Rezn wiedział, że obiektywnie sytuacja wygląda bardzo źle, a szanse przeżycia są minimalne. Nie będąc idiotą, dostrzegał wszystkie okoliczności, umiał je też prawidłowo ocenić. Z tej matni mogła wyjść cało zaledwie jedna osoba, a i to tylko po to, żeby wpakować się w jeszcze gorsze tarapaty. Przeżyje najlepszy spośród najlepszych, nagrodą zaś będzie walka, której wygrać nie można. Takie były fakty. Jednak Rezngaschgarok je ignorował. Nie miał zwyczaju dostosowywać się do rzeczywistości, to rzeczywistość musiała się dostosowywać do niego.
Tu miał przeżyć najwspanialszy wojownik, a Rezn właśnie takim był. A w każdym razie nie spotkał jeszcze nikogo, kto mógłby się z nim równać. Oczywiście sprawność w walce to nie wszystko, potrzebna była jeszcze ogromna doza szczęścia. Rezngaschgarok zaś miał fart, los mu zawsze sprzyjał. Naginał się do jego żelaznej woli, bo Rezn był stworzony do czynów wyjątkowych. Przeżyje. Przeżyje i to on będzie tym, który rzuci wyzwanie bogom.
A nawet jeśli… nawet jeśli… to zginie z mieczem w dłoni. Był mężny, nie cofał się przed walką, nigdy nie stchórzył, dorobił się kilku własnych bohaterskich historii wyśpiewywanych w morskiej toni. Zasłużył na to, by jego dusza rozpłynęła się w wodzie i podróżowała wraz z pieśniami zapewniającymi jej długie życie w chwale wśród sławetnych imion innych wojowników. Ewentualnie – skoro bój odbędzie się na lądzie – w momencie śmierci przybędzie po niego sukub, który powiedzie go do szczęśliwych zaświatów. Tak właśnie będzie. Albo zwycięstwo i sława, albo mężna śmierć i wieczne rozkosze w tej czy innej postaci. Zatem nie obawiał się niczego, z niecierpliwością wyczekując dalszego rozwoju wypadków.
***
Przybył do Suridir-Ketemy zaledwie wczoraj. Nie miał zamiaru zwiedzać ani polować na żadne z tutejszych sławetnych ryb. Myślał tylko o turnieju i tylko nim był zainteresowany, a jednak nie potrafił odmówić sobie kilku chwil zanurzenia. Arena gladiatorów mieściła się całkowicie nad powierzchnią, żeby wszystkim walczącym dać równe szanse, jeśli więc chciał zakosztować chwili w naturalnym środowisku, musiał to uczynić przed turniejem.
Wynajął maleńki pokój, tani, bardzo tandetny, lecz nie zamierzał w nim mieszkać dłużej niż jedną noc. Pomieszczenie było w połowie podwodne, z dwoma wejściami. Rezn od pewnego czasu przebywał na powierzchni, podniecała go więc perspektywa zanurzenia. Rozebrał się całkowicie, oburęczny miecz, niezbyt przydatny w wodzie, zamienił na długi nóż z uprzężą oplatającą talię i udo. Do schowka przy pasie wsunął parę monet i kilka pereł na wypadek, gdyby przyszła mu ochota na wynurzenie się przy którejś z tawern. Związał razem liczne warkoczyki, następnie wypłynął drzwiami pod powierzchnią.
Podłużne skupiska mięśni po obu stronach kręgosłupa rozluźniły się, wpuszczając wodę do skrzeli. Rezngaschgarok odetchnął głęboko – bez pyłu w powietrzu, suchości w ustach i smrodu powierzchni. Woda była słodka, ale Rezn – mimo że wychowywał się w słonej – z łatwością mógł w niej oddychać. Jak każdy tryton po nawet krótkim okresie suszy miał wrażenie, że wilgoć wypełnia go całego, przelewa się tętnicami przez ciało, dociera do każdego zakamarka, oczyszcza go, dając nowe siły wraz z uczuciem wspaniałej rześkości.
Woda była jego krwią, a krew wodą. Zdawało mu się, że ludzie przedstawiali podobny pogląd w popularnych sloganach o żywiołach, nie mieli jednak pojęcia o czym mówią. Każda komórka jego ciała była obmywana z brudu powierzchni, a on zlewał się w jedno z otaczającą go wodą, stawał się nią. Porządnie nawilżony zaczął słyszeć w otaczającym go płynie nawoływania innych trytonów, rozróżniać otoczenie po ruchach toni, po jej temperaturze i smaku. Mógł zamknąć oczy, bez ich pomocy bezbłędnie ocenić wygląd okolicy. Opuszczając jednak powieki, straciłby spektakl świateł, a podwodne miasto mieniło się tak pięknie w blasku fluorescencyjnych meduz i roślin, że dorównywało wspaniałości tych, które widywał w morzu.
Ludzie, słysząc o mieście na dnie jeziora, snuli o nim liczne teorie nie mające żadnego związku z rzeczywistością. Wyobrażali sobie podwodne pałace, wspaniałe wielopiętrowe budynki ozdobione pomnikami, wykładane muszlami, macicą perłową albo bursztynem. Na rycinach ilustrujących rojenia o życiu trytonów przedstawiali imponujące sale, malownicze okna, tajemnicze, porośnięte glonami schody, a często i fantazyjne, pięknie zdobione meble. Rezn lubił oglądać takie prace, a także słuchać różnych bajań czy niby-podwodnych opowieści. Bardzo go to wszystko bawiło. Żyjący na powierzchni głupcy zawsze oceniali świat przez pryzmat własnych potrzeb, nie byli w stanie nawet przez chwilę wyobrazić sobie, że ktoś może chcieć i lubić żyć zupełnie inaczej. Do czego miałyby służyć pod wodą schody? Po co komu meble, skoro można jeść, spać, odpoczywać, swobodnie unosząc się w morskiej lub jeziornej toni? Jaki jest sens stawiania budynków, kiedy woda była mieszkaniem najlepszym z najlepszych?
Owszem, trytony – jako lud wodno-lądowy – wznosiły niekiedy imponujące budowle na powierzchni takie jak Wodny Pałac. Były to jednak wyjątki od reguły służące naziemnej administracji, konieczne do kontaktów ze światem nadwodnym. Suridir-Ketema w górnych partiach przypominała zwykłe miasto położone na wielu małych wyspach i tratwach połączonych mostami. Życie toczyło się tu jak w większości ludzkich siedzib. Trytony handlowały, prowadziły uprawy roślin, wyplatały różności z bagiennej trzciny, wykonywały misterne ozdoby, odwiedzały restauracje i tawerny. Tubylcy mieszali się w tłumie z licznymi przyjezdnymi, dla których nie brakowało hoteli i zajazdów dostosowanych do spełniania ich potrzeb.
Całkiem jak w ludzkim mieście, nie licząc widoku przepływających pomiędzy wysepkami trytonów – zbyt leniwych, żeby przemieszczać się po mostkach albo nakładać odzienie. Druga różnica polegała na tym, że wiele budynków posiadało podwodne wejścia lub izby, przez które można było się zanurzyć. Większość z tych zalanych pomieszczeń pod powierzchnią pełniła jednak jedynie funkcję korytarzy, czasem magazynów czy innych lokali gospodarczych – zazwyczaj nie mieszkano w nich, bo kto chciałby się zamykać w ścianach, mając do dyspozycji wodną przestrzeń?
To, co trytony nazywały podwodną budowlą, faktycznie było słodkowodną koralową rafą, której rozrostem kierowano od wieków, by służyła potrzebom społeczności. Konstrukcja była tak przemyślana, żeby za dnia pozwalać słonecznemu światłu docierać w najgłębsze rejony, a nocą umożliwiać podwodnej faunie i florze częściowe rozświetlanie mostów położonych na powierzchni. Rafa tworzyła liczne korytarze oraz jaskinie, ale nie były to mieszkania w ścisłym tego słowa znaczeniu, bo trytony ich właściwie nie potrzebowały. Pod wodą żyły na podobieństwo ryb. Naturalnie, pod powierzchnią znajdowały się różnego rodzaju skrytki, bo gdzieś trzeba było przecież trzymać osobiste drobiazgi i broń, a kobiety musiały w jakimś miejscu składować swoje liczne świecidełka. Mężczyźni nie mieli tego kłopotu, ponieważ nie nosili biżuterii. Ich jedyną ozdobą była broda – krótka u rozpłodowych samców, długa u spełnionych ojców i starszyzny – oraz tatuaże znaczące ciało wraz ze skaryfikacjami.
Każdy, o ile był zdrowy i sprawny, mógł wyżywić się sam. Nie musiał mieć domu czy konkretnego miejsca do spania. Trytony żyły stadnie, lubiły przebywać w ławicach, nie znały i nie potrzebowały prywatności. Ma się rozumieć, w obrębie rafy były miejsca, w których skupiali się członkowie rodziny, rewiry poszczególnych klanów, jednak bardziej przypominało to ludzkie dzielnice niż domy.
Niektórzy tak bardzo kochali podwodne życie, że ignorowali istnienie świata na powierzchni. Całkiem jak syreny. Rezn zetknął się kilka razy z morskimi ludami, które przebywały tylko w głębinach, i miał ich za dzikusów. To prawda, że woda dawała wszystko, czego potrzebowano do życia, lecz powierzchnia miała także wiele do zaoferowania. Choćby możliwość kucia broni o wiele doskonalszej niż ta, którą mogli wykonać pod wodą albo – biorąc pod uwagę priorytety Rezna – szansę staczania wspaniałych pojedynków. Tryton lubił walczyć w toni, ale poza nią… poza nią ubóstwiał. Powietrze nie stawiało takiego oporu jak woda, miał więc wrażenie, że na ziemi jest dziesięć razy szybszy. Przeciwnicy w porównaniu z nim ruszali się niby śnięte ryby. Chyba że byli trytonami, lecz i z tymi radził sobie bez większych problemów.
Byli i tacy wśród jego ludu, którzy wybierali życie tylko na powierzchni, przesiedlając się do ludzkich miast. Tych Rezn w ogóle nie rozumiał. Pojmował, że można zapomnieć smak surowej, żywej jeszcze ryby i jeść tylko przyrządzone potrawy; spać w łóżku zamiast w kołysce z fal, spółkować, rezygnując z prawdziwego wymieniania się oddechem. Wszystkiego tego doświadczył i wszystko mu odpowiadało. Jednak jak można było z własnej woli tak zupełnie oddalić się od wody? Gdzie niby wtedy słuchać podwodnych pieśni? Z łbem w wannie?
Gdyby sam miał powiedzieć, co woli – wodę czy powierzchnię – nie umiałby się zdecydować. Lubił przebywać w obu środowiskach. Po kilku dniach w głębinach tęsknił za wynurzeniem i odwrotnie. Zresztą po co wybierać? Najlepiej było żyć w dwóch światach równocześnie, czerpiąc korzyści z obu. Natura stworzyła jego gatunek jako doskonalszy od innych, wyposażając w możliwości im niedostępne, toteż ograniczanie się do jednego środowiska i rezygnacja z przyrodzonej przewagi byłaby głupotą.
Rezn rozmyślał, napawał się pływaniem, rozglądał i zastanawiał nad tym, co dalej. Wokół podwodnego miasta rozpościerały się pola uprawne wodorostów, hodowle małży, raków oraz innych jadalnych wodnych stworzeń. Mijały go ławice oswojonych świecących ryb. Przemykały między wypukłościami rafy, wpływały do tuneli, opuszczały je przez nikogo nie niepokojone. Łapanie ich było surowo zabronione, tak samo jak niszczenie fluorescencyjnej roślinności. Wodorosty mieniły się bursztynowo-złotym blaskiem, ukwiały rozkwitały ognistymi czułkami niczym maleńkie wulkany, glony oklejały skały i różowawe ramiona rafy, błyszcząc błękitami, fioletami, wszystkimi odcieniami zieleni.
Od świetlistego widowiska jego uwagę oderwało godowe nawoływanie samotnej dziewczyny. Ocenił ją z pewnej odległości. Młoda, niebrzydka, bez żadnych ozdób, prawdopodobnie desperatka z ubogiej rodziny próbująca znaleźć partnera wśród przyjezdnych. Dostrzegła w nim mężczyznę gotowego do założenia rodziny, noszącego oczywiste oznaki niejednego zwycięstwa w walce. Nie odpowiedział. Stać go było na zdecydowanie więcej niż pierwsza lepsza miejska dziewczyna, a poza tym nie chciał się rozpraszać przed turniejem. W dodatku ona nie szukała partnera na jedną noc, a on pojutrze może być już martwy. Raczej nie zakładał nieszczęśliwego rozwoju wypadków, ale taką ewentualność też trzeba było brać pod uwagę.
Miejscowi zerkali na niego bardziej ciekawie niż nieprzychylnie. Pamiętał jednako, że jest tu obcy, poruszał się więc na obrzeżach rafy, nie wpływając w głąb. Lepiej było tego nie robić bez dobrej znajomości stosunków sąsiedzkich, wyraźnego zaproszenia lub przewodnika. Podczas pierwszego pobytu w wodnym mieście zaryzykował, przepływając je kilka razy samotnie na przestrzał. Wtedy jednak był nikomu niezagrażającym młodzikiem, którego czasem odganiano kilkoma kuksańcami. Dziś, jako gotowy do rozpłodu mężczyzna, musiał się liczyć ze zdecydowaną obroną terytorium przez innych samców. Właściwie to kusiło go, żeby poszukać zwady, rozruszać mięśnie, podsycić żądzę krwi przed turniejem. Dawno nie walczył pod wodą, na samą myśl odczuwał rozkoszny dreszczyk. Lepiej jednak byłoby wdać się w bójkę nie tutaj, a na powierzchni, kiedy będzie miał przy sobie miecz. Mógłby w którejś gospodzie zaczepić patrol straży albo grupę przyjezdnych. Całe miasto pełne było teraz podochoconych zabijaków, wystarczyło się tylko dobrze rozejrzeć, żeby znaleźć kogoś do porządnej potyczki. Poza tym złamanie prawa, wszczęcie rozróby i zabicie kilku osób gwarantowało mu areszt oraz prostą drogę na arenę, na której i tak zamierzał się znaleźć.
Z drugiej jednak strony ten sposób na znalezienie się wśród gladiatorów miał liczne wady. Strażnicy pozostawiali broń aresztantom, ale komuś mógł się wyjątkowo spodobać jego miecz albo wyjątkowo nie spodobać jego gęba. Ryzykowałby obrabowanie lub wychowawczy łomot spuszczony w świetle prawa, a także inne nieprzewidziane niedogodności, których wolałby uniknąć. Dlatego też zdecydował się powstrzymać tego dnia od ryzykownych zachowań, a wieczorem zapłacić wpisowe, dobrowolnie zgłaszając się do udziału w kaźni wodnych bogów.
***
Jak zdecydował, tak też uczynił. Pod wieczór po pobieżnym obszukaniu strażnicy wprowadzili go do klatki zajętej już przez kilka osób. Życzyli – jak każdemu z osadzonych – wspaniałej wygranej lub wspaniałej śmierci i dłużej się nim nie przejmowali. On również nie miał zamiaru szukać z nikim kontaktu. Milcząco obrzucił współwięźniów spojrzeniem głęboko niechętnym, by powstrzymać próby nawiązywania przedbitewnych sojuszy. Zrozumieli, zostawili go w spokoju, dając możliwość obserwowania otoczenia i przyszłych przeciwników.
Zapadała noc. Więźniowie, spożywszy posiłek rozniesiony przez strażników po wszystkich klatkach, zaczęli układać się do snu. Nie było to łatwe zważywszy na ciasnotę, niestabilność podłoża, kompletny brak umeblowania i sporej wielkości otwory w kracie, która służyła za podłogę w każdej z wiszących cel.
Rezn spokojnie spożył kolację. Gdyby o poranku toczył zwykłą bitwę, nie jadłby nic, żeby zwiększyć szanse na przeżycie w razie, gdyby został ranny w brzuch. Wszelako uparcie zakładał, że jutrzejszego dnia czekało go zwycięstwo. W innym razie i tak przerobią go na pokarm dla ryb, toteż nie było sensu odmawiać sobie posiłku. Popił go cienkim piwem, następnie wcisnął się w jeden z czterech rogów chybotliwej klatki. Kątem oka obserwował trzech pozostałych osadzonych, którzy zajmowali swoje miejsca. Musieli rozłożyć mniej więcej równo własny ciężar, żeby więzienie się zanadto nie kołysało. W innych zawieszonych wokół areny klatkach przyszli gladiatorzy też szukali spokoju i wygodniejszych pozycji. Zamknięto ich po czterech, czasem pięciu, w blisko trzydziestu celach. Wszyscy byli uzbrojeni, możliwe, że nawet porządnie nieobszukani przez straż. Do czasu oficjalnego rozpoczęcia turniejowych walk trwało jednak zawieszenie broni. Rezn obserwował ich spod półprzymkniętych powiek i zastanawiał się, czy są mięczakami, spryciarzami czy honorowymi durniami. Prawdopodobnie wszystkie odpowiedzi były w jakimś stopniu prawidłowe, albowiem na kaźń wodnych bogów trafiali najróżniejsi awanturnicy, od pospolitych rzezimieszków łapanych na rozbójnictwie po poszukiwaczy przygód, którzy – jak Rezn – specjalnie przybyli właśnie tu z zamiarem okrycia się chwałą.
Sława zdobyta w tym miejscu była wieczna, dlatego właśnie o nią Rezngaschgarokowi chodziło. Rok noszenia na rękach i opływania w luksusy do następnego turnieju oraz sowita nagroda wypłacana ze skarbów Wodnego Pałacu też, ma się rozumieć, była nęcąca, lecz przyjemności mijają, wszelkie dobra materialne prędzej czy później się rozchodzą, a wojownikowi pozostaje tylko jego miecz i dobre imię. Zatem jedyne, co się naprawdę liczyło, to rozsławienie nazwiska. Pieśni trytonów o bohaterach walczących z wodnymi bogami towarzyszyły temu gatunkowi od wieków, wychowywały kolejne pokolenia, spływały rzekami do mórz i rozprzestrzeniały się na oceany, rozbrzmiewały na falach sztormów, mieszały ze śpiewem syren, nawoływaniami delfinów i wielorybów. Imiona dodane do litanii były wieczne, nigdy się o nich nie zapominało, a to oznaczało, że i dusze sławionych wojowników nigdy nie przepadną. Toteż Rezn niczego tak nie łaknął, jak zapisania się na kartach wieczności.
Wydarzenie odbywało się raz do roku, przyciągając do Suridir-Ketemy licznych widzów oraz – znacznie mniej licznych – uczestników. Skuszeni nagrodą przybywali do miasta najróżniejsi zuchwalcy trudniący się wojaczką, jednak ryzyko było bardzo duże, więc poszukiwacze przygód nie ciągnęli tu aż tak znowu tłumnie. Braki uzupełniano tedy przestępcami i z tego powodu turniej często nazywano kaźnią. Zazwyczaj przypadkowi uczestnicy ginęli szybko i widowiskowo, dostarczając gapiom rozrywki, a bogom ofiarnej krwi.
Rezn gościł w Suridir-Ketemie już dwukrotnie po to, by przyglądać się walkom. W obu przypadkach nie wyłoniono zwycięzcy – wszyscy walczący byli pod koniec turnieju w tak złym stanie, że zmarli od odniesionych ran. Żaden nie utrzymał się na nogach na tyle długo, by choćby wkroczyć na boski podest i rzucić wyzwanie. Zresztą nawet jeśli któremuś by się to udało, byłby jedynie w połowie drogi do zwycięstwa.
Ten jeden jedyny, który przetrwał kaźń, miał prawo wyzwać wodnych bogów do walki. Nie było niestety żadnej gwarancji, że oni podejmą to wyzwanie. Wybudzali się z kamiennego snu tylko dla absolutnie wybitnych przeciwników, a przeżycie ponad stu innych gladiatorów jeszcze o takiej wyjątkowości nie świadczyło. Nikt nie wiedział, czym kierowali się bogowie, lecz od wielu lat nie przyjęli wyzwania. Pozostawali nieruchomi w kamiennym odrętwieniu, nie przystępując do walki. Szeptano czasem, że bóstwa umarły, zmieniwszy się w zwykłe posągi, lub że zapadły w sen tak głęboki, iż nie potrafią się już wyrwać z kamiennych postaci. Większość sądziła jednak, że od wielu lat nie pojawił się nikt wystarczająco godny, dla kogo bogowie zechcieliby obudzić się na powrót do życia.
W takim przypadku – gdy zwycięzca rzucił wyzwanie, lecz nie dostawał odzewu – wynagradzano go sowicie i puszczano wolno. Nie przysługiwał mu jednak status bohatera. Nieśmiertelną sławę gwarantowała tylko walka z bogami. I to wcale nie zwycięska, ponieważ nie można było ich zabić. Wystarczyło jedynie przeżyć dostatecznie długo, by dostarczyć im bitewnej rozrywki, a więc do czasu aż na powrót skamienieją, uznając się za pokonanych albo – co bardziej prawdopodobne – znudzeni przeciwnikiem.
Rezn zamknął oczy i czekał. Wcześniej dokładnie przyjrzał się swoim towarzyszom niedoli. Jeden był trytonem. Żylastym, średniego wzrostu. Zielono-niebiskie włosy splótł w ciasne warkoczyki podobnie jak Rezngaschgarok i tak samo jak on nie zebrał ich razem ani nie upiął, co utrudniłoby przeciwnikom chwycenie za nie. Widać jak większość trytonów lubił wystawiać się w walce na dodatkowe ryzyko. W przeciwieństwie do Rezna nie nosił krótkiej brody sugerującej, że jest gotów na założenie rodziny oraz wystarczająco majętny, żeby opłacić żonę. Mimo kamizelki, którą narzucił na tunikę, pod materiałem można było zauważyć zarys drobnych piersi. Dłonie jednak miał pokryte zwycięskimi tatuażami, mocne, nawykłe do oręża. Zatem już coś umiejący młodzik, ale jeszcze nie mężczyzna. Prawdopodobnie do całkowitej dojrzałości brakowało mu jednej lub dwóch porządnych walk. Przez cały wieczór zachowywał się spokojnie, lecz minimalnie przestępował z nogi na nogę, lekko uderzał palcami o kraty lub rękojeść złożonego na kolanach miecza, wystukując niesłyszalny rytm. Też czekał. Dlatego Rezn obstawił, że to będzie on.
Drugi z więźniów, potężny wzrostem i wagą mężczyzna wyglądający na drwala, mógłby sprawić kłopoty, ale wydawał się matołem, toteż Rezn się nim bardzo nie przejmował. Nie lekceważył. To by było głupotą. Założył jednak, że uzbrojony w siekierę, prawdopodobnie niedomyślny olbrzym sam nie zaatakuje, a – jako bardzo niebezpieczny na tak małej przestrzeni – będzie pierwszym celem. Jakby na potwierdzenie mężczyzna zachrapał. Mógł naturalnie udawać, lecz zwinął się w kłębek, odwracając twarzą ku ścianie klatki i odsłaniając plecy, co dowodziło jego kretynizmu.
Ostatni – podobny do szczura ruchliwy chuderlak, najprawdopodobniej złodziej – był niemłody, lekko posiwiały. Skoro więc złapano go dopiero teraz, musiał posiadać spryt oraz zwinność konieczne do przetrwania na ulicach. Nie pokazywał broni, zatem prawdopodobnie miał nóż lub kilka. A jeśli nie, tym gorzej dla niego.
Czas mijał, lecz Rezn był cierpliwy. Bardziej siedział niż leżał, oparty plecami o róg klatki, z mieczem złożonym na udach w poprzek nóg zgiętych w kolanach. Trochę marzły mu gołe stopy, jedna z krat uwierała w ramię, inna w pośladek, ale nie zmieniał pozycji. Oddychał głęboko, miarowo niby człowiek śpiący, właściwie nawet w pewien sposób się relaksował. Nie musiał otwierać oczu, ponieważ poczuł, kiedy klatka lekko się zakołysała. Sposób jej poruszenia zdradził, że zmieniło się coś w rozkładzie ciężaru w przeciwległym rogu. A więc jednak tryton.
Był szybki i faktycznie wybrał drwala. Był też mocny oraz znał się na rzeczy, bo mimo ograniczonej przestrzeni na wzięcie zamachu wbił krótki miecz w plecy leżącego – daleko za połowę głowni, wszak też nie po sam jelec, żeby wyciąganie ostrza nie trwało długo. Rozkołysania klatki nie dało się uniknąć, więc gdy napastnik odwracał się do kolejnej ofiary, był przygotowany na to, że ta już nie śpi. Nie na to jednak, że jest nią Rezn. A ten tylko uśmiechnął się, przyglądając, jak atakujący z niczego nierozumiejącym wyrazem twarzy staje nad nim, brocząc krwią z ust i rany na piersi, z której wyglądało ostrze miecza. Młody tryton szklistymi oczami spojrzał w dół, ciągle nie rozumiejąc, że Rezngaschgarok wbił oręż w jego plecy jeszcze w pierwszej fazie obrotu. Rezn uniósł się z kolan, pchnął przeciwnika, który wciąż nie uświadomił sobie, że jest już martwy, po czym spojrzał na złodzieja. Ten miał pozorną szansę, by wbić mu nóż w plecy, ale nie spróbował.
– Nie zabijaj mnie – jęknął, kuląc się w kącie.
– Ty już nie żyjesz – odparł spokojnie Rezn. – Jak wszyscy tutaj. Poza mną.
Nie wiedział, czy mężczyzna ma broń, rzucił mu więc siekierę drwala. Sam wyjął nóż.
– Nie zabijaj mnie! – powtórzył złodziej, tym razem krzycząc.
Rezn nie słuchał. Jeśli przeciwnik zdecydował się nie bronić, dawał tylko wyraz słabości, na którą na arenie Suridir-Ketemy nie było miejsca.
Nie obszukał trupów. Był wojownikiem, nie rabusiem. Zresztą jeśli zwycięży jutrzejszy turniej, to nagroda powinna przewyższyć wszystko, co mogli mieć przy sobie zwykli awanturnicy. A jeśli przegra, to i tak niczego już nie będzie potrzebował.
W celi po prawej miał cztery krasnoludy. Najwyraźniej były razem, a teraz łypały na niego wrogo spod głęboko naciągniętych hełmów. Cudownym zrządzeniem losu klatka z drugiej strony była pusta, więc trzymając się tej ściany, Rezn nie ryzykował, że ktoś po sąsiedzku wbije mu sztych w plecy. Nie było cicho. Niektórzy więźniowie też postanowili się pozbyć konkurencji lub potencjalnego zagrożenia. W jednych klatkach dochodziło do rzezi, w innych do bójek czy gwałtów, ale Rezn był teraz chwilowo bezpieczny. Mógł spać spokojnie, wypoczywając przed jutrzejszym wielkim dniem.