Schody
Nagranie rozpoczęte
– Mój drogi synu, to będzie najważniejsza wiadomość w moim życiu. Ciężko mi zebrać myśli, bo nie śpię od dawna i nie mam już wody. Ten upał mnie wykańcza, a wszystko przez te cholerne schody, ale po kolei.
Twarz mężczyzny wypełniała prawie cały kadr nagrania. Był nieogolony, wycieńczony, a jego rozpięta na szyi koszula miały plamy z krwi i potu. Siedział w małym, mrocznym pomieszczeniu i szybko oddychał, zdenerwowany i podekscytowany jednocześnie. Upewnił się, że nagrywanie działa i kontynuował.
– Mam tak mało czasu, a tyle muszę ci powiedzieć. Przepraszam, że nie wysyłałem więcej wiadomości. Przepraszam, że milczałem. Dwa lata lotu na tę przeklętą planetę mnie zmieniły. Stwardniałem podczas tej misji, zapomniałem o uczuciach, ale dla ciebie to już bez znaczenia, bo teraz, kiedy to oglądasz, mnie już nie ma. Inwazja okazała się katastrofą. Mieli nas w garści od samego początku. Ostatnia ofensywa to była rzeź. Nigdy nie mieliśmy szans – mężczyzna przerwał na chwilę, by lepiej pojąć dwie rozdarte czasem perspektywy tych samych wydarzeń. – Mój najcudowniejszy synu, nie przejmuj się. Wiedz, że kończę swoją misję będąc najszczęśliwszą osobą na świecie, bo mam ciebie i coś, co odkryłem, a co może zmienić twoje życie.
Oczy mężczyzny rozjarzyły się obłąkanym entuzjazmem. – Ta wiadomość jest tylko dla ciebie. Zaszyfrowałem ją tak, żebyś tylko ty mógł ją odczytać. Pieprzyć rząd i wojsko. Wysłali całą naszą armadę na rzeź i pewnie zignorowali by moje odkrycie, albo wszystko zatuszowali razem z porażką naszej misji. Posłuchaj, cała planeta to pustkowie. Piach, trochę skał. Nic tu nie ma poza tą wielką metropolią, która nieudolnie imituje naszą cywilizację. Rozbiliśmy bazę kilkanaście kilometrów poza granicami tego przeklętego miasta i już pierwszego dnia odkryliśmy te schody. Całe ze złota, spiralne i prowadzące w głąb ziemi. Bardzo trudno mi je opisać, bo są tak zwykłe, banalne, po prostu schody, ale to nie jest dzieło tej cywilizacji. Jeśli przejrzysz materiały Floty i porównasz je z moim odkryciem, zrozumiesz, że to coś innego, starszego i niezwykłego. One są magiczne! – krzyknął i z trudem uspokoił swój głos. – Nie mają końca, żadne narzędzia pomiarowe nie były w stanie ich zmierzyć, a nikt z tych, co weszli, nie wrócił. I nie wiemy, co się z nimi stało. Dokąd one prowadzą?! Muszą gdzieś prowadzić, prawda? – pytał jeszcze bardziej przybliżając twarz do szkła kamery. – Ja nie potrafię pojąć tej tajemnicy. To jest znacznie większe ode mnie. Posłuchaj synu – powiedział i dał sobie chwilę, by opanować emocje – wierzę i czuję, że to odkrycie jest ważniejsze niż ta cała inwazja. Te schody dokądś prowadzą, a na samym ich dole musi być coś, co wszystko zmieni. Czuję to, podświadomie wiem, że mam rację, to lśniące złoto skrywa tajemnicę, woła mnie – powiedział i uciął wypowiedź, jakby przestraszył się własnej mowy.
Kamera uchwyciła pot spływający po jego rozgrzanej skroni. – Mój drogi synu, jesteś jeszcze młody, może za młody, żeby zrozumieć moją wiadomość, ale nic nie szkodzi, schody poczekają. Jeśli tylko Ziemia przetrwa, a wam uda się pokonać wroga, musisz tu wrócić z prawdziwą ekspedycją naukową. My nie mieliśmy narzędzi, ani czasu. To moja prośba, moje marzenie, które ty możesz spełnić. Te schody nas pokonały psychicznie, bo nie byliśmy gotowi na coś, co jest tak po prostu niepoznawalne. Bądź ostrożny. Postaram ci się teraz przekazać wszystko, co o nich wiem. Wyślę też wszystkie dane, i jeśli kiedyś tu dotrzesz, to kto wie, może spotkamy się gdzieś na złotych schodach.
Mężczyzna uśmiechnął się, trochę rozluźnił i zaczął opowiadać o wszystkich eksperymentach, które wykonali.
Inwazja
Daniel siedział na pryczy, nerwowo stukając obcasem o metalowy pokład okrętu. Przez blisko 2 lata lotu nie wątpił ani razu w cel misji. Wróg musi zostać zniszczony, inaczej Ziemia nie przetrwa.
– 4 godziny do desantu – automat odliczał czas do inwazji.
– Idziemy coś zjeść? – zapytał Marlo.
– Idź sam, ja już jadłem – odpowiedział Daniel, nawet nie spoglądając na kolegę. Swoim nerwowym tikiem zdradzał przerażenie. Ostry trening, który odbył na pokładzie okrętu, nie przygotował go na ten moment.
– Nie panikuj. Zanim zauważysz będzie po wszystkim. Zbierają już drużyny, więc ostatnia szansa na to, żeby coś zjeść.
– Szczerze – zaczął Daniel – wyrzygał bym wszystko – dodał kierując w stronę kolegi uśmiech.
Marlo usiadł obok niego i zgarbił się. – W sumie ja chyba też.
Na rozkaz do ataku czekało 3 miliony żołnierzy, którzy ostatnie lata spędzili trenując i szykując się do długiej podróży. To była armada zjednoczonej Ziemi, a w jej skład wchodziły jednostki każdego państwa, które jeszcze istniało.
2 godziny przed desantem żołnierze byli już w lądownikach gotowych do ataku. Najpierw miały być wystrzelone atrapy, by zbadać reakcję i potencjał obronny wroga. Potem “twierdze” zdolne prowadzić samodzielny ostrzał, oraz dawać schronienie żołnierzom na powierzchni. Następnie wszelkiego rodzaju drony i sprzęty, a na końcu lądowniki. Fala za falą, inwazja miała otoczyć jedyną namierzoną kolonię wroga. Potężną metropolię, która na zdjęciach wykonanych podczas lotów szpiegowskich przypominała ziemskie miasta z tą różnicą, że dzielnice niewiele różniły się od siebie, a osiedlenie nie posiadało wyraźnego centrum.
40 minut przed wyznaczonym desantem, pierwszy okręt został trafiony pociskiem wystrzelonym z planety. Ostra szpica ciągnąca za sobą strumień światła w taki sposób, że nie widać było końca samego pocisku, przeszyła statek, powodując jego implozję w kilku następujących szybko po sobie wybuchach. Chwilę później kolejny okręt został trafiony.
Pociski wyłaniały się w coraz większych grupach z grubej warstwy chmur okalającej planetę, zmuszając okręty do chaotycznych manewrów. Pola siłowe nie działały, pancerze też nie spełniały swojej funkcji. Szyk floty zaczął się rozpadać.
– Uwaga, desant rozpoczęty. 10 sekund do uwolnienia – przekazał automat.
– Co? Nie uwalniają najpierw atrap? – zapytał Marlo.
– 5 sekund. Przygotuj się na wstrząs.
– Zmienili plan – chłodno powiedział Daniel, kierując na siebie wzrok wszystkich 295 żołnierzy w lądowniku.
– Mówiłem wam, że chaos będzie naszą strategią! – dodał kolega o pseudonimie “Szczupły”, gdy metalowy blok zaczął spadać w kierunku planety. Później ryk silników, wstrząsów i prujących wkoło rakiet zagłuszył wszystko.
Tysiące lądowników wypełniło atmosferę planety, rozpoczynając długo wyczekiwaną inwazję.
Na ekranie głównodowodzącego flotą początkowa liczba 3.001.122 zaczęła szybko spadać. Każdy mundur miał czujnik sygnałów witalnych, więc na bieżąco raportował potwierdzoną śmierć lub zniszczenie munduru.
– 30 tysięcy ofiar, a żaden lądownik nie dotknął jeszcze ziemi – skomentował szybko spadającą liczbę komandor. Stał w rogu pomieszczenia, obserwując wrzawę w centrum dowodzenia. Nie on tu dowodził.
– Wycofać pierwszą linię okrętów! Zwiększyć dystans desantowy – rozkazał admirał, któremu powierzono całą misję. – Ich zasięg jest znacznie większy niż myśleliśmy.
Centrum drżało od rozkazów i ciągle wystrzeliwanych lądowników, a liczba na ekranie nie przestawała spadać.
– 40 tysięcy – poinformował chłodno komandor, zagłuszony rosnącą w centrum dowodzenia paniką.
Na powierzchni planety wyrastały 54 bazy budowane z modułów, które same układały się w formy obronne, a zapełniały je kolejne fale lądujących żołnierzy. Rozpoczynała się główna faza walk, ale to nie ona skupiała uwagę kapitana Malloya, który zakładał jedną z dalej wysuniętych baz, gdzie wróg jeszcze nie dotarł.
Ronald Malloy, kapitan sztabowy, otrzymał zadanie, by zbudować, zabezpieczyć i przygotować do ofensywnych działań bazę północ-42. 85 tysięcy żołnierzy miało znaleźć tutaj schronienie, zaopatrzenie, sprzęt, noclegi i wyżywienie. Peryferia bazy budowały się same z lądujących modułów, które w czasie rzeczywistym planowały idealny fort obronny. Ta część misji została bardzo starannie przygotowana i żołnierze patrzyli z nadzieją, jak ich nowy dom sam wyrasta na pustkowiu planety. Pierwsze godziny istnienia bazy były najtrudniejsze, bo dosłownie wszystko dookoła się rozkładało, generując ogromny hałas. Pierwszym zadaniem kapitana było sprawdzenie bazy pod kątem zagrożeń, potencjalnych słabych punktów i najlepszych lokacji dla ciągle lądującego zaopatrzenia.
Teren był płaski, pustynny ze sporadycznymi formacjami skalnymi, więc zwiad szybko potwierdził relatywne bezpieczeństwo bazy. Natomiast jedna wiadomość przykuła na dłużej uwagę kapitana Malloya.
– Schody? – zapytał niedowierzająco. – Jakie schody?! – krzyczał, próbując przekrzyczeć hałas lądujących modułów.
– Normalne, w dół – odpowiedział oficer, który odkrył tę konstrukcję na pustym i nudnym skrawku pustyni, gdzie właśnie trwał desant. – Z tym, że one są ze złota. Całe.
Kapitan zerknął na wyświetlone zdjęcie w jego prowizorycznym punkcie kontrolnym w samym sercu bazy. Złote spiralne schody szybko zakręcały w ciemność. Podrapał się po brodzie i głośno zapytał – puściłeś zwiad?!
– Tak, dwóch ludzi! – odpowiedział pół-krzykiem młody oficer.
– I co?
– Zeszli trochę w dół, najpierw zgłosili, że nic tam nie ma, tylko spiralne niekończące się schody, a potem że wracają. Nie wyszli.
– Jak to? – kapitan dociekał, stając bliżej oficera. – Wróg?
– Nie wiem, po prostu nie wyszli, a sygnał się urwał. Może zeszli niżej i straciliśmy sygnał.
– Puściłeś kolejny zwiad?
– Puściłem. Zeszli, zgłosili, że nic tam nie ma i też zniknęli.
Kapitan szeroko otworzył oczy. Długo milczał, zanim udało mu się zebrać myśli. – Ogrodzić, zabezpieczyć, nikogo nie wpuszczać – rozkazał. – Później się tym zajmę.
Na planecie trwała regularna bitwa, a chaos, po stronie sił ziemskich narastał. Część jednostek lądowała bezpośrednio w metropolii na pustych ulicach tej imitacji miasta. W przypadkowy sposób rozmieszczone budynki różnej użyteczności: banki, biurowce, szpitale, dworce wypełniały przestrzeń, a nic z tego nie miało sensu. Żołnierze trafiali na odcięte od reszty kawałki dróg, przystanki autobusowe w poprzek jezdni i zduplikowane budynki tuż obok siebie, jakby miasto zaplanowano bez świadomości tego, do czego ono służy. Nie istniało w nim też normalne życie. Było totalnie puste, żadnej komunikacji, transportu, nikogo na ulicach, ale gdy tylko w pobliżu lądowali żołnierze, wróg naśladujący ludzi wychodził z budynków. Ludzkie imitacje poruszały się bez pośpiechu, ubrane w codzienne stroje kasjerek, lekarzy czy pracowników biurowych. Wyglądali jak normalni pracujący ludzie, ale wszyscy w rękach mieli taką samą broń i bez strachu szli prosto na lądujących żołnierzy.
Wszystkie potyczki w centrum metropolii wyglądały bardzo podobnie. Lądownik dotykał podłoża, skan terenu nie znajdował celów, żołnierze rozpraszali się wokół miejsca lądowania, a chwilę później wróg masowo wychodził z budynków i natychmiast z doskonałą precyzją trafiał żołnierzy strumieniami światła z ich ręcznej broni. Bez żadnego opóźnienia, bez potrzeby celowania, postacie po prostu strzelały i trafiały. Jeśli żołnierz widział cel – już nie żył. Wróg nie chował się, poruszał się w tempie spacerowym, a trafiony padał tak samo jak ludzie. Jednak w czasie, kiedy żołnierz namierzył i strzelił do mieszkańca metropolii, on zabijała sześciu jego kompanów. To nie był dobry współczynnik zadanych ofiar do strat.
Odkrycie
– To naprawdę złoto? – zapytał kapitan Malloy, gdy pierwszy raz zobaczył schody.
– Proszę spojrzeć – odparł starszy szeregowy, który miał za zadanie strzec tego tajemniczego wejścia. Wyciągnął nóż, przykucnął i przejechał nożem po pierwszym schodku, pozostawiając wyraźną rysę. – Mięciutkie złoto, na moje oko 20 karatów.
– Jest coś specyficznego w okolicy? Inne wejścia, znaki, ślady?
– Nic. Pustynia, jak wszędzie.
Malloy wpatrywał się w te kilkanaście widocznych schodków, które spiralnie wgryzały się w ziemię. Zakręcający korytarz był bardzo przestronny, pomieściłby dwójkę mężczyzn idących ramię w ramię. Było też sporo przestrzeni nad głową, a jednak kapitana przeszył klaustrofobiczny lęk na myśl, że mógłby tam zejść. Zalał go niepokój, bo te błyszczące w promieniach słońca schody oddawały magiczną, ale też złowrogę aurę. Było coś przerażającego w spokoju, który budowały i w niewypowiedzianym zaproszeniu dla każdego, kto tu się znalazł.
– Co ty na to? – Malloy zwrócił się do chorążego Bartleya o pseudonimie “Strzelec” z grupy inżynieryjnej przydzielonej do bazy.
– Mamy już 6 osób zaginionych. Wpuściliśmy też 3 różne drony ustawione automatycznie. Nie wróciły, ale kto wie, co tam się z nimi stało. Co mogę powiedzieć? To jakaś pojebana pułapka.
– Badaliście to?
– Czym? Nie mam tu specjalnie sprzętów do tego. Nasz radar i sonar sejsmiczny pokazują tylko, że schody prowadzą w dół co najmniej 4 kilometry, ale my tu mamy tylko zabawki z niewielkim zasięgiem. Kopać nie będę – mówił Bartley, wyraźnie niezadowolony z przydzielonego mu zadania. Jego zespół był pilnie potrzebny przy budowaniu dodatkowych umocnień w bazie i kapitan o tym wiedział. Ataki wroga się nasilały.
Malloy zamyślił się, wpatrzony w schody. Coś w nim drżało na myśl, że mógłby tam zejść, ale jednocześnie coraz bardziej tego pragnął. – Nie możemy tego tak tutaj zostawić – oznajmił.
– Mam zasypać? – zapytał “Strzelec”.
– Nie. Musimy to zbadać. To może być pułapka, albo przejście do miasta. Może nam się przydać.
– Ja nie mam jak, czym. We flocie mają dużo lepszy sprzęt magnetotelluryczny i gravimetrię, ale ja się na tym nie znam.
– Okey, pogadamy z nimi – odparł kapitan i zwrócił się do szeregowego, który bawił się nożem, niezbyt zainteresowany rozmową. – Pilnujcie dalej i niech nikt już więcej tam nie wchodzi bez mojej zgody.
– Tak jest, kapitanie – potwierdził młody mężczyzna i zasunął prowizoryczną śluzę nałożoną na wejście.
Miasto
Zniszczenie kilku kluczowych okrętów z dowództwem spotęgowało chaos, ale desant trwał, a lądowniki trafiały prosto w strefę walk. Prawie wszystkie były szybko eliminowane, ale w jednym punkcie miasta udało się zdobyć i utrzymać punkt obronny. Ponosząc ogromne straty, żołnierze próbowali różnych metod, by skontrować przewagę wrogą w szybkości i celności. Tylko jedna broń się sprawdzała artyleria magnetyczna krótkiego zasięgu, której pociski pędziły z taką prędkością, że wrogie jednostki nie były w stanie ich zestrzelić, jeśli dystans do celu był krótszy niż 200 metrów. To powodowało, że żołnierze musieli ostrzeliwać otoczenie w bardzo niewielkiej odległości i praktycznie na ślepo, generując przy tym ogromne zniszczenia.
Wysoki, świdrujący pisk w uszach zagłuszał wybuchy w pobliżu. Daniel leżał w gruzach jakiegoś budynku, cały w pyle, ale bez większych ran, zdezorientowany i w szoku. Po dwóch latach relatywnego spokoju we flocie, nagle zobaczył jak cała jego jednostka ginie. Ludzie, których dobrze poznał, z którymi się zaprzyjaźnił, już nie istnieli. Całe przygotowanie, trening, wielowymiarowe plany, dyrektywy strategiczne przestały mieć znaczenie.
– Co ja tu robię? – zapytał siebie. Nie chciał się ruszyć, bo wiedział, że maszyny reagują na ruch. Tyle zdążył zaobserwować. Ten kto ucieka, ginie. A jeśli decydujesz się na ucieczkę, to potrzebujesz co najmniej jednego towarzysza na każde 2 metry, żeby zginął za ciebie. Oczywiście, pod warunkiem, że to ty nie będziesz tym przehandlowanym na metry dla kogoś innego.
Daniel długo leżał, wpatrując się w niebieskie niebo. Było ekstremalnie czyste, jasne, bez jednej chmurki. Zrozumiał, po dłuższej chwili, że to wieczne zachmurzenie widziane z orbity to jakaś forma zaawansowanej obrony planety. Ich misja była skazana na porażkę i nie mógł teraz sobie przypomnieć, dlaczego tak bardzo wierzył w jej w sukces. Wybuchy ucichły i walki w rejonie się skończyły, więc było jasne, że wszyscy zginęli. Chłopak leżał w bardzo niewygodnej pozycji, która budowała tak duży dyskomfort, że w końcu stwierdził – wszystko mi jedno – i wyciągnął nogę spod drugiej z ulgą. Żył.
Powoli się podniósł i rozejrzał. 10 metrów od niego stała wroga postać wpatrzona prosto w niego, ale bez ruchu, jakby uśpiona. Daniel też zamarł. Nie miał przy sobie broni, ale wiedział, że nawet, gdyby ją miał, nie zdążył by jej użyć. Postać powoli się obróciła, skanowała teren, a jej ruchy były tak nienaturalne, że aż wyglądała komicznie w marynarce i dżinsowych spodniach. W rękach miałą broń, bardzo kanciastą, która wyglądała, jak czarne pudełko, długi prostopadłościan. Daniel pomyślał, że musiała być bardzo niepraktyczna w obsłudze, ale za to była ekstremalnie skuteczna. Zaryzykował, wstał i sam się rozejrzał. Wokół były jeszcze 3 inne wrogie postacie, wszystkie go widziały i mogły już wiele razy zabić, ale tego nie zrobiły.
– Jestem bezbronny – powiedział cicho pod nosem i założył najprostsze rozwiązanie. Wróg zabijał każdego, kto stanowił zagrożenie, a on żył bo nie miał broni. Nie miał też sprawnego komunikatora, więc nie mógł nikogo o tym fakcie powiadomić, a jego mundur był poszarpany tak bardzo, że on sam poczuł się żałośnie.
Nie wiedział, jak długo był nieprzytomny, a dziwnie pomarańczowe słońce na niebie nie pozwalało mu określić pory dnia. Wokoło panowała przerażająca cisza, która najprawdopodobniej oznaczała koniec inwazji, przynajmniej pierwszej fazy. Być może został jednym człowiekiem na planecie. Tę myśl szybko odrzucił, skupiając uwagę na swojej szansie przetrwania. Nie wiedział gdzie jest, bo jego lądownik już w pierwszej fazie lotu zboczył z wyznaczonej trasy, a potem towarzyszył mu już tylko chaos. Metropolia była ogromna, a on nie miał przy sobie absolutnie niczego. Zgubił gdzieś nawet podstawowy prowiant. Poczuł się jak niewidzialny bezdomny w wielkim mieście i myśląc w ten sposób, zdecydował się po prostu iść, po drodze przeszukując budynki.
Decyzja
Komandor William Evers ostatnie 22 godziny spędził w centrum dowodzenia swojego okrętu. W tym czasie posłał osobiście kilka tysięcy ludzi na śmierć, widział jak siostrzane okręty wybuchają jeden po drugim i jak rozpada się cała misja. Czuł się całkowicie bezsilny, zwłaszcza, gdy otrzymał automatyczny komunikat o tym, że zostaje głównym dowódcą misji. Teraz to na jego barkach wisiały decyzje o dyrektywach dla całej inwazji.
– Straciliśmy kontakt z grupą Anzio – poinformował jeden z oficerów odpowiedzialnych za komunikację z lądującym siłami. Spojrzał na komandora, czekając na rozkazy, ale ten nie odpowiedział. Oczy dowódcy przykuwała mapa baz powstających wokół metropolii. Wszystkie statusy świeciły się na czerwono, co oznaczało, że dosłownie wszyscy prowadzą walkę.
– Panie komandorze! – krzyknął oficer komunikacyjny. – Anzio nie odpowiada.
Dopiero teraz Evers spojrzał na niego. – Status grupy? – zapytał.
– Nieznany. Ostatni komunikat jest sprzed godziny. Zgłaszali, że zabezpieczają lądowisko – przypominał oficer.
Komandor spojrzał na samotną, czerwoną kropkę w centrum metropolii, gdzie udało się zdobyć i zabezpieczyć mały obszar. Ikona zgłaszała brak łączności. – To nie ma sensu. Już po nich – stwierdził, wziął głębszy wdech i dodał – oznacz ich jako straconych. Przekieruj wszystkie jednostki do ich właściwych baz. Przechodzimy do defensywy – oznajmił, a ruch w sali na chwilę zamarł.
Tym rozkazem komandor przyznał się do porażki, która kosztowała życie tysięcy żołnierzy. To nie był pierwszy, ani ostatni jego błąd, ale czuł, że zbliża się do jakiejś niebezpiecznej granicy, po której straci kontrolę. Poczuł uderzenie ciepła i zachwiał się na nogach.
– Panie komandorze? – zwrócił się do niego Walter, pierwszy oficer i od niedawna drugi dowodzący misją. – Wszystko OK?
– Tak – głośno powiedział Evers, by wszyscy w sali usłyszeli. – Masz coś?
– Nie, ale spójrz na bazę Wschód-23.
Komandor skupił wzrok na jednym z punktów na mapie, który wyjątkowo świecił się na zielono. Trochę mu zajęło ponowne skoncentrowanie się. – Kto tam dowodzi?
– Serano.
– Łącz z nim.
Oficer komunikacyjny wykonał rozkaz i po chwili komandor miał połączenie z kapitanem bazy Wschód-23.
– Raport, proszę.
– Wycofali się, nagle i wszyscy na raz – mówił mężczyzna wyraźnie roztrzęsionym głosem. – Byliśmy już okrążeni i wydałem rozkaz ewakuacji. Było już po nas.
– Dlaczego?! – zapytał Evers, wyraźnie podnosząc głos z nadzieją. Do tej pory wszystkie bazy były atakowane i powoli eliminowane, a cała inwazja chyliła się ku upadkowi. Komandor ręką machnął na oficera komunikacyjnego wydając szybki rozkaz – zweryfikuj inne bazy.
– Nie wiem – mówił Serano. – Robiliśmy wszystko, żeby przetrwać.
– Użyliście jakiejś broni? Wróg zrobił coś innego?
– Nie, nic.
– Człowieku! – gniewnie ryknął komandor – myśl!
– Nie wiem! – odkrzyknął Serano. – Nic nie zrobiliśmy, poza tym, że wybijali nas już jak robactwo, więc rzuciłem rozkaz ewakuacji.
– Gdzie?
– Gdziekolwiek! – ryknął Serano tracąc kontrolę. – To nie była już walka.
Komandor wyprostował się w szpic. Spojrzał na oficera komunikacyjnego, a ten zgłosił, że wszystkie bazy nadal walczą.
– Jak wydałeś rozkaz ewakuacji? – zapytał przez komunikator.
– Przez radio – odparł Serano.
– Jak szybko po wydaniu tego rozkazu wróg przestał atakować?
Serano się zamyślił. Zrozumiał intencję komandora. – Myślę, że chodzi o zaprzestanie walk. Żołnierze rzucili się do lądowników w panice. To nie była zorganizowana ewakuacja.
Komandor podjął szybką decyzję. – Wydaj rozkaz wstrzymania walk – powiedział do oficera komunikacyjnego. – Na otwartym kanale. Po prostu każ wszystkim rzucić broń, wycofać się do wnętrza baz i czekać na dalsze rozkazy. Mają absolutny zakaz prowadzenia walki!
Daniel
Daniela otaczały wieżowce i skrzyżowania wielopasmowych dróg, a jednak w metropolii panowała totalna cisza. Wrogie postacie wróciły do budynków, a on został sam w opuszczonym mieście widmie. Teraz zaczął zauważać dziwne szczegóły, jak kompletny brak roślin. Nie widział najmniejszego źdźbła trawy, ani kwiatu, a niektóre miejsca wyglądały jak surrealistyczne rzeźby. Minął ławkę ustawioną do góry nogami w basenie fontanny i chodnik z wysokim krawężnikiem, który zataczał koło wokół lampy. Te obrazy wzbudzały w nim pierwotny lęk przed czymś obcym, potężnym, złowrogim, a cisza tylko potęgowała to uczucie. Wędrował przez opuszczone ulice, podziwiając to naśladowcze dzieło. Było jasne, że ktoś nieudolnie próbował odtworzyć cywilizację człowieka sprzed kilkuset lat, nie mając pojęcia o tym, jak ludzie żyli. Po raz kolejny jego ciało przeszły ciarki. Jakaś potężna, inteligentna siła musiała od lat obserwować ludzi z daleka, mozolnie odtwarzając to, co widzi.
– Po co? – zapytał sam siebie.
Im dłużej podróżował przez metropolię, tym mniej zwracał uwagę na dziwaczną naturę tego gigantycznego projektu, a jego myśli goniły w stronę potrzeb, coraz bardziej dających się we znaki. Przede wszystkim musiał się wysikać i długo zastanawiał się, czy jeśli to zrobi tutaj, przy drodze pod jakimś budynkiem, to wróg zareaguje agresją. Nie zareagował, a on poczuł ulgę. Następne w kolejce było pragnienie. Widział kilka fontann, ale żadna nie tryskała wodą. Spotkał nawet hydrant, którego nigdy osobiście w życiu nie widział, ale znał z filmów. Jednak nie potrafił go uruchomić. Zdecydował się wejść do któregoś z budynków, ale to nie było proste, bo duża część po prostu nie miała żadnych drzwi lub były one tak zamaskowane, że Daniel nie potrafił ich znaleźć. Nie miał odwagi wybić okna. Wiedział, czym to może grozić.
Kolejne kilka budynków miało zamknięte drzwi, albo tak zaprojektowane, że nie dało się ich otworzyć, bo były blokowane przez framugi lub miały po prostu źle założone zawiasy. Daniel sprawdził kilkadziesiąt budynków, zanim trafił na taki, gdzie bez użycia siły mógł po prostu wejść. To był 2-piętrowy budynek, gdzie na parterze znajdował się salon fryzjerski lub coś, co miało go imitować. Drzwi można było bez problemu otworzyć, ale nie do końca, bo blokowała je szklana gablota, w której stały przeróżne naczynia pełne nożyczek. Wszystkie półki były zapełnione nożyczkami w różnych rozmiarach. Daniel usłyszał dzwoneczek nad drzwiami, sygnalizujący, że ktoś wszedł do środka. Poczuł się jak w starym filmie.
W małym pomieszczeniu zobaczył kilka stoisk fryzjerskich z klasycznymi skórzanymi fotelami, które musiały być bardzo wygodne. Na blatach porozrzucane były przyrządy fryzjerskie, a na podłodze leżały jeszcze ścinki włosów, jakby dopiero ktoś był strzeżony. Nie widział jednak żadnego klienta, tylko samego fryzjera, który siedział w rogu z nieodpalonym papierosem w palcach. To był starszy mężczyzna o zgarbionych plecach. Wpatrywał się w punkt pomiędzy papierosem a podłogą i tylko wzdychał co jakiś czas, wykonując lekkie ruchy. Nie zareagował na wizytę potencjalnego klienta.
Daniel stanął w samym środku pomieszczenia. Rozejrzał się jeszcze raz, a jego uwagę zwróciło przejście do korytarza prowadzącego w głąb budynku. Zobaczył długi hol, dłuższy niż wydawał się cały budynek, a dreszcze znowu spięły jego ciało. Chciał zobaczyć, co jest na końcu, ale stąd nie był w stanie tego ocenić. Usłyszał chrząknięcie. Fryzjer podniósł głowę i spojrzał na gościa.
– Dzień dobry – powiedział odruchowo Daniel.
– Dzień dobry – odpowiedział fryzjer. Jego głos był normalny, ludzki, ale bardzo spokojny, jakby zmęczony upalnym dniem.
Daniel nie był gotowy na tę rozmowę. O co ma zapytać wroga? Jak zacząć rozmowę z obcą cywilizacją? – Bardzo ładna pogoda – w końcu powiedział, decydując się na udział w tej ogromnej inscenizacji.
– Bardzo ładna, ale ten upał trochę doskwiera – odparł fryzjer.
– Chyba już dawno nie było deszczu?
– Tak, bardzo dawno. Skwar straszny, ale trzeba pracować.
– Duży ruch dziś? – zapytał Daniel.
– Tak, mnóstwo pracy. Nie mam chwili dla siebie.
– Rozumiem – przytaknął Daniel i zamarł. Serce waliło mu w piersi.
– Czy chce się pan ostrzyc? – zapytał fryzjer. Wstał i powolnym krokiem podszedł do jednego ze stanowisk. Podniósł nożyczki, trzymając je jak dziecko w garści. W drugiej dłoni nadal trzymał niezapalonego papierosa.
– Nie dziś. Tak tylko przechodziłem. Mam pytanie, bo jestem tu nowy.
– Słucham.
– Co to za miasto?
Fryzjer zamyślił się i spojrzał za okno, szukając odpowiedzi. – To bardzo stare miasto.
– A kiedy powstało?
– Jest tu już od tysiącleci. A ty skąd pochodzisz?
Daniel poczuł zimny pot na skroni. Choć to było oczywiste, nie przewidział, że w rozmowie druga strona też może zadawać pytania. – Z bardzo daleka. W zasadzie z innej planety, ale to miasto jest bardzo podobne do mojego. Jak to możliwe? – odbił pytanie.
– Naprawdę? – zdziwił się fryzjer. – Nie wiedziałem. Nigdy nie widziałem innego miasta.
– Spędziłeś tu całe życie?
– Tak, urodziłem się w szpitalu dwie przecznice dalej i do dziś tutaj żyję – mówił mężczyzna stając bliżej okna. – Podoba się panu nasze miasto?
– Jest wyjątkowe. Ile osób tu mieszka?
– Nie wiem dokładnie.
– A mniej więcej?
– 170 miliardów.
To musiał być błąd, myślał Daniel. Miasto nie było aż tak duże. – Sporo.
– Chce się pan ostrzyc? – fryzjer ponowił propozycję i znowu stanął przy jednym ze stanowisk. W palcach nadal trzymał papierosa.
– Nie bardzo mam co strzyc – powiedział Daniel z lekkim uśmiechem, pokazując krótko ścięte włosy. – Chcesz ognia? – zapytał fryzjera.
Ten potrzebował chwili, by zrozumieć pytanie. Ożywił się, podniósł rękę z papierosem. – A to? Nie, dziękuję. Rzucam palenie i tak tylko trzymam, bo mnie to uspokaja – mówił.
– Rozumiem, też długo rzucałem. Dostanę tu gdzieś wodę do picia? – Daniel zmienił temat, przypominając sobie o pragnieniu.
To pytanie zaskoczyła fryzjera. Nieco zdezorientowany zaczął się rozglądać. Jedno ze stanowisk miało zlew z kranem. Podszedł do niego i odkręcił zawór, ale woda nie poleciała. – Przykro mi – mówił. – Od rana nie ma wody w całej okolicy. Nie wiem dlaczego.
– Coś się wydarzyło rano?
– Nie wiem, nie wychodziłem dziś z salonu.
Inwazja nie była widocznie dość istotnym wydarzeniem dla metropolii. Stopień surrealizmu rozmowy wzrastał, a Daniel wzdychał coraz bardziej spragniony. Coś mignęło na końcu korytarza, który tak go wcześniej interesował. Jakby mała postać lub zwierzę przebiegło, ale nie zdążył tego odnotować. – Jesteś tu sam? – zapytał fryzjera.
– Od czasu, kiedy zmarła moja żona, mieszkam sam na górze – mówił fryzjer, wciąż zmęczony ukropem.
– A co tam jest? – Daniel pokazał palcem korytarz.
– Tam? Schody.
– Mogę zobaczyć?
Fryzjer zamilkł, a jego oczy, jak soczewki aparatu, skupiły się na gościu. Daniel poczuł, że jest analizowany. Coś się zmieniło. – Muszę do toalety – powiedział, próbując ratować sytuację.
– Nie ma problemu – odpowiedziała postać, nie precyzując nic. Mężczyzna wrócił na swoje pierwotne miejsce i znów patrzył w podłogę.
Daniel poczekał chwilę, niepewny sytuacji, po chwili zrobił mały krok w stronę korytarza, drugi, a potem ruszył w głąb budynku z dziwnym przeczuciem, że to miasto skrywa jakąś ogromną tajemnicę.
Powłoka
Walter był bardzo młody, ale niezwykle ambitny i inteligentny. Już od pierwszych tygodni lotu pokazywał, że doskonale nadaje się do roli dowódcy. Zaczynał jako oficer komunikacyjny, ale po roku przydzielono mu rolę pierwszego oficera na pokładzie Ozimandisa oraz lidera grupy badawczej. W jej ramach prowadził badania możliwości obronnych planety pod kątem przygotowań desantu podczas inwazji. Dziś było już jasne, że podjęli błędne decyzje. Flota podeszła zbyt blisko planety, ponosząc ogromne straty. Jednak nikt nie winił członków grupy badawczej, bo od samego początku wróg doskonale strzegł swoich tajemnic używając powłoki nieprzeniknionych chmur, która otaczała planetę.
– Ta chmura jest inteligentna – stwierdził lider grupy naukowej pod przewodnictwem Waltera. – Ewidentnie reaguje na naszą obecność i działa jak warstwa ochronna planety – mówił do grona specjalistów zebranych w sali na pokładzie okrętu Ozimandis.
– W jaki sposób niszczy nasze rakiety? – zapytał Walter.
– Niestety, tego nie wiemy – mówił spokojnie Robson, członek zespołu. – Powłoka tych chmur je po prostu detonuje, ale nie wiemy jak. Nie potrafimy tego zbadać, bo nasze sygnały są zakłócane, a sprzęt badawczy niszczony.
– Co ciekawe, te same drony badawcze nie są atakowane, jeśli tylko przelatują przez warstwę chmur – dodał młodszy specjalista Sway.
– Dlatego sugeruję, że mamy do czynienia z inteligencją – powtórzył lider grupy naukowej. Nazywał się Simmons. Miał blisko 60 lat i cieszył się ogromnym szacunkiem badaczy. W sali było ponad 20 specjalistów, którzy co chwilę zerkali na komandora Eversa w rogu pomieszczenia. To on ostatecznie o wszystkim decydował, więc każdy mierzył jego reakcje, próbując wyczuć, czy grupa zmierza w dobrą stronę.
– Dlaczego przepuściła lądowniki? – pytał Walter. Chciał odpowiedzi, a nie kolejnych zagadek. To do niego trafiały wszystkie pytania wojskowych o technologie wroga, więc próbował zwinnie lawirować między potrzebami wojska, a możliwościami badaczy.
– Fakt, że powłoka przepuściła lądowniki – mówił Simmons, – które na powierzchni były atakowane sugeruje, że ta warstwa obronna działa niezależnie od sił wroga obecnych w mieście. Być może nawet nie ma powiązania między wrogiem, a samym systemem obronnym planety.
– Z całym szacunkiem, ale to zbyt daleko wysunięte przypuszczenia – stwierdził major Dwight. Nie darzył naukowców wielkim szacunkiem i był jednym z tych, którzy regularnie wywierali nacisk, aby dostarczali rezultaty, a nie tylko zbędne wywody.
– Skupcie się na tym, jak zneutralizować tę powłokę – wtrącił komandor Evers, do tej pory czujnie obserwując spotkanie z boku. – Bez wsparcia floty druga faza inwazji ma znacznie mniejsze szanse na powodzenie.
Major Dwight przytaknął, a oczy zebranych rozpierzchły się po ścianach. Po krótkiej ciszy znów głos zabrał Simmons, reprezentując zebranych w sali naukowców. – To nie takie proste, panie komandorze. Mamy tutaj do czynienia z obcą technologią, która niestety znacznie nas przewyższa. Wiem, że nie wzbudzam waszego entuzjazmu – mówił, spoglądając na oficerów floty, – ale prawda jest taka, że potrzebujemy znacznie więcej czasu, a i tak nic nie możemy zagwarantować.
Zanim komandor Evers zdążył zabrać głos, Walter oznajmił – przeprowadzimy testy, by poznać mechanikę działania tej powłoki. Nie sądzę, że możemy ją całkowicie zneutralizować, ale liczę na to, że znajdziemy luki, które pozwolą nam odblokować możliwości floty, by wesprzeć drugą fazę inwazji.
Walter rozejrzał się po sali, by wybadać nastroje naukowców i wojskowych. W tej sytuacji nikt nie mógł być zadowolony, ale jasny plan działań powinien podnieść w nich wiarę w misję. – Panowie – dodał głośno. – To jest ten moment, żeby się wykazać. Pokażmy na co nas stać.
Pierwsza wyprawa
– No to wchodzimy – powiedział Rain, który prowadził pierwszą oficjalna ekspedycję badawczą złotych schodów. Było ich czterech, oprócz sierżanta, byli Picard, Walden i Serano, wszyscy młodsi podoficerowie, którzy po prostu stwierdzili, że chcą wziąć udział w wyprawie. Nikt ich specjalnie nie wybierał.
Mieli ze sobą prowiant na 3 dni, broń, oświetlenie i trochę sprzętu do badania schodów. Każdy z nich niósł też zwój kabla, przez który mieli się komunikować. Powinno go starczyć na około 8 kilometrów w dół, przynajmniej według pobieżnych wyliczeń. Ich plan, tak jak przygotowanie, był stosunkowo prosty. Mieli zejść maksymalnie głęboko w ciągu jednego dnia, wykonać możliwe badania, a potem wrócić. Malloy ustalił kilka zasad. Po pierwsze, broń w gotowości. Po drugie, regularne raporty, a gdyby zawiodła komunikacja, mieli schodzić dalej w miarę możliwości, ale co jakiś czas wysyłać jedną osobę na powierzchnię, by przekazała zebrane informacje.
Mężczyźni ruszyli schodami w dół, rozwijając za sobą pierwszy odcinek kabla. Ostatni zniknął Picard, odwracając się jeszcze przed zakrętem ściany i machając wszystkim na do widzenia z szerokim uśmiechem na twarzy. Był najmłodszy z całej czwórki i bardzo podekscytowany wyprawą.
Kapitan Malloy wiedział, że podejmuje ryzyko. Przygotowanie wyprawy pozostawiało wiele do życzenia, zwłaszcza że poświęcili na to może jeden dzień, a nikt nie miał jeszcze doświadczenia w tego typu badaniach. Do tego nikt do końca nie brał na poważnie zagrożenia. W końcu, to były tylko schody. W budynku dowódczym bazy, w jednej z mniej przestronnych salek, był punkt komunikacyjny wyprawy. Za kontakt z grupą Raina odpowiedzialny był porucznik Ronnie. Człowiek o dużym spokoju i klarownej myśli, ale przede wszystkim dobry przyjaciel Malloya.
– Pierwszy kontakt – zgłosił przez mikrofon Ronnie, nawiązując kontakt z wyprawą.
– Jest OK – odpowiedział sierżant Rain. – Rozwijanie kabla nas spowalnia, ale wyrobimy się.
– Co widzicie? – zapytał Malloy zza pleców porucznika.
– Szybko zrobiło się ciemno, więc włączyliśmy oświetlenie i na razie idziemy. Nic szczególnego nie zauważyłem.
– Dobra. Kontakt kontrolny co pół godziny.
– Jasne.
Malloy nabrał powietrza, usiadł na krześle w rogu salki i czekał. Nie minęło 10 minut, kiedy wstał i znowu zza pleców oficera komunikacyjnego zapytał. – Jest coś nowego?
– Kapitanie, zeszliśmy może 50 metrów. Trochę nam tu zejdzie – mówił Rain, nieco rozbawiony.
Malloy nie odzwierciedlał dobrego humoru. Miał złe przeczucia i był przez to bardzo nerwowy. – Opisz co widzisz – rozkazał.
Sierżant westchnął, zanim zaczął mówić. – Schodzimy schodkami, wszystkie są takie same. Ściana zakręca w lewo, jest gładka, ciepła, sufit taki sam. Nie wiem, co mam więcej powiedzieć.
– Czy coś się zmienia?
– Nic. Przyzwyczajamy się do oświetlenia. Ściany strasznie błyszczą, więc staramy się rozpraszać wiązki światła, ale i tak razi w oczy.
– Coś jest z tyłu? – zapytał Malloy, ciągle bardzo poważny.
– Hey, Picard. Widzisz coś za nami? – Rain zapytał towarzysza wyprawy. – Bez zmian. Ciemność – zgłosił kapitanowi.
Malloy naprężył się i wyprostował, zrobił dwa kółka po pomieszczeniu i znowu schylił się nad mikrofonem. – Zatrzymajcie się i zostawcie otwarty kanał. – rozkazał.
– OK – zgłosił Rain i zapadła cisza. Z głośników w salce docierał tylko ledwo słyszalny szum.
Ronnie spojrzał na kapitana opartego o blat stołu, gdzie stał komputer komunikacyjny. Jego postać wisiała nad porucznikiem, wymuszając na nim niewygodną pozycję. – Może niech idą dalej? – zaproponował. – Za wcześnie na badania.
– Jasne. Idźcie dalej – rozkazał Malloy i znowu krążył po pokoju.
– Może idź się prześpij? – proponował dalej Ronnie, spoglądając na zmęczonego kapitana, który w zasadzie nie spał od początku inwazji. – Jak coś się wydarzy, poinformuje cię.
Malloy najpierw pokiwał przecząco głową, ale myśl o paru godzinach snu zaczęła go kusić. Pokręcił się chwile po salce i dał za wygraną. – Dobra, idę. Informuj mnie, gdyby coś się wydarzyło – stwierdził i ruszył do swojego prywatnego pokoju w bazie.
Tej nocy złote schody śniły się kapitanowi. Jego sen, jak wszystkie sny, był nielogiczny pełen splecionych symbolicznych scen, które zawsze zaczynały się spojrzeniem na horyzont przed zejściem po schodach w głąb ziemi, tak jakby jego umysł próbował budować możliwe scenariusze wydarzeń. Obudził się spocony, a jego serce waliło mocno. Była 5 rano według ustalonego czasu misji, ale na zewnątrz było jasno jak w dzień, bo tu nie funkcjonowały pory dnia czy nocy.
Malloy spanikował, bo przespał 7 godzin i nikt nie próbował go budzić. Wrzucił na siebie mundur i od razu poszedł do centrum dowodzenia bazą, gdzie w wydzielonym pokoju trwał monitoring postępu wyprawy. Minął swoich zastępców i cały łańcuch komputerów, nie zwracając na nic uwagi. Zignorował nawet oficera, który próbował mu zajść drogę, by przekazać jakąś wiadomość. Zatrzasnął za sobą drzwi, aż Ronnie podskoczył w fotelu. – Jak sytuacja? – zapytał
– Rain zatrzymał wyprawę – mówił Ronnie. – Siedzą na schodach. Odpoczywają
Malloy wyrwał mikrofon z rąk porucznika. – Rain, raport.
– Kapitanie, mamy dość, te schody się nie kończą – brzmiała odpowiedź z głośników. Głos Raina był roztrzęsiony, wręcz niestabilny.
– Czy trafiliście na cokolwiek istotnego?
– Nic, zero. Mamy dość, ciągle tylko idziemy w lewo, można od tego zwariować.
– Ile wam zostało kabla?
– To już koniec. Zużyliśmy całe 8 kilometrów. Teraz siedzimy i odpoczywamy. Nie mam pojęcia czy damy radę wrócić. Jesteśmy wykończeni, a przecież w górę to będzie rzeźnia iść.
– Jak powietrze, temperatura, ciśnienie?
– Bez zmian, ale nie wiem czy te gówniane przyrządy działają – mówił Rain, a jego głos wibrował zdenerwowaniem.
Malloy wyprostował się i spojrzał na Ronniego. – 8 kilometrów pod ziemią i zero zmian w temperaturze?
– Tak. Według tego, co mówili, nic się nie zmienia. Ciągle tylko schody. Zespół zgłaszał się co pół godziny – raportował oficer. – Oni są już wykończeni psychicznie, zaczynają gadać bzdury.
– Jak to? – pytał Malloy, pokazując ręką na komputer, żeby oficer puścił jakieś nagranie. Tak też zrobił i po chwili, usłyszeli wypowiedź Raina z oznaczeniem 3:30. To miał być rutynowy raport.
“Idziemy i idziemy, z przodu nic, ciągle nic, a z tyłu ktoś za nami idzie, ale jak się odwracam, to go już nie widzę”. Mężczyzna niemal śpiewał te słowa.
– I tak co pół godziny raport zaczynał się od takiej dziwnej wiadomości, ale jak ich o to pytałem, to śmiali się, że to żart – mówił Ronnie, wyraźnie zdezorientowany.
– Ile oni tam są już? – zapytał kapitan, patrząc na zegar misji. – niecałe 8 godzin? I już po 3 mamrotali głupoty? Trzeba było mnie obudzić.
– Na początku myślałem, że żartują.
– W ogóle, to tu pokazuje, że zeszli na 7 kilometrów.
– Tak wiem, ich dane nie zgadzają się.
– Czyli powinni mieć jeszcze trochę kabla?
Oficer pokiwał głową, niepewny. Ich wyliczenia potrzebnego sprzętu były robione dość chaotycznie, a ostatecznie okazało się, że kabla komunikacyjnego wzięli tyle, ile było go w bazie. W trakcie schodzenia musieli go skręcać i łączyć, co dodatkowo generowało sporo pracy, ale dzięki temu mieli komunikację tak głęboko pod ziemią.
Malloy zbliżył mikrofon do ust. – Sierżancie Rain.
– Tak? – odpowiedział głos spanikowanego mężczyzny.
– Macie jeszcze kabel?
– Nie, nic nie mamy. Wracamy.
– Co?! – krzyknął kapitan. – Poczekajcie.
– Wszyscy chcą wracać – mówił Rain do mikrofonu, ale w tle wywiązała się burzliwa rozmowa.
Mężczyźni w pokoju usłyszeli głosy innych członków wyprawy, którzy głośno domagali się, by zawrócić. Najwięcej udzielał się Picard, po czym z głośników dobiegały dźwięki szamotaniny.
– Co tam się dzieje? Rain! – krzyknął do mikrofonu Malloy. W odpowiedzi usłyszał jak Rain rozkazuje innymi siedzieć i się nie ruszać.
– Kapitanie. Te gnojki mi tu panikują. Powinniśmy wracać – mówił lider wyprawy, po czym znowu pokój wypełniły głosy rozgrzanej dyskusji.
Malloy nasłuchiwał uważnie. Wychwycił, że mężczyźni mają problem z ustaleniem, w którą stronę powinni wracać.
– Oni tam wariują – odezwał się Ronnie. – Powinniśmy ich zawrócić.
– Najpierw niech się uspokoją – odpowiedział Malloy do oficera, a potem głośno i stanowczo rozkazał do mikrofonu – Siadać i nie gadać! To rozkaz! Rain!
– Co?! – odparł mężczyzna.
– Czy zauważyliście cokolwiek dziwnego? Innego? Jakieś postacie, drzwi, dźwięki?
– Jakieś postacie? – powtórzył Rain, a jego głos załamał się. – Nie wiem, może.
– Jak to nie wiesz?
– Picard! Stój, baranie! – krzyknął Rain do towarzysza.
Po tym komunikacie, Malloy i Ronnie usłyszeli nakładające się i trudne do zrozumienia krzyki. Członkowie wyprawy zaczęli się kłócić i panikować. Z wrzawy Malloy wychwycił, że ktoś coś dostrzegł z tyłu, a po paru niezrozumiałych wrzaskach, wszystko zagłuszyły strzały.
Zapadła cisza po obu stronach łącza. Ronnie złapał się za głowę, a Malloy ściskał mikrofon, aż mu dłoń drżała.
– Kapitanie? – odezwał się w końcu Rain.
– Co tam się dzieje?! – zapytał Malloy, patrząc na oficera obok z nadzieją.
– Picard coś zobaczył i pobiegł chyba w górę, a Walden za nim.
– Kto strzelał?!
– Serano.
– W co?!
– Nie wiem, ale Walden dostał – zgłosił Rain, a jego głos wręcz skrzeczał przerażeniem. – Pilnuj schodów, pilnuj schodów! – wydarł się do Serano.
– Uspokójcie się, nic nie róbcie – rozkazywał Malloy. – Nie strzelajcie, chyba, że macie potwierdzony cel – mówił, ale nikt go na schodach nie słuchał.
Pozostali na dole mężczyźni gorączkowo rozmawiali, jakby byli w samym centrum walk. Serano chciał atakować frontalnie do góry, Rain sugerował wycofać się niżej. Żaden nie reagował na prośby kapitana, by uspokoić sytuację. W końcu z głośników dobiegł paniczny okrzyk bitewny zagłuszany seriami z karabinu, które powoli cichły, aż w końcu nagle ustały. Serano musiał pobiec w górę, strzelając.
– Rain! Rain! – wołał Malloy bezskutecznie..– Mów, do cholery! – domagał się, ale z głośników dobiegał tylko cichy szum szybkiego oddechu.
– Panie kapitanie – powiedział w końcu Rain. – Dopadło nas. Wszystkich. Coś tu jest, gorszego niż wszystko, co w życiu widziałem. Nie wiem co z resztą. Serano pobiegł w górę, jestem sam i panuje okropna cisza.
Malloy chciał mu odpowiedzieć, ale do pokoju wpadł z impetem jakiś młodszy oficer.
– Panie kapitanie, jest pan wezwany na naradę.
– Teraz?! – wydarł się dowódca bazy.
– Teraz. Komandor tu jest.
Kapitan spojrzał na Ronniego, a potem zwrócił się do samotnego żołnierza kilka kilometrów pod ziemią.
– Rain? Słyszysz mnie?
– Tak – odpowiedział ledwo słyszalnym głosem mężczyzna.
– Spróbuj się uspokoić. Oddychaj. Skoncentruj się. Nic ci nie będzie, musisz tylko się pozbierać. Jesteś żołnierzem.
– Panie kapitanie – przerwał mu Rain. – Boję się.
Malloy wyłączył mikrofon i przeklął na cały głos.
– Komandor Evers czeka – ponaglił młody chłopak w drzwiach.
– To poczeka – odpowiedział mu Ronnie.
– Rain, jesteś tam? – kapitan ponownie nawiązał z nim kontakt.
– Tam na górze coś jest.
– Co?
– Zaraz za ścianą. Czeka.
– Ale co?!
– Czeka na mnie.
– Rain, wracaj na górę – rozkazał Malloy, wyczuwając w jego głosie obłęd. – Słyszysz mnie?
– Wyłączył się – stwierdził Ronnie.
– Panie kapitanie? – znowu odezwał się oficer w drzwiach. – Komandor…
– Tak wiem! – ryknął kapitan. – Wywołuj go, jak się zgłosi, uspokajaj, niech wraca, jeśli może – powiedział do Ronniego, a potem ruszył do wyjścia. Wychodząc, jeszcze dodał – I zwołaj wszystkich z zespołu. Wezwij też tego psychologa, co się kręci po bazie i wszystkich wkurza.
Druga faza
– Dzień dobry, kapitanie – powiedział komandor Evers do Malloya, który zatrzymał się w drzwiach sali narad zaskoczony liczbą osób w pomieszczeniu. W jego bazie zebrało się całe aktualne dowództwo. – Śmiało, proszę wejść – dodał komandor.
– Dzień dobry, komandorze. Jak tutaj dotarliście?
– Testujemy tę powłokę chmur wokół planety – mówił Walter, jak zawsze stojąc u boku dowódcy całej misji. – Podobnie jak jednostki na ziemi, nie atakuje ona nieuzbrojonych statków. Możemy swobodnie podróżować.
Komandor wskazał wolną przestrzeń w sali, by zachęcić kapitana do wejścia i od razu kontynuował spotkanie. – Ta nagła neutralność wroga daje nam szansę, by zrealizować drugą fazę inwazji. Jednak wszyscy widzieliście, co oni potrafią. Wsparcie z orbity nie wchodzi w grę. Ostrzał rakietowy jest błyskawicznie neutralizowany. Czeka nas więc walka bezpośrednia, ale tej wolelibyśmy uniknąć. Dzisiaj chciałbym wysłuchać waszych propozycji, w jaki sposób możemy najlepiej wykorzystać inicjatywę, którą nam oddali.
Malloy od razu podniósł rękę, co nie spodobało się komandorowi, ale dowódca skinął głową, dając mu głos.
– Nie atakujmy – powiedział wprost kapitan.
– A ty co? – zapytał stojący za nim major. – Już spoufalasz się z wrogiem?
Śmiech ożywił trochę poranną atmosferę zmęczenia.
– Nie, ale jeśli nie atakują, to dają nam przestrzeń na rozmowę – mówił kapitan. – Przybyliśmy tu ich zniszczyć, bo zakładaliśmy, że oni chcą nas zniszczyć. Teraz jednak wygląda na to, że wcale nie chcą z nami walczyć. Jedynie się bronią.
– Takiego scenariusza nikt na ziemi nie zakładał. Nie będziemy teraz zmieniać pierwszej dyrektywy – mówił stanowczo komandor.
– Nikogo z tych, co wyznaczyli tę dyrektywę tutaj nie ma. Nie wiedzą…
– Kapitanie Malloy! – przerwał mu Walter. – Pan tutaj jest tylko dlatego, że to akurat w pańskiej bazie zdecydowaliśmy się usytuować centrum dowodzenia drugą fazą. To czysta uprzejmość z naszej strony. Nie musi pan specjalnie brać udziału w dyskusji. Wracając do tematu – mówił, zwracając się do wszystkich – czekamy na pomysły.
– Musimy oczyszczać miasto sektorami – powiedział głośno generał Aleksiej. – Otaczać jeden obszar, jednocześnie otwierać ogień, przerywać walkę, by wróg powrócił do neutralnej postawy, i przenosić się do kolejnego sektora.
– Myśli pan, że ich algorytm zachowań jest tak prosty? Jak długo będą pozwalali nam oczyszczać miasto w ten sposób? – zapytał oficer stojący tuż obok, rozgrzewając dyskusję w sali.
– Nie lepiej wysadzić to miasto w kosmos? – wprost powiedział ktoś z tłumu pod ścianą.
– Jak przetransportujesz ładunki? – padło pytanie.
– Testujemy reakcję wroga na transport broni, w tym również rozkręconej na części pierwsze – poinformował Walter.
– Broń biologiczna, chemiczna? – ktoś rzucił kolejny pomysł. – Z tego, co wiem, to krwawią jak my, a mamy chyba całą gamę wirusów i bakterii na pokładach.
– Oni nie są tak głupi! – krzyknął Malloy, przerywając dyskusję. – Dają nam szansę, żeby się z nimi skomunikować! Jeśli stwierdzą, że jesteśmy nastawieni tylko na walkę, zniszczą nas zanim zdążycie się zebrać, żeby o tym podyskutować.
– To ty chciałeś te sprzęty do badania gruntów? – zapytał Walter, idąc w jego stronę. Kapitan milczał. – To ty, prawda? – ponowił pytanie. – Chcesz tutaj wybudować dom? Studnię wykopać?
Walter stał już na odległość nosa przed kapitanem.
– Nie, panie komandorze.
– Wyjdź.
– Odkryłem coś, co może pomóc wam zrealizować drugą fazę.
Komandor Evers otworzył szerzej oczy. – Te schody? – zapytał
– Tak jest. Jest bardzo możliwe, że prowadzą do miasta, pod nim. Wierzę, że jeśli dotrzemy tam, gdzie prowadzą, to odkryjemy tajemnicę metropolii.
Większość oficerów śmiała się pod nosem.
– I co jeszcze? – pytał prześmiewczo Walter.
– Te schody nie są dziełem mieszkańców miasta. To jest pewne.
– I co jeszcze? – znów zapytał Walter.
Kapitan spojrzał mu prosto w oczy, pewny siebie jak nigdy. – Jestem kapitanem tej bazy. Moim zadaniem jest przygotować armię do walki. To robię zgodnie z planem. Chcecie wyżynać wroga sektorami, przemycać ładunki do centrum, śmiało. Jestem za. W międzyczasie pozwólcie mi zbadać te schody, bo to może być jedyny plan awaryjny, który pozwoli ocalić życie milionów ludzi.
– Walter – powiedział komandor Evers do swojego pierwszego oficera. – Daj mu spokój. Kapitanie, może pan iść.
Malloy zacisnął zęby, ale nie czekał na kolejne komentarze. Zawrócił i wyszedł.
– Kapitanie! – zawołał jeszcze za nim komandor. – Będzie pan miał te sprzęty.
Tajemnica
Daniel zaglądał do pokoi ciągnących się wzdłuż korytarza. Było ich kilkanaście, wszystkie miały otwarte drzwi, a w środku znajdowały się góry kartonów pełnych różnych rzeczy. Budynek wyglądał, jak dawno opuszczona przechowalnia. Nic specjalnego. Nikogo tu też nie było, więc Daniel stwierdził, że wcześniej widziana kątem oka postać musiała być złudzeniem.
Zgodnie z informacją fryzjera, na końcu korytarza znajdowały się schody, a dokładnie klatka schodowa, która prowadziła tylko na dół. Wejście na piętro musiało być gdzieś indziej, lub go po prostu nie było. Daniel spojrzał na za siebie, by sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje i ruszył odważnie w dół. Szybko jednak zwątpił, bo piętro niżej było ciemne i też zawierało długi korytarz z pokojami po bokach. Układ przypominał hotel, a schody prowadziły dalej w dół i były oświetlone jedną, słabą lampką na każdym półpiętrze. Daniel postanowił zejść na sam dół.
Podziemnych kondygnacji było sześć i pół, bo ostatni ciąg schodów kończył się ścianą, na której wisiał bardzo dziwny obraz człowieka na koniu i z szablą. To chyba był jedyny obraz w całym budynku. Na półpiętrze znajdowały się ostatnie małe drzwi z klamką w formie gałki, które wyglądały jak wejście do schowka. Żeby tam wejść, Daniel musiałby iść na czworaka. Jego serce głośno waliło w piersi, a strach zaczynał go paraliżować. Walczył ze sobą, zbierając odwagę, wpatrzony w te miniaturowe drzwi. “Śmiało” usłyszał za plecami.
Spanikował, odskoczył, upadł i przywarł plecami do ściany. Przed nim stała mała dziewczynka o brązowych włosach, w jego ocenie 7-letnia. Wyglądała jak normalne dziecko, ale była nienaturalnie mała, mniejsza niż rozsądek podpowiadał, że powinna być. – Kim jesteś? – zapytał, napierając plecami na ścianę.
– A ty?
Daniel przeklął i wstał, dając sobie chwilę na uspokojenie. Dziewczynka była tak mała, że w jego ocenie nie stanowiła zagrożenia. Na tej myśli się skupił. – Jesteś tu sama?
– Tak, a ty?
– Sam. Co tu robisz?
– A ty? – odbijała pytanie. – Nie jesteś stąd.
– Nie, przyleciałem z daleka i tylko się rozglądam.
– Chcesz tam wejść? – zapytała i pokazała drzwi na półpiętrze.
– A co tam jest?
– Różne rzeczy.
Daniel odzyskał pewność siebie, wyprostował się, by jeszcze bardziej podkreślić, że jest od niej znacznie większy, i zdecydował, że pora na konkrety. – Kim jesteś i co tu robisz?
– Ja tu mieszkam, a ty nie – odpowiedziała równie pewnie. Musiała być bardziej dojrzała niż na to wyglądała. – Mogę ci pokazać co jest w środku – dodała i otworzyła drzwi, za którymi było parę schodków i ogromna przestrzeń.
Daniel wszedł za dziewczynką do środka na klęczkach, ale po drugiej strony mógł spokojnie wstać. Sufit był wysoki na 8 metrów, a całe pomieszczenie przypominało halę magazynową o sporej objętości. Jak w pokojach wyżej, tutaj też stało mnóstwo kartonów. Rzeczy wysypywały się na podłogę i było tu dosłownie wszystko. Daniel przeskanował przestrzeń, widział piłki, sprzęty kuchenne, szafki, koło od roweru, kable, donice, buty. W żaden sposób nie mógł sklasyfikować przedmiotów. To były po prostu rzeczy.
– Skąd te rzeczy? Dlaczego ich tu tyle jest? – zapytał.
– Zbieramy, bo mogą się przydać – odpowiedziała dziewczynka.
– Skąd je macie?
– Z góry.
– Mieszkasz z fryzjerem?
Dziewczynka uśmiechnęła się lekko. – Nie jesteś stąd i nie przyleciałeś sam, prawda? To wy pewnie robicie tyle hałasu w mieście.
– Wiesz o inwazji?! – Daniel zapytał podekscytowany. Rozumiał już, że rozmawiał z kimś innym niż postacie na powierzchni. Zdecydował, że zacznie rozmowę od nowa. – Jak się nazywasz? – zapytał.
Dziewczynka zamyśliła się, jakby nie znała swojego imienia. – Dogma – w końcu powiedziała.
– Ile masz lat?
– Zadajesz dziwne pytania – odparła. – A ja nie mogę z tobą zbyt długo rozmawiać.
– Dlaczego?
– Bo nie jest tu bezpiecznie.
Teraz to Daniel poczuł się w tej rozmowie jak dziecko. – Co nam grozi?
– Tobie co innego niż mi. Chodź, pokażę ci coś – powiedziała i ruszyła przez halę bardzo szybkim krokiem. Daniel pogonił za nią, lawirując między kartonami i ledwo nadążając. Była bardzo zwinna. Przy samej ścianie hali klęknęła i zdjęła małą kratkę ściekową, która nie pasowała do miejsca, jak wiele innych rzeczy tutaj. Dziewczyna poczekała, aż do niej dojdzie i weszła do otworu głową w dół, ledwo się przeciskając. Daniel nie miał szans tam wejść.
– Hej! – zawołał za nią. Wsadził twarz po uszy do środka, ale bał się przeciskać dalej. Poczuł bryzę, powiew zimnego powietrza, ale widział tylko ciemność.
– Muszę iść – powiedziała dziewczynka schowana gdzieś w mroku. – Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, co tu się dzieję, musisz zrozumieć nasze miasto. Wrócę później.
Daniel usłyszał tylko ciche brzęczenie metalu, jakby dziewczynka wspinała się gdzieś po szczeblach, ale nic nie widział i nie potrafił określić, co ma przed oczami. Czuł przestrzeń, powiewy wiatru. Miał wrażenie, jakby był na dachu wieżowca w chłodną noc. Skupiał wzrok, mrużył oczy, próbował zobaczyć co jest na dole. Wydawało mu się, że widzi jakieś światła, ale tak przytłumione, jak najdalsze gwiazdy, które widać tylko na peryferiach wzroku.
Poddał się, miał dość. Spragniony, głodny, bardzo zmęczony wstał. – W tej całej hali musi być jakaś woda – powiedział do siebie i zaczął przeglądać kartony.
Narada
Kapitan Malloy patrzył prosto w oczy profesorowi psychologii. Dotychczas uważał tego typu specjalizacje za fanaberie i nie rozumiał skąd taki człowiek znalazł się we Flocie, ale teraz cieszył się, że ma kogoś takiego w pokoju. To był starszy człowiek o wątłej posturze i nazwisku Semianek. Oprócz niego, przy stole siedzieli sami doświadczeni żołnierze, twardzi w walce, ale bezradni wobec tak nienamacalnego wroga, który nie dawał się poznać.
– Puść jeszcze raz to ostatnie nagranie Raina – powiedział Malloy do Ronniego, który operował sprzętem w rogu małej salki.
Zapadła cisza, porucznik gmerał coś przy maszynach, aż w końcu udało się puścić nagranie, które zawierało mocny szum. Ronnie wyjaśnił, że to efekt wielu połączeń odcinków kabla, który zawijał się w dół schodów przez 7 kilometrów w pionie. Dodał, że prowadził jeszcze rozmowę z Rainem i próbował go uspokajać, ale w którymś momencie żołnierz przestał odpowiadać na pytania i tylko mówił do siebie. To ostatni fragment.
“Jestem tu sam. Wszyscy gdzieś zniknęli, a ja muszę mówić, bo ta cisza mnie przeraża. Jestem przerażony. Nie rozumiem tych schodów. Coś wystaje zza zakręcającej ściany. Nie myśl, nie myśl. To nieprawda. Wiem, że nie wrócę. Wiem, że nikt nie wrócił. Nie wiem, co mam robić”. Rain przerwał i słychać było tylko szum i bardzo ciężki oddech, a potem jego krzyk, wręcz chichot z przerażenia. “Znowu! Tu coś jest! Parę metrów ode mnie! Jak schodzę, idzie ze mną, widzę czasem jakby ogon, a nade mną głowę! O patrzcie! Patrzcie!”. Znowu krzyk i dźwięk spadającego przedmiotu. “Moje światło!! Poczekaj, zostaw moje światło!”.
– To koniec – nagle powiedział Ronnie, wyrywając wszystkich z oniemienia. Podejrzewam, że zszedł niżej i zostawił kabel komunikacyjny za sobą, bo przy wzmocnieniu nagrania słychać jeszcze dźwięk butów na stopniach i latarkę, która musiała stoczyć się w dół.
– Szkoda, że nie daliśmy im kamer.
– Daliśmy, ale nie było bezpośredniej transmisji z wnętrza – wyjaśnił Ronnie.
– Ostre zaburzenie psychotyczne, schizofrenia – powiedział profesor. Odchrząknął i sięgnął po szklankę z wodą. Bardzo źle znosił tutejszy ukrop. – Jeśli dobrze rozumiem, to wysłaliście tych ludzi w zamkniętą przestrzeń, która cały czas utrzymywała stan zagrożenia, bo na spiralnych schodach nie widać co jest parę kroków przed nami i za nami. Pole widzenia jest bardzo ograniczone, a jesteśmy na terenie wroga. Do tego ciągle schodzi się w dół, w lewo, tak? Były kiedyś takie badania, które kazały ludziom kręcić się w kółko – mówił profesor rozglądając się po sali. – Nie będą was nudził szczegółami, ale wynik był podobny. Już po paru godzinach ludzie tracili kontakt z rzeczywistością. Podejrzewam, że mogły im się nawet mylić kierunki ruchu. Po jakimś czasie nie sposób ocenić czy idę w górę, czy w dół. To jak z ofiarami lawin, kompletna dezorientacja. Nie ufałbym żadnej informacji, którą werbalnie wam przekazali.
Malloy, który do tej pory jako jedyny stał w sali, usiadł.
– Naprawdę nikt nie zdołał wrócić na powierzchnię z tej wyprawy? – zapytał profesor Semianek. Z wyrazów twarzy mógł wyczytać odpowiedź. – Szkoda, bo mógłbym przepracować z nimi to doświadczenie i coś wyciągnąć.
– Chce pan powiedzieć – zaczął Malloy wzdychając, – że każdy kto tam zejdzie, zwariuje?
– Myślę, że to idealna pułapka na ludzki umysł i może taki jest właśnie cel tych schodów – wyznał starszy mężczyzna. – I jeszcze to złoto. Ściany musiały generować niesamowitą grę światła i cieni w blasku latarek. Zmęczone umysły zrobiły swoje.
– Czy można się jakoś zabezpieczyć przed tym? – zapytał młodszy chorąży Durian. Był oficerem komunikacyjnym i pomysłodawcą pociągnięcia kabla w dół schodów.
– Nie ma szans. Godziny schodzenia każdego złamią, to kwestia czasu. Musielibyście tam wysłać nieprzytomnych ludzi.
– Dobra, idź pan stąd – powiedział Malloy, wyraźnie urażając profesora. Ten wstał, zasunął krzesło, trąc nim nieprzyjemnie o podłogę, i wyszedł nie mówiąc słowa.
– Czy ten koleś właśnie powiedział, że chętnie zrobiłby sobie z naszych towarzyszy szczury doświadczalne? – zapytał Billy, pseudonim KillJoy, gdy tylko drzwi się zatrzasnęły.
– Zostaw to – rozkazał kapitan. – Wykryliście coś jeszcze w nagraniach? – zapytał resztę osób w pokoju.
Atmosfera zgęstniała. Zebrana w pomieszczeniu grupa ludzi nie była gotowa na tego typu zadania. To byli żołnierze, a nie badacze. Do tego nie mieli potrzebnego wyposażenia, ani wiedzy, by badać takie zjawiska.
– Po drugiej godzinie marszu w dół, Rain przeprowadził badanie ściany – mówił Ronnie. – Wtedy jeszcze brzmiał normalnie. Myślę, że możemy zaufać przynajmniej tym informacjom.
– Co wykryli? – zapytał Durian.
– Ściana złota ma metr grubości, za nią znajduje jakaś skała. Nie byli w stanie się przewiercić, bo akurat najdłuższe wiertło, jakie wzięli miało metr.
– Co nam to daje? – wtrącił Malloy, ale nikt nie odpowiedział. – Co nam to, do cholery, daje?! – krzyknął, uderzając pięścią w stół. Po jego twarzy spływały krople potu.
– Spokojnie – powiedział Billy. – Nerwy nam nie pomogą, a ten upał nie pomaga.
– Jakie macie teorie? – zapytał Ronnie, próbując odciągnąc uwagę od wyraźnie wybitego z równowagi kapitana bazy.
– Cały czas nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt stamtąd nie wraca – głośno myślał Malek, młody technik w zespole. – Kabel działa i co parę metrów jest punkt, żeby się podpiąć i nawiązać kontakt.
– Coś ich atakuje, jak zawrócą? – pytał Durian. – Skąd wychodzi? Dlaczego czeka na to? Bez sensu.
– Psychoza? Ci, co zawrócili już pewnie zwariowali – zasugerował Harry, kiedyś górnik, dziś żołnierz. – Ale jeśli tak, to co oni tam robią? Wychodzą? Gdyby ponownie zaczęli schodzić, byśmy usłyszeli to na nagraniach?
– Możliwe, że siedzą na schodach, totalnie sparaliżowani jak Rain – powiedział Malloy. – Nie są w stanie nic zrobić. Już po nich.
– Powinniśmy zorganizować akcję ratunkową? – zapytał Ronnie.
– Nie ma jak. Nikt tam nie zejdzie, drony tracą łączność. Możesz im zesłać jedzenie, wodę, ale po co?
– Mnie ciekawi inna kwestia – zaczął chorąży Bartley – przed nimi schodami szło co najmniej sześć innych osób. Wyprawa Raina nigdy się na nich nie natknęła. Jak to możliwe?
– Panowie – powiedział mężczyzna, który właśnie wszedł do pokoju. Za nim stało trzech innych, wszyscy w mundurach floty. To nie byli żołnierze. – Komandor przysyła nas, żeby zbadać te wasze schody. Sprzęt właśnie ląduje. Który to Malloy? – oficer zapytał i rozczarował się na widok kapitana, który podniósł się i przywitał gości zmęczeniem na twarzy.
Testy
Pokój komandora Eversa był wyjątkowo przytulny i dobrze wyposażony, jak na warunki, w jakich reszta członków załogi musiała spędzić przez ostatnie dwa lata. Najważniejszym meblem była narożna sofa, niezwykle masywna z wybrzmiałymi poduchami obitymi skórą. Na szklanym stoliku przed nią stała butelka dobrej whisky, do połowy wypita.
– Jak testy? – zapytał komandor Evers swojego zastępcę na okręcie.
– Kiepsko – powiedział pierwszy oficer. Siedział z dowódcą na sofie i razem popijali ten szlachetny trunek. – Mam wrażenie, że oni doskonale wiedzą, że ich testujemy. Zmieniają reakcję tylko po to, żeby nam namieszać. Nie zestrzelili lądownika z uzbrojoną głowicą, ale statek, który zawierał dwie głowice, tylko rozmontowane na części pierwsze już tak – mówił rozkładając ręce.
– Powtarzaliście test?
– Tak. Wtedy obrona zachowała się odwrotnie – powiedział i parsknął pod nosem. – Robiliśmy też przeloty nad tą warstwą chmur. Okręt, który tylko przelatywał, nie został zaatakowany, a statek, który aktywnie używał sygnałów skanujących w stronę planety, został szybko zniszczony.
Komandor słuchał i milczał, popijając od czasu do czasu whisky.
– Zrobiliśmy też kilka testów na powierzchni planety – kontynuował Walter. – Niewiele, bo boimy się, że ich reakcja może być całkowita, to znaczy, w reakcji na lokalne zagrożenie zaatakują globalnie. Wysłaliśmy tylko kilka dronów do miasta i znowu, różne reakcje, zero konsekwencji. Zwykły lot przez miasto czasami jest OK, a czasami od razu dron jest zestrzeliwany.
– Myślisz, że to sposób, by zabezpieczyć się rozgryzieniem ich mechanizmów obronnych? – w końcu zapytał komandor Evers.
– To bardzo dobry sposób. Po tych wszystkich testach nie mogę wyciągnąć żadnych wniosków.
– Myślisz, że mamy szansę? – komandor enigmatycznie zapytał, bacznie obserwując swojego przyjaciela.
– Szczerze? – chciał wyznać Walter po krótkiej chwili namysłu. – Nic mi się tutaj nie zgadza.
– Śmiało – zachęcił go głównodowodzący ze szklanką czystej whisky.
– To, że wróg jest tak neutralny, że atakuje tylko w samoobronie, że to miasto jest tak oczywistą pułapką, to w ogóle nie pasuje do tego, co wmawiano nam na Ziemi. Wątpię, że to stąd przyszedł atak na naszą planetę.
– Mocne słowa – stwierdził Evers. – Podważasz 5 lat przygotowań do misji, dwa lata lotu, cały wysiłek ludzkości, żeby…
– A ty nie? – przerwał mu odważnie Walter.
Głównodowodzący zaśmiał się i rozejrzał po pokoju. – Myślisz, że transmitują naszą rozmowę na Ziemię?
– Przecież i tak nie wrócimy – stwierdził obojętnie jego pierwszy oficer.
– Prawda.
– Może ten kapitan w bazie miał rację. Nie powinniśmy atakować.
– Myślisz, że mógłbym zmienić pierwszą dyrektywę? – zapytał komandor, nagle poważniejąc. Po tym, jak straciliśmy tutaj już pół miliona ludzi?
Walter nie miał odwagi, by odpowiedzieć na to pytanie. Obaj napili się whisky, ale komandor kontynuował wątek. – Tutaj nic nie ma. Zespół naukowy zdał mi raport. Nie znajdziesz tutaj nic, co można włożyć do ust. W tym sztucznym słońcu nie wyhodujesz też nic z ziaren, które przywieźliśmy ze sobą. Nie mamy zasobów na powrót, więc czeka nas tutaj tylko śmierć, niezależnie od wyniku misji. To jest prawda, o której nikt na razie nie myśli.
– Nic nie zgadza się z tym, co obiecywali nam na Ziemi.
– Nie ma sensu o tym myśleć.
– Może masz rację.
– Misja, to jedyne co mamy – powiedział komandor, wziął głębszy wdech i dodał – chciałbym, żebyś przygotował plan ostateczny.
Walter wyostrzył słuch. Przewidywał, że ta prośba nadejdzie. – Co chcesz, żebym zrobił? – zapytał, znając odpowiedź.
– Chciałbym mieć ostatnią kartę w rękawie, gdy wszystko inne zawiedzie. Możesz poświęcić wszystkie zasoby, łącznie z ludźmi. Nie chcę, by po wszystkim Flota krążyła tu po orbicie, jak jakieś cmentarzysko na dowód naszej porażki – mówił komandor, a Walter tylko pokiwał głową.
Do pokoju wpadł z impetem młody oficer floty, członek zespołu badawczego. Okropnie dyszał, mówiąc – Panie komandorze, mam pilną informację.
– Biegłeś tutaj? – zapytał zdziwiony Walter i wskazał palcem komunikator na ścianie, dodając – Jak taka pilna, trzeba było dzwonić.
– Przeprowadziłem test, o którym panu nie powiedziałem – przyznał mężczyzna. Na jego twarzy malowało się tylko przerażenie.
– Mów – polecił komandor Evers.
– Jak pan wie – mówił głównie do Waltera, pod którym prowadził badania zachowań wroga – przeprowadziliśmy już około 30 lotów kontrolnych, gdzie zawsze mamy ten sam zestaw sprzętów i tych samych pilotów. Nic się nie zmienia. Nic. 32 lotów i zero reakcji wroga.
– I? – poganiał go Walter.
– Lot 33 zestrzelili.
Walter wstał, ale nic nie powiedział.
– Zrobiłem tylko jedną rzecz inaczej – mówił dalej młody oficer. – Przekazałem pilotom zaszyfrowaną wiadomość, że to ostatni transport i nasza tajna broń będzie gotowa.
Zapadła niewygodna cisza, a Walter z powrotem usiadł na sofie, zdruzgotany. – Jeśli dobrze rozumiem – powoli zaczął mówić, w głowie budując dziesiątki możliwych scenariuszy – to odczytują naszą zaszyfrowaną komunikację, a jeśli tak, to znają nasze plany, wiedzą, że chcemy atakować. Nie mamy już elementu zaskoczenia. Mało tego – kontynuował, uświadamiając sobie coraz więcej – jeśli złamali nasze kody komunikacyjne, to mogą włamać się do naszych komputerów, totalnie nas sparaliżować.
Evers pobladł, a oficer w drzwiach dodał – ich systemy obronne są świadome. Nie pozwolą się zbadać. Testy nie mają sensu.
– To dlaczego jeszcze żyjemy? – zapytał komandor Evers, ale w odpowiedzi dostał tylko ciszę.
Kontakt
– Wejdźmy tutaj – powiedział podporucznik Watson i pokazał wielkie dwuskrzydłowe drzwi do budynku, który wyglądał na nowoczesny, szklany biurowiec.
Było z nim dwóch żołnierzy, którzy zdecydowali się, wbrew rozkazom, wejść do miasta na własne ryzyko. Nie mieli ze sobą broni palnej, ale w kieszeniach trzymali noże do chleba, które zabrali z kuchni polowej w bazie Zachód-12. To byli członkowie elitarnej jednostki specjalnej, znużeni już bezczynnością, którzy postanowili na własną rękę poznać wroga i dowiedzieć się czegoś o nim więcej. Do miasta weszli prosto z pustyni, wchodząc na drogę, która wyłoniła się z piasku, jak miraż.To było dziwne, ale szybko przywykli do tych anomalii widząc je na każdym kroku. Przestali się też skradać, gdy zauważyli, że nikt się nimi nie interesuje. Przez całą drogę badali znajdowane ciekawostki. Szczególnie Watson dotykał każdego przedmiotu, który wydawał się nie na swoim miejscu.
Drzwi, które wybrali były ogromne, drewniane, jakby żywcem przeklejone z jakiegoś gotyckiego kościoła do tego nowoczesnego budynku o co najmniej kilkudziesięciu piętrach.
– Tutaj pewnie siedzi ich mnóstwo – zauważył Watson z uśmiechem.
Pchnęli razem skrzydło i weszli do środka. Hol był przestronny, ozdobiony rzeźbami, a na podłodze leżał chyba marmur. Na wprost była recepcja, w której na gości czekała młoda dziewczyna w białej koszuli i marynarce. Była sama.
Watson pierwszy podszedł do lady. Zajrzał na biurko po stronie dziewczyny, gdzie zaskoczył go nienaganny porządek. Nawet notes i długopis leżały idealnie równolegle.
– To hotel? – zapytał Watson dziewczynę, opierając się całym ciałem o wysoki blat recepcji.
– Tak – odpowiedziała grzecznie.
– Jesteś maszyną? – zapytał wprost, ale ona się tylko uśmiechnęła.
Do lady podeszli jego koledzy. Byli coraz bardziej uradowani przednią zabawą, jaką dostarczało miasto.
– Koleżanko – powiedział pierwszy, pseudonim “Kolos”. – Dlaczego nas zaatakowaliście?
– Nie rozumiem – odparła. – Nikogo nie atakowałam.
– Wymordowaliście tysiące naszych towarzyszy parę dni temu w centrum tego miasta. Nic o tym nie wiesz? – zapytał drugi, pseudonim “Boston”.
Dziewczyna pokiwała głową, zaprzeczając, a Walter uciszył kolegów. – Kim jesteś? – zapytał ją.
– Marlena, miło mi. Czy życzą sobie panowie pokój?
Wszyscy szeroko otworzyli oczy. Popatrzyli na siebie, zdezorientowani.
– Nie o to pytam – powiedział Walter. – Jaki gatunek, rasę, cywilizację reprezentujesz? Kim do cholery jesteś?
– Jestem taka sama jak wy – odpowiedziała równie zaskoczona. – Może wezwę menadżera?
Walter zaśmiał się i odwrócił, by porozmawiać z kolegami. – To marionetka. Nic się od niej nie dowiemy.
– Szukamy innych? – pytał Boston.
– Ja bym jeszcze z nią pogadał – stwierdził Kolos. – Spróbował innych metod, bardziej bezpośrednich. Nikogo tu nie ma oprócz niej. Mamy okazję.
Walter popatrzył na niego, a potem na dziewczynę. – Poszukajmy jej broni – powiedział i ruszył za ladę recepcji, a oni za nim. Znaleźli tylko szafki pełne katalogów i półki z notatnikami i broszurami reklamowymi. Nic podejrzanego.
Dziewczyna patrzyła na nich z przerażeniem, stojąc bezradnie obok. – Mogę w czymś pomóc? – zapytała.
– Jak najbardziej! – odezwał się Boston. – Ile kosztuje ta przyjemność? – zapytał, podnosząc jedną broszurę ze zdjęciem kobiety w salonie spa.
– Jeśli jest pan gościem hotelowym, to za darmo – z przyjemnością odparła recepcjonistka.
– OK, a możesz mi powiedzieć czego chcecie i dlaczego zaatakowaliście Ziemię? – zapytał, wciąż z broszurą w ręce.
Po raz kolejny dziewczyna pokiwała głową.
Rozczarowany Kolos podszedł do dziewczyny – Gdzie masz broń? – pytał.
– Nie mam broni – szczerze odpowiedziała.
– Ten czarny prostokąt, gdzie on jest?
– Nie wiem.
– Jak działa ta warstwa chmur otaczająca planetę?
– Niebo jest dziś przecież czyste – zauważyła dziewczyna i zaczęła patrzeć z przykrym politowaniem na mężczyzn.
Watson złapał rękę kolegi, który już sięgał do kieszeni po nóż. – Nie – powiedział i odciągnął go. – Idźmy dalej. Sprawdzimy kolejne wieżowce. Musimy znaleźć miejsce z większą liczbą tych postaci.
– Przepraszam – dziewczyna zwróciła ich uwagę.
Watson odwrócił się do niej. – Czego chcesz?
– Czy mogę zasugerować szpital?
– Będzie tam więcej osób? – zapytał podporucznik, zdziwiony jej propozycją.
– Nie, jeśli szukacie pomocy, to tam powinniście ją znaleźć.
– Co ona bredzi? – zapytał Boston i spojrzał na swojego dowódcę.
– Nie wiem – odpowiedział Watson, patrząc jej prosto w oczy. – Chodźmy stąd.
– Nie chcecie iść do szpitala? – znowu zapytała.
Masywna postura Kolosa przytłaczała ją cieniem. – A co tam jest? – zapytał.
– Pomoc. Pan umiera.
Kolos zaśmiał się. – A na co?
– Jest pan zarażony Ospą, Wąglikiem, Cholerą, Dżumą i Ebolą.
Mężczyzna cofnął się i spojrzał na Watsona – Kurwa, o co jej chodzi?!
– Bredzi – rzucił Watson. – Idziemy.
– Moment! – powiedział Boston i podszedł do dziewczyny. – A skąd to wiesz?
– Widzę – odparła. – Wasze mundury są przesiąknięte wirusami.
Twarze żołnierzy pobladły. Obaj cofnęli się i spojrzeli na siebie. – Jakto przesiąknięte? – zapytał w końcu Kolos w stronę swojego dowódcy. – Czy my o czymś nie wiemy?
Watson parsknął śmiechem i rozłożył ręce. – Wygląda na to, że wiecie wszystko – powiedział, ale do dziewczyny. – Pytanie, czy jesteście odporni?
Recepcjonistka milczała, za to Kolos stanął twarzą w twarz z podporucznikiem. – Nie jestem aż tak głupi. Ten wypad, to jakaś misja, o której nie wiemy? – zapytał i położył dłonie na ramionach dowódcy.
– Hej! – zawołał Boston i podszedł do swoich towarzyszy. – Co tu się dzieje?!
– Panowie – rzekł spokojnie Watson. – Gdyby się udało, bylibyście bohaterami – powiedział i dostał pięścią w twarz. Leżąc na ziemi zobaczył tylko błysk noża w ręce Kolosa, a potem dwa upadające ciała swoich kolegów przeszyte strumieniami światła. Spojrzał na dziewczynę, która w rękach trzymała dobrze znaną mu czarną broń.
– Nie zabiłaś mnie? – zapytał.
Uśmiechnęła się, a broń, jak kwiat, zwinęła się w jej dłoni i zniknęła. – Czy mogę w czymś jeszcze pomóc? – zapytała.
Watson wstał i spojrzał na ciała towarzyszy. Obaj ściskali noże, więc podniósł ręce, zawrócił i wyszedł. Na dworze poczuł ukrop dnia, ale głęboko odetchnął i rozejrzał się. Nie widział żadnego drona, ale domyślał się, że jego dowódca już wie, że misja się nie powiodła. Zrobił kilka kroków, stając na środku pustej ulicy i wyciągnął z kieszeni nóż. Natychmiast padł, przeszyty światłem, jak jego towarzysze.
Nowy plan
– Komandor Evers dał mi prawo zamknąć ten cały projekt, jeśli ma on zagrozić realizacji naszej misji – Mówił Harris, który dowodził całym departamentem badań we flocie. – Mam go też zamknąć, jeśli okaże się, że to strata czasu.
Malloy słuchał, ale nic nie mówił. Tylko jego mina zdradzała niezadowolenie. Nie przespał ostatniej nocy, bo co chwilę budził się wyrywany ze snu atakami paniki. Śniły mu się schody, jak każdej nocy, ale teraz koszmary dominowała wysoka, obca postać, która potrafiła przenikać przez ściany. Była tak wysoka, że musiała poruszać się pochylona, a jej długie spiczaste ręce dotykiem wyszukiwały ofiarę.
– Pan mnie słucha? – zapytał znów Harris, rozglądając się po prywatnym pokoju kapitana. Panował tu totalny bałagan. Na stoliku przy małej sofie leżały brudne talerze, a obok na ziemi kartony po racjach żywnościowych, rozerwane i pozostawione sobie. Kilka butów nie do pary leżało bez przyczyny na środku pokoju.
– Co? – ocknął się kapitan.
– Ma pan zakaz wysyłania kolejnej wyprawy. Nikt tam nie wchodzi bez mojej zgody. Jasne?
– To jak mam zbadać schody?
– Wykorzysta pan drona – oznajmił Harris. Jego głęboki uśmiech zdradzał, że ma plan.
– Jakiego drona?
– Chodź pan ze mną – powiedział komandor podporucznik Harris i wyszedł, a kapitan pognał za nim, jak grzeczny uczeń. Przeszli przez długi korytarz bazy, bacznie obserwowani przez wszystkich, i wyszli na zewnątrz, gdzie oślepiło ich wieczne słońce planety. W zasadzie to nie było słońce, tylko wygenerowane i rozproszone przez powłokę światło, które nie dawało cienia. Stąd też nie było zachodów, wschodów, ani nic z normalnej doby, którą ludzie znali z Ziemi. Nikt nie wiedział, w jaki sposób ta imitacja światła działała, bo nie było czasu, by to zbadać.
Mężczyźni szli przez plac prosto w stronę schodów. Poruszali się szybko, by chronić się przed palącymi promieniami światła. Była tu tylko jedna pogoda; upał.
– Komandor Evers coś mówił o schodach? – pytał Malloy, idąc krok z tyłu.
– Niewiele.
– Ale zainteresowały go?
– Niebardzo. Ma dużo ważniejsze rzeczy na głowie – mówił Harris, – ale jest to niewątpliwie wielka osobliwość. Jeśli istnieje choć cień szansy, że może pomóc nam zdobyć przewagę nad wrogiem, chcemy to wykorzystać.
– Ha! – ucieszył się Malloy, ocierając pot z czoła. – Czyli nie widzicie wielkich szans na powodzenie drugiej fazy.
Harris zatrzymał się i odwrócił do kapitana. Spojrzał na niego wyjątkowo groźnie, przez chwilę trzymając go w niepewności, ale nic nie powiedział, bo w gruncie rzeczy kapitan miał rację. Nie istniał żaden plan, żadna broń czy przewaga, która gwarantowałaby zwycięstwo, więc komandor Evers brał każdą opcję pod uwagę, aby podnieść szanse na powodzenie.
– Wejdźmy – powiedział w końcu Harris, pokazując na nowo powstały budynek bazy badawczej. Jeszcze rano go tutaj nie było. Tak, jak wszystko inne, został zbudowany z gotowych modułów i stał tuż obok schodów, które na rozkaz komandora zostały otoczone murem.
Mężczyźni weszli do środka, przeszli przez część biurową, mijając bez słowa kilka osób i zatrzymali się w pomieszczeniu, w którego centrum stała maszyna badawcza. Była wielkości małego samochodu, naszpikowana instrumentami i spoczywała na kołach.
– Po schodach nie da się zjechać – od razu zauważył kapitan.
– Bystrość pana nie opuszcza – skomentował Harris. – Zamontujemy specjalne płozy. Mój zespół już nad nimi pracuje. Zredukujemy też trochę wielkość maszyny.
– Co tym można badać?
– Co tylko chcemy – odparł z dumą Harris. – To uniwersalny pojazd, pozwala się dostosować do misji. Zamontujemy podstawowe narzędzia, jak spektrometr, rentgen, chromatograf, sejsmometr, manometr – wymieniał komandor, ale widząc znudzoną twarz kapitana przerwał. – Słowem, zbadamy te schody na wskroś.
– A co z komunikacją?
– Mamy jedno rozwiązanie, stosunkowo proste. Światłowód.
Kapitan zmrużył oczy, rozejrzał się i od razu zapytał – jak głęboko będziemy mogli zejść?
– To już zależy od pana – odpowiedział Harris i machnął ręką, zapraszając kapitana dalej.
Mężczyźni przeszli przez kilka drzwi i znaleźli się w białej sali pełnej krzątających się naukowców. Jak w mrowisku każdy skupiał się na swoim zadaniu.
– Proszę zobaczyć – komandor wskazał słup o średnicy około metra, który wyrastał w samym centrum pomieszczenia. Dookoła niego kręcił się opuszczany podest z długim ramieniem, którego górna część opierała się o słup. – Widzi pan? – zapytał zdezorientowanego kapitana.
– Co?
Harris podszedł bliżej i pokazał na bardzo cienką linię, która spiralnie otaczała słup. – Na dronie zamontujemy ramię, które będzie przyklejać do rdzenia schodów ten super cienki światłowód – powiedział.
Kapitan przykleił wzrok do słupa, ale z trudem widział przewód, był tak cienki. W sercu poczuł ścisk, bo ogarnął go wstyd i gniew, że nie wykorzystali tej technologii wcześniej zamiast klasycznych kabli, które taszczyli w rękach ludzie z wyprawy Raina. – Ile tego możemy zabrać w dół?
– W przybliżeniu każdy kilometr w dół będzie wymagał trzech kilometrów światłowodu.
– Ile zmieścimy w tym dronie? – pytał dalej kapitan pokazując na budynek obok, gdzie przygotowywana była maszyna.
– Spokojnie wciśniemy pojemnik na 1000 kilometrów.
Kapitan aż pobladł. Wydukał tę potężną liczbę, chwilę się zamyślił i zapytał – 1000 kilometrów przewodu?
– Nie, na 1000 kilometrów w dół.
Malloy zaśmiał się. – A ile tego kabla mamy?
– Tyle, ile pan znajdzie – odparł Harris, zdradzając w końcu oszołomionemu kapitanowi jego zadanie. – We flocie mają tego sporo w magazynach, ale też same okręty korzystają z ogromnej ilości takich światłowodów. Mają one ograniczony przesył, ale tutaj celujemy w maksymalny zasięg maszyny, zwłaszcza, że oprócz przewodu będzie trzeba montować wzmacniacze optyczne i kompensatory dyspersji.
– I ja mam te kable panu załatwić?
– Nie kable, tylko światłowody. Zna pan sporo ludzi we flocie, proszę zacząć wydzwaniać.
– OK, załatwię to – przytaknął kapitan. Chęć poznania tajemnicy schodów skutecznie wygłuszała dumę Malloya. – Kiedy dron będzie gotowy?
– Jak dobrze pójdzie jutro zakończymy modyfikacje – powiedział Harris. – Zostaje tylko kwestia światłowodu.
– Świetnie. Mam jeszcze jedno pytanie. Czy na tym dronie możemy zamontować jakąś broń? – zapytał Malloy.
Prawie każdy badacz w pomieszczeniu wstrzymał to, co robił i spojrzał na niego.
– Chce pan strzelać do tych schodów? – pytał Harris z lekkim niedowierzaniem.
– Nie, ale lepiej mieć coś do obrony drona.
– Wierzy pan w te teorie o potworach, które atakują ludzi na schodach?
– A skąd – zaprzeczył kapitan, a jego podkrążone oczy zaczęły chaotycznie skakać po twarzach badaczy. Nie chciał wdawać się w te dyskusje. – Nie ważne. Załatwię ten światłowód – w końcu rzucił i ruszył do wyjścia.
Woda
Daniel umierał z pragnienia. Przejrzał prawie każdy karton w hali i padał już z sił. Znajdował wszystko, ale nie wodę. Zbadał też przestrzeń, w której zostawiła go dziewczynka. Paczki wypełniały ją całkowicie. Musiało ich być dziesiątki tysięcy, a żadna nie oznakowana. Nie było też żadnych sprzętów, maszyn, regałów, tylko kartony pełne przedmiotów tak różnych, jakby ktoś zebrał zawartość całego miasta i wrzucił ją tutaj, ale uprzednio usunął wszystkie napoje. Daniel miał dość. Był wykończony i na skraju załamania. Nie spał już bardzo długo, dlatego przysiadł przy ścianie hali, gdzie dziewczyna zniknęła w dziwnym otworze w podłodze. Poczuł zimną bryzę i zasnął.
Obudziło go szturchanie. Otworzył oczy i zobaczył przed sobą tę samą dziewczynkę. Tym razem miała na sobie zieloną sukienkę w białe paski i, co ważniejsze, w ręce trzymała butelkę wody.
– Woda! – Daniel krzyknął i wlał w siebie całą zawartość niemal natychmiast. To była najsmaczniejsza woda, jaką w życiu pił. Gdy złapał w końcu oddech, podziękował.
– Mówiłam, że wrócę – powiedziała.
– Skąd wiedziałaś, że tego potrzebowałem?
– To dość oczywiste. Większość form życia potrzebuje wody.
– Wasza też?
– Oczywiście.
Daniel wstał, znowu wyrastając znacznie ponad dziewczynkę. Nadal wydawała się nienaturalnie mała. – Wszyscy tam na dole jesteście tacy mali?
– To zależy – odpowiedziała i uraczyła go uśmiechem. – Poczekaj – poprosiła i pobiegła w stos kartonów. Szybko wróciła z odzieżą w rękach. – Śmiało, powinno pasować – rzekła, podając mu zwykłe spodnie i koszulę w kratę.
Daniel spojrzał na siebie, nadal był w podartym mundurze, który musiał już śmierdzieć. Możliwość zrzucenia go była marzeniem. – Jak tak szybko znalazłaś te ciuchy? – zapytał.
– Znam dobrze ten magazyn. Sama uzbierałam większość z tych rzeczy.
– To twoja praca?
– Można tak powiedzieć.
– Jak długo już to robisz? – zapytał Daniel, próbując wyczuć lepiej jej wiek. Rozglądał się też za miejscem, w którym mógłby się przebrać.
– Nie znam twojej perspektywy czasowej.
– Jasne, rozumiem. Czy mogę? – zapytał nieco skrępowany, pokazując ubrania i chęć ich zmiany. Dziewczynka zrozumiała, odwróciła się, a on szybko włożył nowe ubrania. Pasowały doskonale. Pachniały świeżością i były z bardzo dobrych materiałów.
– Jak wam idzie inwazja? – dziewczynka zapytała, wciąż odwrócona do niego plecami.
– Nie mam pojęcia. Nie mam kontaktu z dowództwem. Dlaczego pytasz?
– Byłoby fajnie, jakbyście wygrali.
Daniel się zaśmiał, trochę przerażony. Ton dziewczynki wskazywał na to, że ludzie nie mają wielkich na to szans. – To też wasz wróg? – zapytał.
– Boimy się ich.
– Walczycie z nimi?
– Nie. To nic nie da.
– Dlaczego?
– Bo z nimi nie da się wygrać – dziewczynka powiedziała i odwróciła się w jego stronę. Jej twarz była bardzo poważna.
– A kim oni są? – Daniel zapytał, czując, że zbliża się do pierszwszego puzzla układanki.
– Nie wiem. Przylecieli dawno temu i zepchnęli nas pod ziemię, ale nie walczą z nami. Nie przybyli, żeby nas zniszczyć. To wiemy.
Daniel próbował zrozumieć to, co słyszy. – Czyli to wasza planeta? A miasto jest dziełem jeszcze innej cywilizacji?
Dziewczynka potwierdziła i zaczęła się rozglądać po hali, czegoś się wyraźnie obawiając. – Pewnie jesteś głodny – powiedziała. – Mogę ci coś przynieść. Co chcesz?
Danielowi natychmiast pociekła ślinka. Zjadłby wszystko, ale najbardziej na świecie marzył teraz o prawdziwej pizzy. Nie sądził, że obca cywilizacja uwięziona na swojej planecie będzie w stanie mu ją dostarczyć, ale spróbował. – Pizza. Wiesz co to?
– Nie, ale ci przyniosę.
– Jak to? Skąd ją weźmiesz?
Dziewczynka otworzyła szerzej oczy. – Nie znasz mnie, ale może zrozumiesz, jak przyjdzie czas. Teraz musisz tu jeszcze trochę poczekać. Chodź pokażę ci, gdzie jest toaleta.
– Tu jest toaleta? – zapytał Daniel, zdziwiony, bo przejrzał wszystko i nie znalazł żadnego dodatkowego pomieszczenia. Nie miał czasu długo się nad tym zastanawiać, bo dziewczynka znowu pognała przed siebie i musiał co chwilę podbiegać, by ją dogonić. Chodziła nienaturalnie szybko i była niezwykle zwinna między stertami kartonów.
– Tutaj – powiedziała, pokazując w ścianie hali drzwi.
Daniel był pewny, że wcześniej ich tutaj nie było, ale nieuchwytna osobliwość tego miejsca już dawno przestała go zaskakiwać. Wszedł odważnie do środka i zamarł. Zobaczył toaletę dokładnie taką, jakiej spodziewałby się na Ziemi. Była w niej umywalka nablatowa postawiona na kamiennej płycie, a nad nią wisiało lustro. Obok miał prysznic i sedes, a całość oświetlały trzy punkty w suficie. Czuł się, jakby był w czyimś domu.
– Jakim cudem…
– Umyj się – dziewczyna przerwała mu. – Zrób to, co tu musisz i poczekaj na mnie. Wrócę, to porozmawiamy.
– To jakiś sen – Daniel próbował pojąć sytuację. – Kim wy jesteście? Skąd tak doskonale znacie naszą cywilizację?
– To nie jest teraz istotne – odpowiedziała dziewczynka. – Przyniosę ci jedzenie. Nie jedz nic z tego, co tutaj znajdziesz. To ważne – tłumaczyła, wciąż obserwując bacznie otoczenie. Zamknęła za nim drzwi i pognała swoim nienaturalnie szybkimi skokami w gąszcz kartonów.
Plan ostateczny
– Są już wszyscy? – zapytał komandor Evers w jednej z hal magazynowych okrętu flagowego. Tylko tutaj tak liczna grupa dowódców mogła się pomieścić.
– Wszyscy – potwierdził Walter. – Możemy rozmawiać? – zapytał oficera obok, który kiwnął głową na znak, że zagłuszanie urządzeń działa.
– Dobra, do rzeczy – zaczął komandor. – Podjęliśmy decyzję. Uruchomimy wszystkie plany jednocześnie i oddamy wam lokalne dowództwo – oznajmił, wywołując wyraźne poruszenie w hali. Kilkuset zebranych dowódców zaczęło jednocześnie mówić. – To jedyne możliwe rozwiązanie! – krzyknął, próbując wszystkich uciszyć. – Nie mamy innej opcji, jeśli wróg wie, że zaatakujemy, do tego dysponuje doskonałą pozycją obronną, monitoruje naszą komunikację i może zakłócać działanie naszych sprzętów. Wiemy też, że jest odporny na broń biologiczną. Zostaje nam tylko podejście siłowe, oraz nadzieja, że przeciążymy ich systemy obronne, realizując wszystkie plany jednocześnie.
Zapadła nieznośna cisza. Tym razem zebrani w sali dowódcy tylko patrzyli w stronę komandora. – Panowie – znów odezwał się Evers, ale trochę innym, miękkszym tonem. – Nie oczekujcie długiej motywacyjnej przemowy. Ta misja nigdy nie mogła się skończyć inaczej. Wiedzieliście, że nie ma powrotu do domu, zaakceptujcie to i skupcie się na zwycięstwie – zakończył i spojrzał na Waltera.
Ten zrobił krok w przód, odchrząknął i zaczął głośno mówić tak, by wszyscy w hali go usłyszeli. – Za chwilę dostaniecie koperty, a w nich konkretne rozkazy i czasy ich realizacji. Będą w nich też dyrektywy, którymi powinniście się kierować. Jednak pokonanie wroga jest najważniejsze, dlatego dajemy wam swobodę działań, by indywidualnie decydować w ramach swoich sektorów.
– Naprawdę chcecie zrezygnować z jednolitego frontu? Mamy walczyć sami? – zapytał stojący w pierwszej linii generał Billings.
– Tak – odparł pewnie Evers. – Nie będzie wsparcia z orbity, wróg zablokuje każdy ostrzał. Tak samo przechwyci każdą komunikację oddziałów na powierzchni i wykorzysta ją przeciwko wam.
– Stworzyliśmy naprawdę dużo modeli analitycznych – dodał Walter. – W żadnym klasyczne podejście i jednolity front nie miały szans.
Dwaj oficerowie zaczęli rozdawać imienne koperty wśród zebranych dowódców, a generał Billings nie krył zdziwienia. – To bez sensu – mówił, odbierając swoje rozkazy. – Jak chcecie pokonać wroga bez strategii, celów, planowania?
– Nie mówiłem, że nie mamy strategii – odparł Evers. – Mamy, jest ona zapisana w waszych rozkazach. Po prostu, nikt z was nie będzie jej znał w całości dla bezpieczeństwa. To, co musicie zrozumieć – mówił do wszystkich, – to fakt, że gdy opuścicie to pomieszczenie, zostaniecie sami ze swoimi celami. Nikt nie będzie wam już dawał rozkazów, ani się z wami komunikował. To jedyny sposób, żeby utrzymać element zaskoczenia.
– Znacie swoje misje! – krzyknął Walter. – Pamiętajcie jednak, że cała nasza komunikacja jest monitorowana. Macie absolutny zakaz nawiązywania kontaktu z innymi sektorami.
Walter zrobił krótką przerwę, by każda informacja miała szansę wybrzmieć i osiąść w głowach zebranych dowódców. Generał Billings już nie kontynuował dyskusji, a wyraz jego twarzy zdradzał niewielką wiarę w powodzenie tej misji.
– Dobrze – mówił dalej Walter. – Zsynchronizujmy czasy – polecił i podniósł rękę, aby ustawić zegarek. Spojrzał na jednego z oficerów, który podał dokładny czas i zaczął odliczać sekundy.
Wszyscy w sali zaczęli synchronizację.
– I teraz najważniejsze – komandor Evers przejął głos. – Misję zaczynamy równo o 19.00, czyli za 12 godzin.
– Co?! – krzyknął generał Harrelson. – Nikt nie zdąży się przygotować! – oznajmił i uruchomił lawinę rozmów w hali.
– Cisza! – krzyknął Walter, uciszając wszystkich obecnych, w tym osoby o wyższej randze od siebie. – To nasza jedyna przewaga – mówił stanowczo. – Jeśli wiedzą, że atakujemy, nie możemy im dać czasu, by się przygotowali.
– Musimy zaatakować wszyscy razem, jak najszybciej. Nie ma innej drogi – dodał komandor Evers.
– 12 godzin – potwierdził generał Willis, wpatrzony w swój zegarek. Z reguł uwielbiał kwestionować decyzje dowództwa, forsując swoje pomysły, ale nie tym razem. Na jego twarzy rysowała się rezygnacja zmieszana z bezradnością. I taka sama aura spowiła wszystkich w hali.
– To nie koniec – dodał komandor, widząc i nie reagując na tonący nastrój. – Jeśli wszystko inne zawiedzie, mamy plan ostateczny. Komandorze Walter?
– Tak – przejął głos zastępca dowódcy całej misji. – Gdy wszyscy udacie się na planetę, by zrealizować swoje misje, flota odjedzie z orbity i wykona manewr pętli wokół księżyca. W tym czasie przybierze inną formację, a cały ładunek strategiczny zostanie przetransportowany na ten okręt flagowy. Właśnie trwają prace nad uszczelnieniem okrętu. Jego większa część zostanie zalana betonem i specjalną pianą energetyczną. To pozwoli okrętowi przyjąć znacznie więcej ataków.
– O czym ty człowieku mówisz? – zapytał ktoś z tyłu.
Walter nawet nie spojrzał na mężczyzną i chłodno kontynuował. – Flota rozpędzi się do maksymalnej możliwej prędkości, otaczając okręt flagowy, by dać mu dodatkową ochronę, a następnie wbije się atmosferę planety, detonując cały ładunek strategiczny tuż nad metropolią.
Tym razem cisza była grobowa. Nikt nie oddychał.
Z tyłu padło cichutkie pytanie. – A co jeśli któraś z naszych misji się powiedzie i pokonamy wroga?
– Jest wyznaczony punkt, do którego możemy przerwać tę misję i zatrzymać flotę. Komandor Evers będzie na pokładzie okrętu flagowego, by o tym zdecydować. Po przekroczeniu tego punktu – Mówił Walter coraz bardziej roztrzęsionym głosem – będzie miał jeszcze do dyspozycji przycisk, który pozwoli zdetonować cały ładunek w dowolnym momencie.
– Tak – powiedział głośno komandor Evers. – Jeśli dostanę wiadomość, że udało wam się pokonać wroga, zagwarantuję wam największy pokaz fajerwerków w historii.
Młody oficer z grupy badawczej, który stał za Walterem, zemdlał. W dużej hali zrobiło się nagle bardzo duszno.
Badania
– Patrzę i patrzę i nie rozumiem – mówił Scalard, technik specjalista we flocie. Był członkiem zespołu badawczego, który komandor Evers wysłał, by zbadać tajemnice schodów.
– Pokaż – powiedział komandor podporucznik Harris i nachylił się nad ekranami.
– Maksymalnie zawęziłem częstotliwość sygnałów i punkty pomiarowe – tłumaczył Scalard – ale dalej dostaję taki wynik.
Harris nachylił się jeszcze bardziej nad ekranami w centrum badawczym. Na jednym miał wykres 2D, gdzie wzdłuż osi x ciągnęła się ledwo widoczna cienka niebieska linia na wielokolorowym tle. Na drugim ekranie zobaczył animację 3D i bardzo wąską niebieską kolumnę na tle zmieniającym kolor w czasie. Obie wizualizacje dominowała wielka, czarna i owalna plama, która stykała się z niebieską linią i pokrywała niemal całą skalę.
– Co oznaczyłeś czarnym kolorem? – zapytał Harris.
– Wolną przestrzeń – odparł Scalard.
– Aha. Ile razy powtórzyłeś test?
– 7 razy.
– ustawiałeś inaczej punkty pomiarowe?
– Tak, 3 razy.
– Kalibrowałeś sprzęt?
– 3 razy.
– Robiłeś testy w innym miejscu?
– Tak, bez anomalii.
Harris wyprostował się. Spojrzał przez małe okno postawionego na szybko budynku badawczego wprost na złote schody otoczone murem. Dostęp był szczelnie kontrolowany, by nikt nie zszedł bez zgody. Przed schodami stała duża czarna skrzynka, punkt wyjścia dla światłowodu, który dron badawczy właśnie rozwijał zjeżdżając po schodach.
Jednym z problemów misji była prędkość poruszania się maszyny. Teoretycznie mogła rozpędzić się do kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, ale przy tak dużym skręcie, sile odśrodkowej i ograniczonej przestrzeni istniało ryzyko, że dojdzie do katastrofy. Do tego, maszyna musiała być w stanie wyhamować, gdyby zza ściany wyłoniło się coś istotnego. Zdecydowano się na stabilne 15 kilometrów na godzinę na start.
– Jak głęboko jest maszyna? – zapytał Harris oficera dyżurującego przy stanowisku drona. Było ono tuż obok.
– 60 kilometrów – odpowiedział mężczyzna wpatrzony w kamerę, która pokazywała ujęcia na żywo transmitowane przez drona. Wydawało się, że obraz tkwił bez zmian, jakby się zaciął, ale drobne drgania maszyny zdradzały, że dron nadal schodzi w dół.
– Montujcie sejsmograf odbiciowy – polecił zespołowi Harris i wyszedł. Udał się prosto do centrum dowodzenia bazy, wokół której panowało ogromne poruszenie. Tuż obok budynku przejeżdżała kolumna ciężkich ciężarówek wzniecając straszny kurz, a dziesiątki oficerów rozdawało karteczki z rozkazami jednostkom bojowym, które zapełniały plac. Harris przebił się przez zapchany korytarz punktu dowodzenia i wpadł bez pukania do pokoju, w którym Malloy prowadził kolejne spotkanie zespołu badawczego. Swoim wejściem przerwał na chwilę dyskusję, ale gdy usiadł w rogu bez słowa, mężczyźni kontynuowali.
– Czyli sygnał nie wrócił nawet przy takiej sile nadajnika? – zapytał Harry.
– Nie, nigdy, przy żadnej próbie.
– Może źle zamontowałeś sprzęt? – sugerował Bartley, który na początku sceptycznie podchodził do schodów, a teraz był najbardziej zagorzałym po kapitanie zwolennikiem, by badać je do samego końca.
– Robiłem testy, a zresztą nie pierwszy raz stosuję TDR, chociaż nie na taką skalę.
– Dobra! – zawołał Malloy. Był wyjątkowo zdenerwowany. – Zmieńmy temat. Wiemy coś więcej o znalezionych na schodach sprzętach wyprawy Raina? – zapytał Ronniego, który stał pod ścianą ze zdjęciami w rękach. Było na nich widać broń, plecak i parę przypadkowych rzeczy z wyprawy.
– Według analizy wszystkie przedmioty są nietknięte – mówił bardzo spokojnie Ronnie, jakby w kontrze do podniesionego głosu kapitana. – Nie mają uszkodzeń, śladów walk, nic.
– Jakie cholerstwo zabiera ludzi, ale zostawia sprzęty? – pytał salę Harry.
– Nie wszystkie, niektóre – odpowiedział Ronnie. – Znikają ludzie i sprzęt.
– Ale też ludzie i sprzęt zostają – dodał Malloy podnosząc w dłoni zdjęcie ciała Waldena, który zginął zastrzelony, według relacji Raina, przez swojego towarzysza.
Harris głęboko odetchnął.
– Masz coś? – natychmiast zapytał Billy i ponaglił go dłonią, jak kolegę. Mężczyźni byli tak skupieni na badaniach schodów, że zapomnieli o przepaści, jaka ich dzieliła w randze.
– Te schody łamią prawa fizyki, przynajmniej w naszym rozumieniu – mówił bardzo powoli, jak na złość, Harris. – Nasz test MT wykazał, że schody mają co najmniej 120 kilometrów głębokości.
– Co najmniej?
– To limit sprzętowy.
– To dużo? – zapytał Malek.
– Dużo? – dziwił się Harris. – Już przy 10 kilometrach zastanawiało mnie, jak te schody wytrzymują ciśnienie warstw ziemi. Normalnie złoto tak głęboko byłoby już zmiażdżone. Nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie potrzebnych technologii, żeby utrzymać konstrukcję 120 kilometrów wgłąb. Przecież te schody musiałyby wytrzymywać napór płyt tektonicznych.
Zapadła cisza. Mało kto znał się w zespole na geodezji. Tylko Harry przytaknął i dodał – brak zmian w temperaturze i ciśnieniu też dużo mówią. Ta technologia to dla nas magia.
– Mam jeszcze jedną ciekawostkę – oznajmił Harris, ale nadal mówił bardzo powoli, doprowadzając kapitana Malloya do szału. Robił to specjalnie. – Obok schodów jest otwarta przestrzeń o absurdalnie dużych rozmiarach, mówimy o tysiącach kilometrów sześciennych. Narzędzie nie były w stanie nawet pokazać tej przestrzeni w całości.
– obok? Jak blisko? – pytał Durian nagle pobudzony.
Harris przytrzymał wszystkich w niepewności, po czym po prostu powiedział – kilka metrów.
– To nie może być przypadek! – zawołał kapitan Malloy. – Schody prowadzą do tego ukrytego świata.
– Schody na całej głębokości 120 kilometrów nie stykają się z przestrzenią, więc połączenie jest albo niżej, albo go nie ma.
– Na jakiej głębokości schody i przestrzeń są najbliżej? – zapytał Harry, spokojny jak nigdy.
– od 80 kilometra w dół.
– Przebijmy się. Dron ma endoskopowe wiertło i jeśli dobrze pamiętam 10 metrów zasięgu. Powinno wystarczyć.
– Chcecie naruszyć konstrukcję schodów tak głęboko pod ziemią? – zapytał Ronnie.
– Już to zrobiliśmy – zauważył Malloy. – Zespół Raina wykonali odwiert. Myślę, że mała dziurka to dla tak ogromnej konstrukcji żaden problem.
– Nie do końca – przeciwstawił się Harris – na zewnątrz panuje potężne ciśnienie, a za ścianą może być nawet komora magmowa. Będziemy musieli dobrze zbadać punkt odwiertu, ale myślę, że warto spróbować.
– Jak głęboko jest teraz dron? – pytał Ronnie.
– 60 kilometrów.
Wszyscy w sali umilkli na chwilę, zmęczeni ciągłym ukropem panującym na powierzchni planety. Coraz trudniej było im pojąć fenomen schodów i kończyły im się pomysły.
– A może te schody są nieskończone? – rzucił luźno Durian.
– Sugerujesz jakieś inne wymiary, tunele czasoprzestrzenne? – od razu zapytał Billy, podekscytowany taką możliwością.
– Bo ja wiem, ale skoro nic nam się nie zgadza, to może trzeba rozpatrzyć takie możliwości. Tylko ja nic o tym nie wiem.
– Gdybyśmy weszli w inny wymiar, od razu byśmy to zauważyli – odparł Harris wciąż siedząc w rogu sali przy stoliku. Popijał wolno wodę z dystrybutora obok i głośno myślał. – To nie jest pole mojej specjalności, ale z tego, co wiem, odczyty zdradziłyby, gdyby dron znalazł się w innym wymiarze, czy przestrzeni. Mamy zbyt dużo wrażliwych urządzeń na pokładzie, ale dziwi mnie, że dosłownie nic się nie zmienia, ani wilgotność, ani odczyty pola magnetycznego, nic. Być może mamy do czynienia z anizotropową rozciągłością punktową.
– Mów po naszemu – poprosił Malloy, wbijając wzrok w naukowca.
– Po prostu, schody to jeden nieskończenie mały punkt rozciągnięty w przestrzeni – tłumaczył Harris, w ogóle nie patrząc na kapitana. – Ten, kto wejdzie na schody może się poruszać po tej nieskończonej przestrzeni, ale wtedy z naszej perspektywy nie powinniśmy widzieć tych schodów tak głęboko. Nie wiem.
– I czemu takie rozciągnięcie miałoby służyć? – zapytał Harry.
– To tylko teoria.
– Nie klei się – stwierdził Durian. – Jaki byłby tego sens? Po co schodzić?
– Może to sposób na fitness? – zażartował Billy, ale salę wypełniły tylko ciche pomruki niezadowolenia. Mężczyzna stanął przy panelu sterowania klimatyzacją i zaczął coś przy niej robić.
– Zostaw. Jest już ustawiona na maksa – powiedział Malloy.
– A może to się jednak klei – zmienił zdanie Durian po chwili namysłu. – Jeśli z takiego punktu nie da się wyjść, to mamy do czynienia z doskonałą pułapką.
– Tylko po co więzić tak ludzi? – zapytał Harry.
– Raczej nie powstrzyma to naszej inwazji – zauważył Malek. – Moim zdaniem to nie to. Te schody są tak samo dziwne jak cała planeta. Może powinniśmy spojrzeć na nie z szerszej perspektywy.
– Czyli jakiej? – pytał Malloy.
– Nie wiem, ale ta ogromna przestrzeń wydaje się być częścią zagadki. Możliwe, że schody to tylko ułamek całej konstrukcji.
– Dobra! – przerwał mu kapitan, wstając z krzesła. – Będziemy wiercić i zbadamy tę otwartą przestrzeń, jak tylko dron osiągnie odpowiednią głębokość. Do roboty – podsumował, a uwagę wszystkich zwrócił lądujący tuż przy budynku śmigłowiec. Powiew zatrząsł oknami, otwierają jedno z nich i wpuszczając gorący piasek do sali. Faza druga inwazji miała ruszyć już za parę godzin.
– Jest coraz goręcej na tej przeklętej planecie – powiedział Harris, kaszląc.
Atak
– Za trzy minuty dziewiętnasta – powiedział generał Forsal do swoich oficerów, stojąc na dachu centrum dowodzenia w bazie Południe-7. Miał stąd doskonały widok na metropolię, którą każdego dnia przez lornetkę oglądał. Miasto błyszczało betonem i stalą rozrzuconych wieżowców, ale jednocześnie było ciche i bez życia. Z tego punktu obserwacyjnego generał mógł śledzić wszystkie plany ataku, które miały być realizowane jednocześnie. Stan przygotowań, dokładne działania, miejsce uderzeń nie były znane, bo każdy dowódca otrzymał rozkaz, by nic nie komunikować innym oddziałom. W końcu Forsal dał rozkaz, by rozpocząć realizację jego własnego planu. Była dziewiętnasta.
Jego pomysł opierał się na wykorzystywaniu ciężko opancerzonego sprzętu i dronów, które miały torować drogę piechocie. W skrócie, generał zakładał, że wróg będzie atakował frontalnie kolumnę, więc tradycyjna metoda pancernej szpicy, za którą podążali żołnierze będzie najlepszym rozwiązaniem. Nie mylił się. Ciężkie czołgi, mobilne twierdze i drony z dużą siłą rażenia w skupieniu pokrywały teren taką siłą ognia, że wróg nie był w stanie skutecznie odpowiedzieć. Kolumna parła do przodu ulicami, próbując osiągnąć pierwszy cel, po którym żołnierze mieli zabezpieczyć teren.
Jednak w momencie, gdy jego cały korpus armii był już w mieście, coś się zmieniło. Wróg przestał wychodzić z budynków i zmienił strategię. Postacie zaczęły wyłaniać się z okien na różnych piętrach, atakując z góry strumieniami światła z ich ręcznej broni. Do tego strumienie zmieniły kolor, były czerwone, mocniejsze i działały jak świetlne ostrza tnące pancerz każdego pojazdu bez problemu. Rewia świateł pokryła ulice, siejąc zniszczenie i śmierć. Momentalnie plan Forsala upadł, a żołnierze rozpierzchli się zanim zdążył wydać rozkaz odwrotu. Nieliczni zdołali wydostać się z miasta.
5 kilometrów dalej miasto było systematycznie burzone falami wybuchów artylerii magnetycznej krótkiego zasięgu. To było podejście generała Sama Uchigury, człowieka, który nie miał skrupułów. Zebrał tyle pocisków, ile zdołał, a teraz ostrzeliwał ulice po ulicy, zamieniając w ruiny wszystko na drodze jego armii. Plan był skuteczny tylko przez chwilę, bo niezależnie od stopnia zniszczeń, z ruin i tak wychodził niewzruszony wróg, dziesiątkując jego żołnierzy.
Wszystkie ataki rakietowe z ziemi i powietrza, które grupa armii wschód zastosowała zostały błyskawicznie zneutralizowane. Niebo pokryte było wybuchami, pod którymi kolejne dywizje wchodziły do miasta, ponosząc absurdalne straty.
Również plan pułkownika Sergio okazał się katastrofą. Żołnierze uzbrojeni tylko w noże szybko zostali oznaczeni jako zagrożenie i pokonani. Podobnie poległ major Stone. Wszystkie namierzone przez zwiad budynki, które miały kryć krytyczną infrastrukturę miasta, okazały się być bezużyteczne w walce z wrogiem. Metropolia nie miała słabych punktów, a jej źródło zasilania nadal pozostawało tajemnicą. Ataki cybernetyczne, próby oślepiania, ogłuszania, nawet zakłócania wszelkimi możliwymi sygnałami nie przynosiły efektu, a żadna specjalnie modyfikowana rakieta nie przebiła się z orbity.
Wróg adaptował się i neutralizował zagrożenie, reagując na wszystkie ataki jednocześnie. Już 2 godziny po rozpoczęciu drugiej fazy inwazji, nikt nie miał złudzeń, że czeka ich porażka. Ci, co znali plan ostateczny, spoglądali już ku niebu.
Rain
Malloy nie spał już od 3 dni. Nie chciał, bo za każdym razem, gdy kładł głowę na poduszcze, zaczynał śnić o schodach, a każdy kolejny sen prowadził go przez wielkie ukryte głęboko pod ziemią złote miasta. Żyły tam przepiękne, kolorowe ptaki o długich ogonach, które w locie rozkładały się tworząc złote wachlarze błyszczące w magicznym świetle ukrytego świata. Były tam ogromne wodospady, które szumiały jak potężne burze, i lasy tak gęste, że można było chodzić po baldachimach drzew, jak po trawie. Tylko wrót do tej krainy strzegły potworni strażnicy, którzy pływali w złocie schodów, atakując każdego intruza.
– Śpisz? – zapytał Ronnie, widząc swojego kapitana ze spuszczoną głową na krześle przy biurku.
– Nie – odparł Malloy, wyrwany z sennych rozmyślań. – Co jest?
– Nie uwierzysz – zaczął Ronnie. – Dron trafił na Raina.
– On żyje?! – krzyknął Malloy i zerwał się na nogi.
– Tak, ale totalnie zwariował.
Kapitan nie pytał o nic więcej, tylko wystrzelił ze swojego pokoju i pognał do budynku bazy badawczej. Wszyscy już tam byli, wpatrzeni w ekran, na którym roztrzęsiona sylwetka mężczyzny wyglądała zza ściany schodów. To był Rain, prowadzący pierwszą wyprawę. Był wykończony, a w oczach miał dzikie przerażenie.
– Nie bój się, Rain – mówił Harry, który znał go dość dobrze. – Pomożemy ci, tylko nie panikuj.
– Jakim cudem ciągle żyje? – zapytał Harris, ale wszyscy byli skupieni na ekranie.
– Słyszysz mnie? – zapytał Harry z ustami przyciśniętymi do mikrofonu. – Nie bój się, to ja, możesz mówić do drona, słyszymy cię.
Mężczyzna powoli wyłonił się zza ściany. Był już wychudzony, odwodniony, a jego oczy odzwyczajone od światła. Zakrywał je, próbując zrobić krok w górę.
– Powiedział coś? – pytał Malloy zza pleców kilku osób otaczających stanowisko. – Jak go znaleźliście?!
– Po prostu, dron automatycznie wyhamował, jak na niego trafił. Nic nie mówił jeszcze – wyjaśniał Billy, nie odrywając oczu od ekranu.
Rain z trudem pokonał dwa schodki. Był już bardzo blisko drona, ale potknął się i leżał chwilę twarzą do schodów. Coś mamrotał.
– Co on mówi? Nagrywacie?! – pytał Malloy, niepotrzebnie podnosząc głos.
– Cicho! – krzyknął Harry. – Rain, słuchaj. Pomożemy ci, ale powiedz coś. Jak przetrwałeś na tych schodach tyle czasu?
Mężczyzna podnosił się na roztrzęsionych rękach. Ściskał coś w dłoni z całych sił. Nie miał nic innego, broni, latarki, tylko ten mały bezkształtny przedmiot.
– Co to jest? Widzicie? – pytał Malek, który przystawiał prawie twarz do ekranu – Wygląda jak papierek. – Można przybliżyć?
Fisher, operujący dronem w zespole badawczym, przybliżył im obraz. Nic nie mówił, ale cicho wzdychał przygnieciony z każdej strony.
– Papierek z napisem – mówił Malek. – Jakby po batoniku, ale bardzo dziwne wzory ma. To nie nasze pismo.
– Hey! Rain, do cholery! – krzyknął Harry do mikrofonu.
– Co?! – odpowiedział mu głos z głośnika w sali. Mężczyzna trochę się podniósł i klęknął na kolanie, opierając się o ścianę. – Co? – jeszcze raz powtórzył.
– Zapytaj go, co trzyma w ręce – zaproponował Harris, odepchnięty od stanowiska. – Nawiąż kontakt prostymi pytaniami.
– OK – potwierdził Harry i zadał pytanie.
Rain spojrzał na swoją rękę, zacisnął bardziej dłoń i przyłożył ją do piersi, jakby przedmiot kojarzył mu się z miłym wspomnieniem. – Dziękuję! Dziękuję! – mówił w eter. – Jest pyszny, już zjadłem. Masz drugi?! – pytał niewidzialną osobę.
Wszyscy wpatrywali się w zbliżenie papierka, który teraz Rain rozwinął i oglądał uważnie.
– To niemożliwe – powiedział z tyłu Ronnie. – Tego nie było w ich prowiancie, który zabrali na dół. Nie było tam żadnych batonów. Mieli tylko standardowe racje żywnościowe.
– Też nie rozpoznaje tego papierka – mówił Malek. Nie mieliśmy takich we flocie.
– Skąd go masz? – zapytał Harris, ale nie dostał odpowiedzi od mężczyzny, który wpatrywał się z umiłowaniem w papierek. – Kto ci go dał?! – zapytał głośniej.
– Dziękuję. Może masz wodę? – pytał Rain powietrze, w ogóle ignorując drona. – Napiłbym się. A mogę jechać z tobą?
– Mój boże – zaczął Ronnie. – On tam kogoś spotkał. Zapytaj, jak wyglądał.
Harry niechętnie, ale zadał to pytanie. Rain nie odpowiedział, więc powtórzył je głośniej.
– Nogi mnie bolą – przyznał się Rain. – Nogi mnie pieką. Bez hulajnogi nie zjadę. Nie masz drugiej? – zapytał, robiąc krok w górę. – Na pewno masz. Musisz mieć w kieszeni.
– On bredzi – stwierdził Harry. – Powinniśmy go stamtąd zabrać. Wsiądzie na drona i wyciągniemy go.
– Nie – powiedział Harris. – Po pierwsze dron nigdy nie był zaprojektowany, by wrócić, po drugie nie zastanawia was, dlaczego on żyje?
Nikt nie odpowiedział.
– On szedł w dół – stwierdził po chwili Ronnie. – Wszyscy inni zawracali.
– Dokładnie – powiedział komandor. – Z jakiejś przyczyny, każdy kto zawróci przepada.
– To co robimy? – zapytał Harry rozglądając się po pokoju.
– Co on robi? – zwrócił uwagę Malek. – Bada drona?
Rain był już obok maszyny. Kamera nie była w stanie uchwycić z takiego bliska, co dokładnie robi.
– Rain! Co robisz?! – zapytał Harry, mając bardzo złe przeczucie. – Pomożemy ci, tylko pogadaj z nami, proszę. Kogo tam spotkałeś na schodach? To był człowiek?
Rain nie reagował, a Fisher próbował ustawić kamerę tak, by objąć kadrem całego mężczyznę.
– Czy to był człowiek?! – krzyknął Malloy do mikrofonu zza pleców Harry'ego.
Rain zamarł na chwilę. – Człowiek, bardzo miły człowiek, ale dziwnie mówił – po chwili odpowiedział wyjątkowo pewnie, a z głośników popłynął dźwięk przeładowania.
– Nie! – zdążył krzyknąć Harry, gdy padł strzał z zamontowanego na dronie karabinu.
Rain upadł i stoczył się kilka stopni w dół, martwy, a jego krew rozlała się na złotych schodach.
Przez chwilę wszyscy milczeli, nie wierząc w to, co widzieli.
– To na dronie była zamontowana broń? – zapytał Malek, rozglądając się po pokoju.
– Tak – głośno potwierdził Harris. – Kapitan sobie tego zażyczył.
Wszystkie oczy spoczęły Malloyu, a Harry wstał i chwycił go za koszulę, ale nie zdążył nic zrobić, bo inni go powstrzymali.
Po krótkiej szamotaninie, mężczyźni rozeszli się po pokoju.
– Przez ciebie zginął – powiedział Ronnie, patrząc na kapitana. Chłodnym głosem stwierdzał fakt.
– Po cholerę to tam montowałeś?! – krzyknął Harry, chodząc jak wilk w klatce przed komputerami.
– To miało być zabezpieczenie – tłumaczył się Malloy.
– Przed czym?!
– On wierzy, że na schodach są potwory – oznajmił Harris, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Od przylotu na planetę jeszcze nie zapalił ani jednego.
– Nie możemy wykluczyć takiej możliwości – próbował bronić się kapitan. – Tam coś jest, wiecie przecież. Ci ludzie nie zniknęli sami z siebie.
– Ale żeby karabin montować na dronie? – wtrącił Malek, wciąż zszokowany wydarzeniem. – To bez sensu.
– Panowie – Harris uciszył wszystkich, trzymając zapalonego papierosa w palcach. – To już nie ma znaczenia. Niech dron kontynuuje – rozkazał i wyszedł, zostawiając za sobą tylko chmurę dymu.
Zagłada floty
– 55 kilometrów na sekundę – zgłaszał Walter w niemal pustym ośrodku dowodzenia okrętem flagowym. Na statku znajdował się tylko on, komandor Evers i dwójka oficerów, którzy byli potrzebni, by poprowadzić flotę zgodnie z planem ostatecznym. Reszta załogi była już na planecie, biorąc udział w drugiej faze inwazji. – Zbliżamy się do księżyca. Za chwilę zacznie się asysta grawitacyjna.
W tym czasie komandor Evers patrzył na blat, na którym wyświetlały mu się najnowsze wiadomości od dowodzących atakami. Wszystkie miały jeden ton i zgłaszały porażkę po porażce. Plan zmasowanej i maksymalnie różnorodnej inwazji nie działał, ale w zamyśle komandora nie musiał. To była tylko dywersja.
– Ciągle nic? – zapytał Ever, patrząc na Waltera przy stanowisku zarządzania misjami.
Pierwszy oficer pokiwał przecząco głową. Nie miał już nadziei. – Myślę, że Mayers też poniósł porażkę. Żadna grupa nie odpowiada. Nie udało im się przetransportować ładunku, więc możemy założyć, że nasz plan zawiódł.
Evers głośno westchnął, czując mrowienie w palcach, które znajdowały się niebezpiecznie blisko czerwonego przycisku zamontowanego na stole dowódczym. – W takim razie – zwrócił się do wszystkich w centrum dowodzenia, – wygląda na to, że będziemy musieli zrealizować plan ostateczny. Nie wiem, jak wy, ale wchodząc do tego betonowego sarkofagu, nie planowałem wracać.
Mężczyźni milczeli, wpatrzeni w komandora, próbując utrzymać nerwy na wodzy.
– 14 minut do rozpoczęcia asysty – zgłosił Walter. Był teraz w pełni skupiony na operacji rozpędzenia jednostki, by zamienić ją w potężny pocisk.
– Coś się nie zgadza – powiedział Holland, oficer nawigacyjny. – Asysta jest źle przeliczona – oznajmił, a kropla potu spłynęła po jego skroni. W centrum dowodzenia było bardzo gorąco, bo wentylacja nie działała prawidłowo.
– O czym ty mówisz? Weryfikowaliśmy ją kilka razy – zaprzeczył Walter.
– Sprawdzam – zgłosił oficer, skupiony na ekranach przed jego twarzą. – Obliczenia są poprawne, ale schodzimy z wyznaczonej trajektorii. Możliwe, że mamy złe dane? – pytał sam siebie, wywołując kolejne komendy i czując wzrok wszystkich w centrum na sobie. W końcu zamarł. – Dane księżyca się nie zgadzają, zmieniły się.
– Jak zmieniły? – zapytał spokojnie Evers.
– W ogóle nic się nie zgadza. Patrzcie – oznajmił i wyświetlił na głównym ekranie w centrum okno z parametrami księżyca zbieranymi na żywo. Masa, średnica, przyciąganie grawitacyjne satelity, nic się nie zgadzało.
Evers podszedł do głównego ekranu, próbując zrozumieć dane. – Pokaż mi ten księżyc – w końcu rozkazał.
Na całym ekranie zabłysnął obiekt widziany kamerami okrętu. To nie był księżyc, ani żadne inne naturalne ciało niebieskie. Mężczyźni zobaczyli idealną, szaro-zieloną kulę pokryta gęstą siatką. Obiekt lśnił, jakby był przeszkolony, a w środku istniały jakieś skomplikowane struktury. Flota pędziła prosto na niego.
– To wygląda jak jakaś baza kosmiczna – mówił Walter. – Badaliśmy ten księżyc, robiliśmy nawet zdjęcia, widziałem je. To niemożliwe.
– Panowie, zaraz się z tym czymś zderzymy – powiedział Holland.
– Co robimy? – zapytał drugi oficer, McCarthy. – Korekcja trajektorii jest jeszcze możliwa, jeśli natychmiast ją wprowadzimy.
Evers milczał, wpatrzony w obiekt, który powoli rósł na ekranie.
– Oblicz korekcję i wprowadź ją! – rozkazał Walter, widząc reakcję komandora. Oficerowie, jak szaleni, zaczęli wprowadzać poprawki.
– W ogóle nic o nich nie wiemy – cicho powiedział Evers, coraz bardziej garbiąc sylwetkę.
– Musieli użyć jakiejś metody maskowania tej bazy – głośno myślał Walter, szukając w bazie oryginalnych badań księżyca. Osobiście je zlecał, planując pierwszą fazę inwazji.
Nikt nie zauważył, jak komandor Evers wrócił do swojego stanowiska i odbezpieczył czerwony przycisk.
– Panie komandorze? – zapytał Holland, kątem oka dostrzegając migające światło przy blacie dowódcy.
– Co ty robisz?! – krzyknął Walter i zamarł, jak pozostali oficerowie.
– Panowie – powiedział Evers z dłonią tuż nad odbezpieczonym przyciskiem. – Zamierzam zdetonować ładunek przy tej bazie.
– Nie taki był plan – mówił Walter, robiąc mały krok w stronę komandora. – Ten księżyc, czy co to jest, nie był naszym celem – tłumaczył, stawiając kolejny mały krok w jego stronę.
– Kiedy będziemy w najlepszej odległości do detonacji? –Evers zapytał oficerów w centrum, ale nie dostał odpowiedzi. Obaj z przerażeniem spoglądali na Waltera. – Jeśli trzeba, ocenię to wizualnie.
– Will, kurwa – prosił Walter swojego dowódcę – zastanów się. Nie wiemy, co to jest, ani co tu robi. Naszym celem była planeta, metropolia.
– I to był błąd. Teraz to rozumiem – z przekonaniem odpowiadał komandor. – To cholerne miasto jest zbyt oczywiste. Skupiliśmy się na nim, a prawdziwy wróg kryje się tutaj! – powiedział i pokazał konstrukcję na ekranie.
Walter był już kilka kroków od niego.
– Zaraz się z nią zderzymy! – krzyknął McCarthy.
– Wprowadzajcie dalej korektę! – rozkazał Walter.
– Nie! – zdecydował komandor, a twarze dwójki oficerów pobladły.
– Komandor Evers dowodzi – oznajmił Holland – i ja się z nim zgadzam – dodał, przerywając procedurę.
Walter skorzystał z okazji i chwycił dłoń komandora, odpychając go od przycisku. Mężczyźni zaczęli się szamotać przy blacie dowódczym.
McCarthy, jako jedyny w centrum, miał broń krótką. Wyjął ja, wycelował w oficera obok i powiedział – twoi i moi towarzysze właśnie giną na powierzchni tej przeklętej planety. Ustaw trajektorię.
– Nie – odpowiedział Holland.
– Kurwa! – krzyknął McCarthy i przystawił mu lufę do skroni. – Oni na nas liczą – powiedział chłodno.
– Eksponuj siłę – odpowiedział Holland. – Ukrywaj słabości. Tutaj ich zaboli – stwierdził i chwycił jego broń, która wystrzeliła w sufit.
Walter przykucnął, czując rykoszet tuż obok, a komandor Evers wykorzystał chwilę i skoczył na blat, wciskając czerwony przycisk.
Gigantyczna eksplozja zamieniła flotę w nuklearną falę energii, która pędziła w stronę obiektu. Obcą konstrukcję błyskawicznie spowiła gęsta chmura, która przypominała tę nad powierzchnią planety. Wybuch uderzył i rozpłynął się w tej powłoce, odsłaniając nietkniętą kulę o przeźroczystym wnętrzu.
Dziewczynka
– Chyba już po wszystkim – powiedziała dziewczynka, patrząc jak Daniel obmywa twarz w umywalce toalety, do którego go wcześniej zaprowadziła.
– Wróciłaś – powiedział, nie przerywając procesu. Miał tutaj już wszystko: jedzenie, wodę do picia, ubrania, nawet maszynkę do golenia. Nadal jednak tkwił w tym samym magazynie pod salonem fryzjerskim, bo takie dostał od dziewczynki polecenie i nie czuł się na siłach je podważać. – O czym mówisz? – zapytał.
– Wasze ataki nie przyniosły skutku. To już koniec.
Daniel wyprostował się, widząc jej odbicie w lustrze. Nie wiedział skąd miała takie informacje, ale rozumiał, że coś się zmieniło. Jej twarz, choć zawsze poważna, zdradzała rozczarowanie. – Mówiłaś wcześniej, że i tak nie mamy szans – zauważył.
– Liczyłam, że macie coś w zanadrzu, jakąś broń lub strategię.
– Też miałem taką nadzieję.
– Przelecieliście tutaj kompletnie nieprzygotowani – dziewczynka zauważyła. – To było bardzo głupie.
Daniel smutno parsknął pod nosem i westchnął. – Masz rację. To było bardzo głupie, ale to oni zaatakowali nas pierwsi.
– Nie prawda – przerwała dziewczynka. – Oni nie atakują pierwsi.
– To kto zaatakował Ziemię?
– Nie wiem, ale cały wasz wysiłek poszedł na marne. Chodź ze mną – oznajmiła.
– Dokąd?! A moje rzeczy?! – pytał Daniel, chwytając tylko koszulę i próbując za nią nadążyć.
– Nic nie potrzebujesz – odpowiedziała i poprowadziła go między kartonami przez wąskie przejście w ścianie hali, za którym krył się równie ciasny korytarz. Na jego końcu były kolejne schody w dół i kolejny korytarz. Ich też Daniel nie znalazł wcześniej.
– Naprawdę nazywasz się Dogma? – zapytał.
– Imię to coś, czego nikt tutaj nie potrzebuje – powiedziała i pokazała mu kolejną kratkę ściekową, która nie miała tu żadnego sensu. – Ta jest większa. Zmieścisz się?
Daniel obejrzał ją i stwierdził na oko, że się wciśnie.
– Co tam jest? – zapytał.
– Zabiorę cię do naszego świata.
Daniel poczuł ścisk w sercu. Dotarło do niego, że inwazja upadła i na powierzchni prawdopodobnie nie było już nikogo, kto mógłby mu pomóc. Nie spotka już swoich towarzyszy, nie wróci do domu. Rozpłakał się tak nagle, że zaskoczyło go to jego samego.
– Dlaczego płaczesz? – zapytała dziewczynka.
– Mam dość tego wszystkiego – stwierdził.
– Nie przejmuj się. Żyjesz. To nie koniec. Lubisz pływać? – zapytała, ciekawa odpowiedzi.
– Uwielbiam! A co, macie tam baseny?
Zaśmiała się w pełni, chyba pierwszy raz odkąd ją poznał. Z każdą rozmową ona też się trochę bardziej otwierała. – Mamy oceany z najczystszą wodą, jaką sobie możesz wyobrazić.
– Pod ziemią?
– A kto powiedział, że zabieram cię pod ziemię?
Daniel zaśmiał się głośno i soczyście. Nadal nie wiedział nic o tym świecie, a z nielicznych jej uwag wyciągnął błędne wnioski, ale ufał jej. Z jakiejś przyczyny ufał jej bezgranicznie. – A wiesz, czy wszyscy na górze zginęli? – zapytał, poważniejąc.
– Jeszcze nie. Ci, co przeżyli, kryją się w bazach, ale to nic im nie da. Wkrótce wszyscy na powierzchni zginą.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Obserwujemy uważnie to, co się dzieje. Temperatura planety rośnie. Zostało im kilka dni.
– Co? – zdziwił się Daniel. – Dlaczego?
– Bo z tego, co wiem, nie jesteście odporni na wysokie temperatury.
– Ale dlaczego rośnie?
– To bardzo skuteczny mechanizm obronny – mówiła dziewczynka. – Po prostu podnoszą temperaturę, aż wszystko, co żywe umrze. Każdy ma jakiś próg. A jeśli to nie poskutkuje, to zmienią skład atmosfery. Zabiorą tlen.
Daniel nie miał słów. Już rozumiał, co dziewczynka miała na myśli, mówiąc, że ludzie nie mają szans na zwycięstwo. Wróg kontrolował całą planetę.
– Nie przejmuj się – powtórzyła dziewczynka. – To już nie ma znaczenia. Chodźmy. Ty pierwszy – powiedziała, związała swoje długie włosy ciasno gumką i ściągnęła kratkę z otworu, który skrywał otchłań. Daniel już ją widział wcześniej i znowu poczuł bryzę świeżego powietrza.
– Co mam zrobić?
– Możesz po prostu wskoczyć.
Daniel wziął głębszy oddech i tak zrobił, w pełni ufając dziewczynce. Zaklinował się w pasie, ale jak wciągnął brzuch, to poszło. Spadł może metr w dół i poczuł, że kołysze się na czymś, czego nie widać, a co jest bardzo sprężyste. Nie potrafił dotknąć tego materiału, ale czuł pewną lepkość i opór. Nigdy wcześniej nie był tak zdezorientowany i miał wrażenie, jakby był w stanie nieważkości. Zobaczył, że dziewczynka wchodzi za nim, głową w dół i od razu chwyta coś pod sufitem.
– Złap się i chodź – powiedziała i pognała przed siebie w mrok tej tajemniczej przestrzeni, zwisając plecami w dół. Było coś bardzo dziwnego w tym, jak to robiła, ale Daniel jeszce nie potrafił tego uchwycić.
Dron
Malloy miał już czerwone oczy od wpatrywania się w ekran, na którym złota ściana była nawiercana przez drona. Obraz niewiele się zmieniał, ale kapitan nie potrafił spuścić z niego oka. – Ile jeszcze? – zapytał oficera, który akurat pełnił wartę.
– Nie wiem. Godzina, dwie, zależy jak gruba jest skała – odpowiedział mężczyzna, nerwowo patrząc na drzwi, jakby czekał, aż ktoś wejdzie.
– Jaki jest teraz skład?
– Bez zmian. Oliwin, Piroksen. Nic szokującego.
– OK. Puść jeszcze raz dźwięk z wnętrza.
W sali rozbrzmiał cichy szum nawiercanej ściany.
Malloy przystawiał ucho do głośnika. – Słyszysz to?? – zapytał oficera.
– Co?
– Ten dodatkowy dźwięk. Taki rytmiczny, spokojny. Słyszysz?! – krzyknął Malloy.
– Nic nie słyszę.
– To jakby oddech. Ktoś tam jest. Przesuń kamerę w górę.
Oficer wykonał polecenie. Kamera pokazywała teraz zakręcające w górę schody. Nic tam nie było.
– Chowa się za ścianę, ale czeka. Jest tam – mówił Malloy.
– Kto? – zapytał Harris, wchodząc do pokoju. Był z nim Malek i mocno poddenerwowany Ronnie, który natychmiast zaczął mówić.
– Plan upadł – ogłosił porucznik. – Wszystkie bazy zgłaszają porażkę. Straty są gigantyczne. Flota zniknęła. Nikt nie wie co się z nimi stało. Zostały tylko okręty prowadzące komunikację. Tak samo zdezorientowane, jak my.
– Co robi wróg? – zapytał oficer przy ekranach.
– Nic. Nie atakuje – odpowiedział Malek. – Dziwne.
– Przegraliśmy – oznajmił Harris patrząc na ekran, gdzie dron kontynuował wiercenie. – Nie wiem, ile czasu nam zostało, ale pora na decyzje.
– Decyzje?! – zdenerwował się kapitan Malloy. – O czym ty mówisz?
Do pokoju wpadł Harry, zdyszany. – Generał Watergate przejął dowodzenie – oznajmił. – Zarządził przegrupowanie. Zbiera pozostałe siły w bazach północ.
– Pieprzyć go – powiedział Malek. – Przegraliśmy. Niech sobie da już spokój z tym.
Harris spojrzał na młodego technika. Chłopak miał sporo odwagi, by to mówić przy starszych oficerach, ale poniekąd miał rację. Inwazja zakończyła się porażką. To już był powszechny fakt.
– To co teraz będzie? – zapytał Ronnie.
– Nic – odpowiedział Harris, najstarszy stopniem w budynku. – Będziemy kontynuować badania, aż nie będziemy mogli – oznajmił, doskonale świadomy tego, że czeka ich wszystkich śmierć. Nie mieli powrotu na Ziemię, zapasy żywności były ograniczone, a planeta nie dostarczała absolutnie nic. Do tego ten straszliwy, skwierczący i ciągle rosnący upał wszystkich wykańczał.
– O proszę – mruknął zdziwiony oficer operujący dronem. – Przebiliśmy się. Wyciągam wiertło.
Wszyscy rzucili się do ekranu, przygniatając mężczyznę do stanowiska. Mówili na niego “Młody Chaplin”, ale nikt nie wiedział dlaczego. – Wprowadzam kamerę. Przełączam – komentował akcję, skupiając uwagę wszystkich.
Teraz na ekranie był widok z kamery, która powoli wsuwała się w otwór w ścianie. Zebrani w pomieszczeniu najpierw widzieli warstwę złota, gładką i błyszczącą, a potem skały o zielonkawych kolorach, lekko przezroczyste i szkliste. Gdy kamera dotarła do przebicia, nastała ciemność.
– Nic nie widać – zauważył Harry. – Światło?
– Jest włączone na maksimum – mówił Chaplin.
– Pokaż odczyty ze środka – rozkazał Harris. Na ekranie obok zaczęły wyświetlać się tabele z danymi. – Atmosfera taka sama jak na powierzchni. Temperatura nieznacznie niższa.
– Przekręć kamerę by oświetlić ścianę tej przestrzeni – polecił Ronnie.
Chwilę później wszyscy patrzyli na gładką powierzchnię z Oliwinów oświetloną niewielkim strumieniem światła. Ściana ciągnęła się, aż do granicy cienia.
– Przekręć w dół – polecił Harris.
Podobnie, ściana ciągnęła tak daleko, jak padał strumień światła.
– Dźwięk? – zapytał Malloy.
Pokój wypełnił się mocnym, ale zmiennym szumem.
– Zbyt głośny ten szum na zakłócenia światłowodu – mówił Chaplin.
– Jest jakieś źródło światła – głośno myślał Harry – które możemy wykorzystać?
– Nie – odparł Harris. – Otwór jest za mały.
– Coś tam jest?! – krzyknął Malek, pokazując palcem ekran.
– Nic nie widzę – zaprzeczał Ronnie.
– Było tam, przeleciała obok. Jakby ślepia w blasku światła!
– Czy tam może być życie? – pytał Malloy.
– Po tym wszystkim, nie zdziwiłbym się – odparł Harris. – Nagrywamy to?
– Teraz już tak – przyznał się do błędu oficer sterujący dronem. – Włączę podczerwień.
Ekran zmienił kolor z czarnego na równomierny, jednolity zielony.
– To bez sensu – powiedział Harris.– Mierzymy temperaturę powietrza? Wszędzie jest taka sama. Nic tutaj się nie zgadza – powiedział, pokazując frustrację. Odepchnął Ronnie'ego, który siedział mu na plecach i zaczął chodzić po pomieszczeniu. – Skieruj kamerę na ścianę.
Młody Chaplin posłusznie wykonywał rozkazy. Teraz na ekranie pojawił się kolor czerwony.
– Prawie 50 stopni? Ściany są gorące? – mówił do siebie Harris. – Co to ma w ogóle znaczyć?
– Tam jest wiatr – zauważył Chaplin. – Wsuwam bardziej kamerę i drga mocno. To by tłumaczyło te nierównomierne szumy.
– Możemy zrobić większy nawiert? – pytał Malloy?
– Nie. To limit naszych możliwości – powiedział Chaplin i zamknął dyskusję. Nikt już nie miał pomysłu.
Im bardziej próbowali, tym mniej jasności mieli. Nie dowiedzieli się o schodach niczego, co chociaż trochę rozwikłało by zagadkę. Poczucie porażki dotknęło ich dwukrotnie. Do pokoju wszedł chorąży Bartley, spocony i zdyszany.
– Straciliśmy klimatyzację w całej bazie – powiedział, wentylując ręcznie przemokniętą koszulę. – Ten upał to już nie są żarty.
Harris spojrzał na sufit. Ich klimatyzacja jeszcze działała, bo była zasilana oddzielnymi agregatami, ale mimo to ukrop dało się odczuć.
– Wiesz coś o batalionie Billy’ego? – zapytał Chaplin zza pleców załamanych mężczyzn.
– Nikt nie wrócił z miasta. Przykro mi. – odpowiedział Bartley. – Podobno Watergate przejął dowodzenia. Chce znowu atakować, ale żołnierze się buntują. Macie coś nowego? – nagle zapytał, widząc na ekranie dziwny obraz z kamery drona.
– Przebiliśmy się do tej otwartej przestrzeni – wyjaśniał Malloy, – ale nic tam nie ma.
– Jest – zaprzeczył Ronnie, – ale nie jesteśmy w stanie już tego zbadać.
Bartley podszedł do ekranów, próbując zrozumieć wyświetlane kolory.
– To podczerwień. Termowizja – wyjaśnił Harris.
– Wiem. Dziwne. Próbowaliście laserowego pomiaru?
– Nie przejdzie przez otwór – wyjaśniał Chaplin.
– Urządzenie nie, ale laser tak. Zakładam, że otwór jest w linii prostej. Po prostu wyceluj laserem w otwór.
Chaplin nie czekał na rozkaz. Zdziwił się, że sam o tym nie pomyślał. Uruchomił ramię z laserem i skalibrował je wprost na wywiert. – Ustawiam maksymalną moc. Robię pomiar.
Chwila ciszy.
– Nic. Nie udało się zmierzyć odległości. Albo jest zbyt duża, albo sygnał nie wraca przez wywiert.
– Jaki zasięg ma to cudo? – pytał Malloy.
– 30-40 kilometrów – odparł Bartley. – A wrzuciliście tam świetliki? – zapytał z lekkim uśmiechem. – No co? Próbujemy wszystkiego.
– Nie – odpowiedział z pełną powagą Harris, – ale możemy.
Młody chaplin przytaknął i chwytnym ramieniem drona zaczął łamać świetliki i wkładać je do otworu. Zmieścił ich kilkanaście, po czym endoskopową kamerą zaczął je przepychać.
Wszyscy patrzyli w białą świetlną plamę na ekranie. W końcu kamera dotarła do krańca ściany, wypychając ostatnie świetliki.
– Czy ja dobrze widzę? – zapytał Chaplin, w szoku, jak inni. – Czy one spadają… w górę?
– A to nie kamera jest do góry nogami?
Chaplin wyciągnął ją z otworu. Była prawidłowo zorientowana.
– To jakiś żart? – zapytał Harris. – Weź kolejne świetliki.
Powtórzyli proces, tym razem dokładnie sprawdzając, czy kamera się nie obraca podczas przepychania źródeł światła. Nic takiego nie stwierdzili. Wypchnęli świetliki. Wszystkie poleciały w górę.
– Jeśli góra to dół, to czy dron nie porusza się przypadkiem w górę? – zadał zawiłe pytanie Malloy, próbując w głowie ułożyć sensowne wytłumaczenie tego fenomenu.
Harris włożył twarz w dłonie, próbując rozmasować obolałe oczy. Myślał, a inni spoglądali po sobie w absolutnej ciszy.
Pogoda
– Ile stopni? – zapytał Ronnie, gdy zobaczył, chorążego Duriana w drzwiach sali, w której jeszcze działała klimatyzacja. Był tu punkt komunikacji z ostatnimi okrętami na orbicie ustawiony jeszcze przez komandora Eversa tuż przed startem drugiej fazy.
– 52 w cieniu.
Ronnie zanotował temperaturę w notesie na ręcznym wykresie, który prowadził od kilku dni. – Ciągle rośnie i nikt nie wie dlaczego.
– Padł system odzyskiwania wody – powiedział Durian kierując się prosto do dystrybutora z tą niezwykle cenną cieczą. Nalał sobie pełny kubek i wypił wszystko na raz. – Mamy przejebane.
– Wiem. To ostatnie chwile klimatyzacji, korzystaj, bo w każdej chwili agregaty mogą paść.
– Myślisz, że pogoda kiedyś odpuści?
Ronni westchnął. – Ja myślę, że ta planeta nas nienawidzi.
– Możliwe – odparł Durian i usiadł obok kolegi. Dzieliła ich ranga, ale dobrze się poznali podczas dwóch lat lotu, a teraz, gdy wisiało nad nimi widmo zagłady, nie przejmowali się już stopniami. – To chyba koniec, co? – zapytał.
– Nie mamy dokąd uciekać. Nie możemy tu zostać. Nie wygląda to dobrze.
– A schody? Podobno tam panuje zawsze taka sama temperatura.
– Ja tam nie schodzę – mówił Ronnie. – Co za różnica czy zdechnę tutaj z pragnienia, czy tam.
Durian pokiwał głową, zgadzając się. – I jak się zakończyła historia drona? – zapytał. Wiedział, że wszyscy wspólnie postanowili zawrócić maszynę, ale żeby to zrobić musieli ją zdalnie zmodyfikować, co zajęło im kilka godzin pracy.
– Tak, jak przewidywaliśmy. Już po kilku schodkach zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
– Brzmi ciekawie – wtrącił Durian z lekkim uśmiechem. Nie wierzył w sukces tych badań.
Ronnie wystukał coś na komputerze. – Najpierw pojawiły się zakłócenia, jakby jakość znacznie spadła. Potem wyniki temperatury, ciśnienia, a nawet składu powietrza zaczęły wariować. Potem zaczęły wyskakiwać nam błędy jeden po drugim. Błędy, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy, a na końcu zobaczyliśmy to – powiedział i włączył nagranie.
Durian podsunął się bliżej, by obejrzeć nagrania ze schodów. Obraz był bardzo mocno zakłócony, zgranulowany, a nawet miejscami zniekształcony do tego stopnia, że stopnie wydawały się rozciągać a ściany falować. Kilka ostatnich kadrów było już prawie nieczytelne, ale ostatni zawierał coś bardzo dziwnego.
– To ostatni złapany kadr? – zapytał Durian.
– Tak. Co widzisz?
– Hm – chorąży zamyślił się. – Wygląda trochę, jak ręka, ale za długa na człowieka. Nie, nie wiem. Zbyt rozmazane.
– Widzisz palce?
– Może, bardziej szpony – mówił Durian.
– Malloy, jak to zobaczył, to już kompletnie zwariował.
– Co z nim?
– Nie wiem, zaszył się gdzieś w bazie.
– A ty co sądzisz? – zapytał Durian.
Ronnie zrobił niepewną minę. – Nie wiem. To może być zwykłe zakłócenie sygnału, bo musieliśmy odrywać światłowód od ściany, ale po tym wszystkim, co widziałem, niczego już nie jestem pewien.
– Straciliście kontakt z dronem?
– Tak.
– Na ile udało się zejść?
– 180 kilometrów.
Durian wstał i podszedł do zasłoniętego kocem okna. Odchylił róg, wyjrzał na zewnątrz w stronę metropolii i szybko odpuścił, bo słońce parzyło jego dłoń. – Czy te schody mają w ogóle coś wspólnego z wrogiem?
– Nie wiem. Nie wydaje mi się.
– Kim oni w ogóle są? Myślałeś nad tym?
– Długo, ale tutaj też są same pytania i zero odpowiedzi – mówił Ronnie. – Dlaczego wyglądają dokładnie tak, jak my i mówią dokładnie tym samym językiem?
– Naśladują nas.
– Skąd znają nas tak dobrze?
Durian wzruszył ramionami. – Zostawmy to ludziom na Ziemi do rozwikłania. Wysłałeś już wiadomość?
– Nie. Zastanawiam się, czy w ogóle ją wysyłać.
– Dlaczego?
– Po co? – mówił Ronnie. – Nikt tu nie przyleci, a te schody nic dla ludzi nie znaczą. To tylko ciekawostka, która utonie w panice, gdy do Ziemi dotrze informacja o naszej porażce. Jeszcze pomyślą, że przegraliśmy, bo skupiliśmy się na jakichś badaniach.
Durian pokiwał głową, przyznając rację koledze. – Myślisz, że ktoś wysłał raport z drugiej fazy?
– Dobre pytanie. Watergate nie żyje. Nikt już oficjalnie nie dowodzi. Teraz każdy myśli o sobie. Floty nie ma, a cholera wie, co dzieje się na okrętach przekaźnikowych.
– Nie wysyłałbym tej wiadomości. Niech schody pozostaną tajemnicą – zasugerował Durian, a Ronnie bez zastanowienia skasował przygotowaną treść, zrzucając z siebie jakiś niewypowiedziany ciężar.
Przez chwilę mężczyźni siedzieli w ciszy, popijając wodę jak najlepszy alkohol. Ich nastroje zsynchronizowały się do poziomu odrętwienia.
– Co robi reszta zespołu badawczego? – pytał Durian, przerywając ich zadumę.
– Malek założył plecak na plecy i zszedł schodami. Harry znalazł coś na mapach 140 kilometrów stąd i zebrał zespół, żeby to zbadać.
– A komandor Harris?
Ronnie uśmiechnął się. – Po tym, jak odkryliśmy odwróconą grawitację, trochę go odcięło. Chyba mocno wziął to do siebie. W każdym razie, stwierdził później, że podobna komora przestrzeni jest pod miastem i wyruszył ze swoją ekipą to zbadać.
– Poszedł do miasta? – zdziwił się Durian. – Odważnie.
– Stwierdził, że ma misję badawczą, więc nie jest zagrożeniem dla wroga.
– I co?
– I nic. Kontakt się urwał.
Mężczyźni usłyszeli pojedynczy strzał w oddali, a po nim straszną ciszę, zagłuszaną tylko szumem klimatyzatora, który zaczął się krztusić i padł. Momentalnie poczuli ukrop wdychanego powietrza.
Malloy
Kapitan Malloy nasłuchiwał dźwięków zza drzwi. Usłyszał parę przebiegających osób i dziwił się, jak można biegać w takim ukropie. Potem padły strzały. Jeszcze wczoraj rozmawiał z podporucznikiem Wilsonem o planie powrotu na orbitę, a dziś uciekał przed nim, bo pragnienie doprowadziło go do krwawego szaleństwa. W bazie trwała walka o ostatnią wodę, a towarzyszyły jej raz po raz wybuchy składów amunicji i paliwa, które nie wytrzymywały ukropu. Temperatura na dworze wynosiła już 59 stopni w cieniu i dosłownie wszystko przestało działać, nawet lądowniki. Chaos przejął kontrolę.
Potworne walenie do drzwi wyrwało Malloya z odrętwienia.
– Otwieraj! – krzyczał Bartley. – Wiem, że tam jesteś.
Malloy był cicho. Nie ufał już nikomu.
– Słyszysz mnie?! Będę schodził, tylko potrzebuję trochę wody. Wiem, że jeszcze masz. Otwórz – mówił coraz spokojniej. Upał wysysał z niego energię.
Kapitan nie reagował.
– Kurwa. Przecież wiem, że tam jesteś. Otworzysz?
Cisza.
– Wezmę mała butelkę i idę na schody. Proszę.
– Idź pierwszy – cicho odpowiedział Malloy, blokując dodatkowo ciałem drzwi. – Poczekaj na mnie na schodach. Zrobię jedną rzecz, wezmę wodę i do ciebie dołączę.
Bartley ucieszył się jak dziecko. – Dobra! Super! Będę czekał już na schodach – powiedział, podziękował i odszedł.
Kapitan usiadł na ziemi, oparty plecami o drzwi. Czuł jak bardzo się nagrzały. Ciężko było mu już oddychać, a ostatnia butelka wody w jego dłoni miała już tylko krople na dnie. Nie miał więcej. Nikt nie miał.
Malloy zapłakał cicho. Schował twarz w dłoniach i pozwolił sobie opaść na ziemię, która była nieco chłodniejsza. Leżał chwile, zbierając myśli. Wspominał lot i moment, gdy wyruszał w tę podróż, on i miliony innych, a wszyscy pewni siebie, głodni przygody. Myślał o rodzinie, o synu, który będzie dorastał bez ojca w świecie na krawędzi przepaści. Co zrobi Ziemia? Czy świat ogarnie panika? Czy może zrozumieją, że ta planeta nie miała nic wspólnego z atakiem sprzed lat? Możliwe, że już to wiedzą, bo minęło sporo czasu, a może nawet zapomnieli, wrócili do życia sprzed ataku, a wiadomość o upadku misji tylko ich zdziwi.
Kapitan próbował się skupić, ale w tym ukropie to było bardzo trudne. Do tego jego myśli ciągle zagłuszała postać ze schodów. Wyobrażał ją sobie na jawie, w każdej chwili próbując zrozumieć kim jest i co tam robi. Czy miała szpony, czy tylko długie palce, czy schodziła za każdym, kto wszedł na schody? Nie potrafił zbudować jednej wizji obcego. Bał się go tak bardzo, że wolał zginąć na powierzchni z pragnienia, niż tam na dole od jego ataku.
Upał go wykańczał, powoli, systematycznie. Nie spał od wielu dni, bo w tej temperaturze nie da się spać. Wiedział, że nie ma już czasu. Był na skraju wyczerpania, a jego organizm dawał już ostatnie sygnały ostrzegawcze. Wstał z podłogi, nabrał gorącego powietrza do płuc i usiadł przed komputerem. Zebrał wszystkie siły w sobie, by raz jeszcze, jak za czasów, gdy był nauczycielem na Ziemi, skupić się na zadaniu. Poprawił włosy, odchrząknął i zaczął.
Nagranie rozpoczęte
– Mój drogi synu…