
Opowiadanie to jest tworem mojego kuzyna. Udostępniam na jego prośbę, ponieważ sam nie był w stanie tego uczynić. ;)
Opowiadanie to jest tworem mojego kuzyna. Udostępniam na jego prośbę, ponieważ sam nie był w stanie tego uczynić. ;)
„ON”
CZĘŚĆ 1
Rozdział 1
Jak tu mroczno, prawie nic nie widać, czuć tylko chłód, dziwny chłód. Nie wiem skąd pochodzi, ale czuć jak wdziera się do ciała, przenika je,to boli. Jeszcze ta mgła, tak gęsta że nic nie widać, nie pokoi mnie to bardzo. Słysze szumy wiatru ale go nie czuje, może to przez ten chłód?
Nie wiem, niczego nie jestem pewien, nawet skąd się tu znalazłem. Rany jak tu zimno, chciałbym się gdzieś schronić, ale nic, nic… Rozejrzę się może znajdę jakieś schronienie, mam nadzieję.
Pierwsze kroki, niepewne. Jak mogą być pewne skoro nie wiem co jest dalej, co mnie czeka, ale to nie ważne, dłużej tu stać nie będę muszę iść rozgrzać się trochę. Potem przyjdzie czas na myślenie, jeśli w ogóle nadejdzie. Niepewność narasta z każdą chwilą. Już nawet nie wiem, czy to co pamiętam to prawda, czy wytwór mej wyobraźni, pewnie już chorej od tego miejsca, w ogóle co to za diabelne czeluści otaczają mnie z każdej strony. Tylko ciemność, mgła i ten chłód, a teraz dziwaczne szumy w mej głowie. Idę dalej, jakby coś było widać, nie wiem co to może być, podejdę jeszcze trochę, zobaczę. Biegnę ale nie mogę dobiec, jakbym to co widział było wytworem mojej wyobraźni!. Zanikło, wreszcie spokój, może poza tą niezbadaną ciemnością. Niepokoją mnie te dźwięki, coraz bardziej wyraźne, im bardziej wyraźne tym bardziej mnie przerażają swą tajemniczością i siłą. Ale trzeba iść dalej, w otchłań nieznanego.
Rozdział 2
Z ciemnej otchłani, z daleka obok kałuży zaschniętej krwi, kroczą niepokojące kreatury wyglądem zbliżone do epickich krasnoludów, ale zapewne nie nastawione przyjaźnie. Niskie, lekko zgarbione, nieregularnych kształtów z krzywym ryjem z którego ciekną obślizgłe gluty. Wolno kroczą a ich oczy przepełnione żądzą krwi spoglądają w dal. W ich obrośniętych, zdeformowanych łapskach, błyszczą lekko stare zardzewiałe miecze a na nich zakrzepnięta brudna krew. Słychać szuranie mieczy o ziemię coraz bardziej energiczne, poczuły zapach świeżego mięsa.
Nareszcie się nażrą, już czas. Dawno nic nie jadły, nie miały okazji zakosztować czegoś świeżego, wszystko przed nimi zjadały im, ich wrogowie, nawet ich samych. Szybcy, więksi, teraz śpią, dając szanse innym na ucztę, ale rzadko można coś znaleźć, więc widok świeżego mięsa jeszcze bardziej je podnieca. Są już blisko, ofiara nic nie podejrzewa, już nie ma szans uciec. Zaraz ich brudne i ostre zębiska zatopią się w jego ciele.
Rozdział 3
Co ja w ogóle myślę, robię, czy w ogóle istnieje skoro nic nie rozumiem? Jestem inny w tym świecie, jeśli można powiedzieć że tu jest jakiś świat, skoro swojego starego nie pamiętam, jeśli był stary, bo jeśli go nigdy nie było, ale był tylko ten świat. To co? To co mam począć, co robić dalej?
Zapewne iść tylko przed siebie w czarną mglistą otchłań. Ale to nie jest rozwiązanie, mogę tak iść i nigdzie nie dojść, na pewno nie do celu, celu w jakim się tu znalazłem. Może mam coś uczynić, odnaleźć coś lub kogoś, tego nie wiem, ale jestem przekonany że nie jestem tu bez przyczyny, ale jakiej? Słyszę okropny krzyk, dobiega z oddali która nie tak dawno była zupełnie ciemna, teraz widzę światła, to chyba światła latarni. Coś pod nimi leży, dziwne poszarpane ludzkie szczątki, jakby jakiś potwór je pożerał, ale nie dokończył. Wewnątrz kałuż brudnej krwi, już dawno zaschniętej leży jakiś stary połamany miecz. Co robią tu te ciała , tak zmasakrowane przykryte już zawianym piachem, muszą tu długo leżeć, ale co je mogło w tak okrutny sposób zabić. Sam widok i odór jaki emanuje od tych zwłok jest przerażający, ale ciekawość zwycięża, muszę przyjrzeć się tym zwłokom. Szukając tak zastanawiałem się cały czas, czy ten krzyk który słyszałem nie dawno świadczył o tym, że wtedy ktoś zostawał właśnie w taki bestialski sposób zarzynany. Jeśli oni zginęli, to ja też mogę, wcześniej czy później mogą mnie odnaleźć. Coś znalazłem, to chyba policyjna odznaka? Policjant? Więc powinien mieć gdzieś broń, poszukam jej. O jest tutaj, w martwej ręce policjanta, odcięta od reszty. Broń z której prawdopodobnie strzelał, zapewne się bronił, ale nie zdążył. Nie mam wyboru, muszę dotknąć tej dłoni i rozluźnić te palce, brzydzę się, ale inaczej jej nie wyciągnę. Udało się, broń schowam do kurtki. Co to za dziwne cielsko z mieczem w łapsku, ale ohydny widok, w pysku zostały mu jeszcze resztki ludzkiego ciała, to chyba to coś musiało ich zabić. Rany co to za piekielny stwór, nie przypomina żadnego zwierzęcia, prędzej zmutowanego człowieka. Raczej niskiego wzrostu, ale czemu miałby się zmienić w takiego stwora, no chyba że to nie był człowiek, tylko tu żyją takie stwory. Ciekawe skąd się wzięły i czy jest ich tutaj więcej? Poszukam innych ciał, zapewne leżą gdzieś indziej niż te, które tu znalazłem na tym moście. W oddali widzę jakieś budynki, więc jestem w jakimś miasteczku, tylko jakim i gdzie się znajduje? Pewnie w środku jakiegoś pustkowia, mam nadzieję że nie. Porozglądam się w tej okolicy, byle ostrożnie. Nie wiadomo jakie zło czai się w oddali, w najbliższym otoczeniu. Znów zauważyłem jakieś zwłoki, zaczyna mnie to nie dziwić.
Rozdział 4
Ich ostre kły rozrywają ze straszną siłą jego ciało, słychać trzask łamanych kości, okropny dla umysłu, krew tryska jak z fontanny w każdą stronę, zalewając ich cielska. Cieszą się, a ofiara już dawno nie żyje. Walcząc między sobą , zaczynają rywalizować o co lepsze kąski, jeden ze „zdezelowanym” okiem wydaje się najsilniejszy, on to dopiero się nażre. Inne muszą poczekać, jeszcze chwilę, „Okowy” się już nażarł, inne od razu rzuciły się na resztki. On szybkimi ruchami udaje się na spoczynek do jakieś ciemnej nory, czas się schować, bo wkrótce obudzą się ich wrogowie a wtedy łowca zamieni się w zwierzynę.
Przy resztach ofiary pozostały dwa najsłabsze stwory, walczą zaciekle o jedzenie. Podczas tej walki nie używają swych mieczy, używają tylko swych cielsk, mają swój honor, dziwny. W ich kierunku z oddali za dużą skałą obserwuje ich wróg, ich śmiertelny wróg. Obudził się wcześniej i teraz zaczął łowy na swój ulubiony pokarm. „Krasnoludy” nie odczuwając zagrożenia nażerają się resztkami ciała. Jego czerwone, żarzące się złem gały, zamknięte w wielkim lecz pustym łbie patrzą z coraz większym apetytem na dwa „Krasnoludy”, już widzą mięso którym się pożywią jego wielkie zakrzywione zębiska. Ruszył mimo swych rozmiarów jest szybki, zwinnymi krokami zbliża się do żarcia. Musi być skuteczny bo nie lubi się wysilać. Jeden, dwa ataki i już mu się nie chce, ale zawsze jest groźny, lepiej do niego się nie zbliżać. Niestety ogr się teraz nie posili, krasnoludy zwiały do swej ciemnej, mokrej, ale co najważniejsze, ciasnej dla niego nory.
Stary już ogr, któremu siły życiowe nie pozwoliły się nażreć, odchodzi nieszczęśliwy, załamany, zastanawiając się co teraz ma zrobić. Głodny, tak, jest głodny, to uczucie wygrywa, więc postanawia zawrócić. Inne ogry jeszcze śpią, więc może jeszcze zdąży. Nieciągłymi krokami wolno podąża w stronę ciasnej nory gdzie uciekły mu krasnoludy przed ostatnim atakiem.
Wielkimi łapskami o potężnych pazurach, rozwala wejście do nory. W środku zdziwione krasnoludy zaczynają się niepokoić co to za diabelny a zarazem debilny ogr stara się dostać do ich siedziby, okowy się wnerwił. Postanawia rozprawić się z ogrem przy pomocy dwóch innych wnerwionych towarzyszy. Chwytając swe brudne miecze i z wielkim zapałem biegną w stronę ogra, który z całych sił macha łapskami. To nic że całe mu krwawią, przecież jest głodny. Krasnoludy z morderczym wzrokiem zbliżają się do coraz wścieklejszego i głośniej pracującego ogra, okowy jest najbliżej, skacze i z wielkim impetem ląduje w ścianie. Dwa pozostałe patrzą ze zdumieniem jak ich szef, uczy się latać. Szef szybko się otrząsa i rzuca się ponownie i ponownie ale większym impetem znów ląduje w ścianie. Pozostałe widząc co się dzieje, niepewnie szturmują ogra. Jeden powtarza los swego szefa, drugi także, ale zdąża jeszcze przed przypieprzeniem w skałę zranić ogra w łapsko,ucinając je trochę, po czym rozlega się nieco ochrypły ryk cierpienia.
Rozdział 5
Znów rozcięte, poszarpane, w strumieniach zaschniętej krwi. Znów ta cholerna krew, czy ten koszmar kiedyś się skończy, ma już dość patrzeć w głąb ludzkich ciał, widzieć tyle zła. Dlaczego one tu tak leżą, tak bestialsko porozrzucane po ziemi, porozrywane. Nawet ich nikt nie pochował. Aż strach mnie przechodzi na myśl, co będzie dalej, ile jeszcze takich mogił zobaczę na swej drodze. Znów krzyk, jaki okropny, znów ktoś lub coś się drze wniebogłosy. Co to ma cholera znaczyć, staram się tym nie przejmować. Jakbym się przejmował tym wszystkim okropieństwem co widziały me oczy a w co umysł nie chce wierzyć, dawno bym się załamał psychicznie. Musiałem się uodpornić inaczej bym długo nie był przytomny w tym świecie zła, Trzeba być odpornym, inaczej źle bym skończył, pewnie jak ci których spotkałem, a raczej zobaczyłem ich resztki. Nie mogę się poddać, załamać, muszę szukać dalej swego losu, niepewnego, ale muszę, bo przecież stać tak tu i słuchać coraz to dziwniejszych odgłosów nie będę, nic mnie nie zmusi. Więc idę w stronę wycia, zobaczę czy przypadkiem te dziwne stwory z mieczem czy czymś podobnym. Stwory przypominające ludzi, czegoś okropnego znów nie czynią. Znów widzę niedaleko pod dziwnym drzewem jakieś ciało, jeszcze go w tym świecie nie widziałem. Masywne, większe od tych wcześniejszych i raczej nie przypomina ludzkiego. Łapy z wielkimi pazurami, muszą być potężną bronią zapewne służącą do zabijania jak te wielkie i zapewne ostre zębiska.
Może to krewny tego mniejszego z mieczem w łapskach, a może jego wróg, nie wiem. Chyba umarł czy prędzej zdechł ze starości. Ale śmierdzi, lepiej już pójdę dalej, bo mnie obrzydza i przeraża to ohydne ciało. Wiem że nie nie żyje ale się go boję, a jak spotkam takie coś żywego? Wolę nie wiedzieć co by się stało, pewnie zakończył bym swój marny żywot w tym świecie, nie wiem jak strasznym, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłem, a może? Tylko tego nie pamiętam.
Idę dalej w stronę dawnego już wycia lub wrzasku. Z daleka widzę jakąś norę, dziwne po raz pierwszy coś takiego tu spotykam. Pod drzewem znów zwłoki, tym razem ludzkie, widać ze nie długo tu leżą, zresztą niewiele z nich zostało, słyszę niepokojący hałas. Schowam się za tą dużą skałą, mam nadzieję że mnie nic nie zobaczy, poczuje czy usłyszy, bo mogło by się dla mnie skończyć tragicznie. Więc zachowam ostrożność, najbardziej jak tylko mogę. Za spokoje ciekawość, ciekawość przez którą mogę nie dożyć najbliższych kilku chwil.
Rozdział 6
Wkurzył się niemiłosiernie stary ogr, krasnoludy lekko przytępione zaczynają się cieszyć, okowy wstaje, chwyta swój brudny miecz i zbliża się do pozostałych kompanów, zaczynają się naradzać. Inne krasnoludy siedzą w norze czekając na bieg wydarzeń, ogr przerażony swą odciętą łapą, przecież stracił swoje pazury. Rusza na krasnoludy, kończące się naradzać, zdążył jednego z nich ciachnąć pazurami rozcinając go prawie na pół, pozostałe dwa odskoczyły w ostatniej chwili, zaczęła się brutalna walka. Ogr z chwili na chwile traci coraz więcej krwi, krasnoludy, dwa które postanowiły walczyć z silniejszym przeciwnikiem który coraz słabszy nie daje za wygraną, rani jednego z nich, chyba śmiertelnie. Okowy w tym czasie atakując z tyłu wbija miecz w plecy ogra. Okropne wycie, masa krwi, głuchy odgłos upadającego wielkiego cielska ogra. Chciał się najeść, nie podołał zadaniu. Okowy wygrał, kompani padli. Cóż to tylko kolejny dzień z ich brutalnego życia. Po zakończonej brutalnej walce następuje chwila sukcesu. Pozostałe krasnoludy które biernie patrzyły na walkę, teraz wychodzą z nory, ciesząc się że będą miały co do żarcia. Chwytają ciało ogra, znacznie większe od nich samych, co utrudnia im transport do nory uszkodzonej przez martwego już starego ogra. Ale właśnie dzięki temu się ono zmieści. Krasnoludy, już niewiele ich zostało z tej watahy, mozolnie wloką jedzenie do nory, muszą się pośpieszyć, trzeba jeszcze naprawić wejście aby było zamaskowane przed Ogrami, które właśnie powinny się budzić z długiego snu. Po tym, nastanie ich sezon polowań na krasnale i nie tylko.
Wreszcie widzę żywe te stwory z mieczami, ale co one ciągną do tej zdewastowanej nory?
Przecież to „ten większy” z pazurami, zabiły go, więc są wrogami, może dlatego są tak brutalne, bo tak mogą tu przeżyć, zabijać by żyć. Lepiej już odejdę spod ich nory, jeszcze mnie zauważą, a co z tego wyniknie, zabiją mnie i zjedzą, czy tylko zabiją? Nie mam zamiaru się przekonać. Uciekam z ohydnej siedziby potworów, a w ogóle skąd się one tu wzięły, a ja skąd się tu znalazłem, nie przypominam sobie nic… zaraz, pamiętam jak przez mgłę (która w tym świecie jakoś ostatnio zanika tak jak chłód i niepokojące „szumy”) że otaczały mnie drzewa, po czym poszedłem na łąkę, ale czy to prawda co pamiętam czy to tylko wytwór mej wyobraźni. Aż mnie głowa boli od tych dziwnych wspomnień. Co one mają znaczyć?
Z dala, z mroków tajemnych, a zarazem niedostępnych części krainy, rozchodzi się tajemniczy dźwięk, jakby się osunęła skalna lawina, która wprowadza w drgania wszystko dookoła. Nieraz z tego harmidru hałasu słychać ryki, nieco zaspane i jeszcze nie w pełni swych mocy. Mieszkańcy tej dziwnej krainy, gdzie zło a zarazem śmierć z życiem idą razem w dalszą część czasu, niepewnego i niebezpiecznego a zarazem ciekawego, przeczuwają najgorsze. Najbliższe czasy będą dla części z nich ostatnimi, ale taki już mroczny urok tej dziwacznej krainy. Bo to budzą się jej tępi władcy , którzy wychodzą ze swych nor. Zaraz zaczną łowy na mieszkańców, nieszczęsnych, tych którzy nie zdążą, albo źle się schowają, czeka koniec w wielkich, ostrych zębiskach, zamkniętych w wielkich, lecz pustych łbach Ogrów.
CZĘŚĆ 2
Rozdział 7
Wybiegł zdyszany na polanę, (zwiększając tempo bicia swego umęczonego serca), podłużną, taką prostokątną. Niepewnie wszedł w głąb polany otoczonej „zmutowanymi” drzewami. Nijak, zielona trawa, delikatnie falowała na spokojnym nieco już ciepłym wiaterku. Nie widział tu tak „pięknych” przestrzeni więc z radością patrzył na poblakłą falującą trawę. Cieszył widokiem zmasakrowany od ludzkich ciał, zaniepokojony umysł. Idąc spokojnie na środek polany czuł że wie co to może mu przypominać, ale nie był pewny co myśleć.
W oddali dziwnie wyglądający pień nieco spróchniały, nie pasował tu do tego dziwnego miejsca, bo mimo swej pozornej starości i brzydoty, wyglądał na bardzo zadbany jakby był do czegoś potrzebny. Do czego? Bo co on tu robi wśród tych drzew.
Co to za pień, jaki dziwny, stary ale ciekawy, sprawdzę co to jest. Dziwnie tu nie pasuje, Czuje to że tak może być, ale po co to tutaj.
– „Ghrmmm, odejdz too”
Przeraziłem się, co to ma być, to coś gada, chyba oszalałem, ale czy od dawna nie jestem szalony. Czy mi się tylko przesłyszało?
– „Odejdz tuu”
Powtórzył się głos od pnia, pnia? Co do cholery? Odparłem bo mnie to zdziwiło.
– „Odejdz, w orde, cialem mowic cii”
Niepokojące mi się to wydało, mówiło to coś w moim języku, ale jakoś tak dziwnie i nie wyraźnie.
– „Koleino trupek, he he hy” Stwór, spróchniały stwór, zaśmiał się drewnianym głosem, jeśli można to nazwać głosem.
– O co ci chodzi spróchniały klocku?
– „O knico, bydes tropek”
Że będę martwy? Tak zrozumiałem co to coś do mnie sepleni.
– A niby to przez kogo, przez te duże z pazurami? (spytałem choć wiedziałem, że to prawda)
– „Tu so to Ogry, male krasnale”
Dziwne to się stało bardziej, że wszystkie słowa mówiło to coś niewyraźnie, ale słowa o potworach były wyraźne.
– Może wiesz klocku skąd się tu wziąłem?
– „Owoli gizdo” – Przerwał mu stwór.
– „Jo nic ni wim, a jetem to od lot, ho ho ho” – Zahuczał, przeraźliwie i pogardliwie nie zwracając uwagi na człowieka.
– A co to za cholernie porąbany dziwny świat? – Spytałem stanowczo z wielką chęcią dowiedzenia czegoś o tym świecie.
– „Diwny ano diwny”
– To nic mi nie powiesz o tych ludzkich szczątkach, co tu mijałem, o moście koło zabudowań? Dlaczego tu tak wszystko wygląda? Mów bo ci drzazgi będą wylatywać jak nie będziesz seplenić.
– „Glosisz mii ?” – Podirytowała się drewniana kreatura.
– Niekoniecznie, tylko mam dość nic nie wiedzieć (choć czasem lepiej nie wiedzieć wszystkiego) To mnie denerwuje i łeb mi szwankuje od tej makabry co widziałem.
– „Too se pryzwycaj”– Odparł stwór i po chwili dodał coś co go bardzo zdziwiło i zaniepokoiło.
– „Wim ino ze tyn swiot ni jist jedonym joki itnieje, tok powiodoli”
– Kto powiadał, czy są jacyś inni niż ty, inni ludzi?
– „O to teo ni wim , wim zee jok som to somi koncom zy sobo lup koncom jok widoles ne roz”
– Nic już nie rozumiem.
– „ I jo tyz”
– A czym ty w ogóle jesteś?
– „ A bo jo to wim, hybo syje coo, soro godom, ole ni etem piewny”
Szhreeeeeeek, arghhhhh!
Rozległ się krzykliwy hałas, na tyle potężny że aż powietrze i ziemia zaczęło drgać.
Trząsł się tak jak trzęsła się ziemia, ale jego dodatkowo przeszywały dreszcze, dreszcze strachu. Spojrzał w niebo, bo stamtąd dochodził ten głos, niebo lekko zmieniło barwę, na barwę tego co widział w nadmiarze. Nad nim i drewnianym stworem latał wysoko wielki pterodaktylo podobny stwór. Który kręcił się w kółko jakby czekał na łowy. Przeraziło go to jeszcze bardziej po ptaszysko zbliżało się do nich z każdą chwilą. W jego głowie rodził się coraz większy lęk przed tym latającym czymś.
– Co to do diabła jest? – Spytał przeraźliwie kłodę.
– „ Tio by byjo doble okleslenie”
– Czy mi się wydaje, czy to coś jest bez skóry? Jak to może w ogóle żyć?
– „ Ano jok widoc mose, lipij ociekac”
Otwierając paszcze do kolejnego skrzeczenia, ukazał mu się widok ostrych, długich i w dużej ilości kłów.
– „Ha ha ha, ociekaj stod, hehehy” – Spróchniały stwór się roześmiał straszliwie, aż głowa mogłaby zaboleć.
Nie zastanawiając się już dłużej, pobiegł dalej w las nicości. Co go jeszcze czeka w tym nie przyjaznym świecie, wkrótce się przekona.
Rozdział 8
Wśród grot, w terenach ciemnych, nastawionych na wianie zimnych wiatrów, mieszkają Ogry, które właśnie się obudziły. Wśród hałasu wycia stada odczuć można zniecierpliwienie, spowodowane chęcią spożycia czegokolwiek, aby zapchać wielkie żołądki, które strawią wszystko co tylko do niego wpadnie. Największy z wielką stertą siwych włosów na czubku łba, ogromny, zapewne najstarszy w boju o żarcie, góruje nad innymi, wydaje rozkazy swym sługom, drze mordę najdonośniej. Wszyscy się zbierają, z dziesięć wielkich i głodnych Ogrów. Ruszają, nie chcą tracić czasu, bo właśnie powoli wschodzi „księżyc czerwieni”. Przez krótki czas zapewne, będzie im sprzyjał, dodawał mocy, diabelnej, przerażającej mocy która będzie rozrywać wątłe ciała nieszczęsnych, słabych ofiar, co wejdą im w drogę, dla nich nie będzie to przyjemne, ale przyjemne będzie dla żołądków jeszcze głodnych Ogrów. Jedzenia w tym świecie nigdy nie brakowało, co nóż natrafiały na zwierzęta czy to małe czy duże. A to znowu jakieś drące się i panicznie uciekające słabe stworzenia, co nie wiadomo skąd się wzięły, ale to Ogrom nie przeszkadzało. Ważne by się najeść, najeść swoje cielsko, najeść swój instynkt zabójcy i pójść na odpoczynek aż do następnego wschodu czerwonego księżyca.
Rozdział 9
Cholera, ten las robi się coraz gęstszy, ale to chyba lepiej, przynajmniej nie dorwie mnie ten przerośnięty wróbel. Pomyślał i zwolnił tępo, bo dostał zadyszki. Ptako podobny stwór zaczął już wątpić w przyszły posiłek i powoli zaczął się wnosić aż w końcu poleciał gdzieś w dal.
Co tu teraz robić, ten latający potwór chyba już odleciał. Zbytnio nie mógł tego dostrzec, prędzej to odczuł, bo drzewa wysokie i o bujnej szaro-zmutowanej zieleni, zasłaniały mu sporo zaczerwionego lekko nieba. A czemu tu takie czerwonawe niebo się robi, może wrócę do tego spróchniałego gadającego pniaka, by się czegoś więcej dowiedzieć. Rozglądając się wokół nie wiele się orientował gdzie jest, nawet skąd przybiegł, las był zbyt gęsty a i on uciekał w popłochu.
Do cholery gdzie ja jestem? Zaczął przeszukiwać czarne dżinsy, nic nie znalazł. Broń schowaną do cienkiej kurtki wreszcie wyjął, by się jej przyjrzeć uważniej, czego wcześniej nie zrobił.
-Kurde ale spluwa, to chyba jakiś rewolwer, ciekawe ile zostało naboi.
Nie wiedząc jak otworzyć magazynek, stracił kilka długich chwil. Jest, tylko cztery naboje. Dobre i to, pomyślał. Przydało by się coś do picia. Szkoda że nie zajrzałem do tych domków. Lekko żółtawy płyn zaczął spływać na jedno z dużych drzew nie wiadomej nazwy, wsiąkając w glebę, była to jego pierwsza przyjemność w tym świecie. Ciekawe gdzie ja będę spać, pomyślał. Znów się rozejrzał, ale nic mu to nie pomogło, jeszcze te czerwone niebo, bez sensu, tak jak ten gadający pniak. Zaczął tak rozważać, aż nad jego oczyma, wyłonił się czerwony księżyc powodujący owe zjawisko na niebie.
– O w mordę jeża. – Słowa te wyrwały mu się niepostrzeżenie.
– To dlatego to niebo jest czerwonawe. Ciekawe co to znaczy. Ależ to miejsce jest popieprzone, może się teraz pojawią chodzące grzyby.
– Sam jesteś grzybem, grzybie! Usłyszał piskliwy głos, dochodzący od ziemi.
– Co to było do cholery!?
Zaczął gorączkowo rozglądać się po ziemi, nie zobaczył nic nadzwyczajnego, oprócz dwóch małych grzybów, zielonawo-żółtych z nielicznymi białymi plamami.
– Chyba mi się przesłyszało.
– Nic ci się nie przesłyszało, klocku jeden. Tutaj patrz ofiaro! To my, leśne bossy, jesteśmy królami lasu, a teraz pokłony i to szybkensem.
Odezwały się dwa piskliwe grzyby, nie większe niż jego but.
– Co? Gadające grzyby, chyba znów zwariowałem, nie to nie może być prawda. Czego chcecie, jeśli istniejecie, mówcie dziwaczne stworzenia, bo was rozgniotę.
– Coś ty, spoko, tylko nas nie rozgniataj.
Odpowiedziały dwa grzyby prawie jednocześnie i głupkowato. Zaniepokojone takim obrotem spraw, czy nabijające się z niego?
– My chcieliśmy powiedzieć że, no, ten tego…
– Cicho! Chce się spytać co wiecie o tym świecie?
– My? Dziwne zadajesz pytania, my tylko sobie tu rośniemy, od dawien dawna, że ho ho, nie pamiętamy, tak dawno.
– A co wiecie o gadającym pniaku na skraju polany niedaleko stąd?
– Ha ha ha, słyszałeś Mały kolego, co on powiedział? Gadający pniak, a to dobre!
– No, Duży kolego, On, chyba żartuje! Ha ha ha
– Morda popaprańce, bo zobaczycie podeszwę mojego buta. Nic nie wiecie o tym pniaku?
– Nie, my się stąd nie ruszamy? Widziałeś kiedyś chodzące grzyby? Świrze?
– Sami jesteście świry, nic nie wiecie o tym świecie?
– A my to nie wiemy co to za świat. Czasem gadaliśmy z podobnymi świrami do ciebie, albo i bardziej walniętymi. He he he.
– A co się z nimi stało? Gdzie poszli? Dużo ich było?
– No trochę, pojawiali się i znikali. Przeważnie pożerani są przez różne, takie tak stwory. Pewnie chcesz wiedzieć skąd to wiemy? A tego nie chcemy ci powiedzieć, przyszły obiedzie. Ha ha ha.
Zaśmiały się lekceważąco dwa grzyby, dumne wręcz z tego co usłyszał.
– Mówcie bo was rozgniotę.
– Ha, cwaniaczku, nas nie rozgnieciesz, jesteśmy twardsi niż myślisz, wielu już próbowało, ale nic z tego i tobie też się nie uda.
– To się okaże, macie jeszcze szanse, mówcie co wiecie albo marny los was czeka.
– No to spróbuj, czekamy z niecierpliwością.
No i spróbował. Walił w te dwa brzydkie grzybusy, a to kop z lewej, a to kop z prawej, a gdy to nie pomogło, próbował wyrwać je rękoma, ale Mały by go ugryzł, więc zrezygnował.
– I co ofiaro losu? Nic nam nie możesz zrobić. Ty śmieciu marnie skończysz, bo Ogry właśnie ruszają na łowy i nic ci nie pomoże. Ha ha ha.
Zaśmiały się, ironicznie i z pogardą, tak jak lubią, trzęsąc się jak małe galaretki.
– Powiecie mi jak przeżyć, bo pożałujecie wy wstrętne brzydale.
– Doprawdy? A co nam zrobisz, zjesz?
– Nie.
Powoli wyjął to o czym zapomniały dwa grzybusy.
– Patrzcie i podziwiajcie, to powinno was zaciekawić.
Oczom, ( raczej białym okrągłym plamkom) ukazała się błyszcząca, choć pobrudzona lekko broń, dużego kalibru.
– O żeś, zapomnieliśmy o spluwie!
– Aaa, to wiecie co to jest, ciekawe skąd?
– I tak ci nic nie powiemy!
– Doprawdy?
Jego twarz nawiedził diaboliczny uśmieszek, to zdarzenie sprawiło mu nieoczekiwaną satysfakcję.
– Jedno z was rozwalę, a co, mam cztery naboje, więc mogę to zrobić.
Zgrzybiałe charakterem i grzybicą, grzybusy dwa, jeden duży, drugi mały, znieruchomiały.
– A więc, pytam się, jak ma sobie poradzić z tymi Ogrami by przeżyć.
– Nic nie wiemy!
Odpowiedziały drżąc o swój kapelusik. On długo się nie zastanawiał, podniósł powoli broń, jego ręka pewnie ją trzymała, nacisnął powoli spust. Rozległ się potężny huk. Pocisk przeleciał jak burza, prosto w małego grzyba, tego mniej gadatliwego. Wybuchł. Pobliski teren ogarnęła fala obrzydliwej zielonawo-szarej mazi. Siła odrzutu sprawiła że upadł do tyłu, na plecy, broń mu wypadła. Nie podniósł się , jego twarz pokryła maź, zapewne okropnie śmierdząca.
Zapadła wokół niego złowroga cisza.
Rozdział 10
Czuję wiatr…zimny, czuję go na sobie, zimny wręcz lodowaty wiatr.
Lekko powiewa, delikatnie na niego, leżącego w środku lasu, mrocznego i dziwnego.
Ale mi szumi we łbie, ciekawe czemu? Leże, nawet mi wygodnie, czuje smród, jakby zgniłe jaja, co się stało, nie pamiętam. Całe me ciało zlodowacone przez wiatr, boli, jakby się wielkiego wysiłku podjęło. Nieprawda! Zastrzeliłem, chyba, tego pieprzonego grzyba. To pewnie stąd tak zajeżdża. Ale czemu czuje ból fizyczny, chyba musiałem upaść mocno. Tak, tak, to musi być to.
Z dużym wysiłkiem powstał z ziemi, otrząsnął się z mazi.
– Cholera co za syf, gdzie moja spluwa?
Gdy spoglądał wokół siebie, aby odnaleźć zgubę, zobaczył obok resztek Małego grzyba, jego kumpla, Dużego grzyba, który się cały trząsł ze strachu.
– To ty jednak żyjesz, no no, mów coś teraz.
Duży grzyb na to…
Jego kosmyk siwych włosów powiewał na wietrze, akurat teraz wieje ulubiony, lekki mroźny, orzeźwiający, wyostrzający zmysły, zmysły wyspecjalizowane ale nie za dobrze zarządzane. Kroczy kołysząc ramionami z pazurami.
– Dobry czas na polowanie, oko dziś mocno krwawi, będą dobre łowy. Już coś czuje, to znowu te knypki, nawet smaczne, ciekawe skąd one się tu przyplątują. Ale są smaczne, jakoś nigdy ich nie brakło.
Wyczaił ofiarę, znów knypek, biega jak zwariowany, krzyczy coś do czegoś.
– Gada z grzybalami, jak zwykle szalony, czy one być normalne?
Poszedł sam, zostawiając za sobą stado.
– Fuck you, morderco grzybków, to był mój kolega, ty szmato, fuck you!
– No no, grzybek nie podskakuj.
– Bo co, strzelisz do mnie? Nas są setki w tym lesie, nie pokonasz nas, nie dasz rady ty „madafako”
Mówiąc to cały czas się trząsł jak galaretka.
Słuchał tego co powiedział grzybus, zdziwił się jak się szybko zmieniło jego słownictwo.
– Trzęsiesz się jak ręce pijakowi, zaraz sprawię że się rozlecisz, jak twój kolega.
– Zapomniałeś o księżycu, teraz czas Ogrów, nic na to nie poradzisz, jak znów strzelisz, to szybciej przylezą.
– Jakoś jeszcze nie przyszły, zresztą mnie wkurzasz. Po co się stawiasz jak nic mi nie zrobisz.
– Ja jestem kimś w tym lesie, a ty jesteś zerem. Albo zginiesz tu, albo gdzie indziej. Wolał bym żeby to było tu. Przynajmniej miał bym na co popatrzeć. Ha ha ha.
Nagle coś dziwnego ukazało się jego oczom. Znajdowało się niedaleko za grzybusem. Pojawił się dziwny obłok wokół którego występowały małe wyładowania elektryczne. Powodował on lekkie zakrzywienie otoczenia, był lekko przeźroczysty, a w jego środku dziwnie majaczył się czarny kulisty kolor. Wyglądało to zaiste, złowrogo.
CZĘŚĆ 3
Rozdział 11
Duży grzyb wnerwił się potwornie.
– Nie, nie, nie, już są blisko, nieee, tylko nie to!
– Co ty gadasz? Co to za cholerne wyładowania?
– Nie waż się tam włazić. Ty gnoju, pieprzony fuksiarzu. Chcę na żywca zobaczyć twą krew, chcę radości za śmierć mego kumpla. Masz tu czekać frajerze!
– Morda psie!
– Jestem grzybem!
– Powiedziałem morda psie. Gadaj co to jest?
– Ano gówno. I nie jestem psem!
– Ale ty jesteś porąbany.
Wyładowania zaczęły powoli słabnąć, w tym momencie usłyszał okropny krzyk zarzynanego…
– Człowieka.
Powiedziały jego spierzchnięte już usta, prawie szeptem.
– Nie wiem co to za obłok wyładowań, czy co to jest, czy w ogóle to widzę, ale tu nie zostanę.
Rzucił się biegiem do dziwnego zjawiska. Gdy znalazł się blisko, ogarnęła go fala spokoju i mimowolnie, powoli jak zahipnotyzowany, zaczął wchodzić w dziwny kształt.
– Cholera, a było tak blisko, ehhh.
Grzybus załamał się, ale jeszcze zdążył powiedzieć, zanim On i obłok z wyładowaniami, znikł mu z jego dziwacznych oczów.
– Mam nadzieję gnoju, że tam już zdechniesz w męczarniach.
Rozdział 12
I wszystko się zmieniło, jego umysł się zmienił, opustoszał, zagubił i on się zagubił. W otchłani materii. Trwało to kilka długich chwil, aż do momentu gdy upadł z metra na drewnianą podłogę.
Zasyfiona była strasznie, bo gdy upadł, buchnęło kurzem na pół metra wzwyż, jak nie więcej.
Promienie słońca przedzierały się pojedynczo przez zabite deskami, maleńkie okno. Dość wysoko umiejscowione na ścianie, z dziwnymi mazami nieokreślonego składu. Wszystko uległo zmianie, świat wokół niego był inny niż ten przed wejściem w tajemniczy obłok wyładowań. On też się zmienił, przynajmniej odrobinę. To co zaszło przed chwilą, wyzerowało mu prawie całą pamięć, ale nie zniszczyło umysłu.
Mimo kilkunastu smug światła, rozświetlających otoczenie, jest tu mrocznie, wręcz ciemno.
Wielki żyrandol, dostojny, kryształowy, ale bez życia, wisiał wysoko pod sufitem. W dużej sali na samym jej środku,znajdowała się dziwna kula, coś niczym globus. Na rogach sali, stały natomiast cztery posągi różnorakich gargulców, nad którymi świeciły pochodnie o niebieskim odcieniu płomienia. Twarze owych gargulców, wyrażały różnorakie emocje, strach, śmiech, smutek, niepewność. Owa sala znajdowała się z dala od niego. Musiał przejść tylko, długie kręte korytarze, ciemne, śmierdzące stęchłym powietrzem.
Rozdział 13
Otworzył oczy, ogarnęła go fala mroku.
– Gdzie ja jestem? Co ja tu robię?
Myślał nad tym, rozglądając się w mroku, przyzwyczajając powoli oczy. Obok niego leżała jego spluwa, akurat padał tam promyk światła, z małego okna, wysoko nad nim. Wziął ją i schował do kurtki, na pewno się przyda, pomyślał. Idąc kawałek przed siebie, przypieprzył głową w ścianę i znów się położył na chwilę. Wstał, ponownie się otrzepał z brudu. Dotknął guza na czole, wyklął ścianę i ruszył w drugą stronę ciemności. Poruszał się niepewnie korytarzem, wolno, machając rękoma przed siebie, aż dotarł do drugiego okienka. Nieco mniejszego a co najważniejsze, niżej umiejscowionego. Zauważył je dopiero gdy wyszedł zza rogu, obijając się przy tym.
– Czemu te okna, są tu tak wysoko?
Pomyślał i starał się je dosięgnąć, bo zauważył, że jest przybite niedbale deskami, nieco już spróchniałymi. Postanowił oderwać owe deski. Po pewnym czasie, okienko zostało częściowo odsłonięte. Namęczył się sporo, głównie że musiał podskakiwać. Stało się jaśniej, przyjrzał się broni, w magazynku były trzy naboje ( zdziwił się, że tak łatwo mu to przyszło, jakby to już robił wcześniej) zamknął magazynek. Schował broń do kurtki. Postanowił przeszukać kieszenie, w spodniach, znalazł jedną pomarszczoną gumę do żucia. Zaczął się rozglądać wokół nowo zdobytych promieni słonecznych, zaciekawiła go skrzynka przy ścianie niedaleko od niego. Chciał ją otworzyć, nie była zamknięta lecz z trudem podniósł jej wieko. W środku nic nie było. Trud poszedł na marne. Przysunął ją za to do okienka, skrzynka swoje ważyła, zajęło mu to więc trochę czasu. Wszedł na nią, wyciągnął ręce, podniósł się i z trudem się nie ześlizgiwał, dał radę się utrzymać, ale to co zobaczyły jego niebieskie oczy, wprawiło go w osłupienie.
Spokój tafli zaburzył żółtawy listek, przecinając wodę pędem wiatru. W zielonkawej wodzie zaburzyły się odbicia różnorakich roślin, rzadziej drzew. Na jednym z nich, najwyższym wokoło, dumnie rozglądał się mały stworek. Wielkie gały patrzyły naokoło, czegoś wypatrując. Jego siwawy ogon, powiewał na wietrze. Małe jeziorko zaczęło się zmieniać, bo na niebie ukazał się księżyc czerwieni i taki kolor zaczął ogarniać teren, nie oszczędzając jeziora.
Rozdział 14
Nagle błyski przeszłości ogarnęły jego umysł, błyski przeszłości, której znów nie pamięta. Czerwone, czerwone słońce? Czemu to pamiętam, ach te błyski, stwierdził gdy już ustały, że jest to bardzo dziwne, wręcz bez sensu. Bo musiałbym tam być na dole czy gdzieś indziej, skoro ta czerwień wywołała te błyski. Do cholery nigdy się nie dowiem, jeśli nie ruszę do przodu. Czy nie lepiej skoczyć? Usłyszał ten głos w głowie, choć żaden dźwięk nie doszedł z zewnątrz, a na pewno żadne słowa. No skocz, skocz, skończ ze swoim marnym żywotem, nawet nie wiesz gdzie jesteś. Jesteś żałosny, skacz, skacz, skacz! Nie chcesz już żyć i się męczyć,zrób co mówię!
Głos stawał się coraz bardziej nachalny, wręcz napastował jego umysł, który sporo przeszedł od kiedy się znalazł w tym świecie. On odpowiedział w końcu.
– Nie wiem co się dzieje w mojej głowie lub co to za sztuczka, ale się nie poddam. Słyszysz ty, no pytam się czy słyszysz, ty cholerny głosie.
Co jest? Czemu ja mówię do siebie? Otrząsnął się i ruszył dalej.
Słychać wąchanie w dali, w mrokach krętych drewnianych korytarzy, co nic w nich nie ma dla wędrownika wartego zobaczenia. Ale ten stwór wącha dalej, zapewne jego zielonkawe nozdrza coś wyczuły. Mały, szary, zdziwaczały stwór, zgrabnie przemieszcza się pośród różnorakich pudełek, czy to zgrzybiałych starych desek, porozrzucanych po podłodze. Mimo że wychudzony, pała energią, wyczuł cel…
Rozdział 15
Idąc plątał się pośród mrocznych korytarzy, często ślepych lub kończących się w pustych pomieszczeniach. W Jednym z takich pomieszczeń znalazł dziwną szkatułkę, ów przedmiot świecił jakoś pulsującym lekkim światłem, więc dosyć łatwo ją zauważył. Zajrzał do środka, była otwarta lecz pusta. Szkatułka leżała na łóżku, ale bez pościeli, tylko na metalowej siatce. Zaczął się rozglądać po pomieszczeniu.
Kto to tu zostawił? Dlaczego te pudełko emanuje światłem? Bardzo dziwne, nienormalne rzeczy się tu dzieją. Nie dość, że jestem tu sam nie wiadomo gdzie, to jeszcze świecą tu pudełka. ( Jakby wiedział, raczej pamiętał, co wcześniej przeżył, to by go to zapewne nie zdziwiło, a tym bardziej wzruszyło) Zaśmiał się z owej sytuacji i rozglądał się dalej.
– Przydało by się coś do picia. – Wymamrotał pod nosem.
W tym momencie jego wzrok przykuła jasna puszka, znów emanowała lekko świetlistą poświatą. Zaczął się do niej dobierać, bo leżała ona wśród sterty desek. Wreszcie ją wygrzebał, spojrzał na nią, jej pulsujący blask oświetlał jego umęczoną zarośniętą, bo nie ogoloną twarz. Zauważył na niej napis herbata mrożona. Może te rzeczy są radioaktywne, że świecą. Ale czuje się normalnie, nie licząc nasilającego się głodu i pragnienia. Cholera zjadł bym coś, jeszcze ta herbata. Ciekawe że ją tu znalazłem. Więc może ktoś tu mieszka, ale kto by chciał mieszkać w takim syfie? Otworzył puszkę, rozległ się charakterystyczny dźwięk, powąchał zapach. Wydał mu się przyjemny, jego źrenice pulsowały w rytm lekkiego światła. Spróbował trochę i po chwili wypił całą puszkę.
Może się przydać ta puszka, w końcu trochę świeci. – Pomyślał.
Zgniótł ją trochę i schował do kolejnej kieszeni swojej kurtki. Zaspokoił pragnienie, uczucie głodu nadal mu doskwierało.
– Dobra, nic tu po mnie.
Wyjął puszkę i delikatnie oświetlał sobie drogę, kierując światło na drewniane ściany.
Rozdział 16
Wiatr dmuchnął mocniej w skalistą półkę. Impet powietrza aż poruszył ziemię, poruszyła się cała wielgachna chata. Z dachu owej chaty posypały się części zużytego już drewnianego dachu. Wszystko co się teraz stało, jest dziwaczne, tak jak położenie tej budowli.
Co się tu dzieje, co to za pojebane miejsce, skąd ja się tu wziąłem i co ja tu robię? Nie pamiętam skąd się tu wziąłem. Jak mnie to denerwuje, czemu nic nie pamiętam, tylko te czerwonawe niebo. Czemu nawet nie wiem, jak mam na imię? Po prostu… paranoja. Słowo to usłyszał jego umysł.
– Co jest? Znów słyszę ten głos w mojej głowie.
Myśli jego były wzburzone, zirytował się zaistniałą sytuacją, w geście beznadziejnej kwestii, gdzie ja kurwa jestem? Postanowił krzyczeć.
– Hej, jest tu ktoś?!
Jego głos rozszedł się w ciemne, drewniane i obślizgłe korytarze, lecz żaden dźwięk nie nadszedł z przeciwka. Krzyknął raz jeszcze, również z tym samym skutkiem. I gdy wszystko wskazywało że nic się nie zmieni, cisza i ciemność jak były tak były, coś uległo zmianie.
Ciemność nadal była ciemnością, lecz cisza zamieniła się w cichy dźwięk, który wyszedł znienacka.
Słychać było jak dźwięk zbliża się do niego.
– Co to za zdziwaczały hałas. – Spytał się sam siebie, może nawet spodziewając się odpowiedzi, lecz tym razem, tajemniczy głos w jego głowie się nie pojawił.
– Chyba jakieś zwierze, możliwe że nie jestem tu sam. Chyba się to coś zbliża.
Świecącą puszką oświetlił kieszeń kurtki, gdzie schował broń, postanowił ją wyjąć. Zrobiwszy jak postanowił, postawił puszkę pod nogami, broń skierował przed siebie. Czekał, bo jakimś zmysłem czuł, że tak będzie najlepiej, a ucieczka mogłaby przysporzyć większych problemów.
Stworek głupawego wyglądu, znajdował się z trzy metry od niego, wtedy on coś wyczuł, bo powiedział. – Kim jesteś lub czym?!
W odpowiedzi usłyszał mlaskanie i być może sapanie.
– Pytam się do cholery, kim jesteś?!
Tym razem spytał głośniej. Broń nadal miał uniesioną przed siebie, wycelowaną w mrok, czekał na odpowiedź. Wyglądał co najmniej dziwacznie, samotny człowiek, stojący nie wiadomo gdzie z bronią wycelowaną w ciemność, zadający pytania bez odpowiedzi.
Rozdział 17
Kończyna za kończyną pełzł jak po sznurku, nie przejmując się zgrzybiałymi deskami, które nie napawały chęcią by po nich stawać. Ale się tym nie interesował, tylko sunął do przodu wydając swe głupie dźwięki. Minął on innego stwora, ale nie zwrócił na niego uwagi. To nie dziwiło, gdyż stwór przypominał stwora raczej tylko z nazwy, bo pozostał po nim tylko szkielet. Jak widać nie interesuje się kośćmi, zapewne lubi co innego. Jego zęby, gęste, małe, ostre i szpiczaste, wystawały z jego krzywej szczęki. Pełzł z zębiskami na wierzchu, wręcz je suszył a jego jęzor zwisał mu z pyska i się ślinił, jego umysł i zmysły wyczuły coś co można zakąsić. Jeszcze w jego nędznym życiu, nie miał okazji pożreć czegoś tak wielkiego, więc taka wyżerka, dla starego zużytego już zdechlaka jak on, była by dla niego zbawieniem. Jego oczy, pełne agresji i żądzy zobaczenia krwi, jak tryska z żył owego wielkiego kawału mięcha. Jak kawał mięcha krzyczy i jęczy, po czym on, raczej jego zębiska, zaczęły by ściskać mu szyję, aż zdechnie mięcho, aby spokojnie się delektować świeżą zdobyczą, te oczy mu aż wychodziły z orbit na myśl zobaczenia tych rzeczy.
Gdy był już blisko ofiary, skrzywił parszywy łeb w geście zdziwienia, co mięcho wyprawia. Ale go to nie obchodziło i po chwili ruszył cicho. Dobry wzrok to jego plus, więc przyspieszył kroku by zaskoczyć ofiarę. Był już tuż tuż, od przyszłego posiłku, skoczył z sykiem i nagle jego ewolucyjnie marnie rozwinięty stary mózg, poleciał na ściany, znaczy się rozleciał, albo eksplodował. A wraz z nim uleciały marzenia głodnego łowcy. A że nie grzeszył inteligencją i młodością, to co się z nim stało nie było takie złe dla niego, ale on raczej by się z tym nie zgodził.
Rozdział 18
I się nie doczekał. Czuł smród siarkowodoru, usłyszał zbliżające się kroki czegoś oślizgłego. Jego oczy w mroku, nagle zauważyły czarną plamę jak się wynurza z ciemności, w jego stronę. Nie myślał, nacisnął na spust. Odrzuciło go do tyłu, aż się przewrócił. Pocisk wyleciał z lufy, na wielkie jego szczęście, trafił prawie centralnie w łeb, mózg się rozleciał i wszystko poleciało na ścianę i podłogę.
– O kurwa, ale ta broń ma kopa.
Powiedział leżąc plecami na podłodze. Po chwili wstał z obolałym tyłkiem od upadku. Podniósł puszkę i poświecił sobie na teren „rzezi”. To co zobaczył było obrzydliwe, aż mu się zwracać chciało. Ruszył dalej starając się nie wdepnąć w to coś, co pozostało po potworze.
Na uparty los to on zawsze może liczyć. Dobry kwadrans się tłukł po wąskich, ciemnych korytarzach, gdy nie spodziewanie, jego prawa noga się zachwiała.
Co jest do diabła? – Pomyślał zdezorientowany.
Przybliżył puszkę bliżej podłogi, zobaczył dziurę, nawet sporą, między zgrzybiałymi deskami. Postanowił przeskoczyć tę dziurę, licząc że podłoga dalej, będzie solidniejsza. Przeskoczył ją bez problemu, podłoga na szczęście była wytrzymała, tylko się zakurzyło. Idąc dalej, mało co by się nie potknął o stare kości, jakiegoś dziwnego zwierza.
– Gdzie ja do cholery idę? Do Piekła?
Dobrze powiedziane. Usłyszał w swojej głowie. Te słowa tajemniczego mrocznego głosu, przeszyły go zimnym dreszczem.
Rozdział 19
Usłyszał pierdnięcie. Zdziwił się, bo to nie on pierdział. Usłyszał piskliwy śmiech, znów się zdziwił, bo to nie on się śmiał. Usłyszał, ty głupia parówo, nie, nie w swojej głowie głos mu to mówił, lecz coś czego nie widzi.
– Co jest do cholery?
– Ha ha, tutaj tutaj, spójrz w górę!
Nie zdążył podnieść wzroku, gdy na jego twarzy wylądowała wielgachna mela, okropna, kleista i cuchnąca.
– Niech ja cię tylko dorwę, ty gnoju. Gdzie jesteś? – Zdenerwował się strasznie.
– Ha ha ha, tutaj tutaj. – Głos cały czas dochodził z góry, z ciemności z których nie rozświetliła mu jego świecąca puszka.
– Nie powiem ci bucu, kim jestem, ale powiem ci, kim ty jesteś. Ha ha.
– Czekaj, niech zgadnę, chodzącym obiadem? Żywym trupem?
Ktoś, czy coś, mu nie odpowiedziało. Po kilku chwilach, z wyraźnym niezadowoleniem i wręcz wściekłością usłyszał.
– Aaaaa! Spierdalaj mi z oczu głupia parówo.
– Fajnie, kolejny pojeb na mojej drodze dziś.
Ów pojeb, po wypowiedzeniu swojego jakże mądrego zdania, odszedł szybko od niego i znalazł się po jakimś czasie, tam gdzie się on znajdzie niedługo. Teraz czeka na jego przyjście, cały czas wyzywając pod nosem, co mu się na język nasunie i jego tępy móżdżek wymyśli. Czekając tak, od niechcenia, zaczął się rozglądać wkoło. Nie dziwiły go te dziwaczne posągi różnorakich gargulców, czy ich dziwny wyraz twarzy, ani wielka kula pośrodku. Tym bardziej „nieżywy” żyrandol, tylko te niebieskie płomienie nad posągami. Denerwowały go, on wie dlaczego.
– Ileż można tak iść, w tych cholernych ciemnościach. Nogi mnie bolą, spać mi się chce, jeść mi się chce. Nagle coś zauważył. Czy ja widzę światło? Tak, ja widzę światło, naprawdę widzę światło!
Ucieszył się jak głupi. Ale czy ma się z czego cieszyć? Czy to nie będzie dla niego zgubne? Teraz o tym nie myśli, to jego chwila szczęścia. Cały czas próbuje przetrwać, ale czy tego dokona i co go tam czeka, gdzie teraz się cieszy iść? Ten świat okropny jest, już się przekonał.
Nie pamięta, nic nie pamięta odkąd tu jest, ale niedługo sobie boleśnie to przypomni.
Rozdział 20
Mija czas, czas leci szybko. Wszystko mija i mija tu także, nie zważając na konsekwencje.
Pochodnie o niebieskim płomieniu, wybiły ostro w górę, wszystkie razem i każde z osobna, wysoko, tworząc w powietrzu nieruchome dziwne kształty, nienaturalne i nierealne zarazem. Wielka kula zaczęła się kręcić. Najpierw powoli, potem szybciej. Wokół niej zaczęły się pojawiać dziwne kolorowe smugi. Wielki żyrandol „ożywił” się, świecąc jasnym delikatnym światłem.
Pokraczny stwór, uciekać już zaczął, gdy to się zaczęło, spieprzał daleko stąd, dalej mamrocząc przekleństwa pod jego adresem, pod swoim nosem. Stworowi udało się uciec, ale „On” stał i się przyglądał. Nieruchomo, niczym zahipnotyzowany, oglądał powiększające się kolorowe smugi. Nie zwracał uwagi na płomienie, teraz przypominające kształtem różne emocje, podobne do tych co znajdowały się na posągach gargulców. Jego oczy, rejestrowały pojawiające się wyładowania wokół smug, od wielkiej, szybko obracającej się kuli. Jego ciało zaczęło czuć lekkie drgania podłogi, jego uszy zaczęły słyszeć coraz silniejszy wibrujący dźwięk. Nie myślał, patrzył, nie wiedział dlaczego tak robi, może przeczuwał co się stanie. Rozległ się odgłos wybuchu, ale nic nie wybuchło. Płomienie znikły, wielka kula się zatrzymała, żyrandol znów stał się martwy, ale jego już tu nie było.
CZĘŚĆ 4
Rozdział 21
Obudził się na twardej zmrożonej ziemi, wokół majaczyła się złowieszcza, gęsta, mleczna mgła.
– Co się stało, gdzie ja znów jestem? – Bolała go głowa i to mocno.
Ależ tu zimno. Do cholery, przecież byłem w tej starej chacie, te… te wyładowania musiały mnie tu teleportować? Jak to możliwe? Co za pojebane miejsce. Musiało tak być, skoro znalazłem się nagle tutaj.
Nieważne to teraz, pomyślał. Zastanawiał się gdzie jest i sprawdził czy ma broń i tą świecącą dziwną puszkę. Puszka już przestała emanować pulsującym światłem. Nic nie zgubił, co go ucieszyło, ale zdziwiło go że puszka „zgasła”.
– Czemu jest tu tak zimno? Rany ile ja tu leżałem?
Zaczął się rozglądać, by się zorientować gdzie jest. Nic mu to nie dało, postanowił iść.
Idę naprzód, ale mnie wszystko boli i kiszki mi się przewracają. Widzę jakiś budynek, może się czegoś dowiem,co się tu dzieje. Zwątpił gdy poczuł a potem zobaczył zgniłe ludzkie szczątki. W jednej chwili przypomniał sobie wszystko co przeżył tu wcześniej. O ograch, o czerwonym księżycu i o tych cholernych głupich grzybkach. Zamurowało go to, że aż usiadł, zamknął oczy i starał się uspokoić i pomyśleć co dalej.
Wreszcie po kilku minutach doszedł do sedna swoich myśli. Dłużej tu marznąć nie chciał, więc czym prędzej wstał, trząsł się z zimna niczym galaretka.
Mam szczęście że żyje, przecież już dawno mogłem nie żyć. Mogło mnie coś zjeść, mogłem gdzieś wpaść czy spaść. Ale żyję. Żyję na pewno nie dlatego że ktoś mi pomógł, bo nikogo normalnego i żywego nie spotkałem. Może żyje bo mam szczęście, albo to moje przeznaczenie? Nawet nie wiem skąd i jak się tu znalazłem i co to za dziwne miasteczko? Chyba jakieś małe miasto tu musi być, tak myślę, a jak mogło by być inaczej? Ale skąd tyle tu różnorakich, dziwacznych i niebezpiecznych stworzeń i potworów. To wszystko jest dziwne, ale najdziwniejsze jest to, że, nie pamiętam jak się nazywam. Czemu tego nie pamiętam, jak i gdzie mieszkałem? Ile mam lat? Mam tylko świadomość czy wspomnienia, co czym jest, ale zupełnie nie pamiętam nic o tym kim jestem. Nie mam przeszłości o sobie, w mojej głowie jest tam pustka. Niepokojąca jest ta świadomość, że coś tu nie gra i jak to jest możliwe, że nie pamiętam akurat tego? Myślę, że ten świat w którym teraz przebywam, nie jest światem w którym żyłem, bo na pewno bym tu nie przeżył. Ten świat wydaje się irracjonalny, brutalny, obcy, zupełnie fantastyczny. Skoro się tu znalazłem, więc może jest nadzieja by się stąd wydostać, tylko jak i czy to jest możliwe?
Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Pamiętam że wschodził czerwony księżyc, a teraz panuje tu ciemność. Jak bym leżał tu za długo, to pewnie by mnie coś dopadło. A tu cisza, żadnych wrzasków, krzyków, zupełnie jakby minęło dużo czasu. Może jak mnie przeniosło w inne miejsce, to może i przeniosło w czasie? Niemożliwe, ale w tym świecie, nie jestem tego pewny.
Rozdział 22
W końcu dotarł do domku. Drzwi były zamknięte, więc musiał je potraktować z buta, przez to zabolała go noga. Wszedł do środka, było ciemno, więc odruchowo poszukał kontaktu, znalazł. Zrobiło się jasno, na szczęście był prąd. Nikogo nie zauważył, wcale go to nie dziwiło. Zaczął szukać czegoś do zjedzenia. Wszytko było stare, a nie było tego wiele, zwłaszcza że na tym co było, zalegała wielgachna dziwna pleśń, więc nawet tego nie dotykał. W lodówce znalazł tylko jakąś puszkę fasoli, wszystko inne było już dawno zgniłe. Puszka miała otwarcie więc nie potrzebował otwieracza. Nawet nie pomyślał szukać daty ważności, szybko ją otworzył, zapach jedzenia przyprawił go o dziką przyjemność i potrzebę jak najszybszego spożycia. Jadł łapczywie palcami, nie przejmował się tym, że są brudne. Napchał skurczony żołądek i poczuł się dobrze i sennie. Postanowił się przespać, ale najpierw bezpiecznie z odbezpieczoną bronią sprawdził parter, potem poszedł po schodach na pierwsze piętro. Nic specjalnego nie zauważył, tylko że cały dom był opuszczony, pewnie w pośpiechu. Wiele rzeczy było porozrzucanych, panował nieład, ale nikogo w nim nie było. Kilka fotografii znalazł na stoliku koło łóżka, stała też tam mała lampka, zapalił ją przez pociągniecie małego sznurka. W pokoiku małym zrobiło się jaśniej, przyjrzał się zdjęciom. Przeraził się że zdjęcia były rozmazane, wręcz demoniczne. Co tu się dzieje, pomyślał jeszcze przestraszony. Wyjrzał przez okno gdzie panowała ta sama ciemność i cisza co wcześniej. Zszedł na dół, zabarykadował drzwi jakimiś meblami. Na wszelki wypadek znalazłszy w schowku deski, młotek i kilka długich gwoździ, postanowił zabić deskami okno. Trochę mu to zajęło, zastanawiał się czy hałas nikogo tu nie zwabi, ale musiał to zrobić. Kiedy skończył zgasił światło i poszedł na górę. Broń położył na szafce, puszkę nie świecącą też. Zdjął tylko kurtkę i buty, położył się na wygodnym łóżku. Pociągnął za sznureczek lampki i zrobiło się ciemno. Poczuł się senny i nic się nie liczyło w tej chwili. Po chwili spokojnie zasnął.
Rozdział 23
Istotnie przeniósł się w przyszłość, dalej niż myślał, księżyc czerwieni już zaszedł dawno temu. Teraz nastała cicha dziwna moc, która usypia tych co byli aktywni wcześniej a pozwala działać tym których nie było widać. Teraz nastaje ich czas na łowy.
Ciemna cicha noc, wraz z mleczno-gęstą mgłą, spowija cały krajobraz. Wszystko wydaje się być martwe, zimne. Zamarznięta ziemia, zgrzyta pod jego ciężarem. On kroczy pewnie, choć wielki nie jest. Jego futro czarne jak smoła, wtapia się w otoczenie, jego cielsko rozgarnia złowrogą mgłę. Idzie bo ma cel, cel coś zabić, znaczy się zjeść, aby zaspokoić głód. Długo czekać nie musiał, wyczuł ofiarę, przyspieszył kroku (mimo że okolice przeszyła fala trzaskanych desek, zignorował to), węch ma dobry, to jego zaleta, bo jest prawie ślepy. Wyczuwa że to „kolacja” właśnie się porusza wokół dziwnych skalnych bloków i się rozgląda lub nasłuchuje? Więc go nie widzi, na jego nieszczęście. Zbliża się do celu, niedługo zrobi to co umie najlepiej. Jest niedaleko, wystarczająco blisko by zdążyć, by się spełnić. Ruszył, jego umięśnione włochate nożyska, szybkimi skokami zaczęły zmniejszać dystans między nimi. Jego krótkie łapska z pazurami, napięły się. Mimo że nie wyskoki, wyskoczył na tyle wysoko, by jego pazury zatopiły się w jego ramionach. Pazury na nogach wbiły się w plecy, a wielka ilość małych spiczastych zębisk w jego szyję. Zawył z bólu, krew tryskała na wszystkie strony, długo to nie trwało, padł na kolana, potem już martwy na ziemię.
Rozdział 24
Obudził się. Był zlany potem, roztrzęsiony, jego serce biło jak oszalałe. Przez ten koszmarny sen, chwilę trwało zanim się uspokoił. Zastanawiał się jak długo spał, bo ciemność jak była tak była, wraz z ciszą. W łazience spojrzał w lustro, jego twarz już była zarośnięta sporą porcją brody. Jego oczy, zresztą cała twarz była umęczona tym światem. Przez ten sen głowa go bolała, na jego szczęście znalazł jakieś lekarstwo, chyba aspirynę, ale nie był tego pewny. Odkręcił kran z wodą i poleciała świeża czysta woda. Fakt tego, że było tu światło, że była woda, był zastanawiający wręcz nielogiczny. Zaczął znów myśleć o co tu chodzi. Potwory, opuszczone domy, gadające grzyby, powszechna śmierć, dziwny księżyc czy tajemnicza amnezja. Pił sobie z kranu zimną wodę, bo go suszyło i wtem coś mu w uszach zaczęło szumieć, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Szumy nie przestały cichnąć, lecz się nasiliły, wówczas zdał sobie sprawę, że to nie w jego głowie szumi, musiało być to coś innego. Zaczął więc się rozglądać i nasłuchiwać skąd ten dźwięk pochodzi. Wyszedł z łazienki, jego wzrok przykuła szafa po prawej. Podszedł bliżej, szum był coraz wyraźniejszy, otworzył ją, nic w niej nie było, nie rezygnował. Przystawił ucho do ściany szafy. Był coraz pewniejszy, że coś tam wydaje ten dźwięk. Odsunął więc szafę od ściany i wówczas nie mógł pojąć co zobaczył.
Rozdział 25
Do miasteczka ogarniętego gęstą mgłą, spokojnego, opuszczonego, małego górskiego miasteczka, położonego wokół starego lasu, przyszły one. Dawniej miasteczko to było bogate, pełne ludzi żyjących w spokoju i w ciszy, z dala od cywilizacji. Dzięki temu było tu tak spokojnie i sielankowo.
Lecz kiedyś zaczęły się tu dziać dziwne rzeczy. Najpierw nie zwracali na to uwagi. Myśleli że to wybryki natury, przecież to się zdarza. Ale te pokraczne zwierzęta, nie przestawały się pojawiać. Stawały się coraz okropniejsze i groźniejsze. Po pewnym czasie nie przypominały już zwierząt. Starsi mieszkańcy twierdzili, że to kara boska. Inni, że nic się nie dzieje, zapewne nie mogli uwierzyć w to co widzieli. Negowali istnienie tego co widzieli, pewnie ze strachu. Byli też tacy co twierdzili, że to wszystko przez tych co kopali w górach, w celu znalezienia złota i innych minerałów, że obudzili jakąś dziwną, piekielną moc. Brali ich za wariatów…
Rozdział 26
Jego oczy ujrzały wnękę w ścianie i ledwie widoczny, nikły zarys, małej skrzyneczki. Wyjął ją z wnęki, nigdzie nie zauważył kłódki czy zamka, więc otwarcie jej nie sprawiło mu żadnych problemów. W środku znajdowało się małe, dziwne, ciemne radyjko i to ono właśnie wydawało ten szum. Chciał sprawdzić czy odbierane są jakieś fale, ale nic, tylko te szumy, raz ciszej, raz głośniej. Był ciekaw dlaczego to tu zostało ukryte i czemu wcześniej nic nie słyszał. Jakby radyjko samo się włączyło i zaczęło szumieć, albo cały czas było włączone i teraz coś odbierało, tylko co?
– Nie słyszę żadnych głosów, muzyki, tylko te dziwnie niepokojące szumy. – Powiedział do siebie szeptem. Zaniepokoił się tym znaleziskiem, tajemniczo ukrytym za szafą. Kto schował tu te radio? W jakim celu?
Rozdział 27
Do czasu, gdy zaczęły się dziać tu straszne rzeczy. Zaczęli ginąc ludzie, zabijani przez dziwaczne zmutowane stwory, które już niczego się nie bały. Niczego. Wpierw przekonali się o tym wszyscy kopacze skarbów, wcześniej dokopując się do tajemniczych, niebieskawych, pulsujących wewnętrznym światłem, minerałów. Dla mieszkańców było już za późno na ucieczkę, bo zaczęły rządzić potwory, potwory nie z tego świata. Całe urokliwe miasteczko, pogrążyło się w dziwnej nieopisanej aurze, jak się okazało aurze śmierci, która powodowała także, niespodziewane zmiany pogody. Pogoda się zmieniała, tak jak krajobraz miasteczka, wszystko ulegało przeobrażeniom, w bardziej potworną stronę. Wydawało się to niemożliwe, to co się tu działo. Tak jakby wszystko było sterowane przez tajemniczą potężną siłę. Niemożliwe, ale on przeżywa to boleśnie, na swojej skórze.
Rozdział 28
Nagle szum z radia zaczął przybierać na sile, a on później usłyszał, jak coś się dobija do drzwi na dole. Na szczęście je zabarykadował. Ogarnęła go dawka silnych emocji, strach powodowany nagłą zmianą sytuacji, ze spokojnej, do sytuacji zagrożenia życia. Lekko spanikował, co tu zrobić w tym momencie. Szum, tylko słyszał ten jebany szum, z tego cholernego radia.
Szum…Trzaski…
Czy to radio reaguje na to coś, co jest na dole? – Zadał sobie to pytanie.
Wziął więc czarne radyjko do ręki i zszedł na parter, do zabarykadowanych drzwi. Mimowolnie zapalił światło, meble lekko się trzęsły, a on, nie mógł tego z początku pojąć. Owe szumy nasilały się z każdym krokiem w stronę trzęsących się mebli. Ledwo słyszał odgłosy warczenia z dworu, bo radio szumiało już głośno.
– Nie możliwe, jednak to radio reaguje na te stwory? – Nadal nie mógł w to uwierzyć.
Postanowił iść na górę po broń, usłyszał też nieco głośniejsze odgłosy, jakby pazury tarły o drewno.
Rozdział 29
Małe, włochate, czarne wręcz potworki, to one teraz rządzą okolicą, to one polują na ofiary, włóczą się, wąchając szukają jedzenia. Właśnie jeden z takich potworków szedł w stronę ustronnego domku w pobliżu lasu. Już wcześniej wyczuł odór zgnilizny, ale wyczuł też coś innego, znacznie bardziej apetycznego, znaczy się żywego. Zbliżał się do domku, gdy nad okolicą rozległ się ledwo słyszalny krzyk rozpaczy. Stworek od razu skumał, że ktoś ma teraz ucztę, to go jeszcze bardziej zachęciło aby i on, ją zaczął.
Jego zapał ostudziły zamknięte drzwi. Wnerwił się, bo czuł, że w środku jest to czego chce. Zaczął więc się dobijać do środka, nic mu to nie dało. Zaczął więc machać łapami i jego ostre pazury, powoli roztrzaskiwały drzwi wejściowe. Drzwi praktycznie zostały rozszarpane, musiał mieć stworek dużą siłę i chęć skosztowania świeżego mięsa. Drogę zagradzały mu jednak jakieś inne przeszkody, wkurzył się jeszcze bardziej, bo nie mógł się doczekać aż poczuje świeży smak mięsa, tak dawno go nie czuł. Był prawie ślepy, ale zauważył światło dochodzące z okna, przez szpary w deskach. Zmienił zdanie, cofnął się od rozbitych drzwi, i z rozpędu wyskoczył w stronę okna. Trzasnęło szkło, deski wytrzymały, odrzucając zdziwionego potworka na ziemię.
Rozdział 30
I gdy zbliżał się do schodów, coś pieprznęło w okno. W tej krótkiej chwili go sparaliżowało, nie reagował, stał jak zamurowany, czas się zatrzymał.
Trzask tłuczonego szkła.
Trzask łamanych desek.
Głuchy odgłos upadającego ciała.
Głuchy odgłos upadającego roztrzaskanego szkła.
Odwrócił głowę w stronę okna i odetchnął z ulgą, bo deski które przybił, nadal były na swoim miejscu, choć już widocznie naruszone. Wbiegł wreszcie na piętro, po czym pognał do pokoju po broń. Ubrał buty i swoją kurtkę, wziął broń. Radyjko miało metalowy zacisk z tyłu obudowy, więc mógł je przypiąć do kieszeni kurtki po lewej stronie, by mu nie zajmowało rąk. Tak zrobił.
Rozległ się drugi odgłos trzaskanych desek, znów go unieruchomiło, tym razem na mrugnięcie oka. Zajrzał do magazynka, znajdowały się tam tylko dwa naboje.
Obawiał się, czy to mu wystarczy, na to coś, co się dobija na dole. Musiał działać szybko, sytuacja tego wymagała. Czarne małe radyjko schował do kieszeni kurtki, nie świecącą puszkę zostawił na miejscu, na co mu by się teraz przydała? Odetchnął głęboko, uspokoił się, odbezpieczył broń i zaczął schodzić na dół. W połowie drogi, na schodach, usłyszał trzeci niebezpieczny trzask łamanych desek.
Rozdział 31
Upadł, szkło posypało się na niego, a on się trochę poharatał. Nie miał zamiaru odpuszczać. Wstał, rozejrzał się gdzie jest światło, ledwo widoczne dla niego i skoczył ponownie.
I znów się odbił, tym razem trzask łamiących się desek, był mocniejszy, niż za pierwszym skokiem potworka. Zapewne wyczuwał że powoli osiąga cel, że już nie długo, będzie mógł się najeść. Więc po drugim bolesnym upadku, wziął rozbieg i skoczył trzeci raz, w stronę mocniejszego już światła.
A zaraz potem ujrzał jak małe, czarne, włochate, pokrwawione „zwierzę”, przebija się przez deski w oknie, roztrzaskując je swoim cielskiem. Stworek nie wiedząc że wyskoczył za mocno, przyrżnął w ścianę naprzeciwko okna, wydając przy tym jęk bólu i zdziwienia.
Ale on, co mogło wydawać się dziwne, po prostu się zaśmiał, na widok tego co się stało. Spokojnie podszedł bliżej z wyrachowaniem, z bronią przed sobą. Wtem, dziwne wspomnienia zaczęły mu nagle pojawiać się w głowie, wspomnienia z jego przeszłości,nieco nie wyraźne, szybkie migawki z jego dawnego życia. Zamroczyło go to i się zatrzymał na chwilę. W porę opanował umysł bo stworek oprzytomniał i już zaczął wywąchiwać ofiarę, zamierzał się rzucić na niego. Nie zdążył, bo niewielka masa ołowiu przeszyła mu jego czaszkę, centralnie.
On stał i patrzył się obojętnie na martwego stworka. Nagle znów jego umysł nawiedziły te same wspomnienia co wcześniej. Tym razem bardziej wyraźne, mocniejsze, dłuższe i dla niego coraz bardziej nieoczekiwane, niewiarygodne. Wspomnienia te powoli dawały mu świadomość o tym kim był, znaczy kim… Nagle zakręciło mu się w głowie, powoli położył się na podłogę i zemdlał obok martwego zwierza, który nie tak dawno chciał go zjeść.
Radyjko umilkło, zapanowała cisza. Na jego nieszczęście, w pobliżu grasowały jeszcze trzy podobne potworki, tak samo głupie jak ten martwy obok niego, lecz on zasnął. Umysł przeciążony powracającymi skrawkami przeszłości, teraz wszystko segreguje, układa w całość, w ład. By gdy się on obudzi, pokazać swoją pracę. On nie jest w pełni świadom co robił teraz, ale potem, wszystko będzie jasne, wszystko dla niego będzie proste. Tak jakby od dawna było i nie jest niczym specjalnym. Przeszłość będzie teraźniejszością, on stanie się tym kim był, będzie świadom swojej przeszłości, w pełni świadom i się nie zdziwi, że to był wcześniej jego los, lecz będzie zdziwiony tym że wcześniej tego nie pamiętał. Bo był tu innym człowiekiem, którego będzie się wyrzekał, że to kim był tu, to nie był on. Że to nieprawda, jego wcześniejsze myśli, rozterki, lęki, to wszystko będzie się starał wyrzucić ze swojej pamięci. Bo to nie był on, to ten świat mu to zrobił, zmienił go, namieszał mu w głowie. Namieszał mu strasznie, że aż prawie całkowicie zrobił z niego inną osobę. Litościwego, zabłąkanego, niepewnego, strachliwego, takim, jakim on nie był. Śpi dalej, z radyjka dochodzi ledwie słyszalny szum, na razie tylko on.
Rozdział 32
Jeden z czarnych potworków wyczuł ofiarę, przyspieszył kroku…
(Czy to już się nie wydarzyło?)
Nieruchome zimne powietrze, wraz mglistą mgłą, ciszę wraz z ciemnością, przeszyła fala dźwięku trzaskanych desek, który rozległ się niedaleko od trzech potworków…
(To też już się wydarzyło?)
Do upolowanej ofiary, dobiegły pozostałe dwa prawie ślepe potworki. Ucztowały, zajadle walczyły o swoją porcję świeżego mięcha. I gdy do ich tępych głów, doszedł odgłos huku z wystrzału z broni. Który z łatwością przeszył zimne, ciche powietrze, one nie wiedziały i nie przepuszczały, że to właśnie zaczął się ich koszmar.
(To się teraz dzieje)
Po uczcie, ruszyły w stronę skąd doszedł do nich odgłos huku. Powoli zbliżały się do samotnego domku. Szum narastał, lecz on nadal spał. Jeden ze stworków wyprzedził znacznie pozostałą dwójkę, zapewne najmniej się nażarł. Jest już blisko, szum stał się głośniejszy.
W końcu się obudził.
– Aaaachhh, mój łeb, kurwa co mi jest? Cholera, ale boli.
Przez chwilę pulsowała mu głowa ostrym bólem, lecz to szybko minęło. Wstał, wziął broń, przeklną że ma tylko jeden nabój, po czym zobaczył coś niezwykłego. Nie dużego czarnego stworka, zmierzającego do rozbitego okna, dokładnie w jego stronę. Mimo ciemności na dworze, lekkie światło oświetliło nie wyraźnie jego zarys. A że już widział takiego „zwierza” wcześniej, nie zamierzał mieć litości. Wycelował, ręka mu się nie trzęsła, wraz z akompaniamentem głośnego szumu, rozległ się ponowny huk wystrzału, który posłał nie proszonego gościa, w krainę wiecznych snów, a ową krainę odwiedzi już bez głowy. Szum nieco zmalał, a on znów zaklną, tym razem na brak amunicji. Nie mógł długo myśleć, bo przeczuwał że to nie jest jeszcze koniec imprezy i że pewnie zaraz pojawią się kolejni nie proszeni goście. Przez okno, powoli zaczęły mu się majaczyć, dwa nie wyraźne kształty, gdzieś w ciemności. Stwierdził, że pewnie będą się tu chciały dostać, tak jak pierwszy zwierz, który skoczył do środka. Nie miał już naboi, a jakoś musiał się z nimi rozprawić. Wziął więc młotek, którego znalazł wcześniej i postanowił czekać, aż stanie się to, czego oczekiwał. Dwa ślepaki czując że niedaleko jest żarcie, kierowały się wprost do niego, w stronę światła z okna. Nie przejęły się że przed chwilą, ich kolega padł martwy, ani hukiem wystrzału, szły dalej targane instynktem zabijania. Są już blisko. Najpierw skoczył jeden. Potem skoczył drugi.
Stało się to czego się spodziewał. Pierwszego stworka skaczącego przez okno, gdy był w powietrzu, pieprznął młotkiem z całej siły w cielsko, chyba trafił w brzuch. Zawył okropnie i zderzył się ze ścianą na lewo od okna, po czym wylądował na podłodze. Chwilowo znieruchomiał. Drugi tak jak pierwszy, który odwiedził ten dom, walnął w ścianę naprzeciwko okna. Nim zdążył upaść na podłogę, dostał od „nowego gospodarza domu” prezent w postaci trzech szybkich ciosów. Gdy w końcu spadł na podłogę, kolejna seria mocniejszych i precyzyjnie skierowanych uderzeń młotkiem, spadła wprost na jego czaszkę. Co spowodowało, że nie była to już zwykła czaszka. Stworek przy ścianie na lewo od okna, powoli zaczął wstawać, ale nie zdążył nawet pomyśleć, co się dokładnie stało przed chwilą, a jego mózg przywitał się z mocno już zakrwawionym młotkiem. Przywitanie to było śmiertelne w skutkach, gdy kolejne ciosy spowodowały zakrwawienie ściany i podłogi. Trzej łowcy, pędzeni rządzą zabijania, nieoczekiwane sami zostali zabici. Ich martwe cielska leżały nie daleko od siebie, w małym samotnym domku, tak zakończyły się ich marne żywoty, miały pecha że go spotkały.
– Ha ha, głupie tępe fiuty. – Rzekł pogardliwie. Po czym splunął na zwłoki i poszedł się odlać.
Radyjko milczało.
Rozdział 33
Nie mając nic do picia postanowił napić się wody z kranu. Ponownie zażył znalezioną wcześniej „aspirynę” ( miał nadzieję że to aspiryna), ponownie spojrzał na swoją zarośniętą twarz, ale tym razem, w tym czasie wie już kim jest. Czas na zemstę, pomyślał.
– Czas na zemstę. – Powiedział z wariactwem w oczach i postanowił ponownie przeszukać dom.
Zdziwił się że tego nie zauważył od razu, mimo że domek był piętrowy i mały, to w kuchni znalazł prawdopodobnie wejście do piwnicy. Było one na pierwszy rzut oka, trudne do zauważenia, więc łatwo można było je przegapić. Jakieś przeczucie, kazało mu dokładniej przyjrzeć się podłodze w kuchni, albo małemu pomieszczeniu przerobionemu na kuchnię. Nie obchodziło go to jak zbudowany i przemeblowany jest dom, tylko że coś tu może być pod podłogą. Na drzwiczkach leżał martwy stworek a zaraz przy nim znajdowała się mała metalowa rączka, na równi z podłogą. To właśnie ona spowodowała jego zainteresowanie. Przesunąwszy truchło stworka z drzwiczek, pociągnął za rączkę. Z trudem otworzył klapę, poczuł stęchłe zimne powietrze a nie przenikniona ciemność ze środka, dotarła do jego oczu. Po kilku chwilach zauważył lekki zarys schodów, więc zaczął ostrożnie schodzić po stopniach starej drabiny, która skrzypiała przy każdym jego kroku. Poczuł że schody się skończyły, bo stanął na twardym i solidnym podłożu. Instynktownie wyciągnął ręce przed siebie i zaczął po omacku czegoś szukać. W końcu poczuł metalowy łańcuch i go pociągnął. Zapaliła się żarówka, jej jasność oślepiła go. Musiał poczekać, aż się ponownie przyzwyczai do światła. Piwniczka była mała, wąska i krótka. Miała około 180 cm wysokości, on prawie sięgał głową podłogi kuchni. Poza paroma pudłami z bezwartościowymi szmatami i starymi rzeczami, znalazł też kilof i starą łopatę, oparte o ścianę naprzeciwko schodów do piwniczki. Wszystko tu było pokryte kurzem, więc pomyślał że dawno nikt tu nie zaglądał.
Gdy podszedł bliżej w stronę kilofa i łopaty, zauważył coś dziwnego. W ścianie nad tymi przedmiotami znajdowała się szafka z przesuwanymi na bok drzwiczkami. Przesunął je, w cieniu rzucanym przez niego, zauważył to co miał nadzieję znaleźć. Broń myśliwska z lunetą i dwie pełne paczki nabojów do niej, leżały tu sobie, jak by oczekiwały że zostaną znalezione.
– To jest kurwa to! – Powiedział ucieszony. Pewnie to było mieszkanie jakiegoś kłusownika, pomyślał. Znalazł też małą saszetkę zapinaną na pasek na biodrach z dziwnym napisem „Nike”.
Broń dla niego była piękna, dawno nie miał czegoś tak pięknego w rękach. Po zaprzyjaźnieniu się ze sztucerem powtarzalnym, schował paczki z amunicją do saszetki i ją założył na biodra. Broń miała pełny magazynek, cztery naboje potężnego kalibru, gotowe do zabijania w każdej chwili. Zadowolony postanowił już opuścić tą małą piwnicę. Chciał się mścić na wszystkim co tu żyje, bo lubił zabijać, był w tym dobry. Naprawdę to lubił i był cholernie dobry w tym co robił. Być może wkrótce zginie w tym dziwnym świecie, ale nie podda się, będzie się mścić za to, że się tu znalazł nie wiadomo jak. Bogatszy o bagaż doświadczeń z przeszłości, gdzie był płatnym zabójcą. Który zabijał dla czystej satysfakcji i dzikiej przyjemności. Nie obchodziło go to, czy zabija winnych czy niewinnych, kobiety czy dzieci. Twierdził że wszyscy są winni, a zresztą co za różnica. Liczyło się zlecenie i związana z tym dzika nieopisana żądza zabijania i siania śmierci, to go nakręcało.
Ale będzie tu jazda, pomyślał z uśmiechem na ustach.
W małej kuchni założył na plecy sztucera i wyszedł przez rozbite okno, nie zwracając w ogóle uwagi na śmierdzące truchła, trzech czarnych stworków. Broń bez amunicji, co uratowała mu kilka razy życie zostawił w kuchni.
Nie wiedział, że przeciwieństwie do swojego świata, nie jest tu łowcą.
Rozdział 34
Mały chłopczyk bawił się przed domem, nie wiadomo w co i o co w tej zabawie chodziło. Jak to dzieci, bawił się beztrosko, gdy usłyszał że ktoś się zbliża, mimo że jest ciemno, jego oczy widzą kto nadchodzi. Chłopiec wstał i postanowił podejść bliżej do zbliżającej się istoty. Szedł powoli, bezgłośnie, mimo że był ubrany w spodenki i cienką bluzkę, nie było mu zimno. Zbliżał się coraz bardziej, mały bezbronny chłopiec. Już widzi go bardzo wyraźnie, nie zważa na jego pytania, na wrzaski i groźby. Nie zraża go, że jest w niego skierowana broń myśliwska i że może wystrzelić.
Wystrzał…
Ale idzie dalej.
Ponowny wystrzał…
Zatrzymał się, jego „puste” oczy nie wyrażały emocji, twarz obojętna i blada, przerażały.
Chłopczyk podniósł prawą rękę, skierował ją wprost na niego i szeptem powiedział.
– To ty.
I stało się coś dziwnego, obrócił się i zaczął iść skąd przyszedł. Jego sylwetka zaczęła się rozmazywać, zlewając się z ciemnością.
On stał szokowany, nie pojmował co się stało, trafił czy nie trafił, nie wiedział. Nie wiedział też, jak to możliwe, że chłopiec miał wielką dziurę, na środku czoła.
Rozdział 35
Stał tak przez długie chwile, zastanawiając się co się właściwie stało. Pomyślał, że to musiały być jakieś halucynacje, omamy wzrokowe. Mimo to, nie wierzył w to, że to były jakieś zwidy. Wewnętrznie poczuł lęk, być może nawet lekki strach, ale postanowił to zignorować, taki twardziel jak on, bać się nie będzie. Aczkolwiek skrywał coś, do czego się nie chce teraz przyznać, nawet przed samym sobą. Ruszył dalej nieśpiesznie, z każdym krokiem oddalając się bardziej od małego domku.
Powoli się rozjaśniało, mimo to nadal było ciemnawo. Mijał pojedyncze małe domki, nie zamierzając nie potrzebnie do nich zaglądać, gdy jego radyjko dało o sobie znać. Szumy wywoływało coś w dziwnym budynku niedaleko niego. Mimo że to mogło być niebezpieczne, poszedł w stronę budynku. Był niewielki, dwupiętrowy i mocno zniszczony. Zdawało się że może się zawalić w każdej chwili. Drzwi były roztrzaskane,jakby przeszła przez nie fala, dzikich dużych zwierzów. Wszedł do środka, światło działało, ale świeciły czy mrugały, niektóre żarówki. Znajdował się teraz w korytarzu, poczuł zapach zgnilizny, ostrożnie szedł dalej. Szkło skrzypiało mu pod butami, wszędzie było go pełno, tak jak zaschniętej brudnej krwi, która była na ścianach i podłodze. Nie widział tu nikogo żywego. Przez rozbite szyby wzdłuż korytarza, widział porozwalane biurka, papiery leżące na ziemi, jeden wielki bajzel. Gdy doszedł do dużej sali na końcu korytarza, zauważył rozczłonkowane ciała w uniformach policjantów. Były też tam dziwaczne pokraczne stwory, takich jeszcze tu nie widział, przypominały wielkie szczury z dużymi łapami i pazurami. Mdliło go, ale nie był to pierwszy raz w tym świecie. Widać że zostali zabici w okropny sposób, bronili się do końca, walczyli do upadłego. Ciała, resztki z tego co zostało z policjantów, porozrzucane były po podłodze, leżały wraz z martwym truchłem szczuro-podobnych kreatur. Zauważył obok zwłok, że leży tam mała latarka. Światło w sali cały czas migotało, ciężko było dobrze się przez to skoncentrować czy rozglądać. Podniósł latarkę, sprawdził czy działa, działała, więc schował ją do saszetki, ledwie się zmieściła. Znajdowało się tu na podłodze dużo broni, ale policyjne Glocki 19, go nie interesowały. Ale mu się poszczęściło, jeden z martwych policjantów miał rzadkie potężne cacko. Naprawdę dziwne że ma takie szczęście, ale nie myślał o tym, tylko podniósł z ziemi rewolwer. Był to magnum 44, czarna rękojeść, srebrzysta lufa na której widniał tak cieszący go napis, Colt Anaconda. Sześć potężnych naboi .44 Magnum w magazynku, rewolwer miał 29.5cm długości. Zdjął kaburę z uda byłego już policjanta, zapiął ją sobie na prawym udzie i schował swoją nową zabawkę. Musiał rozważnie jej używać, na specjalne okazje pomyślał. Szum z radyjka był delikatnie głośniejszy, wzmagał się z każdym krokiem. Szedł bardzo powoli dalej, zbliżał się do końca sali, było tu mniej światła.
Rozdział 36
Mały chłopczyk bawił się tym razem zakrwawionym szkłem, ale nie był tu sam, był z ojcem. Bawili się razem pod ścianą, w półmroku. Nic nie mówili, siedzieli na ziemi i spokojnie się bawili. Miejsce to było tak samo dziwaczne jak i przerażające. Siedzieli tu sami, a niedaleko nich leżały martwe potwory i ludzie. Nie przejmowali się tym, być może czekali tu na coś lub kogoś.
Jego radyjko szumiało mocno, w końcu ich zauważył, podszedł bliżej.
– Kim jesteście! – Nie doczekał się odpowiedzi.
– Kim jesteście, pojeby! Bo będę strzelał.
Broń miał już przygotowaną, sztucer był skierowany wprost w nich.
– Przecież wiesz. – Rzekł spokojnie ojciec chłopca, nie przerywając „zabawy”
– Nie, nie wiem. – Odpowiedział okłamując samego siebie.
– To ty. – powiedział głośniej chłopczyk wstając z podłogi i zaczął powoli iść w jego stronę.
– Stój, bo strzelam! – Krzyknął, jakby bez przekonania że to coś zmieni. Mimo to wystrzelił, huk był okropny, był pewny że trafił, chłopiec się jednak nie zatrzymał. Ojciec też wstał, ale stał w miejscu. Nic nie mówił, tylko na jego bladej twarzy pojawił się zdradliwy uśmieszek. W tym momencie zaczął się trząść cały budynek aż tynk sypał się ze ścian. Chłopiec szedł dalej, radyjko szumiało i trzaskało coraz głośniej. Chłopiec powiedział teraz coś innego.
– Stój, stój, to ty, to ty.
Lecz on wcale nie chciał tu zostać, bo budynek się walił, obrócił się i zaczął biec w stronę wyjścia.
Cały budynek ogarnęła fala zniszczenia, spadającego tynku i tumanów kurzu. Gruz spadał mu na głowę i gdy zbliżał się do wyjścia, na zewnątrz stał grubas (którego nie widział). Nie było by w tym nic specjalnie dziwnego, gdyby nie fakt że brakowało mu połowy czaszki z lewym okiem. Że był zakrwawiony, brudny, martwy, niesamowity. Ale nie w tym świecie, tu po prostu był częścią tego świata, tak jak przybysze (w tym i on).
Kurz i spadający tynk ograniczały mu widoczność, z niemałym trudem wybiegł z budynku. Obrócił się czy nie ma za nim tego chłopca, wtem zawalił się cały budynek, wywołując ogromną ilość kurzu i hałasu. Na szczęście oddalił się na bezpieczną odległość. Przez pewien czas nic nie widział i nie słyszał. I gdy hałas walącego się budynku ucichł, jego radyjko nie milczało.
CZĘŚĆ 5
Rozdział 37
Stał tak zaniepokojony pośród opadającego kurzu, dławił się nim, rozglądał się i póki co niczego nie widział.
– Cholera, co tu się dzieje. – Zszokowany był, że tak nagle budynek się zawalił. To nie mógł być przypadek. Miałem zostać tam zgnieciony, pomyślał. Coś tu musi być bo, słyszę te szumy.
– Masz rację, te szumy nie są bez powodu. – Usłyszał dziwny głos z niedaleka, ale nie widział od kogo.
– Kto tu jest do cholery!
– Jeszcze chwila i się przekonasz. – Ponownie usłyszał męski twardy głos, lecz nadal nie widział kto mówi.
– Pokaż się w końcu gnoju!
Wciąż zdyszany dalej się rozglądał, mimo że obłoki kurzu malały, wciąż wypatrywał skąd ktoś do niego mówił. Może to ten grubas z budynku? Ale jak by się wydostał, nie możliwe by to było.
– Pokażesz się w końcu? (bym mógł ci wpakować kule w głupi łeb)
Wciąż czekał, powoli robiło się przejrzyściej. Radyjko zaczęło szumieć trochę mocniej.
Jego oczom ukazał się ów grubas, tym razem odmieniony. Wyglądał można by powiedzieć, normalnie. Bez plam krwi, ubrany w białą koszule, niebieski dżinsy i eleganckie buty. A co najważniejsze jego głowa była w jednym kawałku.
Nie dowierzał co właśnie widzi, nie wierzył że to możliwe. Do samego końca, zaprzeczał sam sobie.
– Nie, to nie możesz być ty!
– Ale to prawda Franku.
Miał właśnie przed sobą osobę, którą znał ze „swojego świata”, osobę którą zlikwidował.
– Przecież rozwaliłem ci ten twój głupi pysk, dawno temu. Jak to możliwe że tu stoisz?
– Nie czas teraz na twoje wspomnienia.– Przerwał mu grubas.
– Nie dużo czasu zostało, słuchaj morderco. – Zaskoczony, postanowił słuchać.
– Nie wiem co to za porąbane miejsce i jak się tu znalazłem. Mam nadzieję że stąd nie ma ucieczki, że tu zakończysz swój marny żywot. Nie wiem skąd ty się tu znalazłeś, ale wcale mi nie jest przykro, że tu jesteś. Wręcz przeciwnie. Ale co mi pozostało, wiesz? Nic. Bo to nie jest życie, tym czym teraz jestem, rozdarty między bytem a nie bytem. Wkrótce będę znów niczym, tak jak mój syn. Odebrałeś mi wszystko. Ale to już nie ważne, obyś ty też tu wszystko stracił, zakończył swoje nie potrzebne i nie przydatne życie. Żegnaj ozięble podły potworze, obyś my się nigdy nie spotkali w nicości.
– Skończyłeś Aleksandrze, swoje jak zawsze moralizatorskie bzdety? Zastrzeliłem cię z przyjemnością i wcale nie byłeś bez winy ty gruba świnio. Trzeba było nie próbować mnie załatwić. Ty ciulu, zabił bym cię drugi raz, jak by się dało.
– Milcz potworze! – Obok niego stał jego syn, również jak ojciec, wyglądał normalnie i schludnie, przyglądał się jemu. Franek, nie zauważył nawet kiedy pojawił się tam chłopiec.
– Milcz potworze, obyś zdechł w męczarniach.
Grubas Aleksander zamilkł, jego syn się tylko przyglądał, oboje powoli w niewyjaśniony sposób znikali. Radyjko zaczęło wydawać coraz to cichsze trzaski, aż w końcu zamilkło.
Powoli zaczęło się naprawdę przejaśniać.
Rozdział 38
Widoczne stawały się ruiny starego komisariatu, zarysy dalszych starych małych domków.
On stał nadal obok ruin, zszokowany wydarzeniami które nie miały prawa się stać. Wschodzące słońce, delikatnie zaczęło rozświetlać nie przyjazny tajemniczy świat.
– Ja mam zdychać? Ja mam zdychać? Ty podły skurwielu, niedoczekanie twoje. – Wciąż nie mógł dojść do siebie, po słowach grubasa.
– Nie wiem jak żeś się tu znalazł i jak to możliwe że to byłeś ty, ale w dupie cię mam! Słyszysz grubasie! Nie zdechnę tu!
Po chwili nerwów uspokoił się. Przeładował sztucera bo zużył 3 naboje, uzupełnił magazynek nabojami z saszetki. Radyjko znów cichutko zaczęło dawać znać o swojej obecności.
– Co znów? Czyżby to ty grubasie? – Nie doczekał się odpowiedzi, szum narastał delikatnie.
Z lasu dochodziły wycia jakiegoś stwora, odgłosy łamanych drzew. Gdy z lasu wybiegł wielgachny stary ogr. Znajdował się ponad sto metrów od niego. Pewnie walący się budynek go tu sprowadził.
– O w mordę! Co za bydle. – Nie myślał długo. Wymierzył sztucera, trafił prosto w brzuch. Nie powstrzymało to ogra, szedł dalej krwawiąc.
– Kurwa, ale twarda sztuka. – Klęknął na kolano i wymierzył raz jeszcze. Ogr szedł dalej wprost na niego. Tym razem oberwał w wielką klatę. Siła pocisku, zatrzymała na chwilę potwora, ale nie powstrzymała go. Przymierzył jeszcze raz. Kolejny pocisk znów trafił w klatę, tym razem już się ogr zatrzymał, to dało mu chwilę żeby spokojnie przymierzyć w wielki łeb. Kolejna kula soczyście tam go trafiła, wielki ogr przewrócił się martwy na plecy. Wyczerpał magazynek, musiał ponownie załadować naboje z pudełka z amunicją. Trochę to trwało. Ponownie usłyszał wycia dobiegające z lasu.
– Cholera trzeba się gdzieś schować. – Pobiegł w stronę dwupiętrowego domu, który znajdował się obok komisariatu. Drzwi były otwarte, szybko je zabarykadował czym się dało, wbiegł po schodach na górę, rozbił szybę kolbą i rozejrzał się jaka jest sytuacja. Zauważył dwa wielkie ogry zbliżające się do padłego towarzysza. Nie zastanawiając się oparł broń na framudze okna i czekał na dogodny moment by strzelić. Ogry podeszły do zwłok kompana i się przyglądały, gdy rozległ się huk wystrzału a jeden głupi ogr, padł martwy na ziemię, bez połowy łba. Drugi zareagował i zaczął szybko zmierzać w jego stronę. Dostał w bark, ale to go tylko bardziej rozjuszyło. Wielka bestia przyspieszyła kroku, oberwała w klatę.
– Do cholery został mi jeden nabój w magazynku.
Ogr był już coraz bliżej, on przymierzył w głowę. Nie trafił.
– Kurwa!
Radyjko szumiało jak oszalałe, domek trząsł się od uderzeń ogra, drzwi się powoli rozpadały.
Zostawił sztucera, szybko zbiegł na parter. Wielkie łapska ogra rozwalały drzwi w drobny mak, drogę do domu zagradzała tylko stara szafa.
Ogr był wyższy niż drzwi, nie mógł więc strzelać w jego łeb, więc wyjął magnum i strzelił.
Dwa potężne wystrzały trafiły w klatę potwora, to wystarczyło by w końcu go powalić. Udał się na górę, uzupełnił magazynek. Radyjko zaczęło wydawać inny dźwięk, piskliwy, nieprzyjemny dla ucha.
Rozdział 39
Spoglądały wprost w niego. Żarzące się lekką nutą czerwieni, tajemnicze i hipnotyzujące. Wpatrzone w niego. Nie spodziewanie znów zaczęło się ściemniać, niebo zaczęło czernieć, pojawiły się chmury zasłaniając słońce. Z każdą chwilą było zimniej, mgliściej, mroczniej.
Stał w oknie i nie wierzył w to co widział, jak nagle się pogoda zmieniła.
– Co tu się znów dzieje do cholery?
Pozostałe dwa ogry które były w pobliżu, przestraszone nagłą zmianą pogody, uciekły w stronę swych siedzib. Nie zdążyły się najeść, ale teraz się spieszyły nie zważając na to.
Wredny grzyb popapraniec, gadatliwy wcześniej, teraz zamilkł, gdy powrócił mrok. Inne „grzybusy” również zamilkły.
Spróchniały sepleniący pień, spróchniał do reszty. Zimny wiatr rozwiał go w nicość.
Stara wielgachna chata, nie wytrzymując kilku fal potężnych podmuchów wiatru, zawaliła się.
Wszystkie podłe kreatury pochowały się, przerażone.
Zauważył coś dziwnego z okna. Przyglądał się, wydawało się mu że ktoś na niego patrzy, czuł czyjś wzrok na sobie. Widział delikatne dwa niebieskawe punkty, a po chwili nie wyraźny zarys postaci.
– Co jest? To ty Aleksandrze? Myślałem że dałeś sobie spokój!
– Co, nie chce ci się teraz gadać? Więc dostaniesz kulkę!
Długa lufa skierowała się na nie wyraźny zarys postaci stojącej w mroku.
Wystrzelił. Postać stała dalej.
– Kurwa! Przecież trafiłem.
Daleko w górach, w opuszczonych już kopalniach, niebieskie kryształy pulsowały teraz potężnym światłem, emanując wibrującym basowym dźwiękiem.
Rozdział 40
– Słuchaj głupcze.
Usłyszał inny głos, spokojny i pewny.
– To nie ty Aleks? To kim ty jesteś popaprańcu jeden. Znów jakimś głupim zwidem?
Spoglądał z okna teraz na niską, smukłą, postać. Jego tajemnicze niebieskie oczy świeciły mocniej i patrzyły na niego.
– O kurwa! Takiego czegoś jeszcze tu nie widziałem.
– Słuchaj co chce ci powiedzieć. – Ponownie przemówiła dziwna postać.
Nagle go olśniło, taki sam głos słyszał już wcześniej w swojej głowie. Gdy był w dużym dziwnym budynku.
– Czy ty istniejesz, czy tylko mi się wydaję że cię widzę?
– Dobrze sobie tu poradziłeś.
– Odpowiadaj albo cie zastrzelę ty dziwna pokrako.
– Wytrzymałeś.
Ponownie wystrzelił w postać. Znów to nic nie dało.
– No kurwaaa! Zdychaj w końcu!
– Dłużej niż myślałem. – Postać starała się mówić dalej.
– A co mnie to obchodzi głupi fiucie! – Krzyknął ze złością i wystrzelił raz jeszcze.
– Dość.
Niska tajemnicza postać podniosła rękę w jego kierunku, jego hipnotyzujące oczy zaświeciły przez chwilę mocniejszym niebieskim światłem. Po chwili jego sztucer i magnum 44, nieoczekiwanie zniknęły zamieniając się w delikatnie niebieską parę, po czym się rozleciały w powietrzu.
– Jak to możliwe! Oddawaj mi moje giwery!
– Powiedziałem dość.
– Ja ci zaraz dokopie to pożałujesz.
Chciał wyjść na zewnątrz. Na dole musiał odsunąć szafę i przejść przez martwego ogra. Gdy był na zewnątrz postać znów przemówiła.
– Franku uspokój się.
– Ja ci dam uspokój się. – Rzucił się w kierunku postaci, ale nagle już jej tam nie było. Rozmyła się jak wcześniej jego bronie. Radyjko przestało piskliwie brzęczeć.
– Cholera jedna. Jakoś zwiał.
Jego wzrok przykuła jasno niebieska poświata pulsująca z daleka, bardzo daleka. Postanowił iść w jej kierunku.
Rozdział 41
Kilkanaście minut później.
Coś dziwnego się tu dzieje. Czemu powróciła ciemność, zupełnie jak na początku gdy nie byłem sobą. Kim była ta postać ze świecącymi oczyma. Cholera i co się stało z moim sprzętem. Może to ta dziwna postać zmieniła tu wszystko? Ale jak? Coraz dziwniejsze to wszystko. Przedzierał się przez ciemności rozświetlając sobie drogę małą latarką znalezioną wcześniej. Powoli teren zaczął się nachylać, zbliżał się do gór skąd pochodzi dziwne światło.
Wszedł w gęstą mgłę przy samym gruncie, każdy krok rozdzierał ją, czuł się jakby szedł w wodzie.
Nie widział przez to po czym idzie, czuł się niepewnie. Szedł dalej, coraz bardziej zmęczony, zziębnięty, ale nie przestraszony. Przestraszony to on był tu, jak nie był sobą. Teraz jest sobą a on się nigdy nie bał. Taką wybrał sobie drogę życia, drogę ciemności, tam nie było miejsca na strach.
Zastanawiał się czy miało znaczenie kim jest, że się tu znalazł. Radyjko znów zaczęło delikatnie piskliwie brzęczeć.
Niska postać obserwowała go. Na co czeka? Przecież on idzie w stronę światła. Lecz zachowuje lodowaty spokój. Czeka, otoczony jasną poświatą.
Pamiętam jak dostałem zlecenie, ale najpierw musiałem się spotkać z klientem. Ale nic więcej sobie nie przypominam.
– W końcu dotarłeś. – Jego niebieskie oczy, go hipnotyzowały gdy patrzyły na niego. Radyjko szumiało piskliwie jak zwariowane.
– Jak się tu znalazłem? Gadaj mi w końcu co się tu dzieje ty dziwaku!
Nagle burza nie jego myśli przeszyła mu mózg, aż przyklęknął i przytrzymał się za głowę. Myśli były o tym co przeczuwał, w końcu wiedział dlaczego się tu znalazł. Został wybrany, jak inni. Ale był od innych silniejszy.
– Pozwolę ci wybrać, nieliczni mają taką szansę. – Rzekła spokojnie postać.
– Dobrze cię zrozumiałem?
– Twa zemsta lub powrót.
– A co będzie jak nic nie wybiorę?
– I tak jedno wybierzesz.
Powoli wstał, wyprostował się, spojrzał głęboko w jasne niebieskie oczy? Teraz to zauważył gdy się uspokoił, to nie były oczy, tylko puste otwory z których emanowało potężne niebieskie światło. Tak jakby postać którą widzi, była fizyczną formą tajemniczej poświaty dochodzącej zza postaci.
– Widzę żeś w końcu to dostrzegł.
– Czym ty jesteś?
– To nie jest istotne, jaki jest twój wybór Franku.
Długo się nie zastanawiał, złowieszczo się uśmiechając, odpowiedział.
Niska postać chyba się uśmiechnęła (nie był tego pewny czy dobrze widzi) i rzekła.
– Brawo.
Stał i patrzył, jak mała postać podnosi ręce, z których wystrzeliły niebieskawe promienie światła, które z góry spadły na niego. Niczym wcześniej jego bronie, zamienił się w niebieską mgiełkę i powoli rozproszył się w powietrzu. Zniknął z tego chorego świata, tak samo nagle jak się w nim pojawił.
Koniec.
Azazelu, opowiadanie liczące ponad 80000 znaków, nie wchodzi do grafiku dyżurnych, więc ci nie mają obowiązku go czytać. Tak długie opowiadanie, choćby było świetne i doskonale napisane, nie może też liczyć na nominację do piórka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Smutne, ale czyż nie dobija się koni…?
Opowiadanie jest długie, to prawda – chociaż w tym przypadku to duży minus.
Nie jest ani świetne, ani doskonale napisane. Potoki obrzydliwości i wulgaryzmów
nie czynią jeszcze z opowiastki horroru, ani nie przykryją niedostatków językowych.
Gdybyż ów kuzyn spojrzał na swoją twórczość w lustrze, z niekoniecznie aż Kingiem
czy Mastertonem w ręku… A tak? Piórka fruwają sobie na wolności…
Ale ciężka praca podobno daje wyniki.
dum spiro spero
Hejka,
Nie ma raczej siły czytać całości, ale już na pierwszy rzut oka sporo rzeczy widać:
To kilka uwag ode mnie. Kuzyn niech pisze, niech nie zniechęca się. Z czasem stanie się lepszy.
Autor jest wdzięczny za każdą opinię i prosi o więcej komentarzy.
Hej,
Duża liczba znaków zmusza mnie do wrzucenia opowiadania do kolejki czytania. Jak tylko znajdę więcej czasu, postaram się wrócić z komentarzem.