
Opowiadanie prosto z Bieszczad, przesiąknięte staropolską przepalanką. Co dzieje się w Bieszczadach, tam też zostaje, razem z zastępami bestii z polskich legend (tych znanych i tych zmyślonych na poczekaniu).
Opowiadanie prosto z Bieszczad, przesiąknięte staropolską przepalanką. Co dzieje się w Bieszczadach, tam też zostaje, razem z zastępami bestii z polskich legend (tych znanych i tych zmyślonych na poczekaniu).
Szeptuchy twierdzą, że bez pomocy Boga i aniołów nie miałyby mocy uzdrawiania i odczyniania uroków.
Chrześcijańskie Kościoły Wschodu i Zachodu są przekonane, że znachorzy czerpią siłę od szatana.
Fizycznie pomagają choremu, lecz duchowo prowadzą do ruiny.
Słuchawka telefonu stacjonarnego opadła na stację dokującą. W czasach rozświetlonych ekranami smartfonów wyglądał na niemal starożytny artefakt. Nowoczesne sprzęty zaskakująco często nie chciały działać w dłoni księdza Piotra Dobosza.
Zbliżała się północ. Między chmurami jarzył się dysk księżyca w pełni, a bieszczadzkie watahy wilków szalały w kniejach. Ich wycie i ujadanie będzie towarzyszyć Ustrzykom Górnym aż po brzask. Na połoninach podniosły się zimne mgły.
– Sam jesteś heretyk! – Ksiądz Piotr przezwał ze złością biskupa przemyskiego.
Zatarg Dobosza z kościelnym hierarchą wziął się z licznych donosów lokalnych, rozmodlonych dewotek, gdyż nie był lubiany na parafii. Wytykano mu arogancję i wywyższanie się. Jego zainteresowanie demonologią uznano za wyszukiwanie zabobonów i krytykowanie starych, miejscowych zwyczajów.
Na swoje szczęście, Piotr Dobosz był jedynym egzorcystą w tej części Bieszczad i jedynym, który potrafił rozpoznać działalność starych, pogańskich mar od prawdziwego opętania demonicznego.
Dwudziestoletnie doświadczenie w fachu mówiło mu, że ponownie szykuje się robota…
Zaskrzypiały stare, spękane belki pod sufitem. Z opuszczonego piętra często dochodziły odgłosy kroków, a drzwi trzaskały wedle własnego uznania. W szczelinach okiennic zapiszczał wiatr. Wiekowy, drewniany budynek żył swoim życiem.
Ozdobny, żeliwny żyrandol posypał kurz na pożółkłe kartki otwartych książek leżących na biurku Dobosza. Podniszczone strony drugiego tomu „Bieszczadzkich demonów i zjaw” ukazywały niedbały szkic wychudzonego, kościstego stwora o zwierzęcym pysku, postrzępionym, rzadkim futrze i czterech przedramionach, po dwóch na jednej ręce, rozchodzących się ze wspólnych stawów łokciowych. Tytuł głosił:
– Bukowe Widziadło – wyszeptał egzorcysta patrząc na rysunek.
Przez wiele lat uważał słowiańskiego demona za lokalną wersję leszego, zachłannego borowego skupionego na pozyskiwaniu ofiar od lokalnych chłopów bojących się o życie swojej trzody. Zmienił zdanie po usłyszeniu historii o zaginięciach, widzeniach zjaw, oszalałej zielarce czy okaleczeniach bydła.
Przewertował kilka stron opisujących legendę straszydła, przeplataną relacjami świadków i mapką spotkań, zwieńczoną skanem zniszczonego zdjęcia, rzekomo przedstawiającego mityczne stworzenie. Znał te fragmenty niemal na pamięć:
– Stare, bieszczadzkie podania mówią o istocie od setek lat przemierzającej lasy i połoniny. Chłopi uważali Widziadło za demona wabiącego i zabijającego owce oraz bydło. Gdy jego zew krwi stawał się zbyt wielki, atakował również ludzi zapuszczających się samotnie w głębokie knieje. Znane są także relacje pozytywnych interakcji z lokalną społecznością. Starowołoskie mity ujawniają sposób na obłaskawienie zjawy, a nawet nakłonienie jej do pomocy. Zostawiając Widziadłu krwawą ofiarę, można było uzyskać jego łaski, jak uzdrowienie z choroby, dobre plony czy ochronę owiec przed wilkami. Za tradycyjne miejsce wymiany darów uchodzi Bukowe Berdo, na którym w średniowieczu urządzano sabaty czarownic. Górale od lat uważają niewielką górę za miejsce mocy.
„Czy to właśnie ujrzał stary Maciejak wracając z lasu? Czy otruła go wredna szeptucha znad Terebowego strumienia?”, zastanawiał się ksiądz.
Pytania kłębiły się w głowie Dobosza od kilku dni, gdy zobaczył jak starca o szalonym spojrzeniu prowadzi trzech, rosłych chłopów. Twierdzili, że znaleźli go takiego w lesie, szwendającego się bez celu. Podobno rozprawiał o jakimś leśniczym i starej klątwie wiszącej nad Bieszczadami. Jego żona twierdziła, że wyszedł tylko po zioła do starej zielarki.
Dzwonek do drzwi zabrzmiał pośród nocnej ciszy niczym grom. O tej porze gości niosło tylko licho…
– Podkomisarz Andrzej Zawada. – W progu stał siwiejący policjant w spłowiałym, skórzanym płaszczu. – Komenda powiatowa w Ustrzykach Dolnych.
W blasku księżyca mignęła zmatowiona odznaka. Policjant miał ostre spojrzenie, orli nos i grymas zniecierpliwienia na zaciśniętych ustach.
– Czemu zawdzięczam tę nieprzyjemność, panie władzo? – zapytał oschle Dobosz.
– Potrzebujemy pilnej ekspertyzy na miejscu zbrodni. Niech ksiądz zarzuci na siebie kurtkę i jedziemy – powiedział tonem, który miał nie wzbudzić sprzeciwu.
– O co chodzi? Jeśli to trup to może zaczekać do rana.
Lodowata uwaga księdza zaskoczyła mundurowego. Sięgnął za pazuchę płaszcza i wyciągnął smartfona.
– To zdjęcie… Mówi to coś, księdzu?
Zwrócił w jego stronę ekran urządzenia, który natychmiast zamigał jakby miał wyzionąć elektronicznego ducha. Dobosz zrobił dyskretny krok w tył.
– To Ręce Boga, starosłowiański symbol – odparł egzorcysta z przekonaniem.
– Ułożony z palców i żeber czterech osób – dodał policjant. – Na miejscu jest tego więcej. Czy to ojca przekonuje, że potrzebujemy pomocy?
Dobosz z niechęcią kiwnął głową. Zabrał cienką, czarną kurtkę i poszedł do samochodu, w którym czekał już Zawada. Gdy tylko otworzył drzwi pasażera, usłyszał trzaski i szmery dochodzące z radia. Po chwili całkiem umilkło.
– Szmelc! – Podkomisarz walnął pięścią w ekran na desce rozdzielczej.
– Niech się pan nie trudzi. Urządzenia często nie współpracują w mojej obecności.
Zawada nie skomentował ani nie dopytywał, lecz w milczeniu obserwował zmieniające się obrazy na ekranie pokładowego komputera.
Ruszyli powoli, przez główną arterię Ustrzyk, po czym skręcili na Wielką Pętlę Bieszczadzką wiodącą do Wołosatych. W dolinie pod nimi wiła się wzburzona Wołosatka, którą mijali raz z lewej, raz z prawej.
Spośród dzikich zarośli śledziły ich świecące oczy zbłąkanych saren i czujnych lisów. Przepłoszyli z drogi parę wilków na zwiadach, które zwabił odór ciała martwego łosia napotkanego na poboczu dwa kilometry dalej. Wiatr niespokojnie poruszał koronami drzew. Co jakiś czas chmury przesłaniały księżyc rzucając długie cienie na dolinę potęgując ciemność nocy.
– Wezbrały wody – zagadał Zawada wskazując rzekę.
– Po ukraińskiej stronie mocno lało przez kilka dni.
– Yhmm… Ten symbol… Co oznacza?
– Wiedzieliście do kogo przyjść, więc coś już chyba macie w tej kwestii… – zasugerował egzorcysta.
– Jeden z naszych niedawno był z dzieciakami na festynie w Biskupinie. Skojarzył ten znak.
– Pogański, prawdopodobnie słowiańskiego pochodzenia. Inaczej zwany krzyżem słowiańskim. Znaleziono go na kilku misach z okresu przeworskiego. Należy do tej samej kategorii co swastyka czy kołowrot – zaczął egzorcysta.
– Neonaziści? Skinheadzi?
– Ci pierwsi bardzo chcieli go przywłaszczyć, lecz dość nieskutecznie. Wydaje mi się, że trzymają się germańskich swastyk, tych obróconych o czterdzieści pięć stopni.
– Więc kto jeszcze zostaje? – dopytywał podkomisarz.
– Nie wiem – wzruszył ramionami Dobosz.
– To symbol śmierci?
– Wręcz przeciwnie, choć mówimy o przypuszczeniach archeologów i etnologów. To symbol wszechwładnego bóstwa ogarniającego opieką wszystkie cztery strony świata. Większość znaków swastykopodobnych ma aspekt pozytywny.
– Czyli mamy motyw religijny – stwierdził Zawada. – Sekta.
Dobosz milczał, aby nie snuć podejrzeń przed zobaczeniem miejsca kaźni.
Biało-czerwone barierki oznaczały koniec nawierzchni asfaltowej i ostrzegały przed osuwiskiem, jakby powalone pnie drzew i hałdy błota nie zniechęcały dostatecznie.
Zawada skręcił na ubitą drogę wiodącą ponad skarpą, przez łagodną grań lokalnych wzniesień. Gdy zjeżdżali ku wiosce las ponownie się zagęszczał, tak samo jak mgła. Dziwne, niepokojące kształty grasowały na granicy widzenia. Bory rozbrzmiewały dźwiękami niezidentyfikowanej zwierzyny.
– Szlag! – krzyknął Zawada.
Podkomisarz odbił gwałtownie w lewo i zatrzymał wóz. Dobosz uderzył głową w szybę drzwi pasażera.
Potężny ryk przetoczył się przez dolinę. Światła samochodu padły na długie, białe kły ociekające śliną. Brązowa góra futra i mięśni kołysała się gniewnie na nogach.
– Spokojnie – wymruczał Zawada kładąc dłoń na kaburze u boku.
Niedźwiedź powoli odszedł porykując ostrzegawczo.
– Zwierzęta są dziś niespokojne. Mijaliśmy ich sporo przy drodze – stwierdził Piotr.
Dotoczyli się po błotnistej drodze aż do Wołosatych. Okolicę skąpało niebieskie światło radiowozów. Sama ich ilość wzbudzała niepokój i sugerowała dantejskie sceny.
Wokół całej stadniny koni rozciągnięto taśmy policyjne. Młodzi, niedoświadczeni funkcjonariusze powstrzymywali gapiów przed wtargnięciem na miejsce zbrodni. Zawada kilkukrotnie machał odznaką nim dojechali do starej, drewnianej stajni stojącej pod lasem, na uboczu agroturystycznego kompleksu.
Ustawiono namioty dla techników i śledczych. Błyskały flesze aparatów specjalistów kryminalistyki, buczały wykrywacze metali. Wokół budynków niuchały psy wciskając nosy w każdy zakamarek. W powietrzu czuć było słodki zapach fluorescencyjnego talku do zbierania odcisków. Wszyscy śledczy nosili białe fartuchy, lateksowe rękawiczki, czepki i maseczki.
Taki sam zestaw otrzymali Dobosz i Zawada.
– Brak śladów walki. Z odcisków butów wynika, że wszyscy razem weszli do budynku.
– Wszyscy? – zdziwił się ksiądz.
– Mamy cztery ciała.
– Kto je znalazł?
– Jacyś gówniarze szukali miejsca do wypicia piwa i wysprejowania paru sprośnych haseł. Są teraz pod opieką lekarzy i w niemałym szoku.
Dobosz rozejrzał się po okolicy. Antyczna stajnia stała na uboczu nowego kompleksu agroturystycznego, zapomniana za dziczejącym zagajnikiem. Prowadząca doń droga zarastała trawą. Zaraz za budynkiem zaczynał się ciemny mur gęstego boru wiekowych sosen. Między zaroślami coś buszowało wystawiając ślepia odbijające policyjne koguty.
Z gór dochodziło wycie wilków, ze wsi zaś ujadanie psów. Wysoko na połoninach rozlegał się basowy ryk – być może łosia lub jelenia. Dzisiejsza noc, pełna dziwnych, podłużnych cieni i niewyjaśnionego chłodu odbijała się także na zwierzętach.
Tabliczka ostrzegawcza przypominała, że budynek grozi zawaleniem. Mundurowy przytrzymał egzorcyście skrzypiące drzwi, które na słowo honoru unosiły przerdzewiałe zawiasy. Od wewnętrznej strony ktoś wymalował sprejem czaszki i wulgarne napisy. Środek stajni rozświetlało białe, ostre światło policyjnych lamp. Przez szpary w dachu przelatywały chmary wzburzonych nietoperzy.
Dobosz nawet przez maseczkę wyczuł zapach mokrego siana i końskiego łajna, którymi przesiąkły drewniane ściany. Chłód panujący w budynku nie pasował do rześkich nocy kończącego się lata.
Na belkach pod sufitem przerzucono grube, żeliwne łańcuchy podzwaniające ponuro. Z każdego zwisało jedno, nagie ciało, z pętlą przerzuconą pod ramionami. Nienaturalnie bladą skórę przedramion i torsu znaczyły drobne nakłucia. Wnętrzności bezceremonialnie wypruto i pozostawiono tak jak spadły.
– Najmłodszy miał dziesięć lat. – Podkomisarz pokazywał kolejne ofiary ustawione od wejścia względem wieku. – Mężczyzna, dwadzieścia pięć. Kobieta, czterdzieści siedem. Mężczyzna, siedemdziesiąt trzy.
Dobosz zmówił szeptem krótką modlitwę w ich intencji, po czym spojrzał na ubitą ziemię pod trupami. Znaczyły ją cztery okrągłe, czerwone ślady.
– Czy to po wiaderkach, do których zebrano krew? – zapytał.
– Tak, wyssano im całą krew. Stąd też te drobne nakłucia. – Zawada poświecił latarką na drobną rękę kobiety i czerwony siniak po igle. – To coś zmienia?
– Ktoś planuje coś z nią zrobić – odparł enigmatycznie ksiądz Piotr, jednak rozwinął widząc pytające spojrzenie policjanta. – Krew to symbol życia. Wypicie czyjejś krwi to akt całkowitej dominacji. Skoro ktoś ją zebrał, może to symbolizować posiadanie siły życiowej denatów. Może ją wykorzysta do jakiegoś rytuału, może ją zachowa.
Dopiero po chwili zauważył Ręce Boga ułożone za ostatnim wisielcem. Kości żeber miały jednolite krawędzie.
– Wyłamano je jednym, gwałtownym szarpnięciem – stwierdził egzorcysta.
– Dużo ksiądz wie… – Zawada zmarszczył brwi.
– Swoje w życiu widziałem. W czasie niektórych rytuałów powstają złamania otwarte u ofiar. Szatan wygina ich kończyny jakby łamał zapałki.
Podkomisarz wyglądał na zaniepokojonego.
– Mówił pan, że są inne symbole? – zapytał ksiądz.
– Tak, o tam! – Podkomisarz wskazał ręką zacieniony zaułek w jednej ze ścian.
Piotrowi zdawało się, że mignął tam cień – wysoki, lecz chuderlawy kształt niby postaci z porożem. Rozgonił mroki światłem latarki, które padło na zaokrągloną, ośmioramienną swastykę ułożoną z ciemnobrązowych włosów.
– Co ksiądz na to? – Zawada oczekiwał szybkich wniosków.
– Kołowrot, inaczej swarożyca. Oznacza krąg życia, cykl narodzin i śmierci, wieczne odradzanie się. To włosy tej kobiety?
– Tak.
– Cóż… Kobieta-matka, kobieta dająca życie. To także częsty motyw.
Dobosz skierował latarkę wyżej, na zniszczone deski ścian, znaczone wiekiem, wyblakłym sprejem i licznymi sękami. Przegonił światłem gromadę karaluchów i wielonogów czyhającą na jakieś resztki.
– O cholera! – zawołał Piotr.
– Co jest? – Zawada nie wiedział co zainteresowało księdza. – To tylko jakieś graffiti.
– Więc czym prędzej je zabezpieczcie!
Podkomisarz kiwnął technikom, aby dokładnie sfotografowali napisy.
– Wygląda jak cyrylica. Ruscy? Ukraińcy? – pytał Zawada.
– To głagolica i nie namalowali tego Ruscy, Ukraińcy czy lokalna młodzież. To zapomniany alfabet, starszy niż cyrylica, w którym zapisywano język staro-cerkiewno-słowiański.
– Można jaśniej? – poprosił podkomisarz wyjmując smartfona i włączając dyktafon.
– Był to język używany w liturgii chrześcijańskiej na Bałkanach i na wschód od nas. Teksty kościelne zapisywano po słowiańsku właśnie głagolicą. Swego czasu alfabet ten mocno zakorzenił się w Czechach. Dziś już w pełni zastąpiony cyrylicą, a język zamienił się w cerkiewnosłowiański używany w liturgii niektórych, ortodoksyjnych grup prawosławnych.
Dobosz wpatrywał się w litery próbując przypomnieć sobie ich znaczenie.
– I? – Zawada niecierpliwił się. – Co tu pisze?
– Chwilę, to nie teleturniej – odburknął ksiądz.
Egzorcysta po kilku minutach odczytał napis.
– Litery napisano starannie i równo w linii. Ktoś się nie spieszył. To oryginalny staro-cerkiewno-słowiański, niewiele osób go zna, a tutaj mamy znajomość w stopniu biegłym. Napisano tu: „Jam jest Remael, co między światłem i cieniem, trzecią drogą kroczy. Oto będzie ciało moje”.
Zawada sięgnął po krótkofalówkę.
– Bartek, sprawdź, czy mamy w bazie kogoś pod pseudonimem Remael.
– Remeal brzmi jak imię anielskie. Takich też spisujecie? – spytał kąśliwie Piotr.
– Zaraz się okaże. Może to jakiś zbiegły psychol? – Zawada odpowiedział bez cienia zakłopotania.
– Nie ma nic, „Endriu”.
– Jakieś kamery tutaj sięgają? – zapytał Dobosz.
– Cały kompleks jest monitorowany, ale akurat złapał jakąś awarię. Obraz zawiesił się na kilka godzin. – Podkomisarz sam nie wierzył w ten zbieg okoliczności.
– Akurat…
– W sumie to nadawałby się ksiądz na podejrzanego. W ojca pobliżu też padają urządzenia elektroniczne. Zna ksiądz ten cały cerkiewny język i te chore symbole – mówił Zawada z kąśliwym uśmieszkiem.
– Proszę zadzwonić do kurii w Przemyślu. Tam panu powiedzą, że przez ostatnie dwie godziny besztaliśmy się wzajemnie z biskupem. A wcześniej odprawiałem mszę.
– Ktoś księdzu przychodzi do głowy? Zna ojciec kogoś obytego w takich tematach?
– Nie znam, ale z chęcią poznam.
Stajnia skrzypiała przy podmuchach wiatru. Dobosz kilkukrotnie odwracał się, zaciekawiony głuchymi stukami rozchodzącymi się gdzieś z tyłów budynku, których nie rozjaśniało oświetlenie śledczych.
– Sprawdziliście czy czegoś tam jeszcze nie ma? – zapytał podkomisarza.
– Kupa śmieci, jakieś łachmany i zdechły pies. Był tam jeden z chłopaków. Jak szybko poszedł, tak szybko wrócił. Mówił, że ta chata dziwnie stuka.
Egzorcysta odnotował to w pamięci. Obszedł jeszcze miejsce zbrodni z mundurowym depczącym mu po piętach. Poza pozostawionymi symbolami i inskrypcją, którą uważał za rodzaj demonstracji, zastanawiał go brak innych śladów.
– Sprawca na pewno miał rękawiczki i jakiś strój, bo nawet z mikroskopem w oczach nie usunąłby wszystkiego. Dodatkowo z pewnością zacierał ślady, choćby obuwia. To najbardziej profesjonalna robota, liga światowa. Widzimy tylko to co pozostawili denaci. – Zawada wyjaśnił, gdy ksiądz zapytał o ten fakt.
Zawada postanowił po kilkunastu minutach ciszy, ponownie podjąć urwany temat.
– Naprawdę chciałby ksiądz poznać kogoś kto umie wyłamać żebra?
– Tak – odparł Piotr bez wahania.
– Czy opętani nie mają nadludzkiej siły?
– Często mają – potwierdził, po czym uprzedził kolejne pytanie. – Ale tu nie było osoby opętanej.
– Bo?
– Bo nie doszło do profanacji. Nie ma tu połamanych krzyży, zniszczonych obrazów maryjnych i tak dalej. To stajnia, w której ktoś urządził przedstawienie synkretyzmu religijnego. Zabrał od tych nieszczęśników to co potrzebował i postanowił, że jest gotowy oznajmić światu swoje istnienie.
– Remael…
– Anielskie imię, tekst o kroczeniu trzecią drogą, pogańskie symbole – wymieniał ksiądz. – To ktoś pozycjonujący się między siłami dobra i zła. Od dawna czekałem na taką okazję. Pisałem doktorat o chrześcijańskich motywach u rodzimowierców, a teraz udowodnię moje hipotezy.
– Jakie hipotezy znowu? – Zawada gubił się w opowieściach egzorcysty.
– Że pogaństwo, wszystkie bożki i mityczne straszydła, to aniołowie, którzy przestali służyć Bogu, lecz nie przystali do Lucyfera. Ich działalność na Ziemi doprowadziła do powstaniach tysięcy różnych mitologii.
– Księdzu już chyba wystarczy… – Podkomisarz zakpił i gestem zaprosił do wyjścia. – To daleko idące wnioski, a ja nie jestem policją religijną. Na moje oko mamy tutaj nafaszerowanego prochami psychopatę.
Dobosz z ulgą zrzucił chirurgiczną maseczkę i przetarł skroploną wilgoć z twarzy. Nocne powietrze orzeźwiało niczym podwójne espresso.
– Po jakich prochach można łamać żebra, podkomisarzu? – zapytał gliniarza.
– Po amfetaminie, na przykład. Strumień tego gówna cały czas płynie ze wschodu. Również po sterydach anabolicznych, jeśli się mocno ćwiczy – wyjaśnił Zawada.
– I nafaszerowany ćpun nie zostawiłby żadnych śladów, a do tego prosto napisał zdanie w antycznym alfabecie? – Tym razem Piotr zakpił z dziurawej logiki policjanta.
– Jeśli znajdziemy opętanego, to zadzwonimy do księdza – odparł niewzruszony Zawada.
– Nie znajdziecie. To działalność jakiejś pogańskiej mary. Szukajcie jego pomocników.
– Jaka jest różnica? Tu i tu demon.
– Różnica jest taka, że opętany nie ma wolnej woli. Robi to, czego chce czort. Pomocnik zaś działa z własnej chęci, ku swoim korzyściom, jak pieniądze, zdrowie czy kariera. Otrzyma zapłatę, gdy pomoże swojemu bożkowi.
– A opętany nie prosi? A cyrografy? Już na religii mnie uczyli, że w ten sposób zapraszamy szatana – polemizował podkomisarz.
– To prawda. Opętany też na początku o coś błaga, ale demon nie ma zamiaru dotrzymywać umowy, liczy się tylko dusza straceńca. W przeciwieństwie do niego, pogański bożek musi dbać o swoją wiarygodność, aby nie stracić wyznawców, którzy poszukają sobie nowego obiektu kultu.
Doszli już do radiowozu, którym Zawada przywiózł egzorcystę. Podkomisarz wsiadł pierwszy i odpalił silnik nim ksiądz podszedł do swoich drzwi. W wątłym świetle bijącym z wnętrza pojazdu, Dobosz dostrzegł Ręce Boga wyrysowane na zaparowanej z zewnątrz szybie. Niby przypadkowo machnął rękawem kurtki niszcząc znak i wsiadł do środka.
Radio ponownie przestało łapać fale, a ekran sam z siebie wyświetlił status silnika.
Postanowił nic nie mówić Zawadzie o symbolu na oknie auta. Czy to było zaproszenie? Ostrzeżenie? Nie wiedział, ale przeczuwał, że przeznaczono je tylko dla jego oczu.
***
Niezdecydowane chmury krążące od kilku dni nad Bieszczadami wreszcie się namyśliły i lunęły zimnym deszczem zwiastującym jesień. Opady przegoniły mgły i watahy wilków polujące nocami. Osuwisko przed Wołosatymi pogłębiło się, wymywając objazd i odcinając wieś od Ustrzyk Górnych.
Deszcze i chłód przywiodły na plebanię małżeństwo turystów, którzy schodzili z wysokich partii Bieszczad. Wreszcie wysuszeni i umyci, spożywali chleb ze smalcem i ogórkami zapijając malinową nalewką. Towarzyszył im Dobosz słuchając opowieści z kniej i połonin, w które nigdy się nie zapuszczał.
– Nim dotarliśmy do źródeł Sanu, spaliśmy w starej cerkwi pod Beniową. W tej z rozwalonym dachem – tłumaczył mężczyzna.
– Wiem, wiem – przytaknął ksiądz, choć nie kojarzył ruin.
– No i słyszymy, że coś się rusza pod podłogą.
– Tam są takie stare, grube deski. Strasznie spękane, ale wciąż się trzymają – dodała kobieta.
– Myślę sobie, że to pewnie szczury, ale tak się dziwnie szamotało – mówił facet.
– Jakby miało pióra… – wtrąciła.
– Wziąłem saperkę, podszedłem w to miejsce i podważyłem te dechy. I fru! – Mężczyzna machnął Doboszowi przed nosem kanapką.
– Kruk! – podekscytowała się jego partnerka.
– Ale lepiej! Tam w środku była taka drewniana skrzynka, a w niej stara Biblia w pozłacanej oprawie! – Gościowi zaświeciły się oczy.
– Wzięliśmy ją ze sobą przez wzgląd na te deszcze. Ten kuferek mógłby ich nie przetrzymać do czasu, aż przyczłapałby się tam ktoś od konserwatora zabytków – wyjaśniła blondynka.
– Fascynujące – odparł egzorcysta bez cienia emocji w głosie.
– Ksiądz pewnie słyszy takie historie co chwilę. A to jacyś poszukiwacze skarbów, a to jakieś stare relikwie trzymane w kredensie, a to jakieś opętanie. – Kobieta zaśmiała się, po czym stwierdziła, że walnęła gafę i dodała: – Przepraszam, to było nie na miejscu.
– Nic nie szkodzi. Demony nie ujawniają, czy zakopały gdzieś kufer pełen złota – powiedział rzeczowo Dobosz. – Niestety. – Mrugnął do nich okiem dla rozluźnienia atmosfery.
– Uchh… – Facet z trudem przełknął wielki kęs chleba. – Ymm… Pewnie byłoby to jakieś niespokojne miejsce, jak ten kamienny krąg, który mijaliśmy schodząc z Bukowego Berda.
– Krąg? – zapytał Piotr.
– No tak, ten kamienny. Niedaleko Ustrzyk – powtórzył gość.
– W tych lasach nie ma żadnego kręgu. Nie pomyliliście czegoś? – Ksiądz wolał się upewnić.
– Nie ma mowy. Wspięliśmy się na Berdo, aby złapać kierunki, bo padły nam telefony. Schodziliśmy połoniną, a potem zalesionym zboczem między rzekami Terebowcem i Zworcem. – Kobieta potwierdziła.
Poszła do rzuconych w wejściu plecaków i wróciła z papierową mapą. Palcem zatoczyła okrąg nad niebieską linią Terebowca.
– Gdzieś tutaj. Trzy, może cztery kilometry od wioski – dodała.
„To niedaleko miejsca, gdzie gospodarze znaleźli mamroczącego Maciejaka”, przypomniał sobie Piotr.
Następnego ranka, po tym jak turyści złapali pierwszy autobus do Przemyśla, Dobosz wybrał się do lasu w poszukiwaniu wspomnianego kręgu. Ziemia rozmiękła po ciągłych ulewach, mchy ściółki zapadały się pod ciężkimi podeszwami butów. Wczesne słońce zwiastowało pogodny dzień, podnosząc temperaturę powietrza oraz mgły z odparowującej wilgoci.
Egzorcysta ruszył czerwonym szlakiem wiodącym wzdłuż Terebowca w stronę Bukowego Berda. Teren wznosił się delikatnie. Dolinę wypełniał szum bystrej rzeki. Piotr zamierzał obejść niewielkie wzniesienie z lewej strony rzeki i skierować się na północ, ku źródłu Zworca, wchodząc stromym podejściem na szeroką, zalesioną grań. To tam znajdował się kamienny krąg, o ile kobieta mówiła prawdę.
Mimo samochodów zaparkowanych na parkingu przed szlakiem, nikt nie kierował się w góry. Kilka grupek wczasowiczów okupowało turystyczne wiaty. Nieliczni ruszyli na łagodne południowe trasy, ku odnowionemu schronisku i niedawno wzniesionej wieży widokowej.
Dobosz wędrował więc sam, otoczony oparami siwej mgły. W powietrzu wyczuwał kropelki słodkiej, lodowatej wody z rzeki, rozbryzgującej się na skałach i przełomach. Zaskoczyła go cisza Bieszczad. Spodziewał się porannych ptasich ballad, łosi ryczących z oddali i szmeru przemykającej w zaroślach zwierzyny. Jedynie kruki krakały wysoko ponad doliną.
Po przejściu około dwóch kilometrów przestało do niego dochodzić echo najgłośniejszych wybuchów śmiechu z parkingu. Kilkukrotnie usłyszał szuranie butów i turkotanie poruszonych kamieni. Myślał, że jacyś turyści poszli za jego przykładem i ruszyli w szlak. Przystanął na długą przerwę na kawę z termosu i kanapkę, jednak nikt nie nadszedł.
Ksiądz miał coraz silniejsze wrażenie, że ktoś go obserwuje.
Krzaki na drugim brzegu rzeki poruszyły się.
Piotr odetchnął. Ciemny, wysoki kształt okazał się być wiekowym jeleniem szukającym miejsca do napicia się wody ze strumienia.
Dobosz ruszył dalej. Wydawało mu się, że mgła jeszcze zgęstniała. Mimo pnącego się wyżej i wyżej słońca, zrobiło się chłodniej. W górze rzeki szlak zwężał się, a łagodne podejście zastąpiły kamieniste stopnie. Minął starą, przydrożną kapliczkę i skręcił w gęsty las, klucząc dziką ścieżką wydeptaną między drzewami.
Po kilkuset metrach wspinaczki liściaste buki, olchy i brzozy mieszały się z iglastymi sosnami. Na jednej z nich, na ciemnej korze zobaczył Ręce Boga wyryte ostrzem noża. Znak powtarzał się na innych drzewach.
Za jego plecami coś głucho zastukało.
Obrócił się natychmiast. Zacisnął pięści.
Na najbliższym drzewie przybito ciało czarnego kruka. Krew wciąż kapała obficie z rany wokół osinowego kołka. Zwierzę jeszcze dygotało.
– To jakieś trzy metry w górę… – wyszeptał Dobosz patrząc wzwyż. – Zrobiono to chwilę temu…
Rozejrzał się, lecz nie dostrzegł żywej duszy.
Znów stukanie.
– Jakby kości…
Ruszył w górę zbocza. Drzewa znaczyły starosłowiańskie symbole i łzy cieknącej żywicy. Kilkukrotnie słyszał odległe odgłosy, których pochodzenia nie mógł wyjaśnić. Czasem przypominały szept jakieś starożytnej inkantacji, czasem potępieńczy jęk niosący się echem z odległych szczytów. Tłumaczył sobie, że to kluczący między sosnami wiatr igra z jego słuchem, lecz silny uchwyt strachu ściskał jego gardło.
Przed Doboszem opadło ciemnoszare pióro. W górze ujrzał kolejnego ptaka przybitego kołkiem do drzewa. Ciało było starsze, powoli zasuszył je czas. Ciemne strugi posoki zastygły na pniu.
Stukanie rozległo się tuż za jego plecami, poczuł jak coś obok niego przemyka. Obrócił się do pustego lasu. Odszedł kilka kroków w tył i przylgnął plecakiem do sosnowego pnia. Serce łomotało jak oszalałe. Czuł strach ściskający żołądek i obecność czegoś niewyjaśnionego, nieludzkiego i starożytnego.
Obłoki mgły wirowały leniwie. Ujrzał między nimi nienaturalnie wysoką, chudą postać przebiegającą między drzewami długimi susami. Uznałby ją za sarnę czy jelenia, gdyby nie fakt, że poruszała się na dwóch nogach…
Gdy próbował ponownie ją wypatrzeć, widział tylko szare obłoki przecinane brązowymi pniakami.
„Znów to cholerne stukanie!”, pomyślał.
Czas jakby spowolnił, a nawet zatrzymał się, pozbawiając świat koloru. Pociemniało, a wszystko stało się wyblakłe. Wiatr zamilkł zabierając ze sobą wszystkie szumy, szmery i pozostałe odgłosy. Pozostało tylko to niepokojące postukiwanie. Egzorcysta poczuł się jak zawieszony między stanem życia i śmierci.
Koścista dłoń zawędrowała znienacka na gardło Dobosza. Chude palce zacisnęły się wokół krtani. Kątem oka zobaczył drugą, identyczną dłoń łapiącą go za prawe przedramię. Wyrastały z jednego stawu łokciowego, lecz poruszały się niezależnie. Gesty były szybkie i silne, choć także dość rachityczne. Jakby dopiero co wyuczone, lecz jeszcze nie automatyczne.
Ich dotyk był nieludzko chłodny i gorący jednocześnie. Spodziewał się ciężkiego odoru rozkładu, a odczuł sterylny zapach środków dezynfekujących i szpitalnych medykamentów. Każdy ruch stwora generował to irytujące stukanie.
– Odejdź… stąd…
Głos należał do starego człowieka, lecz nie przez niego został wydany. Brzmiał płasko, sztucznie, bez emocji.
Dobosz próbował odepchnąć lewą ręką trzymającą go dłoń, ale chwyt stwora trwał niewzruszenie. Opanował strach i sięgnął ręką do kieszeni kurtki, gdzie wymacał flakonik z wodą święconą. Kciukiem odkorkował buteleczkę i skropił kościste paluchy.
– Nie… działa… Jam… nie… demon… Jam… Remael… jeden… z… Mocy…
– Skoro jesteś jednym z Mocy – wycharczał egzorcysta – dlaczego łazisz jako zjawa?
Kościste palce rozluźniły chwyt. Dobosz opadł na ziemię i nim spojrzał na swojego oprawcę, ten mignął tylko jako rozmazany kształt stukający głucho i podzwaniający metalem.
– Nie… zabiję… księdza… Odejdź… – Remael zarzęził spomiędzy gęstniejącej mgły.
Piotr postarał się uspokoić i odpędził od siebie tchórzliwe myśli o powrocie na plebanię.
„Sprawy zaszły daleko. Skombinował sobie ciało i podszywa się pod starą, bieszczadzką legendę. Jeszcze Bukowego Widziadła tu mi brakowało…”, tłumaczył sobie.
Za szczytem grani, teren łagodniał. Po ilości martwych ptaków przybitych do drzewa wiedział, że jest na dobrej drodze. Ujrzał krąg za skalnym nasypem powstałym ze zwietrzałego piaskowca.
W centrum znajdował się wysoki kamień o ostrych, poszarpanych krawędziach. Krwią ptaków wymalowano czerwone znaki głagolicy, zaś zielonym barwnikiem Ręce Boga. Głaz otaczały mniejsze odłamki ustawione w krąg. Pomiędzy nimi pozostawiono czaszki saren, wilków, krów, dzików i innych zwierząt.
Mgła wokół kręgu zdawała się gęstsza, jakby chroniąc uroczysko przed światem zewnętrznym. W nieprzeniknionych obłokach kłębiły się złe kształty podobne do ludzkich, wykrzywionych bólem twarzy. Przyprawiały egzorcystę o gęsią skórkę, potęgowaną przez lodowate drobinki mlecznego oparu wirujące w powietrzu.
„To tylko złudzenia optyczne”, przekonywał sam siebie Piotr.
Dobosz przekroczył kłęby mgły, wyjął polaroid i rozpoczął fotografowanie. Gdy potrząsał jedną z odbitek, aby wyschła, ujrzał na zdjęciu ciemny kształt chowający się za drzewem. Rozpoznał Remaela, lecz ktoś mu towarzyszył. Smukła, mniejsza postać, zdecydowanie ludzka…
Nie dostrzegł nikogo w fotografowanym kierunku.
Powoli obchodził krąg dokumentując czaszki i znaki na kamieniach. Gdy zamierzał podejść do największego głazu, spostrzegł wilka czekającego po przeciwnej stronie uroczyska. Był pewien, że jeszcze chwilę temu niczego tam nie było.
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Oczy drapieżnika nabiegły krwią, niemal całkowicie czerwone i pozbawione źrenic. Z pyska kapała piana, a żebra ciężko podnosiły się przy każdym, jakby wymuszonym, oddechu.
– Spokojnie… – wyszeptał Dobosz.
Teraz zrozumiał ostrzeżenie zagubionego anioła. Nie zabije księdza, lecz nie obiecał, że nie nakłoni nikogo do tego. Lub czegoś.
„To jego trzecia droga. Tych ludzi w stodole też zamordował czyimś rękami?”, przemknęło przez umysł egzorcysty.
Patrząc na wilka, ksiądz wycofał się poza okrąg. Zwierz podążał krok w krok. Dobosz potknął się o korzeń i przewróciłby się, gdyby nie przytrzymał się pnia.
Wilczur rzucił się w jego stronę, dzieliło ich nie więcej niż dwa metry. Piotr czuł oddech stwora na karku. Wykorzystał lekko opadający teren i zbiegał co sił, robiąc długie kroki.
Zwierzę dopadło go, wskakując na plecy, szarpiąc wściekle za plecak i kołnierz kurtki. Bryzgała śmierdząca ślina i strzępy materiału. Mężczyzna przewrócił się pod ciężarem zwierza. Drapieżnik puścił go na ułamek sekundy, ale błyskawicznie wstawał na cztery łapy i kucał do kolejnego skoku.
– Pomocy! – wrzasnął mężczyzna.
Odpowiedziało tylko echo.
Wilk długim susem dopadł do Dobosza będącego wciąż na czworaka. Impet uderzenia sprawił, że on i zwierz pokoziołkowali w dół zbocza, boleśnie obijając się o kamienie i wystające korzenie.
Zatrzymali się na grubej, starej sośnie. Z głowy Dobosza popłynęła strużka krwi, która tylko rozjuszyła wściekłego psowatego. Zaciekle drapał po przedramionach księdza i kłapał szczęką próbując dobrać się do gardła. Gryzł w ręce i szarpał kurtkę.
– Pomocy! Po-mo-cy! – wydzierał się Piotr.
Odpłacił stworowi mocnymi kopniakami, na chwilę odsuwając go od siebie, jednak kończyły się już jego siły. Dzika bestia napierała coraz mocniej, szarpiąc, skacząc, gryząc i drapiąc. Ostre pazury rozorały kurtkę i zostawiły krwawy wzór na piersi Dobosza.
Warg napierał całym ciałem. Pożółkłe kły kłapały przy samej tchawicy. Egzorcysta słyszał okropne, charczące sapanie w uszach i czuł ciepły odór zgnilizny przy każdym oddechu stwora.
– Na pomoc! – zawołał ksiądz ostatkiem sił.
Strzał wstrząsnął lasem.
Wilk padł bez życia, a z jego szyi wytrysnęła struga krwi.
Dobosz zrzucił z siebie miotane konwulsjami truchło. Rękawem przetarł kleistą, cuchnącą ślinę z twarzy. Czuł się cały obolały. Rozejrzał się całkowicie zdezorientowany.
– Ksiądz dobrodziej oczadział chyba! Toć zapuszczać się samemuż pod Bukowe Berdo, toć życie mu nie miłe!
Piotr spojrzał na rosłego myśliwego wychodzącego spomiędzy krzewów młodej sosny. W ręce trzymał starą wiatrówkę. Z dwururki wciąż dymiło. Nosił grubą kurtkę moro obciążoną nożami, latarkami, lornetkami, amunicją i mnóstwem innej drobnicy.
– Pan leśniczy…
„Jak mu tam było? Konieczny? Konieczko?”, zastanawiał się Piotr.
– Cóż tu ksiądz dobrodziej robi, a? – Mężczyzna podał mu rękę i pomógł wstać.
– Zszedłem ze szlaku szukać grzybów – skłamał ksiądz.
– Grzybów, ha! Toć grzyby, księże dobrodzieju, to dopiero za tydzień, jak nie dwa. Toć po deszczu musi słońce poświecić!
– Dziękuję… – Dobosz spojrzał na truchło, które wyglądało teraz całkiem niewinnie. – …za uratowanie czterech liter, a pewnie też gardła i głowy.
– Do usług, księże dobrodzieju.
W oddali rozległo się wycie wilka. Egzorcysta mógł przysiąc, że usłyszał także głuchy stukot kości.
– Lepiej zejdźmy na szlak. Toć od Słowacji burza idzie – zaproponował leśniczy.
– Myślałem, że ma się rozpogodzić od dzisiaj.
– Jeszcze nie. Toć wiatr na zachodni musi się zmienić, a wciąż dmucha z południa i od wschodu.
Ruszyli w dół zbocza, inną ścieżką niż wszedł tu Dobosz. Zerwały się podmuchy, które rozgonił mgły i przyniosły chmury kryjące słońce. W leśnym półmroku dawała o sobie znać rozbudzona psychika egzorcysty. Dopatrywał się chudej sylwetki Remaela w każdym kształcie.
– Ten wilk to młody samiec. Toć ksiądz dobrodziej musiał mu się napatoczyć, gdy wyruszył na zwiad. – Leśniczy zaczął wesoło opowiadać, jednak jego wzrok pozostał czujny. – Zwierzyna jest mocno niespokojna ostatnio. Tu, blisko Bukowego Berda, to już całkiem! Jakby ktoś je szalejem karmił! Stary Bieńkowski… no wie przecież ksiądz dobrodziej… ten ze starej chałupy z kurnikiem… Toć on przeca jest były leśniczy. Wybrał się na polowanie kilka dni temu i wrócił z mięsem wypadającym z nogi. Spotkał wilka i tak go urządził! Mówił, że wyglądał jak wściekły, pianę z pyska toczył! Z bliska dwie kule w łeb musiał mu wpakować nim bestia padła!
– To niepokojące. Bieńkowski widział jeszcze coś nietypowego? – dopytywał Dobosz.
– A jakże! Toć mówił, że tu, gdzieś niedaleko, jest czarci krąg! Stara szeptucha hoduje tam magiczne zioła. Ale kto by tam słuchał starego Bieńkowskiego! Pewnie opił się tej swojej berbeluchy znowu i majaki miał. Toć moczymorda jedna!
– Ostatnio dużo osób narzeka na zielarkę. Pamiętam, że dekadę temu nikt złego słowa przeciw niej nie powiedział. – Piotr wspomniał pierwsze lata na parafii.
– Kalina? Toć kolejna szurnięta. Niegdyś to tak! To pomogła! – mówił głośno leśniczy. – I kurzajki wyleczyła. Mojej matce na wzrok zioła dała. Brat, stolarz, uciął sobie palca i po kilku lekarzach chodził. Bolało go ze dwa lata. A babka mu rozrobiła czosnku, pajęczyny, mięty i kruczego ziela, i kazała mu nacierać gęsto przez tydzień. Raz, dwa, bóle zniknęły.
Myśliwy wskazał nowy kierunek. Skręcili na kamienne zbocze i schodzili, po kolejnych głazach, ostrożnie stawiając stopy.
– Ale to dawno temu było. Teraz ani do wioski nie zajrzy, a i do jej chałupy nie ma po co iść. Toć baba gości już nie przyjmuje. Podobno starego Maciejaka tak urządziła, że się chłop trzy dni po lesie błąkał. Na moje to już starość. Toć mój dziadek świętej pamięci jeszcze pamiętał Kalinę a wtedy już pomarszczona była! – Leśniczy zaśmiał się do siebie.
Po kilkunastu minutach marszu dotarli do łagodnej ścieżki wydeptanej przez zwierzęta. Ciężkie, czarne chmury zaczęły ronić pierwsze krople deszczu. Z oddali dochodziło basowe grzmienie.
– Toć zostawiam tu księdza dobrodzieja. Tą dróżką dojdzie ksiądz dobrodziej prosto do czerwonego szlaku. Ja zostawiłem samochód w górze ścieżki, muszę po niego wrócić – wyjaśnił mężczyzna.
– Z Bogiem – pożegnał się Dobosz.
Już miał odejść, gdy leśniczy złapał go za łokieć. Ksiądz obejrzał się pytająco, lecz myśliwy wskazał tylko w górę zbocza, na kamienne stopnie, którymi zeszli.
Wysoko, kilkadziesiąt metrów ponad nimi, stała ludzka postać skryta w cieniu drzew. Nosiła fartuch lub płaszcz owinięty szalami, na głowie zaś przewiązała chustę.
– O wilku mowa – wyszeptał gajowy, już mniej hardo.
Dobosz mógł przysiąc, że przez ułamek sekundy ujrzał zwierzęcą, psią czaszkę wychylającą się zza drzewa, nad głową szeptuchy. Dostrzegł nawet kościste palce owinięte wokół sosnowego pnia. Bielejące kości wyróżniały się na ciemnym tle.
Gdy mrugnął stwierdził, że znachorka stoi samotnie. Mimo to czuł, że ją i Bukowe Widziadło coś łączy.
– Ksiądz dobrodziej się tak nie przygląda, bo jeszcze starucha przeklnie! – syknął leśniczy wykonując prawosławny znak krzyża. – Lepiej nam wracać na szlak!
***
Kolejnego dnia podkomisarz Zawada ponownie odwiedził plebanię. Pod pachą trzymał gruby plik akt. W dłoni drżał papierowy kubek z zimną kawą, ciemną jak esencja z kilkukrotnego espresso. Podkrążone oczy sugerowały, że od kilku dni porządnie nie spał.
– Cofam się w czasie – wypalił policjant bez zaproszenia przekraczając próg.
– To chyba źle. Pora odpocząć – odparł Dobosz.
– Nie. Cofam się w czasie w sprawach, które rozwiązywaliśmy i kilka wydaje mi się dziwnych w kontekście ostatniej zbrodni.
Rzucił teczki na stół i pociągnął solidny łyk skondensowanej kofeiny. Otworzył pierwsze akta i odwrócił je ku egzorcyście.
– Młody chłopak z Sanoka, dziewiętnaście lat. Rok temu znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Lekkoatleta, biegał na osiemset metrów. Przygotowywał się do mistrzostw Polski. Zdrowy jak ryba, niczym z podręcznika studenta medycyny.
Dobosz natychmiast podniósł zdjęcie denata. Leżał brzuchem do ziemi. Na łydce wytatuował sobie Ręce Boga.
– Dlaczego zmarł?
– Zabił się. Jego trener mówił, że od kilku tygodni wyrabiał na treningach coraz lepsze czasy, praktycznie zbliżał się do rekordu kraju. Mimo to chłopak ciągle narzekał. Uważał, że jest zbyt wolny. Potem zaczął skarżyć się na zmęczenie, forma lekko spadła. Wziął środki nasenne i padł na środku mieszkania.
Zawada pokazał kolejny stos kartek. Spomiędzy nich wypadły fotografie podstarzałego lekarza w białym kitlu.
– Kardiolog z Przemyśla, lat sześćdziesiąt trzy. Zmarł osiem miesięcy temu. Od dwóch lat chorował na raka płuc. Chemia nie przynosiła poprawy. – Zawada wskazał palcem ksero dokumentacji medycznej. – Czternaście miesięcy przed zgonem zrezygnował z leczenia. Ostatnie badania wykonał rok przed śmiercią.
– Niech zgadnę – wtrącił się ksiądz Piotr. – Rak zniknął.
– Jak ręką odjął. Całkowita remisja w dwa miesiące.
– Więc na co zmarł?
– Przedawkował kokainę. Rodzina mówiła, że po ozdrowieniu żył jak gwiazda rocka. Alkohol, narkotyki, wizyty w kasynie, skoki ze spadochronem, zakrapiane wyprawy na motorze.
Dobosz zagłębił się w akta szukając śladów pogańskich obrządków. Doktor nie miał żadnych tatuaży, lecz po ponownym przejrzeniu zdjęć, egzorcysta dostrzegł na szyi starosłowiańską zawieszkę w kształcie topora oraz zwierzęcą czaszkę leżącą na biurku. To na niej znajdowały się Ręce Boga.
– Teraz to już chyba Ręce Remaela, co nie? – zapytał podkomisarz widząc czemu przypatruje się ksiądz.
– Można tak powiedzieć – zgodził się Piotr.
– Ten lekarz miał jeszcze jedno na sumieniu. Przepisywał olbrzymie ilości leków immunosupresyjnych jakie wykorzystuje się po przeszczepach. Zaczął to robić właśnie w momencie, gdy odpuścił chemioterapię. Przypuszczam, że sprzedawał je na lewo i tak zarabiał na kokainę.
Dobosz przypomniał sobie zimne, kościste dłonie zagubionego anioła zaciskające się wokół szyi. Próbował przywołać pozostałe szczegóły. Kątem oka dostrzegł wtedy staw łokciowy, szarobrązową skórę z wypryskami, mocno zasuszoną i miejscami zwisającą. Czy ciało Remaela nie powinno śmierdzieć rozkładem? Zachował przemyślenia dla siebie.
– Jest jeszcze jedna sprawa. Trzydziestopięcioletnia kobieta z Lutowisk. – Zawada otworzył nowy plik raportów.
– Jak umarła?
– Nijak, nadal żyje. Ukradła drewno z lasu. Widać na kamerce jak ładuje pocięte pniaki na pikapa.
Dobosz uśmiechnął się pod nosem.
– Co to ma wspólnego z pozostałymi sprawami?
– A no to… – Zawada położył komórkę na stole przed Piotrem.
Szarozielone wideo przedstawiało las nocą, widziany przez przenikliwe soczewki kamery rejestrującej w podczerwieni. Na uboczu leśnej drogi leżały piramidki drewna pociętego na kawałki około dwumetrowej długości. W pewnym momencie zatrzymał się obok nich pikap, z którego wysiadła drobna, szczupła kobieta. Podeszła do pni, z łatwością podniosła jeden z nich do pionu, zarzuciła na ramię i położyła w bagażniku samochodu.
– To nagranie sprzed czterech miesięcy. Będzie miała sprawę w sądzie. Na obrazie tego nie widać, ale jest cała w tatuażach, do stóp po szyję. Ma też te słowiańskie symbole. Gdy wpisałem w Internecie jej adres, wyskoczyło mi to. – Podkomisarz znów pokazał telefon.
– RemArt, rękodzieło pełne mocy. Starosłowiańskie rzeźby, kosmiczna energia. – Dobosz przeczytał na głos tytuł pinezki z Google Maps.
– Przejechałem się tam incognito, ale nikogo nie było. Cała posesja zastawiona wystruganymi bożkami.
Zawada tak szybko pokazywał kolejne zdjęcia zrobione znad płotu, że Dobosz musiał odebrać mu telefon. Odłożył go na stół nim urządzenie zaczęło stroić cyfrowe fochy.
– Płaskorzeźba wystrugana w drewnianym palu. To standardowe wyobrażenie słowiańskich bóstw. Miały kilka twarzy? – mówił Piotr.
– Nie wszystkie. Za to inne miały cztery ręce. Przypatrzyłem się raptem paru najbliżej ogrodzenia.
– Ciekawe… – mruknął kapłan.
– Podpytałem sąsiadów i ta babka to lokalna rzeźbiarka jest. Wyjechała akurat na wakacje na Bora Bora. Podobno w ciągu kilku ostatnich tygodni zarobiła na tych bożkach kupę szmalu. Ten pikap z nagrania to nówka z salonu.
Doboszowi wszystko układało się w całość. Schemat działania pasował do Remaela – przekonaj do współpracy, pomóż osiągnąć sukces, oczekuj rewanżu. Kariera, zdrowie i pieniądze to trio niemal sztampowych ludzkich pragnień, dla neutralnego anioła pstryknięcie dłoni. Kapłan mógł się tylko domyślać co miała z tego ta pogańska mara, czego nie mogła sobie sama załatwić.
I podkomisarz Zawada nie był głupi. Widział podobieństwa między sprawami i domyślał się, że stoi za tym jedna istota.
– Wierzę księdzu, że to nie jest dzieło rąk ludzkich. Ani tamta zbrodnia, ani te sprawy. Nie wiem tylko co z tym zrobić. Nie powiem przecież komendantowi, że ścigam istotę nadprzyrodzoną.
Z krótkofalówki w kieszeni kurtki dobiegły trzaski i szmery, nim zabrzmiał właściwy komunikat:
– Do wszystkich jednostek w pobliżu Ustrzyk Górnych i Bereżki. Dostaliśmy wezwanie do agresywnej kobiety podejrzanej o pobicie. Złamała rękę jednej z ofiar, a drugą kopała po głowie. Widziano ją w pobliżu Ustrzyk, przy słupku numer siedem na Pętli Bieszczadzkiej. Podaję rysopis podejrzanej. Lat około trzydzieści, ciemne włosy, szczupła, zachowuje się agresywnie, prawdopodobnie pod wpływem środków odurzających. Ubrana w brudną, szarą koszulę i porwane dżinsy.
– Aspirant Nocul, radiowóz trzy-cztery-osiem. Jesteśmy koło Bereżki. Sprawdzimy to.
– Zrozumiałem, trzy-cztery-osiem. Melduj, jeśli będziecie potrzebować wsparcia.
Dobosz spojrzał wymownie na śledczego.
– Taka okazja może się nie powtórzyć – powiedział Piotr.
Zerwali się z miejsca i pobiegli do samochodu Zawady. Ten z piskiem opon ruszył na północ, ku siódmemu kilometrowi Pętli, gdzie rzeka Wołosatka tworzyła szerokie zakole. Podróż nie trwała długo. Policjant zatrzymał się na żwirowym poboczu.
– Zaczekamy na wsparcie. – Zarządził podkomisarz.
– To sobie pan czekaj. – Egzorcysta otworzył drzwi samochodu nim mundurowy zdążył zaryglować zamki.
Nabrzeże rzeki porastały pogięte drzewa i wysokie krzewy rozrzucone w nieładzie, przetykane strzelistymi trawami oraz długimi pałkami tataraku. Jedyna ścieżka w dół, ku względnie pustej polance, prowadziła od żwirowego zjazdu wydeptanym pasem zieleni.
– Ślady krwi! – Zawada wskazał czerwone kropki na asfalcie.
Mężczyzna wyjął broń z kabury.
Dobosz zwrócił uwagę na kruki zataczające kręgi wysoko nad ich głowami.
– Znów krew. Chyba jest ranna… – mówił podkomisarz zatrzymując się nad obfitą plamą czerwieni.
– Ciii! – uciszył go ksiądz.
Z daleka doszły do ich uszu krzyki mężczyzny, stłumione zaroślami i szmerem trzcin.
Puścili się biegiem. Dywan z trawy tłumił ich kroki. Fantazyjne korony drzew przysłoniły niebo. Usłyszeli bystry plusk rzeki uderzającej w kamienie i szum głaskanego wiatrem tataraku. Drzewa ustąpiły miejsca polanie często odwiedzanej przez wędkarzy.
– Stój! Zatrzymaj się! – krzyknął Zawada do kobiety w łachmanach, po czym wycelował w nią broń.
Dobosz przeżegnał się.
Brudna, zaniedbana brunetka stała nad ciałem grubego, starego mężczyzny. Facet wciąż siedział na rozkładanym, wędkarskim krzesełku. Po jego ciele spływały wodospady ciemnej posoki. Tryskała z tętnic na szyi, obsmarowując również kobietę. W powietrzu stał się wyczuwalny ciężki, metaliczny zapach krwi.
Brunetka trzymała głowę mężczyzny, oderwaną niczym niechcianej lalce. Wystawiła język i z lubością spijała krople krwi padające na jej twarz.
– Odłóż to! Powtarzam! Odłóż to i połóż się twarzą do ziemi! Jazda! – krzyczał Zawada, a jego głos drżał z emocji.
– Aaaaa!!! – wrzasnęła kobieta nienaturalnie wysoko.
Jej twarz wykrzywił szeroki, obłąkańczy uśmiech. Po brodzie i szyi ściekały strużki krwi zabitego. Z furią rzuciła głową w stronę Zawady.
– Macie! Jego sobie weźcie! Ktoś was wreszcie wyręczył, leniwe sukinsyny! – krzyczała.
– Już na glebę! – Zawada potrząsał bronią w stronę ziemi, robiąc małe kroczki do przodu.
Dobosz powoli otaczał kobietę od drugiej strony. Gdy dzieliło ich jakieś dziesięć metrów, spostrzegł, że to co wcześniej uznał za brud na jej ciele, było tatuażami. Kolejne wersy starannie wypisane głagolicą.
– Jakim cudem zdołałaś urwać mu głowę? Kto ci dał tę siłę? – zapytał kapłan.
– Wiemy kto! – Wydarł się podkomisarz. – Powiedz nam tylko gdzie go znajdziemy?
– Nie znajdziecie! Nie znajdziecie, jeśli on sam nie zechce, abyście do niego przyszli.
Po rękach kobiety przebiegły niebieskobiałe wyładowania.
– Podejdźcie bliżej a was też tak urządzę! – ostrzegła.
Zawada strzelił. Kula z walthera trafiła tuż pod kolanem i przeleciała na wylot. Morderczyni ugięła przestrzeloną nogę i upadła na kolano. Dobosz dobiegł do niej i chwycił za nadgarstek odginając silnie całą rękę w tył. Jej skóra niemal parzyła. Policjant chwycił drugie przedramię.
Nieznajoma stawiała opór, a im silniej walczyła tym więcej wyładowań przeskakiwało po jej ciele. Poniósł się słodki swąd spalonej skóry, która stała się silnie czerwona i półprzezroczysta. Prześwitywały żyły i kości.
– Moc!!! Aaaaa!!! – Kobieta darła się w niebogłosy.
Mężczyźni spojrzeli po sobie, obaj z grymasami bólu na twarzach. Piekły ich dłonie, a mimo wysiłku całego ciała, nie mogli zmusić wariatki do skrzyżowania ramion za plecami.
Wreszcie kobieta wstała i obaj nie mogli tego powstrzymać. Głos z jej gardła zmienił się w nieludzkie vibrato, które raniło uszy. Z łatwością rzuciła mężczyznami, jakby nie ważyli więcej niż piórka.
Jej ciało zaczęło drgać w nieregularnych spazmach. Wytrzeszczała oczy a na ciele wybiły nabrzmiałe żyły. Wydzierała się coraz głośniej, aż krzyk zamienił się w przerażające rzężenie niosące się daleko poza dolinę rzeki, niczym echo okropnych koszmarów.
– Uspokój się, bo zginiesz! Uspokój się, dziewczyno! – krzyczał Dobosz.
Przez półprzezroczystą skórę widział jej trzewia kotłujące się niczym wściekłe węże. Bił z nich blask podświetlający gotujące się żyły. Włosy zaczęły wypadać, a czoło poczerniało i złuszczyło się. Palce stóp i dłoni zwęgliły się jako pierwsze, po czym rozsypały w popiół. Kobieta wciąż miotała się w gniewie i katatonii, nim nie upadła na spopielonych nogach.
Zgasło w niej światło, a stygnące, parujące ciało opadło bez życia. Przypominała kupkę rozżarzonego węgla, potworne zgliszcza ukształtowane dla żartu w kształt osoby.
Dobosz przeżegnał się nim podszedł bliżej. Znał ją.
– To zaginiona Weronika Norek. Ten wędkarz był jej ojcem – powiedział ksiądz.
– Dlaczego urwała mu głowę, do cholery? – Zawada stał spięty i wciąż trzymał odbezpieczoną broń, jakby kobieta nadal mogła zaatakować.
– Zemsta. Bił ją, jej braci i matkę. Dziewczyna uciekła kilka ładnych lat temu. Podobno żyła w lesie. Później przestała się pokazywać blisko wsi.
Egzorcysta przyjrzał się znakom na jej ciele. Nie był już w stanie odczytać większości, gdyż strawił je ogień, lecz kilka wersów na plecach wciąż lśniło własnym blaskiem.
– Wielka moc żywiołów daje wolność. Remaelu, trybunie ludu, dasz mi sprawiedliwość. Wielka moc ognia niesie oczyszczenie. Remaelu, trybunie ludu, dasz mi rozgrzeszenie. Wielka moc… Zdanie się urywa – przetłumaczył kapłan.
Zawada klepnął Dobosza i pociągnął go za kołnierz kurtki. Wskazał palcem na drugi brzeg rzeki. Między tyczkami tataraku stała koścista postać obwieszona amuletami. Dużo wyższa od człowieka, przygarbiona i ponura. Jej głowę stanowiła czaszka z tyłu porośnięta szorstkimi, długimi i siwiejącymi włosami, spomiędzy których wystawało połamane, czerniejące poroże złożone z ludzkich kości. Cztery przedramiona zbiegały się we wspólnych stawach łokciowych.
Czas ponownie zwolnił. Mężczyzn przeszły zimne dreszcze, a żołądki ścisnęło poczucie wielkiego niepokoju. Zawada zasapał ciężko, jakby miał problem z nabraniem powietrza. Po chwili złapali się za potylice w przypływie strasznego bólu. W ich czaszkach rezonował głos – potężny i szorstki, a przede wszystkim zbyt nieludzki.
Remael wtłoczył w ich umysły obrazy, których nie mogli znać.
Zobaczyli ogień trawiący małą, drewnianą gontynę. Chram otaczali rycerze dzierżący chrystusowy krzyż i pochodnie. Pośród nich stali chłopi, którzy jeszcze kilka dni temu prosili o zdrowie, plony i łaski.
Obraz się zmienił. Czuli teraz okropny ból i niezaspokojony głód. Jednak nie mogli się poruszyć, zbyt słabi, aby wstać na nogi. Leżeli gdzieś w jaskini, na samym końcu skalnego korytarza, gdzie mrok nigdy nie ustępuje światłu. Ich ciało przypominało gnijącą masę luźno uwieszoną do szarych kości. Choć mogli je opuścić, uparcie trzymali się tej rozkładającej się powłoki.
Zobaczyli kobietę w średnim wieku w topornie wykonanej szacie z lnu, obwieszoną amuletami i krzyżami. Klęczała nad nimi i okładała ropiejące rany pajęczynami, ziołowymi maściami i szmatkami nasączonymi cuchnącą cieczą. Przyniosła strawę – trzy młode kurczaki, które pożarli w całości.
– Jestem już stara – powiedziała. – Pomogę ci, a ty dasz mi długie życie i córkę, której nie mogę mieć. Tak jak moi dziadowie prosili cię o łaski za pradawnych czasów.
Obrazy ustąpiły, lecz Remael wciąż czytał w ich umysłach jak w otwartych książkach.
– Znacie teraz moją moc. Od wieków daję ludziom to o co proszą. Lata temu moje ciało naprawiła wieszczka, którą uzdrowiłem z niepłodności. Kilka dni temu Weronika przyszła z ogniem zemsty w oczach. Prosiła o dar wielkiej siły, aby odegrać się na swoim oprawcy. Otrzymała go, lecz nie umiała kontrolować – mówił stwór.
– Co dostałeś w zamian, potworze? – Dobosz chciał krzyczeć, lecz głos zagubił się pośród strun głosowych przekształcając się w szept.
Remael go usłyszał.
– Upuściła mi swojej krwi – odparła istota.
Bukowe Widziadło odeszło, opuszczając ich umysły. Dyszeli jak po straszliwym wysiłku. Zawadę mdliło, lecz wiedział, że to nie moment na rozczulanie się nad sobą. Znów szarpnął kapłana za kurtkę, gdyż zza drzew, z drogi, dochodziły niebieskie blaski policyjnych syren.
– Szybciej – ponaglał. – Więcej zdziałamy, jak sami się zajmiemy tym demonem.
– Trzeba znaleźć jego słaby punkt. Inaczej to samobójstwo. – Dobosz cedził przez palce, tamując krew cieknącą z nosa.
– Mam nadzieję, że coś masz na tą pokrakę? Jakiś poświęcony sztylet, czy coś… – Podkomisarz pomógł mu wstać i pchnął w stronę zarośli.
– Poświęcić to mogę ciebie, może zmądrzejesz! – żachnął się ksiądz. – Musimy odwiedzić starą Kalinę. Szeptucha jest w to zamieszana od samego początku.
– Tak. Wygląda na to, że pomaga Remaelowi utrzymać materialną postać – zgodził się podkomisarz.
– Miał inny głos! – Dobosz zorientował się dopiero teraz.
– Co? Inny głos niż kiedy? – zdziwił się mundurowy.
– Spotkałem go w lesie kilka dni temu. Brzmiał wtedy jak stary, schorowany człowiek. Strasznie nienaturalnie i sztucznie. Podejrzewam, że używał wtedy głosu tego zamordowanego staruszka ze stajni w Wołosatych – wyjaśnił egzorcysta.
– Teraz gadał jak zwykły facet – dodał śledczy.
– Co znaczy, że zabił kogoś w międzyczasie – stwierdził gorzko Piotr.
Dobosz opowiedział Zawadzie wyprawę w stronę Bukowego Berda, gdzie skonfrontował się z aniołem. Policjant klął soczyście, by po wszystkim dodać z werwą:
– Dorwiemy starą czarownicę!
***
Z łatwością znaleźli domek zielarki. Mieszkała na delikatnym wzniesieniu, na polance pośrodku lasu. Nad chatką górowała łagodna grań Bukowego Berda porośnięta kosodrzewiną i trawą. Spomiędzy starożytnych konarów drzew w dolinie dochodził radosny plusk potoku, do którego prowadziło wydeptane, łagodne zejście. Swój bieg zaczynał tu Terebowiec.
Wychodząc z lasu, Dobosz i Zawada poczuli jakby znaleźli się w bajce. Starą chałupkę z drewnianych belek bielonych wapniem otaczał fantazyjny ogród. Już z daleka rośliny wyglądały na wysokie, lecz wchodząc między nie uświadomili sobie ich rozmiar.
Pomidory sięgały na ponad dwa metry wzwyż. Ich łodygi, mimo że grube niczym ręka drwala, uginały się pod urodzajem owoców czerwieńszych od krwi i wyrośniętych jak arbuzy. Między nimi bujnie rozrastały się ogórki i cukinie dźwigające warzywa wielkości pałek bejsbolowych.
Długie cienie rzucały jabłonie i grusze. Niemal wszystkie liście przesłoniły dojrzałe, dorodne owoce. Podjadały je liczne stada kruków, wron, wróbli i jaskółek. Trawa pod drzewami rosła gęsta jak dywan barwy soczystej zieleni. Przebijały przez nią kwiaty we wszystkich odcieniach tęczy.
Bliżej domu leniwie kołysały się słoneczniki nieustępujące wzrostem pomidorom. Ich kwiaty miały wielkość tarczy strzelniczej i biły wściekle żółtym blaskiem. Na grządkach posadzono zioła. Dorodne krzaczki pachniały intensywnie bazylią, oregano, pokrzywą i miętą. Na wietrze dzwoniły główki maku, olbrzymie niczym pięści.
– Jesteśmy w “Alicji w Krainie Czarów”, co nie? – powiedział cicho Zawada.
– Ten skurczybyk Remael mógł się zająć ogrodnictwem i nie byłoby tego całego zamieszania.
– Zawracamy? Nie mamy szans. – Policjant brzmiał na zaniepokojonego.
Piotr ścisnął mocniej trzymany różaniec. Dodawał mu otuchy, przed starciem, w którym mieli niewielkie szanse i nie miał co do tego wątpliwości.
– Idziemy – postanowił egzorcysta twardo. – Nie możemy pozwolić na dalsze zbrodnie.
Dobosz odgarnął sprzed twarzy gałąź nienaturalnie dużych papryk. Wydała mu się dziwna. Kilkadziesiąt owoców, każdy rozmiaru futbolówki, powinno ważyć kilogramy, te zaś wydawały się lekkie jak piórko. Przyjrzał się bliżej jednemu z owoców, który w promieniach słońca migał do niego zachęcająco czerwienią skórki.
– Co ty robisz! – syknął przez zęby podkomisarz, widząc jak ksiądz zrywa paprykę.
– Zobacz jaka leciutka. Jakby pusta w środku.
Naparł kciukami na środek owocu, aż pękł. Doszedł ich odór zgnilizny, a z wnętrza wypełzły tłuste, szare larwy, czarne robaczki i wijące się wielonogi. Owoc momentalnie poczerniał i pomarszczył w brzydką, bezkształtną zasuszoną bryłę.
– To iluzja – skomentował egzorcysta.
Piotr dokładnie przyglądał się zmianom w ogrodzie, gdy podchodzili bliżej domu. Wcześniej idealnie utrzymane grządki porastały tu chwasty, owoce były mikroskopijne a krzewy niskie. Przy samej chałupie przetrwały tylko grube, bezlistne ciernie, których brzydkie gałęzie rozpełzały się po wysuszonej ziemi.
Z wnętrza dobiegło bolesne wycie, kobiecy krzyk i kilka trzasków. Podkomisarz przystanął w miejscu, z ręką automatycznie wędrującą na zapięcie kabury. Dobosz poczuł jak serce jeszcze bardziej przyspiesza rytm.
Zawada zapukał pięścią w drzwi, aż zatrzęsła się powieszona na nich ikona Matki Boskiej Częstochowskiej. Z obrzydzeniem zerwał kawałek łuszczącej się, niebieskiej farby. Nie zabrakło również swastyki oraz inskrypcji w staro-cerkiewno-słowiańskim.
– Tu mieszka ten, który niesie nieśmiertelność. Pokłoń się i otrzymaj nowe życie – przetłumaczył Dobosz.
Drzwi uchyliły się skrzypiąc ociężale. Przez szparę wyjrzało na nich oko pokryte bielmem, osadzone w oczodole pomarszczonej twarzy. Kobieta miała sine usta i szyję upstrzoną plamami wątrobowymi.
– Odejdźcie stąd. On nie przyjmuje takich jak wy – powiedziała słabo.
– Więc wiedział, że przyjdziemy? Dobrze! Przynajmniej pominiemy konwenanse! – odrzekł głośno Dobosz przepychając się przed Zawadę i siłą otwierając drzwi.
Starał się przybrać maskę pełną pewności siebie, lecz bał się jak cholera. Remael, nawet jako była Moc, prawdopodobnie mógł go złamać wpół jak zapałkę. To, że tego nie zrobił w lesie podczas ich pierwszego spotkania dawało Doboszowi iskierkę nadziei.
Gdyby uczestniczył w zwykłej wyprawie krajoznawczej, Piotr piałby z zachwytu, bowiem dom stanowił idealne połączenie chrześcijaństwa i słowiańskiego poganizmu. Synkretyzm bił z każdego zakamarka.
Rozlatujący się kredens, na którym stały drewniane krzyże z figurami Jezusa, Welesa i Peruna. Nad nimi wisiała złocona ikona maryjna. Matka Boska jedną ręką tuliła Dzieciątko, zaś w drugiej trzymała młot bijący piorunami.
Przywieszono też czaszki jeleni i dzików. Wyryto na nich Ręce Boga. Z poroży zwisały różańce i krzyże. Niektóre ściany zapisano długimi wersami głagolicy od ziemi po sufit.
Na parapetach tliły się świeczki, a skapujący wosk utworzył długie stalagmity. W wiekowych pajęczynach czuwały owłosione pająki wielkości tarantuli. Między belkami sufitu uwiły prawdziwe królestwo.
– Co tak cuchnie? – skomentował Zawada marszcząc nos.
– Odejdźcie stąd! Dajcie Wielebnemu pomagać ludziom! – Biadoliła starowinka.
Mężczyźni rozglądali się po pomieszczeniu. Wprawny, inspektorski wzrok Zawady dostrzegł samotną fiolkę leków, która poturlała się do ściany rozsypując małe, białe tabletki. Medykamentów było tu zresztą więcej, poupychanych w niedomykających się szafkach i podziurawionych reklamówkach.
– Można by pomyśleć, że zielarka trzyma się tylko medycyny ludowej – powiedział zaczepnie podkomisarz.
Policjant podniósł fiolkę. Surowa etykieta sugerowała, że to lek z partii szpitalnej, gdzie nie było potrzeby przyciągać uwagi kolorowymi napisami. Skojarzył nazwę, którą przeczytał. „Fenocyklodonid” nagminnie przepisywał zmarły kardiolog z Przemyśla.
Dobosz podszedł do przekrzywionego, kaflowego pieca. Przez stary, skorodowany na wylot ruszt buchały płomienie smagające ciężki, równie wiekowy garnek. Pływały w nim ludzkie oczy i niestarannie porwane łodygi ziół. Na rozlatujących się półkach ponad piecem stały fiolki z gęstą, czerwoną cieczą.
– Patrz! – Ksiądz Piotr nabrał gałki na chochlę i pokazał mundurowemu.
– Pójdziesz z nami, wiedźmo!
Podkomisarz sięgał po kajdanki, gdy rozległ się szorstki głos z sąsiedniej izby. Wejście do niej zakrywał wielobarwny, ludowy kilim.
– Zostawcie ją i odejdźcie. Nie będę was więcej ostrzegał.
Zza kilimu wychynęła postać kilkunastoletniej dziewczyny. Wychudzone ciało eksponowało wszystkie kości i żebra. Wyraźnie widoczne były żyły. Na bladej skórze kwitły purpurowe siniaki. Miała podbite oczy.
Mężczyźni byli pewni, że ta młoda osoba nie pojawiła się przypadkiem.
– Zabierzcie go – błagała. – On zamordował już kilka osób i lepi z ich organów swoje ciało! Zmusza nas do opieki nad sobą! Bez tych leków nie przeżyje!
– Głupia dziewucho! Rozprawię się z tobą jak skończę z tymi dwoma natrętami! – zabrzmiał złowieszczy, szorstki głos.
Dwie, kościste, trupie dłonie z zaostrzonymi pazurami złapały młodą kobietę pod szyją i w pasie, po czym natychmiast wciągnęły ją do izby za kilimem. Po chwili pojawił się tam stwór z koszmarów w pełnej okazałości. Wyszedł na czworaka niczym pies, aby wyprostować się pod wysokim dachem głównego pokoju.
Egzorcysta poczuł jak jego serce przestaje bić pod naporem tej nieludzkiej obecności. Znów poczuł to paraliżujące spowolnienie czasu.
Zawada wyjął broń i bez zbytniego mierzenia, oddał serię pojedynczych strzałów. Kości i zasuszona skóra kruszyły się jak skorupa jajka. Kule przeleciały na wylot i ugrzęzły w drewnianych ścianach.
– Wasze ciała wzmocnią moje – zapowiedział potwór.
Cztery łapy stwora chwyciły ich w żelazne uściski i przycisnęły do ściany. Pozbawione mięśni, chude, lecz niewiarygodnie silne niewytłumaczalną mocą. Chwyt jednej z dłoni wypierał powietrze z ich przepon i płuc, druga przyduszała gardło.
– Aniołowie nie mają ciał, bo żadne nie jest w stanie utrzymać naszej mocy. Dlatego wciąż muszę odnawiać swoje – zachrypiał Remael.
Doboszowi pociemniało w oczach. Czuł na twarzy ciepły, wilgotny oddech potwora, gdy ten przypatrywał mu się czarnymi jak paciorki, pozbawionymi źrenic oczami. Ksiądz czuł podniecenie bijące od Bukowego Widziadła. Remael zaklinał się, że kroczy trzecią ścieżką, lecz zasmakował już we krwi, tym samym porzucając dotychczasową neutralność.
Podkomisarz Zawada próbował walczyć. Szarpał się, bił pięściami i kopał w trupi tors upadłego anioła, sypiąc jedynie popiół z jego ciała. Pozbawił się tym sił i po chwili niemal całkowicie odpłynął.
Ksiądz zmówił w myślach litanię o rozgrzeszenie, gotowy spotkać się ze Stwórcą. Ułożył modlitwę w niepoprawnym szyku, pewnie pominął niektóre fragmenty – tak bardzo stres i niedotlenienie zaćmiły go.
Usłyszeli odgłos tłuczonego szkła.
Dobosz nawet się nie zastanawiał czy to majaki, czy też rzeczywistość.
Dźwięk rozległ się ponownie.
– Ach! Więc to tak, księżulku! – zawył Remael.
Puścił ich. Runęli na drewnianą podłogę jak szmaciane lalki.
Zawada próbował usiąść, lecz nieposłuszne ręce nie chciały unieść ciała. Sapał i charczał.
Egzorcysta trzymał się pod bokiem czując narastający ból promieniujący od żeber. Dłonią rozmasował ściśnięte gardło.
– Gdzie jesteś? Atakujesz swojego dla jakiegoś klechy? – wrzeszczało Widziadło w zupełnie ludzkim ataku furii.
Rzucał się na boki wymachując długimi łapami. Przewrócił stół, rzucał krzesłami, kopnięciem rozwalił drewniany kredens.
– Co mu jest? – zapytał Zawada przychodząc do siebie.
– Widziałeś? Ma na sobie bandaże… – powiedział Dobosz do podkomisarza.
– Znowu jest chory – wyszeptał policjant.
Kolejna, wygaszona lampa naftowa poleciała w plecy byłego anioła. Kleista, ciemna ciecz powiększyła plamę oblepiającą kościste plecy i suche włosy.
Remael uniósł rękę pełną anielskiej mocy, a z rozwalonych mebli uniosły się połamane deski i pomknęły niczym pociski w stronę, z której nadleciała ostatnia lampa naftowa. Wbiły się w bele ścian na kilkanaście centymetrów.
Każdy ruch Bukowego Widziadła sprawiał, że powietrze gęstniało, a przedmioty elektryzowały się. Deski podłogi uniosły się giętkie niczym sznury, rozdwoiły się na cienkie paski i zaczęły wić wokół dłoni Dobosza i Zawady, wciąż leżących na ziemi, pełznąc jak dzikie węże wzwyż ramion.
Podkomisarz wolną ręką dosięgnął kieszeni i zaczął ciąć więzy nożem, którego ostrze wysunął ze scyzoryka. Stal powoli wgryzała się w drewno.
– Szybciej! – wysyczał ksiądz ponaglająco.
– Robię co mogę!
Kolejny atak zdezorientował Remaela. Poleciał w niego gar pełen gorącego wywaru z oczami. Widziadło zawyło jak szalone. Z poparzonego torsu podniosła się para i swąd spalonego mięsa.
Zawada ciął więzy coraz mocniej i bardziej niechlujnie. Ostatnie dwa praktycznie wyrwał siłą i zaczął oswobadzać Dobosza. Ten czuł już bolesny ucisk pasów na ramieniu i łomotanie krwi zatamowanej w żyłach.
Piotr spojrzał na świeczki na parapecie i płomień, który jakby zastygł w miejscu. Obok stała stara, zakurzona lampa naftowa.
„Brakuje tylko ognia…”, pomyślał egzorcysta.
Dobosz siłą wyciągnął rękę z ostatnich, krępujących go więzów. Poderwał się z ziemi w nagłym skoku adrenaliny i nowych sił.
Remael igrał z ich zmysłami. Parapet, do którego zmierzał zaczął się gwałtownie oddalać, a pokój zamienił się w tunel bez końca. Kroki Dobosza stały się ciężkie, a nawet czuł, jak nogi wędrują w tył, mimo że on starał się przeć naprzód.
Zawada nagle poczuł dziwny chłód w głowie. Obrazy z przeszłości zaczęły migotać przed oczami – śmierć bliskich, strzelanina, w której stracił kompana, porażki w karierze sportowej. Wredny anioł wyłuskiwał z jego umysłu wspomnienia, które niosły olbrzymi ból. Policjant starał się skupić, ale w każdej sekundzie walczył z samym sobą, aby nie pogrążyć się w rozpaczy.
Ich zmagania dostrzegła dziewczyna dotychczas kryjąca się w izbie za kilimem. Pełna niepewności i strachu, ale również rodzącej się nadziei, że ta dwójka pokona wrednego bożka, po cichu podeszła do pieca i sięgnęła po ciężki, żelazny pogrzebacz zakończony ostrym hakiem.
Zamaszystym ruchem sieknęła Widziadło prosto w pogięty kręgosłup. Hak wbił się w kości. Stwór ryknął, a z jątrzących ran na plecach trysnęła żółć.
Zwidy mylące Dobosza i natrętne wspomnienia torturujące Zawadę zniknęły. Egzorcysta dopadł do kolekcji świeczek.
– Skoro masz już ciało… – zaczął ksiądz, a Remael ponownie zwrócił na niego uwagę – Tak jak z prochu powstało, tak w proch się obróci!
Kolejne zaostrzone deski pomknęły w stronę Dobosza. Uchylił się przed deszczem odłamków, które rozorały ścianę i okno za jego plecami. Przemknął pochylony wzdłuż zniszczonego kredensu.
Zawartość szafki eksplodowała posyłając w egzorcystę chmarę tłuczonej ceramiki, drzazg i metalowych kubków. Odrzut posłał go niemal pod same nogi Remaela, który wyciągał doń chuderlawe łapy.
Zawada przyszedł z odsieczą, kilkukrotnie dźgając potwora nożem tuż pod żebrami i we wklęśnięty żołądek. Stwór zawył bardziej z irytacji niż bólu, jednak uderzył podkomisarza na odlew, ponownie posyłając go na ścianę.
Stary, popsuty, drewniany zegar z kukułką nagle ożył tykając osobliwie głośno, aż wybuchł, rozpryskując się na tysiące drobnych drzazg. Na sekundę zawisły w powietrzu w nienaturalnym bezruchu, po czym pomknęły w stronę Zawady.
– Uważaj! – krzyknął Dobosz niepotrzebnie.
Policjant zwinnie przekręcił się na brzuch i w dwóch niezgrabnych susach wpadł do izby za dywanem. Skrył się za ścianą, którą przyozdobiła mozaika drewnianych odłamków.
Podłoga pod Doboszem jakby ożyła. Zaczęła się unosić na chudych niczym szczudła deskach i ponownie oplątała księdza w pasie. Znalazł się już na wysokości klatki piersiowej Remaela. Spojrzał w jego oczy czarniejsze od najciemniejszej nocy, puste, bezosobowe i złe.
– Łap – powiedział cicho Piotr do swojego oprawcy.
Rzucił świeczki prosto w twarz byłej Mocy.
Kłębek włosów pokrytych naftą mignął garścią iskierek i zamienił się w piękny, jasnożółty płomień. Dobosz miał wrażenie, że obserwuje wszystko w zwolnionym tempie, jak kolejne gwiazdki ognia pojawiają się na głowie Remaela i pełzną na plecy.
Stwór zawył i chaotycznymi ruchami próbował się ugasić.
– Płoń, mendo! – Zawada dorzucił kolejne świeczki pod kościste, poczerniałe nogi Bukowego Widziadła.
Dobosz spostrzegł drugi, mniejszy obłok przeskakujący po szafkach i pod rozwalonymi meblami. Był czarny jak smoła i radośnie igrał w świetle płomieni.
Płomienie pełzały po jego ciele, tańcząc na szarej skórze pleców i siwych włosach głowy. Jego kości skwierczały i topniały pod gorącą falą ognia. Świetliste języki zlizywały kolejne warstwy zasuszonego naskórka, odsłaniając martwe, żyłowate mięśnie i sczerniałe kości.
Rozgrzana, płonąca nafta syczała dziko. Pomimo palącego go ognia, Widziadło zdawało się nie umierać. Jego oczy, teraz rozżarzone niczym węgle, skierowane były wprost na Dobosza, jakby śmierć w płomieniach dodatkowo rozpalała jego nienawiść.
– Zginiecie razem ze mną! – wykrzyczała bestia.
Uniósł dłoń, a pożoga trawiąca jego ciało plunęła jęzorami ognia wijącymi się jak wielkie, płonące węgorze. Rozpełzły się po ścianach pochłaniając wszystko co napotkały. Swoimi gorejącymi cielskami zastawiły okna i drzwi. Mężczyźni byli w potrzasku.
Temperatura w pomieszczeniu gwałtownie wzrosła, powietrze paliło w skórę. Dziewczyna schowała się w sąsiedniej izbie kaszląc od podnoszącego się dymu.
Wtem czarny obłok posłał kolejne dwie butelki w Remaela. Rozległ się trzask szkła pękającego w płomieniach, syk zapalającej się cieczy i ostry zapach alkoholu. Ognisty kokon całkowicie otulił byłą Moc.
Trupia, szara skóra, zasuszone żyły i zwietrzałe kości poddały się sile ognia. Ciało anioła rozsypało się jak popiół na wietrze, a on sam zmienił się w białą chmurę szalejącą po wnętrzu chaty.
Remael dopadł do ciemnego kształtu. Przez chwilę obie masy wirowały wokół siebie z szaleńczą prędkością. Trzaskały między nimi wyładowania elektryczne, a każde zetknięcie generowało oślepiający blask i raniący uszy huk.
Biały kształt pochłonął ten mniejszy, ciemniejszy.
Dobosz pomyślał, że Remael wygrał. Czuł jego uwagę na sobie, mimo, że stwór nie posiadał już twarzy ani oczu. Przemknęło mu przez myśl, że teraz przejmie jego ciało.
Od nagłej eksplozji zatrzęsła się chata. Drzwi wyleciały z zawiasów, szyby skruszyły się w drobny mak, a obaj mężczyźni wylądowali na podłodze odrzuceni siłą wybuchu. Bezcielesne Bukowe Widziadło rozwiało się, po czym ponownie scaliło w białą mgłę i wystrzeliło ku górze, roztrzaskując drewniany dach. Jego ostatni krzyk poniósł się echem przez las, oznajmiając światu, że jeszcze kiedyś powróci w te rejony.
Egzorcysta zauważył, że zniknęły gigantyczne rośliny w ogrodzie. Uleciały na wietrze jak drobinki piasku. Szeptucha padła bez życia. Twarz pomarszczyła się jeszcze mocniej, oczy zapadły. Tylko moc Remaela podtrzymywała tę kruchą istotę przed przejściem na tamten świat.
Zawada przytomnie pobiegł do sąsiedniej izby po dziewczynę. Podduszoną, oszołomioną i półprzytomną wyniósł na rękach.
Ogień, choć już niepodsycany sztucznie mocami Remaela, pełzł już po ścianach i wspinał się na dach. Strzecha puściła jasny, gęsty dym. Dobosz przez chwilę główkował, jak ugasić płonącą chatkę. Żałował utraconych przykładów ludowej magii i anielskiego szamanizmu. Podkomisarz niemal wytargał go za frak.
Tuż za Doboszem wyleciał ciemny obłok. Zawada myślał, że ksiądz złapał gdzieś iskrę, jednak egzorcysta uspokoił podkomisarza.
– Dobrze już! Nie palę się! – zawołał.
Obłok zatrzymał się tuż przed Doboszem.
– Żegnaj, przyjacielu – powiedział ksiądz.
Czarna mgiełka zakręciła się w kółko, po czym rozwiała w rześkim podmuchu.
– Co to niby było, do cholery? – zapytał Zawada.
– Bobok – odparł Piotr.
– Co?
– Bobok. Mniejszy i słabszy krewny Remaela. Słowiańskie licho. Uratował nam życie.
– To on… To on rzucał tymi lampami naftowymi? – Policjant zdumiał się, niewiele rozumiejąc z dzisiejszego zajścia.
– Tak.
– A to radio w samochodzie, gdy się poznaliśmy… To on zmieniał stacje?
– On.
– Dlaczego miałeś go przy sobie?
– Jedno z moich pierwszych zleceń, to było poświęcenie nawiedzonego – Piotr zrobił palcami cudzysłów – domu. Coś rzucało w nim talerzami i mazało błotem po ścianach. Powiem szczerze, że nie wiedziałem, jak go przepędzić. To nie był demon, którego można wygnać w Imię Pańskie. Kazałem mu przestać broić i iść ze mną, a on posłuchał. Był jak takie zwierzątko domowe. Czasami coś stłukł, lubił mącić przy elektronice, ale nie był groźny. Przez niego zainteresowałem się pogańskimi straszydłami i zacząłem je badać.
Dobosz podszedł do dziewczyny uczepionej boku podkomisarza.
– Już koniec moja droga – powiedział uspokajająco. – Nic ci nie jest? Możesz oddychać?
Pokiwała głową twierdząco.
– Jesteś jej córką, prawda? Córką Kaliny? – pytał Piotr, lecz było to jednocześnie stwierdzenie tego, czego był pewien.
– Ta… Tak – wycedziła niepewnie. – Skąd ksiądz wie?
– On sam nam pokazał – wtrącił się Zawada. – Jak ci na imię?
– Bogumiła.
– Ja jestem Andrzej. Jestem z policji – przedstawił się podkomisarz.
– A ja to ksiądz Piotr. Powiedz mi, dlaczego Remael tyle mordował? I dlaczego dopiero teraz się ujawnił? Przecież od lat żył z wami dając twojej matce długie życie. – Ksiądz nie miał czasu na konwenanse, oczekiwał odpowiedzi.
– Mama miała już ponad dwa wieki, a utrzymanie jej przy życiu to był zbyt wielki wysiłek nawet dla Remaela. Użycie mocy dosłownie pozbawiało go ciała. Musiał je odbudowywać z części ludzi i zwierząt. Potrzebował też leków spowalniających odrzucanie nowych organów. Żeby uzyskać do nich dostęp, spełnił prośby kilku osób. Z czasem wieść o babce spod Bukowego Berda, która daje to o co prosisz rozeszła się pośród rodzimowierców. Remael lubił oddanych wyznawców. Mówił, że przypomina mu to dawne, pogańskie czasy.
Dobosz czuł, że jego umysł ogarnia ekstaza. Dotarł do punktu kulminacyjnego w swoich badaniach.
– Ty też zabijałaś czy tylko pomagałaś? – spytał groźnie Zawada.
– Nie zabijałam! Ja nie miałam nic wspólnego z tymi zbrodniami! – Dziewczyna wyraźnie zlękła się i przylgnęła mocniej do ramienia podkomisarza. – On kazał mi pisać te dziwne hasła, nic więcej! On sam dokonywał tych mordów!
– Matka nauczyła cię głagolicy? – zdziwił się ksiądz.
– Tak. Twierdziła, że każda szeptucha ją zna. To alfabet mocy.
– Jeszcze jedno mnie nurtuje… – zaczął Piotr.
– Może pozwolimy jej odpocząć, co? Nawet policja nie magluje tak podejrzanych! – obruszył się Zawada.
– Dlaczego Remael tak mocno trzymał się ciała? Dlaczego wybrał Bukowe Widziadło? – Egzorcysta zignorował uwagę podkomisarza.
Kobieta przez chwilę zbierała myśli, po czym zaczęła tłumaczyć:
– Twierdził, że bez ciała jest nikim. Nieforemnym bytem ignorowanym przez ludzi, Boga i szatana. Chciał mieć ciało, bo marzyło mu się być tutaj lokalnym bożkiem, przed którym klękają zlęknieni pasterze. Tak było w dziesiątym wieku, tak miało być i teraz. Przed chrztem Mieszka, Remael był tutaj uosobieniem Peruna. Wyrocznią, uzdrowicielem, opiekunem, ochroniarzem i bogiem. Gdy gwałtowna chrystianizacja to przerwała, wpadł na pomysł, że strachem przekona wieśniaków do oddania mu pokłonu. Stał się Bukowym Widziadłem. Bukowem Zwidzeniem, jak mówili nasi przodkowie. To od początku była jedna i ta sama postać.
Zawada pokazywał Doboszowi, aby dał już spokój z tym przesłuchaniem. Ksiądz kiwnął głową. Na rozmowę przyjdzie czas, gdy dziewczyna trochę odpocznie.
Chata obróciła się w zgliszcza. Strzecha zmieniła się w opary dymu, zniknęły bielone ściany, a belki dachu runęły jako sczerniałe fragmenty. Ziemia wokół budynku wydawała się szara, pozbawiona koloru i wyjałowiona. Z finezyjnego ogrodu nie pozostał nawet jeden krzaczek. Nie było śladu również po bujnych drzewach owocowych. Nie rosła tu ani trawa, ani najwytrwalsze chwasty.
– To co robimy? Jestem zmęczona – powiedziała cicho Bogumiła.
– Dojdziemy do szlaku i wezwiemy GOPR. Ja i pan komisarz ulotnimy się tuż przed ich przyjazdem. Do tego czasu nie będziesz sama – wyjaśnił egzorcysta.
– No nie wiem. Chyba powinniśmy złożyć jakieś wyjaśnienia? Ja muszę opisać to wszystko w raporcie! Protokół z użycia broni, opis zajścia, relacje świadków, wasze szczegółowe zeznania… – Zawada zaczął wymieniać kolejne dokumenty.
– Naprawdę chcesz napisać, że strzelałeś do zagubionego w świecie anioła, który zbudował sobie ciało z pomordowanych ludzi?
– To nie brzmi dobrze… – zgodził się policjant niechętnie.
– To brzmi jak koniec kariery – stwierdził dobitnie egzorcysta. – Nawet moi przełożeni uznaliby to za żart. Nie chcą słuchać o moich badań, a co dopiero o bijatyce z Bukowym Widziadłem.
– Cholera! – zaklął Zawada.
– Za to jest inna opcja.
– Jaka? – Nadzieja odżyła w głosie podkomisarza.
– Odstawić dziewczynę i pójść na duże, zimne piwo.
Podkomisarz uśmiechnął się szeroko.
– Ja nic nikomu nie powiem! Żyłam z matką w tej chacie i gotowałyśmy obiad, a potem wybuchł ten pożar! Stąd te obrażenia! – zapewniała młoda kobieta.
Dobosz i Zawada pokiwali porozumiewawczo głowami. Chwycili Bogumiłę pod ramiona i ruszyli w stronę Terebowca. Jego korytem zejdą w pobliże szlaku, gdzie poczekają na ratowników.
Zostawili spaloną chatę za sobą, a w jej parujących zgliszczach wspomnienia po pogańskiej marze. Co wydarzyło się pod Bukowym Berdem, pod nim też pozostanie. Bieszczady dochowają tajemnicy.
Zaczęło się dobrze i zaintrygowało. Zbrodnia dokonana w starej stajni odrażająca. Duet śledczych – ksiądz egzorcysta i policjant, moim zdaniem, niezbyt odkrywczy.
Późniejsze wypadki budziły we mnie już tylko daleko posuniętą niewiarę, ale nic nie poradzę, że tak jak nie wierzę w duchy i opętanie, tak i do działań egzorcystów podchodzę, delikatnie mówiąc, z ogromną niechęcią i głęboką nieufnością. Pewnie dlatego dalszy ciąg opowiadania czytałam już bez żadnych emocji, bo tych nie są w stanie wzbudzić we mnie stwory, którymi można było straszyć ludzi przed kilkoma wiekami, ale nie współcześnie. Jednakowoż rozumiem, że cała rzecz została stworzona na potrzeby konkursu.
Końcówka w chatce zielarki dłużyła mi się niezmiernie, a finał był raczej do przewidzenia.
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.
Między chmurami jarzył się dysk Księżyca w pełni… → Między chmurami jarzył się dysk księżyca w pełni…
Za SJP PWN: księżyc (Księżyc widziany jako tarcza na niebie lub jej część) -ca: blask księżyca, pyzaty księżyc (żart.), sierp księżyca (poet.), wschód księżyca, spaść z księżyca (przen.)
…bieszczadzkie watahy wilków szalały między kniejami. → Chyba miało być: …bieszczadzkie watahy wilków szalały w kniejach.
Za SJP PWN: knieja «wielki, gęsty las, w którym przebywa zwierzyna»
…znaleźli go takiego w lesie, krzątającego się bez celu. → Czy on się aby na pewno krzątał?
A może miało być: …znaleźli go takiego w lesie, szwendającego się bez celu.
W blasku Księżyca mignęła zmatowiona odznaka. → W blasku księżyca mignęła zmatowiona odznaka.
Sięgnął za poły płaszcza i wyciągnął smartfona. → Obawiam się, że nie mógł wyciągnąć smartfona zza pół płaszcza.
Pewnie miało być: Sięgnął do zanadrza/ za pazuchę płaszcza i wyciągnął smartfona.
Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»
– Szmelc – Podkomisarz walnął pięścią w ekran na desce rozdzielczej. → Brak kropki po wypowiedzi.
Spośród dzikich zarośli śledziły ich świecące oczy spłoszonych saren i czujnych lisów. Przepłoszyli z drogi… → Nie brzmi to najlepiej.
Podejrzewam, że spłoszone zwierzęta raczej czmychnęłyby w głąb lasu, a nie śledziły jadących.
Co jakiś czas chmury przesłaniały Księżyc rzucając długie cienie… → Co jakiś czas chmury przesłaniały księżyc, rzucając długie cienie…
Razem z nimi wędrowały mgły… → Ile mgieł wędrowało z nimi?
Okolicę skąpało niebiesko-czerwone światło radiowozów. → O ile mi wiadomo, polskie radiowozy mają niebieskie koguty.
…słodki zapach fluoryscyjnego talku… → Chyba miało być: …słodki zapach fluorescencyjnego talku…
…droga zarastała trawą. Za budynkiem wyrastał ciemny… → Nie brzmi to najlepiej.
Między zaroślami coś buszowało wystawiając ślepia odbijające policyjne syreny. → W jaki sposób ślepia odbijały dźwięki syren?
Podkomisarz pokazywał na kolejne ofiary… → Podkomisarz pokazywał kolejne ofiary…
Pokazujemy coś, nie na coś.
Szatan wygina ich kończynami jakby łamał zapałki. → Co szatan wygina ich kończynami?
A może miało być: Szatan wygina ich kończyny, jakby łamał zapałki.
Podkomisarz wskazał ręką na zacieniony zaułek… → Podkomisarz wskazał ręką zacieniony zaułek…
Piotrowi zdawało się, że mignął tam rosły cień, chuderlawy kształt… → Czy dobrze rozumiem, że to, co mignęło Piotrowi było jednocześnie rosłym cieniem i chuderlawym kształtem? Coś rosłego wyklucza chuderlawość?
To oryginalny starocerkiewnosłowiański, niewiele osób go zna… → To oryginalny staro-cerkiewno-słowiański, niewiele osób go zna…
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Watpliwosci-co-do-pisowni-staro-cerkiewno-slowianski;17317.html
Oto będzie ciało moje.” → Oto będzie ciało moje”.
Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
Rześkie, nocne powietrze orzeźwiało niczym… → Nie brzmi to najlepiej.
Wczesne Słońce zwiastowało pogodny dzień… → Wczesne słońce zwiastowało pogodny dzień…
Za SJP PWN: słońce (tarcza słoneczna na niebie, słonko) -ca: lipcowe słońce, blask słońca, zachód słońca; najlepszy pod słońcem (pot.), jasne jak słońce (pot.)
Mimo pnącego się wyżej i wyżej Słońca… → Mimo pnącego się wyżej i wyżej słońca…
…lecz ciężki uchwyt strachu ściskał jego gardło. → A może: …lecz mocny/ silny uchwyt strachu ściskał jego gardło.
Piotr czuł oddech stwora na swoim karku. → Zbędny zaimek – czy czułby oddech stwora na cudzym karku?
– Pomocy! PO-MO-CY! – wydzierał się Piotr. → Umiał wydzierać się wielkimi literami??? Wielkie litery nie sprawią, że krzyk będzie głośniejszy.
Proponuję: – Pomocy! Po-mo-cy!!! – wydzierał się Piotr.
Na kolejny dzień podkomisarz Zawada ponownie odwiedził plebanię. → A może: Kolejnego dnia podkomisarz Zawada ponownie odwiedził plebanię.
– Nie. Cofam się w czasie w sprawach jakie rozwiązywaliśmy… → – Nie. Cofam się w czasie w sprawach, które rozwiązywaliśmy…
Zawada wskazał palcem na ksero dokumentacji medycznej. → Zawada wskazał palcem ksero dokumentacji medycznej.
– Ja ręką odjął. → Literówka.
…ładuje pocięte pniaki na swojego pickupa. → …ładuje pocięte pniaki na pikapa.
Zbędny zaimek. Używamy pisowni spolszczonej.
…zatrzymał się obok nich pickup… → …zatrzymał się obok nich pikap…
Ten pickup z nagrania… → Ten pikap z nagrania…
Ubrana w brudną, szarą koszulę i porwane jeansy. → Ubrana w brudną, szarą koszulę i porwane dżinsy.
Używamy pisowni spolszczonej.
Zawada wskazał na czerwone kropki na asfalcie. → Zawada wskazał czerwone kropki na asfalcie.
Kto ci dał tą siłę? → Kto ci dał tę siłę?
Kula z Walthera trafiła tuż pod kolanem… → Kula z walthera trafiła tuż pod kolanem…
Nazwy broni piszemy małą literą.
https://poradnia-jezykowa.uni.lodz.pl/faq/nazwy-broni/
Mężczyźni spojrzeli po sobie, oboje z grymasami bólu na twarzach. → Piszesz o mężczyznach, więc: Mężczyźni spojrzeli po sobie, obaj z grymasami bólu na twarzach.
Oboje to mężczyzna i kobieta.
Ich ciało przypominało gnijącą masę ledwo zawieszoną prześwitujących, szarych kości. → Nie bardzo rozumiem – czy to ostateczne brzmienie zdania?
…i szmatkami nasączonymi w cuchnącej cieczy. → …i szmatkami nasączonymi cuchnącą cieczą. Lub: …i szmatkami namoczonymi w cuchnącej cieczy.
– Trzeba znaleźć jago słaby punkt. → Literówka.
…używał wtedy głosy tego zamordowanego staruszka… → Literówka.
Mieszkała na delikatnym wzniesieniu, polance pośrodku lasu. → Mieszkała na delikatnym wzniesieniu, na polance pośrodku lasu.
…do którego prowadziło wydeptane, delikatne zejście. → A może: …do którego prowadziło wydeptane, łagodne zejście.
Między nimi zachłannie rozpinały się krzewy ogórków i cukinii… → Ogórki i cukinie to rośliny jednoroczne, nie rosną na krzewach.
Proponuję: Między nimi bujnie rozrastały się ogórki i cukinie…
Za SJP PWN: krzew «roślina drzewiasta rozgałęziająca się na wiele równorzędnych pędów, przeważnie przy ziemi»
W grządkach posadzono zioła. → Na grządkach posadzono zioła.
– Jesteśmy w Alicji w Krainie Czarów, co nie? → To tytuł, więc należy ująć go w cudzysłów: – Jesteśmy w „Alicji w Krainie Czarów”, co nie?
Piotr ścisnął mocniej różaniec, który trzymał w ręce. → Czy dookreślenie jest konieczne – czy mógł trzymać różaniec inaczej, nie w ręce?
Proponuję: Piotr ścisnął mocniej trzymany różaniec.
…grube, bezlistne ciernie rozpełzające swoje brzydkie gałęzie po wysuszonej ziemi. → Ciernie nie rozpełzają gałęzi.
Proponuję: …grube, bezlistne ciernie, których brzydkie gałęzie rozpełzały się po wysuszonej ziemi.
…oraz inskrypcji w starocerkiewnosłowiańskim. → …oraz inskrypcji w staro-cerkiewno-słowiańskim.
…oko pokryte bielmem, osadzone w oczodole szpakowatej, pomarszczonej twarzy. → Na czym polega szpakowatość twarzy?
Za SJP PWN: szpakowaty 1. «o włosach: siwawy; też o ludziach: mający takie włosy»
Starał się ubrać maskę pełną pewności siebie… → W co starał się ubrać maskę??? Maskę można włożyć, przywdziać, przybrać, nałożyć, ale nie można jej ubrać!!!
Proponuję: Starał się przybrać maskę pełną pewności siebie…
…mógł go złamać w pół jak zapałkę. → …mógł go złamać wpół jak zapałkę.
…stały drewniane krucyfiksy Jezusa, Welesa i Peruna. → Krzyż z Welesem czy Perunem nie jest krucyfiksem.
Za SJP PWN: krucyfiks «krzyż z figurą ukrzyżowanego Chrystusa»
Wejście do niej zakrywał wielobarwny, ludowy dywan. → Raczej: Wejście do niej zakrywał wielobarwny, ludowy kilim.
Ludowy wyrób w chatce zielarki to raczej kilim nie dywan.
Zza dywanu wychynęła postać… → Zza kilimu wychynęła postać…
Na bladej skórze kwitły purpurowe siniaki, w szczególności podbite oczy. → Czy dobrze rozumiem, że na bladej skórze szczególnie kwitły podbite oczy?
…wciągnęły ją do izby za dywanem. → …wciągnęły ją do izby za kilimem.
…pod naporem tej nieludzkiej obecnośći. → Literówka.
…wystrzelił serię pojedynczych strzałów. → Brzmi to fatalnie.
Proponuję: …oddał serię pojedynczych strzałów.
…lecz posmakował już we krwi… → …lecz zasmakował już we krwi… Lub: …lecz posmakował już krwi…
…tym samym porzucając swoją neutralność. → Czy zaimek jest konieczny? Czy mógł porzucić cudzą neutralność?
Może: …tym samym porzucając dotychczasową neutralność.
– Ah! Więc to tak, księżulku! → – Ach! Więc to tak, księżulku!
Ah to symbol amperogodziny.
Egzorcysta trzymał się pod bokiem czując ból pęczniejący od żeber. → Co zrobiły żebra, że ból od nich pęczniał?
Proponuję: Egzorcysta trzymał się pod bokiem, czując narastający ból promieniujący od żeber.
…kopnięciami rozwalał drewniane kredensy. → Ile kredensów stało w kuchni chatki zielarki?
Obrazy z przeszłości zaczęły migotać przed jego oczami… → Zbędny zaimek.
Wredny anioł wyłuskiwał z jego umysł wspomnienia… → Literówka.
…kryjąca się w izbie za dywanem. → …kryjąca się w izbie za kilimem.
Pełna niepewności i strachu, ale również napawana nadzieją… → Można się czymś napawać, ale nie bardzo wiem, jak można być czymś napawanym.
Proponuję: Pełna niepewności i strachu, ale również rodzącej się nadziei…
…a z jątrzących ran na jego plecach… → …a z jątrzących się ran na plecach…
Przemknął pochylony wzdłuż kredensu. → Jakiego kredensu, skoro wcześniej został on rozwalony kopniakami?
Zawartość szafy eksplodowała posyłając w egzorcystę chmarę tłuczonej ceramiki… → Czy zielarka na pewno trzymała ceramikę w szafie, a szafa stała w kuchni?
A może miało być: Zawartość szafki eksplodowała, posyłając w egzorcystę odłamki tłuczonej ceramiki…
…który wyciągał doń swoje chuderlawe łapy. → Zbędny zaimek.
…popsuty, drewniany zegar z kukułką nagle ożył tykając osobliwie głośno, aż wybuchł, rozpryskując się na tysiące szklanych odłamków… → Skoro zegar był drewniany, to skąd tysiące szklanych odłamków?
…do izby za dywanem. → …wszdo izby za kilimem.
Stwór zawył i w chaotycznych ruchach próbował się ugasić. → A może: Stwór zawył i chaotycznymi ruchami próbował się ugasić.
…tańcząc na szarej skórze pleców i siwych włosach głowa. → Literówka.
…ponownie scaliło w białą mgięłkę… → Literówka.
…podtrzymywała tą kruchą istotę… → …podtrzymywała tę kruchą istotę…
Zawada pokazywał Doboszowi gestem dłoni… → Zbędne dookreślenie – wszak gesty wykonuje się dłonią.
Chata zamieniła się w zgliszcza. Strzecha zmieniła się w opary dumy… → Powtórzenie. Co to są opary dumy?
…po wyrośniętych drzewach owocowych. Nie rosła tu ani trawa… → Nie brzmi to najlepiej.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej @reg. Powinnaś zmonetyzować to jako usługi redaktorskie :)
Wejście do niej zakrywał wielobarwny, ludowy dywan. → Raczej: Wejście do niej zakrywał wielobarwny, ludowy kilim.
Ludowy wyrób w chatce zielarki to raczej kilim nie dywan.
Pierwszy raz słyszę o kilimie ale tak, o niego chodziło :)
Co do wrażeń ogólnych.
Pierwotnie opowiadanie miało około 55k znaków, więc sporo zostało dopisane “na siłę”, stąd pewnie wrażenie przedłużonej końcówki. Oryginalnie starcie było krótsze.
Reszta konwencji to moje wyobrażenie na temat horroru wynikające całkowicie z horrorów-filmów, nie horrorów-książek, bo żadnego horroru nigdy nie przeczytałem. Te o ludowych potworach czających się w lasach lub dawnych, dziwnych rytuałach lubię najbardziej, ale wszystkie są dość przewidywalne.
Dzięki za recenzję i łapankę :)
Hej @reg. Powinnaś zmonetyzować to jako usługi redaktorskie :)
Nie, Orle, nie wydaje mi się, aby to był dobry pomysł. Jeśli jednak borykasz się z nadmiarem zasobów finansowych, możesz wesprzeć powodzian, o ile sam, jako wrocławianin, nie ucierpiałeś od nadmiaru wód.
Dziękuję za wyjaśnienia i cieszę się, że mogłam się przydać. ;)
Powodzenia w konkursie i w dalszej pracy twórczej!
edycja
Skoro dokonałeś poprawek, mogę udać się do klikarni. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cześć, Po pierwsze dziękuję za udział w konkursie. Podobało mi się osadzenie w Bieszczadach, podawanie nazw miejsc i research symboli i bóstw słowianskich. Intryga też dobra. Zabrakło moim zdaniem nieco takiej sinusoidy w prowadzeniu fabuły. Moim zdaniem za bardzo w każdej scenie chciałeś utrzymać napięcie. Troszkę też tu i ówdzie mieliśmy trochę przegadania. Ale opowiadanie na plus :) Pozdrawiam, BS
Hej, Bruno, dzięki za dobre słowo. Fajny konkurs zrobiłeś i niezła ekipa się zmontowała, mocna konkurencja.
Hej!
Jest tutaj nieco do poprawy, masz też na końcu dużo tłumaczenia, które jest tak naprawdę niepotrzebne – czasem lepiej nie tłumaczyć o co chodziło, niech czytelnik sam to sobie dopisze. Warsztatowo jest nieco lepiej niż średnio, fabularnie sempiterny nie urywa, ale udało Ci się mnie zainteresować na tyle, że przeczytałem na jedno posiedzenie, co przy tej ilości znaków wcale nie jest takie oczywiste. Postać księdza wydała mi się mało “księdzowska”, ale niech Ci będzie, z kolei policjant niestety jakiś płaski wyszedł. W ogólnym rozrachunku doceniam pomysł i wysiłek włożony w opowiedzenie tej historii, więc kliknąłem bibliotekę.
Aha – pomysł z bobokiem bardzo na plus. Taka nieoczywista strzelba Czechowa, że niby trochę deus ex machina, ale jednak nie ;)
Pozdrawiam serdecznie
Q
Known some call is air am
Słuchawka telefonu stacjonarnego opadła na stację dokującą. W czasach rozświetlonych ekranami smartfonów wyglądał(a) na niemal starożytny artefakt.
Moim zdaniem tu bardziej intuicyjnie byłoby dalej o słuchawce, ale mogę się mylić.
Na swoje szczęście, Piotr Dobosz był jedynym egzorcystą w tej części Bieszczad i jedynym, który potrafił rozpoznać działalność starych, pogańskich mar od prawdziwego opętania demonicznego.
Odróżnić?
Stare
,bieszczadzkie podania mówią o istocie od setek lat przemierzającej lasy i połoniny.
Raczej bez przecinka.
Pytania kłębiły się w głowie Dobosza od kilku dni, gdy zobaczył jak starca o szalonym spojrzeniu prowadzi trzech
,rosłych chłopów.
Jw.
A potem zaczęło się robić ciekawie i przestałem zwracać uwagę na literki. Nieszczególnie lubię słowiańską fantastykę (po dziesięciu latach od trzeciego Wiedźmina zrobiła się sztampowa), ale tutaj pomogła tajemnica i klimat mrocznego kryminału na bieszczadzkim odludziu (może w końcu się tam wybiorę). Takie teksty lubię.
Najsłabiej wypadło optymistyczne jak na horror zakończenie – osobiście uważam, że pokonanie potwora bez żadnych strat własnych umniejsza zagrożenie i przez to zabija grozę. Z jednej strony mityczna abominacja, a z drugiej nikt nie zginął, nikt nie oszalał, nikt nie stracił kończyny. Za łatwo poszło. :(
Z drobiazgów – moim zdaniem głagolica nie jest podobna do cyrylicy. ;)
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
Dzięki za opinie panowie. @sewer Ksiądz akurat miał być mało księdzowski, udało mi się :) A policjanta miało być mniej ale jakoś tak wyszło. @sndwlkr Skończyły się refundacje NFZ na leczenie odciętych kończyn, oszczędziłem tego bohaterom :) Głagolica no w sumie nie podobna. Za to przypomina mi natychmiast o Wieśku 3 i tych wiedźmach z bagien z jakiegoś powodu.
W drugim Wiedźminie pisali głagolicą albo alfabetem na niej wzorowanym. W trójce – nie pamiętam, może też.
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
Na plus klimat i wykorzystanie motywów religijnych. Opowiadanie jest też napisane nieźle, czyta się płynnie. Początek jest bardzo intrygujący, potem jednak intryga wyhamowuje i średnio trzyma w napięciu i zaciekawieniu.
Warg napierał całym ciałem.
Nie wiem, czy słowo warg jako synonim wilka tu pasuje, to jednak trochę inne stworzenie.
Ujrzał krąg za skalnym nasypem powstałym ze zwietrzałego piaskowca.
Nasyp to coś zbudowane przez człowieka. Nie sądzę, że nasyp może być skalny, co najwyżej kamienisty. Piaskowiec kiedy wietrzeje, zmienia się w rumosz, a jeśli proces rozdrabniania postępuje, to w zwietrzelinę (przypominającą piasek).
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)