
Wiem, że fragmenty nie są tutaj mile widziane, jednak odważyłam się udostępnić Wam trzy pierwsze rozdziały mojej powieści z nadzieją na choćby jeden komentarz.
Wiem, że fragmenty nie są tutaj mile widziane, jednak odważyłam się udostępnić Wam trzy pierwsze rozdziały mojej powieści z nadzieją na choćby jeden komentarz.
1. Nieszczęścia chodzą polonezem
Gdyby Urszula Wieczorek, budząc się w piątek o godzinie szóstej piętnaście, wiedziała, że poranna wycieczka do sklepu zadecyduje nie tylko o jej śniadaniu, ale i paru innych sprawach (takich jak kwestia źródła utrzymania czy kilka zgonów), najprawdopodobniej nie wyściubiłaby nawet nosa spod kołdry. Nie lubiła problemów, ale w tym momencie zabiłaby za pączka.
Ula nie spodziewała się jednak takiego obrotu spraw ani zwlekając się z łóżka, ani niecały kwadrans później, kiedy jeszcze otępiała po kolejnym dziwacznym śnie przemierzała opustoszałe alejki supermarketu. Przed wyjściem narzuciła w pośpiechu na kościste ramiona dżinsową, podszytą sfilcowanym futerkiem kurtkę. Nie odświeżała jej od kilku miesięcy i niestety sama odczuwała skutki tego zaniedbania aż nazbyt wyraźnie. Nie widziała jednak sensu w robieniu prania teraz, kiedy za niedługo i tak miało zrobić się za ciepło na jej noszenie. Został nieco ponad tydzień do astronomicznej wiosny, nawet jeśli uporczywa, lodowata mżawka i nagie gałęzie drzew zupełnie na to nie wskazywały.
Sklep, zazwyczaj czynny całą dobę, o tej porze był kojąco opustoszały, nie licząc pracowników wykładających towar i kilku nieszczęśników człapiących sennie wzdłuż i wszerz niekończącej się przestrzeni oświetlonej brzęczącymi świetlówkami. Ula, prychając ze zniecierpliwieniem, wyminęła jednego z nich, przyglądającego się nabożnie wystawionym drożdżówkom. Nie zauważyła powłóczystego spojrzenia, które za nią posłał, zajęta analizowaniem szczegółów ostatniego snu.
Przypomniała sobie zakrwawione truchło kota, którego, zdaje się, to ona sama zabiła, a później usiłowała pozbyć się ciała. Ostatecznie wykopała stworzeniu grób własnymi rękami, a potem uciekła, czując niesmak wymieszany z wyrzutami sumienia oraz cmentarną ziemię pod paznokciami. Przylgnął do niej nawet nierealny zapach. To z jego powodu zerwała się z łóżka dwie godziny wcześniej, niż miała w zwyczaju, na szczęście nie z żałobą za paznokciami, ale za to z nieposkromionym głodem na cukier.
– Ktoś tu się nie wyspał, co?
Podświadomie przekonana, że wciąż śni, Ula zerknęła kątem oka na nadawcę pytania – młodego, lecz elegancko noszącego się mężczyznę w granatowym płaszczu. Uznając, że jest ono retoryczne, ograniczyła się do mruknięcia krótkiego „mhm” i ruszyła dalej.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jadła normalne śniadanie, takie, jakie widzi się w telewizyjnych reklamach. Szczerze mówiąc, nie pamiętała nawet swojego ostatniego posiłku, co wyraźnie komunikował jej skurczony, ale wciąż butny żołądek. Kolorowe opakowania produktów na regałach mieszały jej się w oczach, tworząc zagmatwaną, surrealistyczną przestrzeń.
Marnowanie pieniędzy na taką zachciankę wydało jej się nagle idiotyczne i dziecinne. Wiedziała, że nikt jej za to nie zruga, ale niewiele zostało jej już z ostatniej wypłaty. Nikt nie przelał jej drobnej pożyczki na wieczne nieoddanie, nikt nie zadzwonił, by spytać, czy czegoś nie potrzebuje. Nie pozostał jej nikt, kto mógłby to zrobić. Pociągnęła nosem na wspomnienie pierników z lukrem pieczonych w środku lata przez panią Wojnarowicz. Rozejrzała się, zanim zgarnęła czekoladowego cukierka z jednego z wystawionych kartonów.
– Jeśli szukasz śniadania, to chyba idziesz w złą stronę.
Prawie wywróciła karton na ziemię. Znowu ten mężczyzna. Ula przyjrzała mu się bliżej – jego szelmowskiemu uśmieszkowi, pozłacanemu słońcu na lewej klapie jego płaszcza. Nie zauważyła, że ruszył w tym samym kierunku, co ona. Wybrał sobie możliwie najgorszą osobę do plotkowania o poranku przy świeżym pieczywie. A może chciał zakapować złodziejkę?
– Dzięki, ale wiem, gdzie idę – mruknęła, nie siląc się na uprzejmość.
Choć niepokój jej nie opuszczał, wydała się sobie śmieszna. Czego się bała? Wariata zaczepiającego obcych ludzi? Zresztą w sklepie była bezpieczna. Tak twierdził rozsądek. Intuicji kazała natomiast uprzejmie się zamknąć.
– Tylko wariaci są coś warci – ciągnął niespeszony natręt. – Tak mówi moja babcia – Chrząknął.
Ula przybrała głupią minę. Skąd obcy mężczyzna znał jej myśli? Przecież to niemożliwe, by on mógł…
– Grzebać ci w głowie? – Uśmiechnął się. – To fantastyczne hobby, bardzo wciągające, zaręczam.
Wytrzeszczyła oczy jedynie na moment – w następnym biła już swój życiowy rekord w marszobiegu. Nie za szybko, żeby nie wyjść na podejrzaną, ale na tyle szybko, by zniknąć. Nieszczególnie obchodziło ją w tym momencie, że zapewne robi z siebie idiotkę w oczach jakiegoś śmieszka. Mogłaby przysiąc, że słyszy za sobą jego rozbawiony rechot.
Nie kupiła śniadania. Wyszła prędkim krokiem ze sklepu z pustymi rękami i rozpuszczającym się czekoladowym cukierkiem w ustach, nie niepokojona alarmami ani zaczepkami nieobecnego ochroniarza. Ruszyła w stronę parku, nie do końca jeszcze wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie spuszczający z niej oka chłopak w granatowym płaszczu wiedział jednak, co z nią zrobić doskonale.
***
Robert Iskrzycki uważał, że mężczyznom powinno zabronić się posiadania niebieskich oczu. Bywają one nadzwyczaj groźne, zwłaszcza kiedy ich właściciel aż za dobrze zdaje sobie sprawę z ich uroku. Ten akurat wydawał się na tyle pewny własnej urody, by nosić dumnie dziwaczną, granatową czapkę z kocimi uszami. W gruncie rzeczy cały ubrany był na granatowo, łącznie z oryginalnym płaszczem, co nadawało mu wygląd tego tajemniczego nieznajomego, o którym marzą nocami nastolatki. Do lewej klapy miał przypiętą złotą broszkę w kształcie słońca. Mijając Roberta, posłał mu rozbawiony uśmieszek.
Iskrzycki, pozbawiony choćby cienia odwagi, wbił puste spojrzenie w chodnik, czekając aż nieznajomy się oddali. Obejrzał się jeszcze, ale chłopak zdążył już zniknąć w bocznej uliczce. W nozdrzach Roberta pozostał jedynie specyficzny zapach cynamonu.
Westchnął z lekkim zawodem. Jako nastolatek pochłaniający góry książek przygodowych od zawsze żywił nadzieję, że pewnego dnia jakiś tajemniczy nieznajomy, którego spotka w równie tajemniczych okolicznościach, stanie przed nim i zdradzi mu jego przeznaczenie. Co prawda w powieściach zwykle jest to sędziwy starzec z długą brodą i kosturem, nie niebieskooki młodzieniec, ale kiedy na świecie coraz mniej ludzi zapuszcza kilkumetrowe brody, nie wypada być wybrednym.
Czasem Robert wciąż jeszcze z dziecięcą nadzieją łudził się, że wysłannicy rodem z fantastycznych światów nadal go szukają. Nocami marzył o ucieczce z bezsensownej, szarej rzeczywistości, gdzie każdy dzień był podobny do poprzedniego. Gdy nie śnił, szukał na jawie miejsc, gdzie czekaliby tacy jak on. Spędził setki wieczorów i nocy na tropieniu śladów, zaproszeń, sekretnych wiadomości, które zrozumieć byliby w stanie jedynie wtajemniczeni. Nigdy jednak niczego takiego nie znalazł. Być może nie był wtajemniczony, a może ślady te tak naprawdę nigdy nie istniały. Z tym jednak nie był w stanie się pogodzić. Być może to ta uparta nadzieja wyciągnęła go dzisiaj z łóżka kwadrans po czwartej i kazała zawrócić oraz podążyć śladem chłopaka.
Wystarczyło pięć minut przedzierania się przez parkowe krzaki, by ją stracić.
Minął drobną, chudą jak gałązka dziewczynę siedzącą na jednej z ławek. Nie miała czapki, ciemny kształt jej czupryny przypominał mu lwią grzywę, w skrzywionych rysach dostrzegł coś pomiędzy wrogością i lękiem. Usiadł parę ławek dalej, pod niedziałającą latarnią, nie chcąc wyjść na natrętnego. Jeszcze nie zaczęło się rozjaśniać, a powietrze pamiętające noc było dojmująco chłodne. Robert zaczął żałować, że nie wziął ze sobą czegoś cieplejszego do ubrania. Cienką bluzę miał wilgotną od mżawki przylegającej do wszystkiego mokrą warstewką.
– Hej, wszystko w porządku?
Spojrzał w stronę, z której dobiegł obcy głos. Jego właściciel okazał się jedynie wysokim, szczupłym cieniem, a pytanie nie było nawet skierowane do Roberta. Prawdopodobnie jego nadawca nie zauważył go nawet we wszechobecnym mroku i splątanych pozostałościach po roślinności z zeszłego lata. Zarówno jego twarz, jak i pytanie, były zwrócone w stronę skulonej dziewczyny.
– Można? – Wskazał dłonią w rękawiczce na wolne miejsce obok. Nie doczekał się odpowiedzi, mimo to jednak przysiadł się do dziewczyny w stosownej odległości. – Okropna pogoda, nie sądzisz?
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni rozpiętego płaszcza i wyciągnął z niej coś, co okazało się paczką papierosów. Dopiero co zakupiona, posiadała jeszcze folię ochronną, której mężczyzna pozbył się długimi palcami i wyrzucił do kosza.
– Nie powinnaś tu siedzieć w taki chłód – dodał po kilku sekundach milczenia.
Robert łypnął na dziewczynę, która zgarbiła się jeszcze bardziej. W cienkiej kurtce musiało być jej równie zimno jak jemu w jego bluzie. Wyglądała na niewiele młodszą od niego; spoglądała nieufnie na nieznajomego szukającego znów czegoś po kieszeniach.
– Nie ćpam – oznajmiła z dystansem, wciąż zezując niechętnie. – Możesz sobie poszukać innych klientów.
– Nie masz jakiejś kurtki? – spytał z kolei nieznajomy, kompletnie ignorując to, co powiedziała. – Wiesz, takiej, którą można by nazwać kurtką.
Dziewczyna jedynie wzruszyła ramionami, naciągając rękawy na dłonie. Robert widział, że drży na całym ciele.
– A ty co, moja matka? – prychnęła, jednak bez większego przekonania.
– Nie, bynajmniej – odpowiedział mężczyzna, a wszechobecny mrok na chwilę rozświetlił jasny płomień zapalniczki.
W ciepłej poświacie Robert rozpoznał niebieskookiego młodzieńca w czapce z kocimi uszami. Jego wąskie usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. Kiedy ten jednak nie spotkał się z odwzajemnieniem ze strony dziewczyny, kąciki ust opadły w zrezygnowaniu.
– Strasznie jesteś nieufna, co? – westchnął mężczyzna. – Jesteś tu sama?
– Nie, moja mama czeka za rogiem, aż nacieszę się naturą.
– Wiem, że…
– Gówno wiesz.
Właściciel kociej czapki, lekko urażony, wypuścił nosem nieco dymu papierosowego, którego zapach dotarł do Roberta razem z lekkim aromatem cynamonu.
– Coś tam może wiem. – Wzruszył ramionami, parskając cicho. – O martwych dziewczętach znajdowanych w parkach z rozbitymi głowami nawet całkiem sporo.
– Bo to pewnie ty rozbijasz im głowy.
– Och nie, ja jestem rycerzem.
– To spróbuj porycerzować komuś innemu.
Mężczyzna roześmiał się cicho, jak gdyby dziewczyna opowiedziała właśnie wyborny żart. Jego śmiech zabrzmiał niczym rechot potwora z bajek, który szykuje się do pożarcia niczego nie spodziewającej się księżniczki.
– Nie wysilam się dla wszystkich – stwierdził po dłuższej chwili. – Nie każdy jest tego wart.
– A ja niby jestem?
– Nie wiem. – Nieznajomy wzruszył ramionami, jak gdyby było mu to całkowicie obojętne. – Może.
– Czego ty ode mnie chcesz, co? – warknęła dziewczyna, zwracając się ku niemu gwałtownie, jak gdyby sądziła, że przestraszy go groźną miną – bardziej, niż najwyraźniej sama była przestraszona.
Jej rozmówca jedynie beztrosko wypuścił nosem kłąb dymu. Być może faktycznie był potworem, smokiem, który wypełzł na żer.
– Myślę, że możesz wykluczyć napad rabunkowy i gwałt – odrzekł kpiąco. – Trochę cuchniesz.
Dziewczyna sapnęła urażona i cofnęła się aż na sam brzeżek ławki.
– Widzisz… – podjął znów mężczyzna. – Nie wszyscy ludzie widzą to, co my. Właściwie to ludzie rzadko widzą cokolwiek. Za to ty… i ja… czujemy więcej – stwierdził dziwnie uspokajającym głosem. – Jesteśmy inni, Orszulko.
– A ty skąd…
Nieznajomy wybuchnął cichym, nieskrępowanym śmiechem.
– Ach, myślę, że śmiało możemy odpuścić sobie te zbędne tłumaczenia. Jestem Cezary. Jeśli cię to interesuje, rzecz jasna.
W Robercie wezbrało pragnienie, by wstać i sprzeciwić się głośno, oznajmić, że to jego Cezary szukał tak długo, że to on szukał Cezarego, ale jak zwykle zabrakło mu odwagi. Bał się, co mogłoby się wydarzyć, gdyby mężczyzna dowiedział się, że ktoś podsłuchuje rozmowę, która, zdaje się, nie była wcale przeznaczona dla uszu postronnych.
– Kim ty w ogóle jesteś, co? – spytała Urszula.
– Przykro mi, ale tego nie mogę ci teraz powiedzieć. – Cezary uśmiechnął się przepraszająco. – Są rzeczy, których jeszcze wiedzieć nie powinnaś.
– To znaczy, że kiedy się dowiem? Po krwawej inicjacji na cmentarzu? – Dziewczyna łypnęła na niego niechętnie. – Kiedy razem z twoimi ziomkami zdradzimy swe imiona nad truchłem czarnego kota?
– Możliwe – rzekł całkiem poważnie Cezary. – Jeśli będziesz chciała.
Niedopałek wylądował na chodniku i został przydeptany obcasem granatowego oksforda. Przez chwilę chłopak i dziewczyna milczeli zgodnie, jednak w tej ciszy Robert wyczuwał narastające napięcie. Wiedział, że w odpowiedzi Urszuli czaiła się zapowiedź tego, na co czekał od lat.
– A jeśli chcę? – mruknęła w końcu, jak dziecko, które nie chce przyznać, że zaintrygowała je nowa zabawa.
– Wtedy z pewnością chętnie przyjdziesz po odpowiedzi.
Cezary znów sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, jednak tym razem w jego palcach nie pojawił się papieros, a mały, biały karteluszek, który podał Oli. Zmarznięta dziewczyna chwyciła go ostrożnie.
– Ja… – zaczęła niepewnie, jednak Cezary wpadł jej w słowo:
– Przyjdziesz, kiedy będziesz chciała. Będziemy na ciebie czekać – obiecał ciepłym, przyjaznym tonem przyciągającym niczym ogień w kominku. – Do zobaczenia, Orszulko – rzucił jeszcze, po czym zniknął, pozostawiając bez słowa nie tylko dziewczynę, ale i chłopaka siedzącego dwie ławki dalej.
Urszula przez parę chwil oglądała otrzymaną karteczkę. Roberta kusiło, by ją wyrwać, ukraść i uciec. Był zły, bo to tej zadufanej w sobie ignorantce została dana wyczekiwana przez niego szansa. Irytowało go przeciągające się oczekiwanie na to, co zrobi. Zachowa papierek dla siebie, pokaże znajomym, czy może, co gorsza, poskarży się rodzicom? Jeśli miała tyle lat, ile przypuszczał, to zamiast wędrować nocą po mieście, powinna uczyć się do sprawdzianu z matematyki. Właściwie on również powinien. Jednak to przygoda Urszuli właśnie się zaczęła. Jego natomiast skończyła się, zanim na dobre się zaczęła.
A może nie. Dziewczyna bowiem, zamiast zrobić to, co zrobiłby Robert na jej miejscu – czyli schować ostrożnie karteczkę do kieszeni i nigdy nie zgubić – zgniotła ją i wyrzuciła do kosza, po czym odeszła, odrzucając największą szansę swojego życia.
Wytrzeszczając oczy i odprowadzając wzrokiem jej sylwetkę, Robert rzucił się do kosza na śmieci. Wizytówki nie było na wierzchu. Może wpadła głębiej? Z obrzydzeniem zaczął grzebać w zużytych chusteczkach, plastikowych butelkach i zatłuszczonych papierkach w poszukiwaniu zaginionego kawałka papieru. W końcu, po tym jak zdążył skaleczyć sobie rękę i wsadzić ją w coś mokrego, znalazł to, czego szukał.
Jego serce, które na moment stanęło, zaczęło znów bić w obłąkańczym tempie. Uszczęśliwiony ucałował lekko wygniecioną wizytówkę, po czym zaczął wygładzać ostrożnie, bojąc się jeszcze bardziej ją uszkodzić. Nie znajdowało się na niej nic, poza nieznanym mu adresem wydrukowanym drobną, prostą czcionką.
Teraz kiedy wiedział już, gdzie szukać, zaczęło mieć to wreszcie sens.
2. Nie słyszę, co do mnie myślisz
Ula nie do końca wiedziała, przed czym ucieka, ale miała nadzieję, że w końcu jest bezpieczna, nawet jeśli kompletnie się zgubiła. Tkwiła w zagajniku pełnym obsypanych śniegiem choinek, jednak, mimo że miała na sobie jedynie piżamę, nie odczuwała chłodu. Zachodzące słońce grzało ją w plecy, zupełnie jak podczas lata, co kazało jej zastanowić się nad absurdem sytuacji.
Odwróciła głowę przez lewe ramię, niepomna przesądów wkładanych jej niegdyś do głowy przez panią Wojnarowicz i dotknęła ostrożnie jednej z choinkowych gałązek. Jej igiełki okazały się strasznie lepkie, a na palcach Uli pozostał biały ślad.
– Dzień dobry! – Entuzjastyczny głos, który rozległ się tuż przy jej uchu, sprawił, że podskoczyła na kilka centymetrów niczym postać z kreskówki. Wybałuszyła oczy na widok Cezarego spacerującego pomiędzy choinkami z białą puszką, której zawartością traktował iglaki. Rude włosy miał w nieładzie, co czyniło go na swój sposób jeszcze bardziej atrakcyjnym niż zapamiętała. – Bądź ostrożna, jeszcze nie wyschło! Co ty tu właściwie porabiasz, Orszulko, hm?
– Idę do pracy – wykrztusiła nerwowo. – A co?
Cezary znów zbliżył się do niej. Przysunął swoją twarz do jej twarzy, a ona jedynie przez moment miała nadzieję, że być może ją pocałuje.
– Wobec tego idź do pracy, śpiochu – stwierdził z delikatnym naciskiem, uśmiechnął się kpiąco i pstryknął jej palcami przed nosem.
Wtedy Ula się obudziła.
Poruszyła się nerwowo na siedzeniu autobusu, świadoma, że starsza kobieta siedząca naprzeciw niej przygląda jej się natrętnie. Ula miała nadzieję, że przez sen nie wygadywała dziwnych rzeczy ani nie wykonywała obscenicznych gestów.
Była na siebie zła, że rozmyśla o tym chłopaku. To właśnie dlatego musiał jej się przyśnić, choć mogłaby przysiąc, że kiedy ostatni raz widziała go na jawie, nie udało jej się dostrzec koloru jego włosów. Może w rzeczywistości był blondynem, a rudą czuprynę podsunęła jej jedynie własna, niesforna podświadomość.
Autobus zatrzymał się na przystanku, by wymienić jedną grupę ludzi na drugą. Staruszka siedząca naprzeciw Uli, ku jej wielkiej uldze, opuściła środek komunikacji, puste miejsce jednak po chwili zostało zajęte przez innego pasażera. Wieczorek na jego widok przybrała minę, jaka stosowna byłaby przy kolonoskopii.
– Tak, zdecydowanie zasypianie w miejscu pełnym ludzi nie jest rozsądnym pomysłem. – Cezary uśmiechnął się od ucha do ucha, przeczesując palcami płomiennorudą czuprynę. – Łatwo wtedy o nieproszonych gości w kieszeniach. – Wyciągnął w jej stronę dłoń ze znajomym, brązowym kształtem. – Jest nas tu więcej, niż ci się wydaje, a kogoś, kto wygląda kubek w kubek jak twoja własna babcia, nikt nie będzie podejrzewał o paranie się kieszonkostwem, prawda?
Ula potrafiła jedynie gapić się na jego dłonie z masą pierścionków i pomalowanymi paznokciami. Jedna z nich trzymała portfel. Jej portfel. Miał nawet to charakterystyczne przetarcie w rogu.
– Sprawdź czy wszystko jest na swoim miejscu – poradził jej Cezary, kiedy wyrwała mu swoją własność. – Przejąłem go, gdy mijałem się z naszą starowinką w drzwiach, ale jeśli ten ktoś jest równie sprawny w telekinezie, co w urokach, to po twojej karcie kredytowej mogło pozostać już tylko marzenie.
– Nie mam karty kredytowej.
Uli cisnęło się na usta mnóstwo pytań, każde bardziej absurdalne od poprzedniego. Każde z nich można było usprawiedliwić zbiegiem okoliczności lub jej własną paranoją i Ula nie wątpiła, że Cezary do takich tłumaczeń właśnie by się uciekł.
Zawartość portfela była jednak nienaruszona, łącznie z gotówką w ilości pozwalającej na przeżycie następnego tygodnia i Ula musiała przyznać, że Cezary zasługuje na wdzięczność – o ile to nie on sam pod postacią staruszki jej go podebrał, by zaraz potem zwrócić w glorii bohatera. Gdy tylko ta myśl przeszła jej przez głowę, potrząsnęła nią, zirytowana własną głupotą. Nikt nie jest w stanie zmieniać swojego wyglądu na życzenie, nawet jeśli tak właśnie twierdził nawiedzony chłopak, którego widziała po raz drugi w życiu.
– Faktycznie. – Cezary z niewinną miną bawił się obrączką na palcu wskazującym, a ona mogłaby przysiąc, że jego oczy zmieniły kolor z błękitnych na zielone. – Tworzysz porywające teorie spiskowe.
Tego było zbyt wiele. Spanikowana Ula wcisnęła z desperacją przycisk stop i gdy tylko kierowca zatrzymał autobus i otworzył drzwi, wypadła z niego, prawie potykając się o krawężnik. Biegła, nie oglądając się za siebie, mimo że Cezary ani myślał jej gonić. Rozsiadł się na swoim miejscu, przymykając leniwie oczy omiecione promieniem wschodzącego słońca. Jego zmiana trwała jeszcze cztery godziny, a ona nie była jedynym nieodkrytym dzikim zwierzątkiem w tym mieście.
***
– Czarnecki?
– Jestem.
– Franusik?
– Jest.
– Iskrzycki?
– Obecny.
“Bardzo możliwe, ale na pewno nie w tym miejscu”, pomyślał Robert. Przynajmniej nie myślami.
– Racławski?
– Jestem.
Sprawdzanie obecności przeszło płynnie w fizykę. Profesor Zacny po raz kolejny, wyjątkowo wyraźnie i głośno oznajmił, że nie rozumie, jakim cudem większość klasy może nadal nie potrafić wyprowadzić związku między przyspieszeniem grawitacyjnym na powierzchni planety a jej masą i promieniem. Odpowiedź według Roberta była natomiast druzgocąco prosta. Otóż wszyscy oni, łącznie z nim samym, byli kretynami.
Zmrużył powieki, starając się odczytać coś z hieroglifów zapisanych na tablicy przez Zacnego. Po nieprzespanej nocy i owocnym w przeżycia poranku był skrajnie wyczerpany.
Tak naprawdę nie powinno go tu być. Powinien w tym momencie szukać tego miejsca, nagle i niespodziewanie materialnego, określonego prawdziwym adresem. Tymczasem wiedziony poczuciem obowiązku, jak gdyby nigdy nic, siedział znów w tej samej ławce, wpatrując się tępo w tę samą tablicę i tym samym, kończącym się już długopisem, kreśląc nic nie znaczące znaki. Żaden z zapisków nie zgadzał się z rachunkami, jakie przeprowadzał wczoraj o tej samej porze. Nigdy nie przepadał za fizyką, jednak ojciec za nic miał jego marzenia klasie dwujęzycznej. Chciał uczynić z niego inżyniera, nawet wbrew niemu samemu.
– Wielkimi krokami zbliża się matura, dlatego tym bardziej nie jestem w stanie pojąć, dlaczego tak lekko podchodzicie do tematu. Kilka osób jest zagrożonych i jeśli sądzą one, że zdołają nadrobić materiał z kilku lat w kilka dni przed maturą, to grubo się mylą.
Robert wzdrygnął się pod srogim spojrzeniem nauczyciela matematyki i fizyki, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ten zwraca się szczególnie do niego. Matematyka z Zacnym od zawsze była dla Roberta koszmarem. Fizyka była właściwie taka sama, jeśli nie gorsza. Przy Zacnym urastała do rangi sportu ekstremalnego, dlatego też pewnie połowa jego klasy już w pierwszym semestrze zaczęła przejawiać objawy nerwicy.
– Panie profesorze, a czy przewiduje pan jeszcze jakieś powtórki tego działu? – Z przodu sali dobiegł nosowy głos, który w czasie zadawania tego pytania zdążył przejść do permanentnego chrypienia. Gustaw ciężko przechodził swoje przedwiosenne przeziębienie.
Mimo, że miał on najlepsze oceny w swoim roczniku, Zacny zmierzył go w tym momencie dokładnie takim samym spojrzeniem, jak martwego szczura, którego ktoś w drugiej klasie podrzucił do szuflady jego biurka. Był dziwnym człowiekiem zdającym się przejawiać pewien rodzaj awersji do uczniów, a największym pechem w życiu Roberta okazał się fakt, że to akurat on był jego wychowawcą. Wysoki, chudy jak szczapa mężczyzna o zamiłowaniu do strojenia się w ciemne szarości pachniał zwykle czystą elektrycznością, od której włosy stawały Robertowi dęba. Tak było także tym razem, gdy Zacny stanął dokładnie nad nim, jak gdyby był uczniem specjalnej troski.
– Oczywiście, że powtórka będzie konieczna, biorąc pod uwagę poziom waszego skretynienia. Iskrzycki, czy byłbyś w stanie wytłumaczyć mi, dlaczego z żadnego z ostatnich sprawdzianów nie uzyskałeś oceny wyższej niż niedostateczny? – Nauczyciel uniósł brew, przypatrując się uważnie Robertowi, zaś spojrzenia całej klasy zwróciły się właśnie na niego.
Czarnecki posłał mu kpiący uśmieszek. Ładny chłopak o ciemnoblond czuprynie doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego uroku i statusu klasowego boga. Roberta zdumiewało zawsze, jak Jakub niemal bezwiednie przyspieszał tętno przynajmniej połowie uczennic i uczniów tej szkoły, przechodząc po prostu korytarzem. W tej połowie niestety zwykł znajdować się również i Robert.
Miał ochotę stąd uciec. Zamiast przychodzić do szkoły, powinien był poświęcić tę wątpliwą przyjemność na rzecz spraw zdecydowanie ważniejszych. Takich, jak ta przeklęta wizytówka, ukryta w jego portfelu. Miał wrażenie, że zwariuje, jeśli zaraz jej nie dotknie i nie przekona się, czy wciąż tam jest.
– Iskrzycki, czekamy! – warknął tymczasem poirytowany Zacny. Roberta zdumiał fakt, że kompletnie nie poruszył on przy tym ustami.
Wtedy zaczął słyszeć wszystko. Zbyt gwałtowne bicie własnego serca. Oddychającego przez usta Gustawa. Brzęczenie muchy pod sufitem. Zaczęło robić mu się coraz cieplej, a oczy jego wychowawcy, ukryte za szkłami okularów o grubości denek od szklanek, stawały się się coraz większe i przybierały coraz groźniejszy wyraz.
„Co się z nim dzieje?”
„Zaraz zemdleje.”
„Muszę do toalety…”
„Czy wszyscy gapią się na mojego pryszcza?”
„Boże, naprawdę muszę siku!”
I wtedy przestały docierać do niego dźwięki z klasy. W uszach słyszał tylko pisk, a obraz zaszedł mu mgłą, po chwili zaś całkowicie pochłonęła go ciemność. Ostatnim, co poczuł, była podłoga, na którą się osunął.
3. Wizytówki dają władzę
Ulubionym kolorem Uli był pomarańczowy. Lubiła podziwiać go na niebie podczas wschodów słońca o godzinie takiej jak ta, kiedy miało się wrażenie, że czas stanął w miejscu. Teraz jednak spanikowana, rozespana i dużo bardziej powolna niżby chciała, wolałaby odzyskać poczucie jego upływu. Dziś płomienny pomarańcz nad jej głową zwiastować mógł jednocześnie świt, zmierzch i totalną zagładę.
Im bliżej centrum miasta, tym więcej zdawało się otaczać ją światła. Pierwszy promień słońca wyglądał zza potężnego wieżowca, przecinając miasto na pół niczym wiązka lasera. Kolorowe reklamy uśmiechały się do Uli szyderczo z onieśmielająco wysokich budynków. Na jej nieszczęście miasto o tej porze świeciło pustkami. Usiłowała przyspieszyć, lecz kłująca ją pod bokiem kolka skutecznie jej to uniemożliwiała.
– A gdzie paniusia się śpieszy?
Jęknęła, widząc, że na jej drodze staje dwójka lekko wstawionych mężczyzn. Potwory wracające z żeru po nocy nie były dla Uli nowym widokiem, ale wolałaby uniknąć konfrontacji akurat teraz, kiedy ledwo trzymała się na nogach. Skręciła niezdarnie, nie chcąc całkowicie odwracać się do nich plecami, ale jeden z nich zastawił jej drogę.
– Złociutka, my ci krzywdy nie zrobimy, tylko poratuj kilkoma dyszkami na piwo…
Strach nadawał powietrzu konsystencji kisielu, a Ula zaczęła na poważnie zastanawiać się, czy to wszystko aby nie jest kontynuacją snu z autobusu. Nikt nie mógł przecież mieć aż takiego pecha, prawda?
– No hej, chłopaki, jeśli macie ochotę na piwo, to mogę wam postawić kolejkę. Ja preferuję kraftowe, a wy?
Odwróciła się, słysząc znajomy głos i natychmiast pożałowała tego odruchu. Mężczyźni również popatrzyli z zaskoczeniem na cień wysokiego mężczyzny emanujący zapachem cynamonu i strachu. Zamiast na znajome niebieskie tęczówki, spojrzenie Uli natknęło się na puste dziury pozbawione choćby krzty światła. Zobaczyła w nich tylko mrok, strach i obrzydzenie pełznące do nozdrzy wraz z zapachem rozkładu. Usiłowała powstrzymać odruch wymiotny, gdy przetrawione jedzenie z wczoraj podeszło jej do gardła. Nogi w końcu odmówiły posłuszeństwa.
I nagle wszystko ustąpiło, jak gdyby było tylko koszmarnym snem. Na języku Uli pozostał jednak dziwny, metaliczny smak, a w ciele napięcie, którego nie zniwelował nawet uśmiech na znów normalnej twarzy Cezarego. Chłopak otrzepał swój płaszcz z niewidzialnych paprochów.
– Nie rozumiem, dlaczego zawsze reagują tak samo – westchnął z udawanym żalem, rozglądając się po wyludnionym placyku.
Ula stanęła chwiejnie na nogach, starając trzymać się możliwie najdalej od niego. Zostali sami – gdziekolwiek zniknęli zaczepiający ją mężczyźni, czuła, że nieprędko tu wrócą.
– Nie wiem, może trochę ich onieśmielasz – burknęła, cofając się powoli. – Było miło i w ogóle, ale wiesz, spieszy mi się trochę.
– A ty gdzie? – zawołał za nią Cezary. – Do mojego samochodu jest w drugą stronę. Chodź, podwiozę cię.
– Do siedziby twoich równie pogrzanych ziomków?
– Bardzo mi przykro, że jesteś dla mnie taka niemiła, ale zrzucę to na karb szoku po moim efektownym i efektywnym zarazem występie. No chodź, nawet mi już znudziły się te podchody.
Po czym ruszył niespiesznie przed siebie w stronę wylotu ulicy, jak gdyby spodziewał się, że Ula pójdzie za nim. Dziewczyna spojrzała ponuro na jego plecy, prosty kręgosłup i wąskie barki. Nie pasował do tego miejsca. Wypieszczony, niezniszczony przez życie, irytująco ignorancki i nieodpowiedzialny. A w dodatku naiwny.
Zanim zdążyłby zauważyć, że nie postępuje zgodnie z jego przewidywaniami, Ula ruszyła pospiesznie w drugą stronę i zniknęła za zakrętem.
Miała gdzieś to, że jej pomógł, jeśli następną przysługą z jego strony miało być wpakowanie jej do bagażnika i rozczłonkowanie. Ta ostatnia kropla przelała czarę goryczy, a Ula nie miała w zwyczaju warzyć sobie niepotrzebnie piwa, niezależnie od tego, czy było ono kraftowe, czy nie.
Zgłosić na policję nękanie, oto co należało zrobić od samego początku. Ula nieszczególnie przepadała za policją, a poza tym nie miała zbyt wielu namacalnych dowodów i chyba tylko dlatego zwlekała z tym aż do teraz. Nie wiedziała nawet, czy Cezary faktycznie ma na imię Cezary.
Obejrzała się za siebie, spodziewając się pościgu. Po tym, co chłopak zdążył jej już pokazać, zaczynała popadać w paranoję. Co, jeśli znów zmienił twarz? Mógł być teraz każdym mijanym człowiekiem: staruszkiem w płaszczu w kratę kupującym papierosy w kiosku, nastolatkiem siedzącym na murku czy choćby biegaczem z białymi airpodsami w uszach. Ula przyspieszyła kroku.
Sapnęła z ulgą, widząc kilkadziesiąt metrów dalej dwójkę policjantów na służbie. Ich odblaskowe kamizelki rzucały się w oczy w porannym półmroku. Jeśli to nie był znak z niebios, ona nie wiedziała, co innego mogłoby nim być.
– Przepraszam – wycharczała, ściągając na siebie ich uwagę. – Goni mnie mężczyzna – zaczęła bez owijania w bawełnę. – Prześladuje mnie od kilku godzin i grozi śmiercią. – Ostatnią rzecz zmyśliła, ale liczyła, że jeśli odrobinę podkoloryzuje fakty, funkcjonariusze potraktują ją poważniej.
Oni jednak tylko spojrzeli na nią z powątpiewaniem.
– Ma pani przy sobie dowód osobisty? – spytał z ociąganiem niższy, jasnowłosy.
Ula już sięgnęła do jednej z kieszeni kurtki, gdy poczuła na ramieniu czyjąś dłoń.
– Tutaj jesteś! – Za jej plecami rozległ się znajomy, pełen ulgi głos. – Wszędzie cię szukałem, Orszulko. Bogu dzięki, że panowie ją znaleźli.
Ula jęknęła, gdy Cezary łagodnie ujął ją pod ramię. Od jego dotyku jej napięte mięśnie zaczęły wiotczeć. Wciąż potrafiła sama ustać, jednak na pewno nie miała na tyle sił, by wyrwać się i uciec – jej ciało stało się na to zbyt ociężałe, jak gdyby Cezary ją wygotował i wyssał z niej całą siłę życiową, niczym mięsne soki. Odnosiła wrażenie, że w jej żyłach płynie czernina.
Policjanci zaś, o ile było to w ogóle możliwe, przybrali jeszcze bardziej ogłupione miny.
– Czy może pan wyjaśnić… – zaczął znów ten niższy; jego towarzysz pozostawał dziwnie nieruchomy, niczym część wystroju. – Ta pani twierdzi, że grozi jej niebezpieczeństwo ze strony jakiegoś mężczyzny.
Ula usiłowała coś powiedzieć, lecz zorientowała się, że nie jest w stanie nawet poruszyć ustami. Coraz trudniej było jej nie wpaść w panikę.
– Moja siostra choruje na schizofrenię paranoidalną – powiedział tymczasem Cezary z troską w głosie. Ula spojrzała na niego z niedowierzaniem i spostrzegła, że tym razem sprawił sobie twarz podobną do jej własnej – nieco przyciemnił skórę oraz włosy, zaś jego ciemnobrązowych tęczówek nie sposób było odróżnić od źrenic. Nos stał się dużo krótszy i zakrzywiony, zaś wargi pełniejsze. – Jakimś cudem przechytrzyła nas dzisiaj i nie zażyła swoich leków. Naprawdę bardzo mi przykro, że sprawiła panom kłopot.
Nawet jeśli policjanci na początku byli sceptyczni, to teraz wyraźnie dali się zwieść słodkim oczom Cezarego, bo pokiwali z powagą głowami.
– Tylko niech pan następnym razem lepiej pilnuje siostry – rzucił jeszcze wyższy, a Ula miała ochotę zdrapać mu z twarzy jego wszechwiedzącą minę. Na jej nieszczęście nie mogła nawet ruszyć palcami rąk zwieszonych wzdłuż jej ciała. – Mogło stać się jej coś złego.
– Nawet nie chcę o tym myśleć. – Cezary uśmiechnął się ze skruchą.
Złagodził uścisk na jej ramieniu dopiero, gdy oddalili się nieco od policjantów.
– Nie uciekaj przede mną dziewko urodziwa – mruknął, a ona poczuła, że odzyskuje nieco władzy nad własnym ciałem. – Puszczę cię, kiedy zyskam pewność, że głupie pomysły całkiem wywietrzały ci z głowy.
– Co ty chcesz ze mną zrobić? – wymamrotała Ula, pierwszy raz w życiu rozważając perspektywę bliskiej śmierci. Nie wiedziała, czy ma w tym momencie bardziej ochotę się rozpłakać, czy kogoś uszkodzić.
– Nikt nie zamierza cię zabijać, ty niewypowiedziana zmoro. – Chłopak przewrócił oczami. – Większa chęć współpracy z twojej strony tobie oszczędziłaby strachu, a mi nerwów. – Jeden zakręt i jedno mrugnięcie okiem, a Cezary wrócił do znanego Uli wcześniej wyglądu – piegowata twarz, ognistorude włosy i rozbrajająco niebieskie oczy. – Zawiozę cię teraz do Asylum, gdzie ktoś inny lepiej wytłumaczy, czego właściwie do ciebie oczekujemy i dlaczego potrzebujemy cię żywej, a nie martwej.
Ula prychnęła cicho.
– Ja z tobą nigdzie nie… – Potknęła się, kiedy pociągnął ją w stronę nie rzucającego się w oczy starego samochodu, który wyglądał, jakby mógł się rozpaść pod najdelikatniejszym dotykiem.
– Ty ze mną owszem tak – uśmiechnął się Cezary, wyciągając kluczyki z wewnętrznej kieszeni płaszcza. – Proszę wsiadać, panno Wieczorek. Otworzyłbym ci drzwi, jak przystało na dżentelmena, ale dziś nieszczególnie na to zasłużyłaś.
– Dlaczego uparłeś się tak akurat na mnie? – burknęła Ula, wsiadając do samochodu i zatrzaskując za sobą drzwi. Włożyła w to całą swoją irytację i niespożytkowaną adrenalinę. Kto wie, może po prostu zginą oboje w wypadku w tym starociu. Samochód jednak dzielnie trzymał się w całości.
Cezary, który wsiadł zaraz po niej, przekręcił kluczyk w stacyjce i wymanewrował wóz z ciemnej uliczki.
– Ja? – zapytał niewinnie. – Ja jedynie pracuję dla kowenu. To on się na ciebie uparł, panno Wieczorek. A poza tym to dzięki, Czarusiu, za uratowanie mojego niewdzięcznego tyłka przed tymi strasznymi, złymi panami – ciągnął irytującym, wysokim tonem.
Reflektory mijających ich samochodów biczowały jaskrawą bielą oczy Uli, która starała się nie wiercić, by niczego nie ubrudzić. Nie mogła mieć pewności, że to w ogóle samochód Cezarego. Nie zdziwiłaby się, gdyby chłopak sprzątnął go sprzed nosa właściciela, który najpewniej pomachałby za nim jeszcze białą chusteczką.
– Poradziłabym sobie – warknęła. Spuściła wzrok i z przerażeniem dostrzegła smugę błota pod siedzeniem.
– Oczywiście – odparł spokojnie Cezary, udając że nie widzi jej zmagań z zabrudzeniami. – Nie wątpiłem w to ani przez chwilę, ale trochę dłużyło mi się już czekanie, aż w końcu postanowisz spuścić im łomot. Kowen potrzebuje cię ze względu na to, że władasz retrokognicją – dodał po chwili.
– Retro-czym?
Cezary skręcił w lewo, w nieco rzadziej uczęszczaną uliczkę.
– Retrokognicja. Widzenie przeszłości – odparł. – Jako fanka powieści fantastycznych powinnaś chyba mieć duże obycie z tematem magiji. I tak – zaznaczył, zanim Ula zdążyłaby powiedzieć cokolwiek – to poprawne określenie. Jedyne poprawne, tak gwoli ścisłości.
– Dobrze wiedzieć – mruknęła Wieczorek. – Jaka szkoda, że nieszczególnie mnie to obchodzi.
– Niedługo zacznie. Ludzie, którzy są zainteresowani twoją mocą…
– Ktoś się mną interesuje, bo jestem w stanie zobaczyć przeszłość? – prychnęła Ula. – Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Na co komu ktoś, kto ma wizje na temat czegoś, co jest już wszystkim znane?
– Słyszałaś kiedyś o czymś takim jak archeologia? Albo kryminalistyka? – Cezary wpadł jej w słowo, zatrzymując się na pasach, by przepuścić starszego mężczyznę. Staruszek w ramach wdzięczności uchylił mu kaszkietu. – Niektórym bardzo zależy na zgłębieniu przeszłości, a ty masz tę zaletę, że nie potrzebujesz do tego ani lamp UV ani tych młoteczków i pędzelków… Tylko twoje dłonie. Fascynujące, prawda?
Ula spojrzała na swoje dłonie – całkiem zwyczajne, o kościstych palcach i obgryzionych paznokciach.
– Nie zauważyłam nigdy u siebie przejawów takiej choroby psychicznej – mruknęła z powątpiewaniem. Bo i co? Te wizje, dziwaczne sny i przeczucia miałyby być jakąś super mocą, w dodatku pożądaną przez sektę złożoną z ludzi potrafiących czytać w myślach i zmieniać twarze?
Cezary wzruszył jedynie ramionami, jak gdyby spodziewał się takiej reakcji. Nic nie robiąc sobie z jej nadąsanej miny, wcisnął pedał gazu i ruszył dalej.
– Wiesz, ja też nie czytałem ludziom w myślach zaraz po urodzeniu. I mam niejasne przeczucie, że Bach również nie skomponował Wariacji Goldbergowskich ot tak.
– A co, on też był magiem?
– Nie. – Cezary westchnął cicho, jak gdyby ignorancja Uli osobiście go obrażała. Spojrzał w lusterko, zanim skręcił w kolejną uliczkę. – Próbuję ci wyjaśnić, że poskromienie własnej mocy, jak każdego talentu, wymaga, oprócz naturalnego potencjału, również ogromu ćwiczeń. Dużo nauki przed tobą i naprawdę wielka szkoda, że twoja sąsiadka nie zgłosiła cię kowenowi, gdy byłaś jeszcze mała.
Ula wciągnęła gwałtownie powietrze.
– Ona nie była…
– Ależ była. I musiała wiedzieć, że ty również jesteś kimś więcej niż tylko zagubioną dziewczynką z “dziwnej” rodziny. – Chłopak z uśmiechem przeciągnął głoski w przedostatnim słowie, widząc lodowaty gniew w oczach Uli. – Myślisz, że dlaczego tak się o ciebie troszczyła?
Bo lubiła Ulę taką, jaką po prostu była? Nieprzyjemną i gburowatą, bez żadnego potencjału i talentu? Nawet Ula rozumiała, jak bardzo naiwne było to przekonanie z jej strony. Odwróciła głowę, by Cezary nie dostrzegł, że jej oczy podejrzanie lśnią. Jakiekolwiek motywy kierowały panią Wojnarowicz, Ula nie zapomniała nigdy o nowych ubraniach na Gwiazdkę ani o obiadach czy kanapkach do szkoły. I piernikach.
– To dlatego zawsze tak nalegała na historię – mruknęła w końcu. Usiłowała dojrzeć cokolwiek w snopach światła rzucanych przez reflektory samochodu, jednak wszystkie budynki, tak bardzo podobne do siebie, zlewały się w jej oczach w jedno. Była już zmęczona i najchętniej położyłaby się spać, mimo wczesnej pory.
– Mam nadzieję, że nie przeżywasz teraz kryzysu egzystencjalnego – mruknął Cezary. – Wybacz, że pytam, ale co właściwie z twoimi rodzicami?
– Nie zdążyłeś tego wygrzebać z mojej głowy?
– Czasem ponad ciekawość stawiam przyjemną konwersację.
Gdyby Ula była w stanie mocniej przewrócić oczami, zaczęłaby patrzeć do tyłu.
– Zresztą w tym wypadku naprawdę jestem ciekawy – zaznaczył Cezary. – Po którymś z nich musiałaś odziedziczyć moc.
– Nie sądzę.
– Skąd możesz wiedzieć? – Cezary złapał jej spojrzenie. – Nie znasz swojego prawdziwego ojca.
Ula zmroziła go wzrokiem.
– Nie masz prawa…
Cezary parsknął cicho.
– Mówić prawdy? Tu idzie o coś więcej niż twoje uczucia. Jeśli istnieje gdzieś jeszcze nieodkryta przez Asylum linia magów władających tak rzadką mocą, to w interesie kowenu jest ją odkryć. Przestań się mazać. Chcesz chusteczkę?
– Chcę, żebyś się zamknął.
Ula się nie mazała. Miała ochotę zabić tego chłopaka i nabić jego głowę na pal. Jak śmiał tak bezczelnie z niej kpić? Sam pewnie mieszkał z dwójką kochających rodziców i nie miał pojęcia o problemach ludzi takich jak ona.
– Też nie znam swojego ojca – mruknął Cezary, jakby czytając jej w myślach. To zresztą zapewne robił cały czas. – I tak, wiem, wolałabyś tkwić w przekonaniu, że ty jesteś tak bardzo biedna, a ja tak bardzo rozpieszczony. Wybacz, że psuję ci plany.
– Psujesz mi je już od kilku dni.
– Ratuję cię, maszkaro, ratuję.
Ula nie potrzebowała rycerza na białym koniu. Potrzebowała mieszkania i pieniędzy. Nie chciała litości, ale to nie oznaczało, że chciała też wysłuchiwać kpin. Szukała szans i póki co jakoś sobie radziła. Dlaczego akurat teraz w jej życie musiał pchać się z zamszowymi butami jakiś pomylony paniczyk?
– Dlaczego niby według was jestem taka wyjątkowa? – zapytała niechętnie. – Zawsze myślałam, że te wszystkie historyjki o wybrańcach to bujdy na resorach.
– Wiesz, w sumie ma to więcej wspólnego z genetyką niż jakimś mistycznym przeznaczeniem – mruknął Cezary. – Moce nie różnią się niczym od cech takich jak kolor włosów albo oczu. Jedne cechy są dominujące, inne nie.
– To znaczy?
– Nie uważałaś szczególnie na biologii, co?
Ula spojrzała na niego z naciskiem.
– Cóż. – Cezary chrząknął z powagą, a ona była pewna, że ucieszył się z możliwości udzielenia jej wykładu. – Jeśli Twoja matka będzie blondynką, a Twój ojciec brunetem, to najpewniej ty również będziesz mieć ciemne włosy, no chyba że Twój ojciec nie będzie homozygotą dominującą, tylko heterozyg… – Urwał, widząc jej spojrzenie. – Chodzi mi o to, że pewne cechy, jeśli są dominujące, to wypierają te recesywne. Pewne moce również są dominujące lub recesywne. Retrokognicja jest cechą recesywną, tak jak jasne włosy czy oczy. Bardzo łatwo ją, hm, zanieczyścić bardziej dominującą mocą. Z tego powodu wielu magów ma dzieci z kimś o podobnym potencjale magicznym. Szczególnie w przypadku starych rodów, o rzadkich, recesywnych mocach. Nie ma szans, by ze związku prekognity i bodajże telekinetyka urodziło się dziecko z darem widzenia przyszłości. Telekineza jest mocą skrajnie dominującą, a prekognicja to trochę odpowiednik albinizmu, jest bardzo rzadka.
– To dlaczego magowie nie wiążą się z tymi… No… tymi, którzy nie mają magii? – spytała Ula. – Oni chyba nie mogą nic zanieczyścić.
– Magiji – poprawił ją automatycznie Cezary. – A jeśli chodzi o nieprzynależących, to niektórzy magowie się na to decydują, ale z reguły wynika to jedynie z głupich porywów serca. Dla członka kowenu, nie jest czymś rozsądnym wchodzić w bliskie relacje z kimś spoza niego. I tak jest już trudno utrzymać nasze istnienie w tajemnicy, a nie można przecież wtajemniczać każdego nieprzynależącego. To przepis na katastrofę. Zresztą dzieci ze związków z nieprzynależącymi rodzą się z dużo słabszymi mocami niż te mające obu magicznych rodziców.
– Może to nie byłoby takie złe – rzuciła Ula.
Cezary posłał jej zaskoczone spojrzenie.
– Słucham?
– Jak tak patrzę, to tobie ta cała potęga raczej nie wychodzi na dobre – mruknęła. Nienawidziła siebie za ten moralizatorski ton, ale mimo to ciągnęła dalej: – Jak ktoś jest za silny, to chyba może mu to uderzyć do głowy, co nie? I to też bywa groźne.
– Ogranicza nas regulamin – odpowiedział Cezary, nieco zwalniając. Ula poczuła satysfakcję, słysząc jego obronny ton. – Nie jesteśmy zdziczałymi zwierzętami.
– I chcesz mi powiedzieć, że to wszystko, co zrobiłeś, żebym ostatecznie wsiadła do tego cholernego samochodu, było całkowicie legalne i zgodne z tym całym regulaminem?
Mniejsza wersja Cezarego w lusterku wzruszyła ramionami. Na ulicy, w którą skręcił, latarnie działały tylko do pewnego miejsca. To, co dostrzegała jeszcze w świetle reflektorów, przypominało nieprzyjemnie scenografię horroru lub filmu kryminalnego.
– Czego Guru Asylum nie widzi, tego jej nie żal. A kwestie legalności pewnych działań omówimy, gdy zapoznasz się z kodeksem Asylum. To przypomnij mi jeszcze – na którym roku cię wyrzucili?
Ula westchnęła.
– Na pierwszym.
Pożałowała nagle swojej uległości względem Cezarego. Powinna była drapać i kopać, nawet jeśli miałaby przez to skończyć na komisariacie. Tymczasem ona dała się przekonać kilku sztuczkom oraz parze przesadnie niebieskich oczu i pozwoliła wywieźć Bóg wie, gdzie. Głupia. Dostrzegła w lusterku jego blady uśmiech. Uśmiech kogoś kto właśnie wygrał i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– A to nic straconego – rzucił, zwalniając przed zaniedbaną bramą. – Asylum ma świetną ofertę edukacyjną dla absolwentów szkół średnich. Sam korzystam i sobie chwalę. A póki co wygląda na to, że jesteśmy na miejscu.
***
Najbardziej znienawidzonym miejscem w szkole był dla Roberta gabinet higienistki. Z powodu prześladującego go niezmiennie pecha zwykł on jednak lądować tam zdecydowanie częściej, niżby sobie życzył. Niezależnie od tego, czy zwichnął kostkę, czy zemdlał – pani Gadomska czekała już na niego z szerokim, przerażającym uśmiechem. Zawsze, gdy ją odwiedzał, pytała, czy w tym tygodniu (bo co taki okres zazwyczaj tu trafiał) przydarzyło mu się coś ciekawego. Gdy odpowiadał, że nie, zwieszała nos na kwintę, jakby oczekiwała, że ogłosi wszem i wobec, że właśnie nauczył się latać. Kobieta z jakiegoś powodu, mimo swej anielskiej aparycji, napawała go niesprecyzowanym niepokojem. I nie była to jedynie zasługa jej praktyk, które odchodziły według niego od standardów opieki medycznej, jakiej można by spodziewać się w dwudziestym pierwszym wieku.
Kiedy obudził się po nieplanowanej drzemce, na szafce obok leżanki, na której został położony, dostrzegł zapaloną świecę oraz pęczek ziół. Dookoła unosił się zapach kadzideł. Rober pamiętał go z mszy, na które matka zabierała go w dzieciństwie. Higienistka odwrócona do niego plecami rozmawiała akurat z profesorem Zacnym. Z jakiegoś powodu to właśnie ten widok zmieszał Roberta najbardziej. Chłopak wiedział, że Zacny jako wychowawca był za niego w pewien sposób odpowiedzialny, jednak nie sądził, by nauczyciel naprawdę przejmował się stanem jego zdrowia, a już w szczególności znosił mdlący aromat kadzidła akurat z jego powodu. W razie, gdyby przyczyną obecności Zacnego okazało się coś innego, postanowił leżeć nieruchomo na leżance, nie wydając z siebie najlżejszego dźwięku w nadziei, że jego ocknięcie się pozostanie niezauważone. Niestety jednak w tym samym momencie, jakby za sprawą szóstego zmysłu, zarówno Zacny, jak i Gadomska przerwali rozmowę i odwrócili się w jego stronę z czujnym wyrazem twarzy.
– Widzę, że już się obudziłeś, Robercie, całe szczęście – westchnęła z ulgą higienistka.
– Zatem zemdlałeś? – spytał Zacny, którego troska zabrzmiała bardziej jak groźba.
To mógł być zaczątek paranoi, jednak profesor Zacny wzbudzał w nim jeszcze większy niepokój niż Gadomska. Gdy spoglądał na Roberta swoimi strasznymi ciemnymi oczami, w których nie sposób było odróżnić tęczówki od źrenicy, chłopak czuł, że spada w przepaść bez dna.
Wzdrygnął się, gdy higienistka zrobiła zdecydowany krok w jego stronę. Gruby, żelazny łańcuch na jej szyi, który wyglądał, jakby ukradła go z placu budowy, zadzwonił cicho, gdy podała Robertowi szklankę z substancją nieznanego pochodzenia.
– Proszę – powiedziała krzepiącym głosem. – Po tym poczujesz się lepiej.
Jej wizerunek anioła zaburzył nieco dziwny rybi zapaszek, którym emanowała. Wpadł on w nozdrza Roberta, mieszając się z aromatem zawartości szklanki. Skojarzył mu się on z eksperymentem z biologii, w którym musiał wrzucić kość z kurczaka do słoika z octem w celu zbadania jej giętkości po wypłukaniu wapnia. W tym właśnie momencie uznał, że jeśli ma poczuć się lepiej, to na pewno nie po tej miksturze.
– Ale ja się czuję bardzo dobrze – zaoponował, nie do końca zgodnie z prawdą. Dalej kręciło mu się w głowie, a higienistka nagle stanęła mu przed oczami w czterech wcieleniach, wszystkich łagodnie uśmiechniętych. Mogłaby być w tym momencie ośmiookim pająkiem lub prawdziwym starotestamentowym aniołem złożonym z oczu oraz skrzydeł.
– Tak ci się tylko wydaje. Pij – rozkazał profesor Zacny, który również uległ podwójnemu sklonowaniu.
– A… a co to jest? – Robert wskazał niepewnie palcem na szklankę.
Oczy Zacnego prześwietlały go niczym promień Roentgena, nasilając ból głowy.
– Lekarstwo, a cóż niby innego?
Robert nie miał szans zaprotestować. Po minie higienistki widział, że cokolwiek wchodziło w skład tej mieszanki, i tak będzie zmuszony ją wypić.
– Do dna – mruknął Zacny.
– Jeśli to wypijesz, w nagrodę dostaniesz lizaka – zakomunikowała radośnie Gadomska, jakby mówiła do pięcioletniego dziecka, a nie dorosłego licealisty, który niedawno skończył dziewiętnaście lat.
Ostatecznie Robert wypił napój, krzywiąc się przy tym przesadnie. Był przekonany, że w porównaniu z tym lekarstwem nawet listeryna mogła uchodzić za całkiem smaczny napój.
– Zuch chłopak – stwierdziła raźno higienistka, a na jej twarzy Robert dostrzegł ulgę.
– Mogę już iść? – spytał błagalnie, jednak Gadomska pokręciła głową.
– Lepiej będzie, jeśli jeszcze odpoczniesz. – Położyła Roberta z powrotem na leżance, chłopak zaś nagle z niepokojem spostrzegł, że zaczynają kleić mu się oczy.
Higienistka tymczasem wzięła do ręki zioła i odpaliła je od świecy. Kiedy zaczęła okadzać nimi Roberta od stóp do czubka głowy, zaczął się on poważnie zastanawiać, czy aby to wszystko mu się jedynie nie śni. Nie był jednak w stanie się ruszyć, by choćby spróbować się uszczypnąć.
– Czy możesz mi wytłumaczyć, po co właściwie jest ten cyrk? – mruknął Zacny, najwyraźniej również nieprzekonany do metod zastosowanych przez Gadomską.
– Muszę poddać go rytuałowi oczyszczania – mruknęła cicho higienistka. – Proszę, nie przeszkadzaj mi.
Nauczyciel fizyki jedynie przewrócił oczami, jednak, co najdziwniejsze, faktycznie ucichł. Gadomska zaś zaczęła coś cicho nucić, ciągle wymachując szałwią.
– Oczyszczam Roberta z niewspierających go energii – zaintonowała niczym odurzony szaman. – Zapraszam do niego światło i wszystkie sprzyjające mu wibracje…
– I co, to niby ma pomóc? – Zacny nie mógł się powstrzymać od docinek.
Higienistka wyprostowała się nieco. Była teraz ogromna i ciągle rosła, falowała nad Robertem niczym smuga dymu. Jego ręce leżały bezwładnie wzdłuż ciała, tak jakby nie należały do niego. Czego ona dodała do tej mikstury?
– Moja nalewka powinna spowodować u niego częściową amnezję. Kiedy z nim skończę, nie będzie niczego pamiętać.
Robert jak przez mgłę usłyszał jeszcze głos swojego wychowawcy:
– No dobrze, ale w takim razie kto go, u diabła, nafaszerował taką dawką energii?
Babciu Jezusa, nie dosyć, że zamieściłaś fragment dzieła, to jeszcze dodałaś do niego streszczenie. Nie wiem jak innych, ale mnie w ten sposób na pewno nie zachęcisz do lektury.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy, usunęłam streszczenie, z faktem, że fragment jest fragmentem nic nie zrobię, ale mogę go też usunąć.
Nie trzeba. Może ktoś się skusi na lekturę trzech rozdziałów. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Nie trzeba. Może ktoś się skusi na lekturę trzech rozdziałów. ;)
Skusi się na pewno. Nieźle się zapowiada. Od pierwszego zdania, moim zdaniem. Przeczytam jak nic!
“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman
Babcia_Jezusa,
jedna rzecz mnie męczy. Urszula wstała o czwartej piętnaście (o Jezu!), tak?
A niecały kwadrans później była w supermarkecie. Nawet uwzględniając, że pomiędzy przebudzeniem a wstaniem minęło trochę czasu – ale nie mogło minąć dużo, gdyż:
… jeszcze otępiała po kolejnym dziwacznym śnie przemierzała opustoszałe alejki supermarketu.
Musiało być zatem przed piątą rano. A Biedronki i Lidle otwierają o szóstej!
Co to za supermarket, jak babcię kocham? Całodobowy?
Ale czyta się fajnie!
“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman
Andyql, masz rację, w wolnej chwili zmienię godzinę na bardziej ludzką. Dziękuję za przeczytanie!
Urszula otworzyła barek. Chyba gdzieś tu powinno być jakieś wino. Zapowiadał się przyjemny wieczorek. Do tego szefowa właśnie zakomunikowała, że nie będzie się jutro musiała zrywać bladym świtem. Kto wie, może poleniuchuje w cieplutkim łóżku prawie do szóstej? Oj, to by była niemal rozpusta… :D
“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman
Retrokonicja jest cechą recesywną,
Literówka. (Dowód, że czytałem :))
Zaciekawiłaś mnie. Nie lubię fragmentów i rzadko czytam. Chętnie przeczytam więcej, najlepiej całość.
Koala75, dziękuję za zwrócenie uwagi na literówkę i miłe słowa (bo już trochę tracę wiarę w tę historię). Całość pojawi się na pewno na Wattpadzie, pod tym samym tytułem i nickiem, tutaj może też