
„Wiśnia” – nazywało się wszystko, czego żałowałem.
Ukradkiem uchyliłem lufcik, do wagonu wsypały się okruchy jej słów. Wiśnia tęskni. Wiśnia będzie z małym czekać na peronie jutro o dziewiątej. Wiśnia kocha. Wiśnia nie chce, żeby jechał, ale Wiśnia rozumie.
Wciskam pięść w usta, wgryzam się do pierwszego bólu, potem gryzę mocniej. Własne myśli atakują mnie od środka. Nie rozpoznaję już, co jest słowami na wietrze, a co huraganem w mojej głowie.
Wiśnia nie wyjechała tak, jak ja. Ale chciała jechać. Dwudziestoletnia Wiśnia miała piersi jak lalka Barbie, mieściły się w moją dłoń w całości. Uda jak Kubanka, słone, pachnące tanimi perfumami z drogerii koło liceum, wanilia i pomarańcza spływały mi po języku, gardło drętwiało.
Wiśnia miała wiecznie nabrzmiałe, czerwone usta, nauczycielki łapały ją za włosy i szorowały szorstkimi łapskami po jej wargach, nie mogąc zrozumieć, czemu na palcach nie zostaje im jej szminka. Wiśnia miała od tego popękane usta, ja miałem spierzchnięte od jej ust. Jej krew mogła by się w wężowy jad zamienić, a ja nie miałbym pretensji do świata, że dał mi umrzeć przy Wiśni.
Wiśnię brzydzili mężczyźni o słabym charakterze.
Ale Wiśnia głupia była, a ja byłem mądry. Wiśnia nie chciała uciekać, nie miała przed czym. Kochała Kotlinę Kłodzką, wrośnięta w nią była, usunąć stąd Wiśnię to jak zabić.
A Wiśnia nie chciała umierać, wręcz chciała życie sadzić dookoła siebie jak margerytki. Wypuścić korzenie, pędy. Zostać.
Bo Wiśnia była głupia.
Dlatego Wiśni uciekłem.
Trzasnęły drzwi wagonu, gwizdek przeszył martwy lipcowy ukrop. Pociąg ruszył. Wiśnia razem z całą stacją przesunęła się za szybą, w jej czarnych, kręconych włosach dojrzałem pasma siwizny, jej zmatowiała twarz z zapadłymi policzkami nijak nie przystawała do Wiśni nadal żyjącej w mojej głowie. „Żydówica”, wybuchł mi w głowie dwudziestoletni, niesiony szeptem jad naszych grubych, brzydkich rówieśniczek. „Żydówki mają duże piersi i starzeją się szybko i brzydko”, ciskały w jej plecy dziewczyny płaskie jak dziesięcioletni chłopcy o twarzach kopiuj-wklej z wymalowaną wiejską tępotą. Chodzące kopie własnych matek i babć, z brzydotą zesłaną na ich młode jako kara za żywienie się nienawiścią.
Rozległy się kroki. Narastały. Metal podłogi chrzęścił w ich rytm. Dudniły. Zwalniały.
Drzwi przedziału jęknęły i rozsunęły się posłusznie. Podskoczyłem z wystraszenia. Spojrzałem na przybysza.
Prawie wrzasnąłem.
– Dzień dobry. – Wybrzmiał ukradziony mi głos.
Nie patrzył na mnie. Omiatał wzrokiem niewyrobione siedzenia, przejrzyste szyby, czystą podłogę. Marszczył i rozkurczał brwi.
Zacisnąłem zęby. Czułem, jak krew odpływa mi z głowy. Pot ścieka po karku.
To niemożliwe.
– Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko, żebym się dosiadł? Nie wiem, jak to możliwe, ale wychodzi na to, że PKP stać na utrzymywanie w czystości tylko jednego przedziału na cały wagon – powiedział moim głosem.
Zatrzasnął drzwiczki. Usiadł po przekątnej ode mnie, przyklejony ramieniem do ścianki dzielącej nas od korytarza.
Wcisnąłem się w kąt, przylgnąłem policzkiem do szyby. Kątem oka dostrzegłem jego zaniepokojone spojrzenie. Wydął usta, wygiął brwi, nie mając wobec kogo okazać pogardy do mnie pokazał ją sam do siebie. Odchrząknął. Rozpiął mankiety koszuli, błysnęła lśniąca niewygojeniem blizna w kształcie motyla. Z teczki wyjął jakieś czasopismo, od razu otworzone pośrodku. Zanurzył się w lekturze.
A może mi się wszystko tylko wydawało?
Skierowałem głowę tak, jakbym pochłonięty był wpatrywaniem się przez okno, jednak oczy skierowałem tak daleko w lewo, jak tylko mogłem. Mankiet koszuli zasłaniał przedramię. Może mi się przywidziało.
– Ekhm.
Odchrząknąłem jak gruźlik na scenie teatru. Dziwny facet pociągnął nosem. Czytał dalej.
Przesiadłem się naprzeciwko niego.
– Nie przedstawiłem się, jak ostatnia świnia – powiedziałem i uśmiechnąłem się krzywo. – Jestem…
Powstrzymałem przyklejone do języka prawdziwe imię i nazwisko.
– …Artur Wiśniewski.
Podałem dłoń na przywitanie. Uniósł wzrok znad gazety. Gdy spojrzał na moją twarz przez ułamek sekundy w oczach błysnął lęk.
– Tomasz Bator – odpowiedział i ścisnął mi dłoń. Ciarki przeszły mi po plecach. Gdy mankiet cofnął się na moment, gdy ściskał mi rękę, blizna pokazała się znów.
– Bardzo mi miło – odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy.
Wrócił do lektury, a ja siedziałem naprzeciwko jak idiota. Musiałem coś powiedzieć. Cokolwiek.
Przekonać się, że to wszystko nie zwidy.
– Pana ojciec nie odwiedzał przypadkiem okolic Głuszycy czterdzieści lat temu?
Zmarszczył brwi, posłał mi wzrok, jakim częstuje sie idiotów. Obrzucił wzrokiem moją twarz, ten sam grymas zaskoczenia i przestrachu przeszył mu spojrzenie. Wzruszył ramionami.
– Mój ojciec nigdy Głuszycy nie opuścił – powiedział. Zacisnąłem zęby. – Tak samo, jak matka, jak wszyscy z mojej rodziny. Tak samo, jak ja.
Blizna.
– Co się panu stało w rękę? – zapytałem, wskazując palcem na bliznę na jego dłoni. Wyciągnąłem ku niemu przedramię, pokazałem mój identyczny ślad po oparzeniu, nawet się uśmiechnąłem przymilnie. Zerknął na moje znamię w kształcie…
– Chce pan czegoś ode mnie? – warknął. – Chciałbym dokończyć lekturę w spokoju. Proszę mi wybaczyć, ale nie jestem w nastroju do drobnych rozmówek z nieznajomymi.
Schował twarz za gazetą. Kutas.
Wróciłem pod okno. Cham.
Świnia.
Może jeśli wbiję wzrok w las sunący za oknem uda mi się skończyć z zastanawianiem, kim jest obcy wyglądający jak mój brat bliźniak, nawet z bliznami w tych samych miejscach, w których mam je ja, i to zaledwie od roku. Wsunąłem dłoń w kieszeń, poczułem pod palcami fiolkę i składany nóż. Niechcący skupiłem wzrok na odbiciu współpasażera na szybie. Pochłonięty lekturą drapał się po brwi, zupełnie jak mój ojciec.
Jak ja.
Ciekawe, dokąd jedzie na jedną noc. Wyjeżdża wieczorem, zapowiada Wiśni, że wróci po południu. Ma przy sobie tylko cienką teczkę. Leży na siedzeniu obok. Skórzana, lśniąca teczka, taka, jaką noszą do pracy poważni, dojrzali ludzie. Pusta.
Dokąd jedzie się służbowo w sobotę i wraca w niedzielę?
A jeśli nie służbowo, to czemu nie bierze się ze sobą żony i syna?
I czemu od kiedy się przysiadł to w przedziale roznosi się duszący zapach wody kolońskiej?
Zacisnąłem palce na nożu. Może się myliłem?
Obym się mylił. Jak można mieć taką kobietę, jak Wiśnia i uciekać od niej bez słowa?
Podłużna lampka u sufitu przedziału zapaliła się z sykiem. Las sosnowy zza szyby przesłoniła żółtoniebieska poświata wnętrza wagonu, w drugim kącie odbijał się mężczyzna, którym powinienem być ja.
Teraz widziałem go wyraźniej, i bez ryzyka nieprzyjemnej scysji mogłem zbadać każdy detal jego wyglądu. Lekko grubawy, o stopach jak kajaki, pewnie rozmiar 45. Paznokcie podłużne jak migdały, wdzierające się głęboko w palec, zupełnie niemęskie. Siwawe włosy na skroni, ale żadnych zakoli, po ojcu. No i nieszczęsna blizna.
To byłem ja. Ja, gdybym dotrzymał danego Wiśni słowa, i nie wysiadł w ostatniej chwili z pociągu relacji „Gdynia – Jedlina–Zdrój” trzydziestego maja dwadzieścia lat temu. Gdybym do niej wrócił, rzucił ten cały świat rozrosły wokół Głuszycy w diabły, ożenił się z nią w kościele przy Grunwaldzkiej, przysięgając przed Czarną Madonną, że wymarzone życie Wiśni od tej pory mi też się podoba.
Jechaliśmy w ciszy, każdy zajęty swoimi sprawami, aż pociąg zatrzymał się. Nie dojrzałem w ciemności nazwy stacji. Gdy towarzysz podróży wstał, schował gazetę do teczki i wyszedł z przedziału, odliczyłem dziesięć sekund i wyszedłem za nim. Ukryłem się za rogiem toalety, nie spuszczałem go z oka, gdy szedł, nagle radosnym i pełnym życia krokiem w stronę wyjścia. Gdy zeskoczył na peron, przemknąłem tuż za drzwi wagonu. Zbiegł do przejścia podziemnego. Wysiadłem.
Lodowaty wiew otrzeźwił moje rozgrzane policzki, wdarł się w płuca, szczypnął w spocony kark. Wcisnąłem dłonie w kieszenie, zacisnąłem na rozkładanym nożu. Przejechałem palcem po przycisku, który w ułamku sekundy wystrzeliwał ostrze. Zerknąłem w stronę tabliczki z nazwą stacji, ale napis był tak pordzewiały, że w półmroku rozjaśnianym jedną tylko jarzeniówką nie byłem w stanie odczytać nazwy miejsca, w którym się znalazłem. Nasłuchiwałem jego pośpiesznych kroków w dół schodów. Gdy ucichły przykleiłem się do ściany przejścia i najciszej, jak potrafiłem, zszedłem na dół. Podziemny korytarz śmierdział stęchlizną i dogorywającymi szczochami. W ciemności mignęło mi tylko jego ramię, gdy na samym końcu skręcił. Ruszyłem za nim, w połowie długości przejścia usłyszałem szepty. Szybko przeszły w warkocz damskich pisków, bełkotu męskiej chuci i rozszarpywania powietrza coraz głośniejszymi oddechami.
– Czekałam tak długo.
Jej jęk poniósł się przez noc jak woń szczeniackiej miłości.
– Nie tutaj, proszę. Nie tak. Czekałam na ciebie…
Tembr przeddorosłości. Nieskalany nieufnością. Niewyrobiony rozczarowaniami.
– Tutaj. Teraz. Chcę ciebie całą.
Zawyła jak kocica, gdy rozległo się głuche uderzenie o ścianę. Wyła dalej. Teraz, ale nie tutaj.
Nie miałem odwagi wyjść zza rogu. Osunąłem się po porośniętym jakimś gównem betonie. Wcisnąłem dłonie w twarz. W policzek werżnęły mi się krawędzie rękojeści noża.
Przyłożyłem ręce do uszu. Zaciskałem zęby coraz mocniej. Chciałem bólu. Tutaj. Teraz.
Ten facet to nie mogłem być ja. Nie ma takiego świata, w którym mając Wiśnię jakikolwiek mężczyzna łasiłby się na ochłapy. Bo każda kobieta przy Wiśni to ochłap. Odpad. Dziwka przy mojej Madonnie.
Przez zatknięte uszy przedzierał się rytm rynsztokowego szczęścia. Pierwotny interwał, melodia gadzich otchłani mózgu. Stukot kół pociągu.
Wciskałem knykcie w oczy, w ciemności wirowały mi kształty, kolory. Powiewająca bieluśka sukienka Wiśni żegnającej mnie na peronie. Kudłate włosy naszego syna. Jej usta czczące mnie, jakbym był kimś, kim nigdy przecież nie byłem.
Zerwałem się na nogi.
Ten facet to mogłem być ja.
Kttrt. Ostrze wystrzeliło posłusznie pod mój palec. Wyszedłem im naprzeciw. Odrażająca plątanina wibrujących ciał w półmroku przypominała kalekie zwierzę.
Szedłem spokojnie, ale szybko, tak, jakbym ich nawet nie widział.
Najpierw zobaczyła mnie ona. Szarpała tył jego włosów, rozgrzane policzki spływały potem i śliną. Wytrzeszczyła na mnie oczy. Potrząsała nim, usiłowała uwolnić usta, by go ostrzec.
Cała wściekłość wybuchła w jednym, szybkim zamachnięciu się w jego odsłonięty kark. Ostrze weszło gładko tuż obok kręgów w miękkie mięso szyi. Krew chlusnęła z tętnicy.
Odskoczył od niej. Dziewczyna ryknęła, naciągnęła sukienkę na nagie piersi. Rzuciła się do ucieczki. Złapałem ją za chudą rękę, jeden cios pod żebra wystarczył, by oblała ją krew. Puściła się biegiem, nie szkodzi. Dogonię ją, jak skończę z nim.
Czołgał się po ziemi. Przyciskał rękę do rozcięcia. Gdy spostrzegłem, ile krwi wchłonęła już jego koszula, dotarła do mnie przykra świadomość, że jego ubrania jeszcze mi się przydadzą. Wszystko, co ma na sobie, będzie mi potrzebne, a wszystko, co mam ja, będę musiał oddać jemu.
Spojrzał na mnie przez ramię. Rozpoznał mnie. Chciał coś powiedzieć, ale tylko rozwierał i zamykał usta. Kucnąłem obok niego, chwyciłem za głowę. Przyłożyłem czubek noża do skroni, zamachnąłem się. Ostrze zatrzymało się przy rękojeści.
Nieznaną wcześniej rozkosz sprawiał mi widok drżenia gasnącego w jego dłoniach. Wreszcie opadły, i jedyne, co mi zostało do roboty, to obrobienie ciała. Przewróciłem go kopniakiem na plecy, mięso oblane tłuszczem zatrzęsło się i znieruchomiało. Krew sikała na spękany beton, opływała podeszwy moich butów, od nosków po pięty. Blizna na ręku, blizna w kształcie motyla. Muszę ją wyciąć, pozbyć się. Żadnych charakterystycznych elementów, ma z niego zostać to, co było jeszcze dziś rano – nicość. Przyklęknąłem, werżnąłem ostrze w nadgarstek. Gruba skóra stawiała opór. Wreszcie wykroiłem fragment wielkości pięści. W pierwszym odruchu chciałem wyrzucić go za siebie, w krzaki za nasypem. No ale przecież ktoś znajdzie. Trzymałem w dłoniach kawałek skóry. Przecież nie mogłem wyrzucić. Znaleźliby.
Miałem dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałem. Nieważne.
Przystawiłem bliznę wyciętą z nadgarstka do ust. Ciepła, mokra. Zanurzyłem zęby. Zacisnąłem trzonowce na skrawku, szarpnąłem, rozerwała się. Żołądek zacisnął się, jadłem dalej, aż znikł. Cudownie.
Najpierw rozpiąłem jego koszulę. Zdjąłem buty, zsunąłem spodnie. Sam rozebrałem się prawie do naga. Założyłem jego ubrania, krew przykleiła mi się do szyi, pleców, klatki. Powiem Wiśni, że mnie napadli. Wiśnia zrozumie. Pocałuje. Cieszyć się będzie, że żyję.
Zapomniałem o czymś. Nie wiem, o czym. Jeszcze sobie przypomnę.
Koło nasypu stała sterta spękanych cegieł, ułożona w komin. Podbiegłem do niej, zajrzałem w głąb – tak myślałem. Studzienka. Nie, nie ma sensu. Psy wyczują. Niech leży, gdzie leży.
Mam pociąg do złapania.
Wróciłem na peron. Wyblakły rozkład nie miał daty powstania ani ważności, trudno. Wiśnia miała czekać o dziewiątej, a to oznacza, że muszę załapać się na pociąg o ósmej. Nie mogę siedzieć tu kilka godzin. Ruszę piechotą. Tak. Nie. Psy wyczują. Muszę wsiąść w pierwszy pociąg, który nadjedzie w dowolną stronę. Według malutkiej tabelki i pożółkłych cyferek następny nadjedzie za pół godziny.
Czy mogę usiąść? Może i mogę. Kręcić się w miejscu byłoby jeszcze gorzej, rzucałbym się w oczy. Siadam. Zimno. Pachnie rozgrzana całodniowym skwarem ziemia. Co powiem Wiśni? Pozna mnie? Po ubraniach mnie pozna, tak. Sprytnie zrobiłem. Dręczy mam wrażenie, że o czymś zapomniałem. Co, jeśli nie będę znał imienia syna? Muszę jakoś ich podpuścić, żeby sami powiedzieli pierwsi. Będę się droczył, że niby zapomniałem.
A co, jeśli pociąg znów trafi na tunel, w którym wszystko cichnie i gaśnie? Może taka będzie moja pokuta, że nigdy więcej nie będę mógł wjechać na stację Głuszyca Górna. Bo gdybym nim przejechał, spłukałbym z siebie gnój tego, co zrobiłem. Nie byłbym mordercą, przecież zabiłem jedynie siebie. Ale jeśli zostanę, jeśli zostanę z Wiśnią…
Przecież zabiłem tylko siebie.
Nie rozumiem.
Świerszcze grają w dziczy za nasypem, chaszcze przechodzą w las, las przechodzi w ciemność, ciemność w niebo. O czymś zapomniałem.
Nie pamiętam naszego małżeństwa. Daty ślubu, narodzin syna, jego imienia. Ale Wiśnia jakoś to sobie wytłumaczy, przecież mnie rozpozna. Powiem, że mnie napadli, i od tej napaści pamięć mi szwankuje. Tak. Wiśnia sie będzie cieszyć, że żyję.
Ja się będę cieszyć, że żyję.
Będę żałował tych wszystkich lat spędzonych na poddaniu się. Życia jak śmierć, w samotności, odcięciu od świata. Kolejna moja pokuta taka właśnie będzie – będę sam siebie po wsze czasy nienawidził, że przetrwoniłem przez słabość, tchórzostwo te wszystkie lata, w których mogłem być przecież szczęśliwy.
Nie wypuszczę Wiśni z rąk.
Noc przeszył miarowy stukot kół. Błysnęła para ślepi, małych jak główki zapałek. Rosły i rosły, aż pociąg zajechał na peron. Pusty. Wsiadam do ostatniego wagonu, dziwią mnie drewniane ławy zamiast wyściełanych welurem siedzisk. Siadam przy oknie. Jadę. Ciemno jest, ale nie zapalam światła. Wtopię się w ciemność, nikt mnie nie zauważy.
Wpatruję się w okno. Przysypiam. Budzę się, zerkam na zegarek w telefonie, minęło dwadzieścia minut. Wreszcie wagon zajeżdża na ledwo oświetlony peron, zrywam się na nogi, za oknami przesuwają się kolumny jak ptasie nogi. Przyciskam nos do szyby jak niecierpliwe dziecko.
Jest! Wstała z ławki, poprawiła falbany spódnicy. Jakaś była zamyślona. Kędzierzawy chłopczyk chwycił jej rękę, posłusznie ruszył ku zwalniającemu pociągowi. Zerwałem się z miejsca, wybiegłem na korytarz. Zeskoczyłem na peron, pobiegłem ku niej jak zakochany szczeniak. Rzuciłem się na Wiśnię jak drapieżnik, zacisnąłem ręce na jej chudych ramionach. Wyślizgnęła mi się z uścisku, puściłem ją, ale tylko trochę. Zatrzymałem się twarzą centymetry od jej twarzy. Poczułem na ustach ciepło jej skóry. Odurzył mnie zapach wanilii.
Coś było nie tak.
Ciemnobrązowe oczy skanowały mnie. Zmarszczone brwi drżały. Niteczki zmarszczek przy skroniach, skóra już nie jasna jak u porcelanowej laleczki. Nie szkodzi. Nic nie szkodzi.
Ale coś było nie tak. Jakby to nie była Wiśnia.
Mierzyła moją twarz wzrokiem, powątpiewała w kurczowy uśmiech, łzy cisnące do oczu. Przytuliła się jak manekin.
Słowa wsączyły się jak jad.
– Pamiętasz, jak się umawialiśmy. Czekamy, aż Arturek dorośnie. Do tego czasu ty robisz, co chcesz, i ja robię, co chcę.
Lód ściął mi krew.
– Po co udawać coś, czego nie ma?
Odsunęła się, moje zwiotczałe ręce nie stawiały oporu jej ucieczce. Wskoczyła na schodki wagonu.
– Wsiadaj.
Zaraz. Stop. Stop!
– Nie możemy nim jechać – zaprotestowałem. – Nie w tym kierunku.
Nie przez tunel.
– O czym ty mówisz? – mruknęła Wiśnia. – Wracamy do domu. Wsiadaj.
Złapałem ją za rękę. Chciałem oderwać Wiśnię od pociągu. Zostać tu, na peronie, na zawsze.
Ale wtedy rozerwała mnie na strzępy.
– Agatka czeka.
Wsiadłem. Ruszyliśmy jedno za drugim korytarzem, wsiedliśmy do ostatniego z przedziałów.
– Co ci się stało, tato?
– Nic. Pokaleczyłem się trochę. Nic takiego.
Wiśnia usiadła naprzeciwko. Obrzuciła mnie krótkimi spojrzeniami, puściła w stronę syna uspokajający uśmieszek.
Wagon szarpnął. Ruszyliśmy. Pojedyncze siwe włosy Wiśni migotały, gdy poruszała głową. Wpatrywała się przez okno. Wzdychała. Uśmiechała. Cały przedział pachniał wanilią.
Nie mogłem spuścić jej z oka. Wpatrywałem się w nią jak idiota, udawała, że nic nie widzi.
Przez szybę dojrzałem przód pociągu, delikatny łuk.
Zostały mi minuty.
Padłbym jej do nóg, przeprosił, chociaż nie wiem, za co. Nic nie zrobiłem. Nigdy bym Wiśni nic takiego nie zrobił.
Gdyby Bóg dał mi więcej czasu, niż te parę minut z nią, naprawiłbym wszystko.
Przód lokomotywy zniknął w tunelu.
Chciałem tylko przestać istnieć. Ale co, jeśli to niemożliwe?
Upadłem jej do stóp. Wtuliłem twarz w brzuch, zatonąłem w piersiach. Uniosłem wzrok, ostatni raz spojrzałem na Wiśnię.
A ona na mnie. Przez moment znów mieliśmy dwadzieścia lat. Jechaliśmy przed siebie tym samym pociągiem. Nic złego się jeszcze nie wydarzyło.
Może nie zawsze gdzieś się jest.
Ciemność. Ohydny rytm kół nagle ucichł. Wciskałem dłonie w jej nogi, żarłoczny dotyku.
Może zawsze się jest.
Poczułem jej dłonie na moich policzkach. Usta na czole.
A potem turkot pociągu przeciął chwilową nicość.
Przeczytałem. Powodzenia w konkursie. :)
N początek powiem, że świetne wejście.
Scena z psem, krótka, taka niby błaha, ale jest dobrym haczykiem.
Tylko dach pod kolor cegłówki świecił nowością.
Pod kolor podoba mi się mniej.
Przeciskam się korytarzem wąskim jak jelito, mijam pusty przedział za pustym przedziałem, szukam takiego, w którym niebieskie siedzenia nie mają wyprutych bebechów. Wreszcie znajduję.
Ale czemu czas zrobił się teraźniejszy?
Wytrzeszczyła na nie oczy.
A nie na mnie?
Znowu bardziej dramat psychologiczny, chociaż scena zjadania wbiła mnie w fotel;)
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Koala75, dziękuję as always :* :)
Ambush, dziękuję za pomoc redakcyjną i loffciam również as always :* <3
Hej
Dobry tekst w kierunku na bardzo. Trochę oniryczny i dosyć brawurowo napisany. Momentami tej oniryczności było ciut za wiele, ale nie będę narzekał. Pomysł z sobowtórem i alternatywną rzeczywistością nienowy ale dobrze ograny.
Mocna scena ze skórą.
Czy on nie powinien być jednak trochę zakrwawiony po tym co zrobił? No chyba że to tylko w jego głowie :)
Ogólnie podobało mi się więc klikam.
Drobiazgi
Wiśnia miała od tego popękane usta, ja miałem spierzchnięte od jej ust.
Trochę dziwne to zdanie
Poniżej trochę powtórzeń
spojrzenie, jakim częstuje sie idiotów. Obrzucił wzrokiem moją twarz, ten sam grymas zaskoczenia i przestrachu przeszył mu spojrzenie.
– Co się panu stało w rękę? – zapytałem, wskazując palcem na bliznę na jego ręku.
– Co ci się stało, tato?
– Nic. Pokaleczyłem się trochę, ale nic mi się nie stało.
Pozdrawiam!
Edward Pitowski, dziękuję bardzo za miły feedback :)
Co do krwi to napisałam, że był zakrwawiony:
Założyłem jego ubrania, krew przykleiła mi się do szyi, pleców, klatki. Powiem Wiśni, że mnie napadli. Wiśnia zrozumie. Pocałuje. Cieszyć się będzie, że żyję.
Powtórzenia zaraz pousuwam, dzięki za info :)
Fajny tekst (wielowymiarowy) i fajnie napisany.
Podobało mi się pierwsze zdanie (bardzo ważne!) – od razu przykuło uwagę. I chyba tylko temu służyło, bo motyw psa nie powrócił. Nie czuję się oszukany – dobra robota ;)
Ładnie sugerujesz wygląd i stan psychiczny bohatera zanim pojawią się opisy bezpośrednie.
To mi zgrzyta:
“Przywitał mnie czyhający w ciemności ceglany moloch. Elewacja jest żółta tylko do poziomu” – niepotrzebna zmiana czasu. Dalej znów jest przeszły.
To samo tutaj: “
“Trzymałem w dłoniach kawałek skóry. Przecież nie wyrzucę. Znajdą.
Mam dziwne wrażenie, że o czymś zapomniałem. Nieważne.
Przystawiłem bliznę wyciętą z nadgarstka do ust.”
Robisz to potem jeszcze kilka razy. Te wtrącenia w czasie teraźniejszym są za krótkie na opowiadanie unaoczniające (tylko 1 zdanie), więc występuje niezgodność czasowa.
Ale tekst mi się podobał, wciągający i nawet z lekkim dreszczykiem – daję klika.
Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/
Marcin_Maksymilian, dziękuję ślicznie, bardzo mi miło i kłaniam się :)
Zmiany wprowadziłam, nie wiem, czemu nagle coś mi się przestawiało podczas pisania i przenosiłam narrację w czas teraźniejszy. Wydawało mi się, że przed zdropowaniem tekstu poprawiłam wszystkie zmiany czasu, ale co i rusz ktoś znajduje jakieś nienaprawione kwiatki :(
Dzięki za poprawki, wprowadziłam :)
Pozdrawiam serdecznie i czołem!
Wiesz, zmiana czasu jest ok, jeśli chcesz nagle uderzyć czymś czytelnika, przybliżyć go na kilka chwil do bohatera. I momentami to wyglądało u Ciebie na taki zabieg (opowiadanie unaoczniające), ale pojawiał się on zbyt chaotycznie i tylko w pojedynczych zdaniach. Może masz naturalne ciągoty do tego chwytu i warto nad nim w przyszłości popracować.
PS Scena zjadania bardzo smakowita ;)
Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/
Cofnęło mnie przy wycinaniu skóry i wtedy przestałem czytać. :\ Rozumiem epatowanie obrzydliwością jako środek wyrazu (w trakcie lektury to brud i brzydota najbardziej rzucały mi się w oczy), ale subiektywnie tego nie lubię.
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
“Cofnęło mnie przy wycinaniu skóry” – SNDWLKR miał być horror, więc chyba tak jakby punkt dla autorki ;)
Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
M_M, różne są rodzaje horroru, ale od każdego oczekuję raczej, że wywoła poczucie zagrożenia, a nie odruch wymiotny…
Na Netfliksie kiedyś była taka antologia opowieści grozy. Nie pamiętam tytułu, ale producentem był Gulliermo del Toro. Jako że obaj z tatą lubimy horrory, to zaczęliśmy oglądać. Ja wytrzymałem do odcinka, który był takim połączeniem ,,Obcego” z ,,Inwazją porywaczy ciał”, tylko że tam kosmiczny pasożyt nie był – niestety – chestbursterem, więc zamiast tego nakazywał żywicielowi usunąć się… hm, ręcznie. Jadłem wtedy…
Kolejne części odpuściłem.
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
Hej!
Bardzo dobry wstęp. Nie wiem w sumie czemu, ale tak czasami jest, że czytamy coś i nas wciąga – styl, historia, takie "coś". Tu tak było. Gdzieś przez tego szczeniaka i styl przypomniały mi się “Półbaśnie”.
Przemknąłem przez śmierdzący szczochem przesmyk
Od tego momentu dajesz dość duże bloki tekstu. A brak dialogów sprawia, że czyta się trudno – może warto pomyśleć o rozbiciu bloków tekstu, żeby ułatwić czytelnikom lekturę? ;)
Czyta się trochę tak w połowie z zaciekawieniem, a w połowie ze znużeniem, bo sporo mamy opisów i słowotoku bohatera, z których niewiele wynika. Ale styl masz przyjemny, więc to mnie trzyma. ;)
Wiatr rozwiewał burzę kruczoczarnych loczków, miał je po mamie.
Uciekł podmiot. Ale dość zabawnie uciekł, aż sobie wyobraziłam, że wiatr ma kruczoczarne loczki. :D
widok jej wielkich, łagodnych oczu strzelił mi prosto w pierś.
Porównanie nie brzmi zbyt fortunnie.
Ale cała scena z Wiśnią i odczucia bohatera opisane pięknie.
częstuje sie
Literówka.
Wiśnia sie będzie cieszyć, że żyję.
Literówka.
Opowiadanie nabiera tempa jak mroczna podróż pociągiem, zabijanie niby siebie, zmiana życia, jest mocno, brutalnie, opisy szczegółowe, uch, no kawał dobrej lektury. Zjadanie w ogóle robi wrażenie.
Końcówka już mniej wyrazista, zaplątana, ale pasowała do bohatera. Podobało mi się, chętnie klikam. ;)
Pozdrawiam,
Ananke
SNDWLKR – oczywiście masz rację. Horror horrorowi nie równy i zależy czego się od filmu/tekstu oczekuje. Mi się scena ze zjadaniem skóry podobała właśnie ze względu na to “fuj”. Ani mnie to wystraszyło, ani jakoś szczególnie obrzydziło, ale fajnie pasowało do szalonego bohatera. Gdyby tego typu scen było w tekście więcej, to by mnie to znudziło. Ale jedna jest ok. Równocześnie rozumiem, że kto inny może w ogóle takich pomysłów nie akceptować.
Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/
Bardzo zgrabny horror. Jest tu wszystko, co powinno być – poczucie napięcia, najpierw ledwo odczuwalne, a z czasem przeradzające się w wyraźny niepokój, a w końcu grozę, są elementy szoku i jest pewien niewesoły twist na końcu. Masz bardzo ciekawy styl pisania, nie można się przy nim nudzić. Piszesz z całą pewnością bardzo dobrze, zgrzytnęło mi tylko to:
Podskoczyłem z wystraszenia
Ogółem całość mi się podobała i wydała mi się spójna, zatem dobijam do Biblioteki!
Mroczna opowieść. Dużo brzydoty. Paskudny bohater, próbujący naprawić błąd młodości.
Taki drobiazg:
Kobieta jedną ręką walczyła z uciekającym kapeluszem, drugą oplatała tył głowy lekko niższego od niej mężczyzny o lekkiej nadwadze.
Kliknąłbym, ale widzę, że masz już komplet.
Pozdrawiam.
Cóż, nie dołączę do grona zadowolonych czytelników, bo ciągłe rozważania bohatera na temat przeszłości i teraźniejszości znużyły mnie wielce, a scena zabójstwa i „zacierania” śladów mocno zniesmaczyła. Dodam też, że weird fiction nie jest tym, co regulatorzy lubią najbardziej.
Szkoda też, że nie wiem, jaki bilet wylosowałaś. :(
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.
Koła Daewoo podskakiwały na bruku… → Koła daewoo podskakiwały na bruku…
Nazwy pojazdów piszemy małą literą. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/marki-samochodow;715
Szarpnąłem za drzwi ostatniego wagonu… → Szarpnąłem drzwi ostatniego wagonu…
Moja twarz atakuje mnie znienacka, prąd przechodzi po kręgosłupie, gdy wbijają się we mnie… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Nagły ból uświadomił mnie, że wbiłem… → Nagły ból uświadomił mi, że wbiłem…
W głowie zadudniła mi krew. → Zbędny zaimek.
…pod palcami prześlizgnął się szorstki aksamit obicia. → Aksamit nie jest szorstki.
…między Głuszycą a Jedliną–Zdrój… → …między Głuszycą a Jedliną-Zdrój…
W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy.
…a mi serce podeszło do gardła. → …a mnie serce podeszło do gardła.
…drugą oplatała tył głowy lekko niższego od niej mężczyzny o lekkiej nadwadze. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …drugą oplatała tył głowy nieco niższego od niej mężczyzny z lekką nadwagą.
Jej krew mogła by się w wężowy jad zamienić… → Jej krew mogłaby się w wężowy jad zamienić…
Podskoczyłem z wystraszenia. → Podskoczyłem wystraszony.
Marszczył i rozkurczał brwi. → Nie mógł rozkurczać brwi, bo wcześniej ich nie kurczył.
Proponuję: Marszczył i prostował brwi.
Czułem, jak krew odpływa mi z głowy. → Zbędny zaimek.
Zmarszczył brwi, posłał mi wzrok, jakim częstuje sie idiotów. → Obawiam się, że wzroku nie można nikomu posłać, nie wydaje mi się też, by można nim kogoś częstować.
Proponuję: Zmarszczył brwi, posłał mi spojrzenie, jakim obdarza się idiotów.
…zapytałem, wskazując palcem na bliznę na jego dłoni. → …zapytałem, wskazując palcem bliznę na jego dłoni.
Wskazujemy coś, nie na coś.
…o stopach jak kajaki, pewnie rozmiar 45. → …o stopach jak kajaki, pewnie rozmiar czterdzieści pięć.
Liczebniki zapisujemy słownie.
…z pociągu relacji „Gdynia – Jedlina–Zdrój”… → …z pociągu relacji „Gdynia – Jedlina-Zdrój”…
…że wymarzone życie Wiśni od tej pory mi też się podoba. → …że wymarzone życie Wiśni od tej pory mnie też się podoba.
Wcisnąłem dłonie w kieszenie, zacisnąłem na rozkładanym nożu. → Nie brzmi to najlepiej. Czy obie dłonie zacisnął na jednym nożu? Czy w obu kieszeniach miał noże?
Proponuję: Wsadziłem dłoń w kieszeń, zacisnąłem na rozkładanym nożu.
…usłyszałem szepty. Szybko przeszły w warkocz damskich pisków… → Czy tu aby nie miało być: …usłyszałem szepty. Szybko przeszły w warkot damskich pisków…
…że jego ubrania jeszcze mi się przydadzą. → …że jego ubranie jeszcze mi się przyda.
Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą ktoś ma na sobie to ubranie.
Założyłem jego ubrania… → Założyłem jego ubranie…
Po ubraniach mnie pozna, tak. → Po ubraniu mnie pozna, tak.
Dręczy mam wrażenie, że o czymś zapomniałem. → Chyba miało być: Dręczy mnie wrażenie, że o czymś zapomniałem.
Wiśnia sie będzie cieszyć, że żyję. → Literówka.
Nie mogłem spuścić jej z oka. → Raczej: Nie mogłem spuścić z niej oka. Lub: Nie mogłem oderwać od niej oczu.
Wciskałem dłonie w jej nogi, żarłoczny dotyku. → Żarłocznie wciskałem dłonie w jej nogi. Lub: Wciskałem dłonie w jej nogi, głodny dotyku.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Misię. Świetna scena otwarcia, i ja się dałam nadziać na ten haczyk. ;-) Piszesz mocno, obrazowo. Odporność na ohydę (tę literacką) mam dużą, więc “fuj” element tylko dobił punkciki grozy.
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf