- Opowiadanie: maciekzolnowski - Kto nie ryzykuje, ten nie żyje – słów parę o grze na stricie

Kto nie ryzykuje, ten nie żyje – słów parę o grze na stricie

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Kto nie ryzykuje, ten nie żyje – słów parę o grze na stricie

Ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych niespełnionych i tych spełnionych. Tak, spełnionych, choć podobno w życiu szczęśliwe są tylko chwile. Najbardziej szczęśliwi są ci, co stoją przed przejściem dla pieszych i czekają na zmianę świateł. Wreszcie kiedy pojawia się zielone, przechodzą. A wtedy przez ułamek sekundy są zadowoleni, gdyż widzą, eureka, co robić. Iść naprzód! On tego nie wiedział. I to był jego problem. Smutne. Lecz teraz postanowił to raz na zawsze zmienić.

Zdecydował, że będzie twardy i męski, że codziennie będzie chodził na ulicę grać i zbierać grosze do futerału, bo co mu pozostało? Wiedział, że nie jest jakimś wybitnym wirtuozem i że, aby opłacić prawykonanie własnych kompozycji skrzypcowych, sam musi najpierw zarobić, a zarabiać umiał tylko na muzyce, choć nie czuł się z tym dobrze, bo ulica rządziła się swoimi prawami i raz było upalnie, innym znów razem padał deszcz albo sypał śnieg, a on musiał zdać się na łaskę i niełaskę przechodniów, którzy go brali za żebraka i ignorowali.

Któregoś razu, kiedy szedł jak zwykle chałturzyć, bo jak to inaczej nazwać, spotkał przypadkowo swojego dawnego mistrza, który się pomarszczył i zmienił się nie do poznania, tak bardzo, że go nie rozpoznał. A ten go spontanicznie zaczepił, widząc pokrowiec na instrument:

Gawarisz pa ruski?

– Ja-Paliak, nie żaden Ruski ani żaden Ukrainiec.

– Grasz na Moście Tumskim, tak? – dopytywał zaciekawiony belfer; ludzie z natury są ciekawscy, wiadomo.

– Ano gram. – Pokiwał twierdząco.

– A co grasz? – kontynuował profesor. – Klasykę, rozrywkę, a może jazz?

– Klasykę. Chodziłem kiedyś do szkoły muzycznej drugiego stopnia.

– We Wrocławiu? – spytał nauczyciel.

– We Wrocławiu – odpowiedział grajek. – Znałem różnych ludzi ze środowiska muzycznego, na przykład profesora Szufłata, profesora Dzięcielskiego… no tego z orkiestry Leopoldinum.

– Ha! Dzięcielski to ja.

– Naprawdę? – Spytał odruchowo, ale nie przyznał się, że kiedyś go znał. – No to musimy mieć wielu wspólnych znajomych, wie pan? Ma pan na pewno synów, których ja muszę kojarzyć jeszcze z lat szkolnych?

– Ano mam. Chłopców. Żyją. Jak ty się nazywasz? Pozdrowię ich od ciebie.

– Maciej. Proszę przekazać pozdrowienia od Macieja.

– A wierzysz ty, Maciuś, w Boga? Myślę, że wierzysz, wyglądasz na takiego, co wierzy. A masz ty może żonę? Nie masz? To musisz koniecznie pomodlić się do świętego Józefa. On ci pomoże. – Rozmowa schodziła na tematy religijne.

Nim grajek się pożegnał, dostał namiary na sympatycznego skądinąd maestro, do którego mógł dzwonić o każdej porze dnia i nocy, a tak się złożyło, że miał doń od teraz jedną maluśką sprawę. Chciał mianowicie, by ten wykonał jego muzykę. Chciał go o to prosić, ale nie wiedział, ile to będzie kosztowało, a żałował swoich ciężko zarobionych na stricie pieniędzy. Może jak zarobi więcej, to się zdecyduje na nagrania i zatelefonuje do maestro – rozmyślał. Póki co wolał o nic nie pytać. Uf, nielekko jest być grajkiem, a do tego człowiekiem… oszczędnym! Koniec końców postanowił, że kolnie za miesiąc. Tak, miesiąc mu z całą pewnością wystarczy na zebranie odpowiedniej sumki.

Niektórzy ludzie to mają jednak szczęście, są w stu procentach spełnieni – myślał i ta myśl dawała mu nadzieję, że on także tak potrafi, że coś potrafi. Na przykład taki gitarzysta zespołu „Roxette”. Nie dość, że genialny z niego rockman, to jeszcze jazzman po godzinach. Albo Lech Janerka – z naszego rodzimego podwórka człowiek. Toż to gwiazda niejednego hiciora! Stworzyć jeden przebój – to już coś, ale skomponować ich wiele? Brak słów! Ech – wzdychał – żeby tak napisać jakiś szlagier w rodzaju „Il padrino”, który by wszyscy chętnie wykonywali. Albo żeby chociaż stać się członkiem dobrej kapeli, grać na syntezatorze albo innym instrumencie klawiszowym, robić „dymki” i chórki, improwizować i ogólnie sprawiać ludziom radość. W gruncie rzeczy to takie dziwne i niesprawiedliwe, że po tym samym łez padole poruszają się zarówno geniusze, jak i przeciętniacy, choć z drugiej strony to pocieszające, że jest ktoś taki, jak Arvo Pärt czy Björk, ktoś, kto wyznacza standardy i kreśli granice ludzkich możliwości, ktoś, komu się udało. 

Na szczęście istniała – wiedział o tym, wiedział na pewno – alternatywna rzeczywistość, w której spełniają się wszystkie, nawet najbardziej skryte marzenia. A przejście do niej znajduje się niedaleko, bo na strychu, tak, na tym zatęchłym, ciemnym strychu. No więc gdzieś tam – myślał Maciej – żyje sobie grajek-sobowtór, który nie musi oszczędzać, nie rzępoli na stricie i jest spełniony, tak jak wspomniany już lider kapeli „Klaus Mitffoch”.

Po miesiącu zatelefonował do maestro i mu się przypomniał:

– Nie wiem, czy mnie pan pamięta? Rozmawialiśmy o Bogu i wierze, zachęcał mnie pan, bym pomodlił się do świętego Józefa. Pomodliłem się. Żony nie znalazłem. Nieudacznik ze mnie, nie ma co…

– A tak, pamiętam.

– Widzi pan, mam utwory do nagrania, które kiedyś tam dawno temu naskrobałem, i szukam w miarę taniego wykonawcy, ale nie wiem, czy będzie mnie na pana stać, jeśli zdecyduje się mi pan pomóc? Oto jest pytanie.

– Wiesz co, Maciuś? Nie mówię nie! Zadzwoń ty do mnie za miesiąc, to wtedy pogadamy, dobrze? – zakończył emerytowany nauczyciel i się wyłączył.

Musiał wykazać się cierpliwością, musiał czekać. To było proste. Myślenie o alternatywnej rzeczywistości dodawało mu skrzydeł i nastrajało optymistycznie. Niestety gdy minął miesiąc, postanowił, że jeszcze trochę poczeka i że nie będzie niepotrzebnie niepokoił nestora wiolinistyki. Ale potem zwlekał dalej. Mijały miesiąc za miesiącem, a on nie niepokoił Dzięcielskiego. W końcu miał więcej czasu na ciułanie tak potrzebnych mu teraz groszy.

Tak, tak, ludzie są spełnieni albo nie, choć i tak szczęśliwe są tylko chwile, jak w tej piosence. Najbardziej szczęśliwi są ci, co stoją przed przejściem dla pieszych i czekają na zmianę świateł. Warują i warują, aż wreszcie – gdy pojawia się upragnione zielone – przechodzą. A wtedy przez ułamek chwili zdają się być w końcu happy. Nareszcie widzą, co robić. Mają walić naprzód! Kroczyć niestrudzenie przez życie! Mają! Mają!!! On tego nie wiedział; nie znał, jak się zdaje, powiedzenia: „kto nie ryzykuje, ten nie żyje”; w ogóle już nic nie wiedział. I to był jego główny problem, ten brak zdecydowania. Smutne, ale prawdziwe.  

Koniec

Komentarze

Maćku, dobrze, że to nie o Tobie, bo gdyby tak było, zakończenie byłoby smutne, choć prawdziwe.

Szkoda, że fantastyki tu ni chu, chu.

 

który się po­marsz­czył i zmie­nił się nie do po­zna­nia, tak bar­dzo, że go nie roz­po­znał. A ten go spon­ta­nicz­nie zaczepił… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …który się po­marsz­czył i zmie­nił nie do poznania, a teraz spontanicznie zaczepił

 

– Ano gram. – Po­ki­wał twier­dzą­co. → Pewnie miało być: – Ano gram. – Po­ki­wałem twier­dzą­co.

 

– Na­praw­dę? – Spy­tał od­ru­cho­wo→ – Na­praw­dę? – spy­tał od­ru­cho­wo

 

Mi­ja­ły mie­siąc za mie­sią­cem→ Mi­ja­ł mie­siąc za mie­sią­cem… Lub: Mi­ja­ły kolejne mie­sią­ce

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka