- Opowiadanie: Piotr Bronikowski - Schody

Schody

Scho­dy to hi­sto­ria, która po­wsta­ła na bazie snu i obec­nie jest w for­mie luź­ne­go opo­wia­da­nia o szyb­kiej akcji i kilku prze­pla­ta­ją­cych się wąt­kach. Do­ce­lo­wo, jeśli odzew bę­dzie po­zy­tyw­ny, chciał­bym prze­kuć opo­wia­da­nie w książ­kę i po­cią­gnąć hi­sto­rię.

Głów­ny motyw to ta­jem­ni­cze złote scho­dy, które lu­dzie od­kry­wa­ją przez przy­pa­dek pod­czas in­wa­zji na obcą pla­ne­tę.  Scho­dy zdają się nie mieć końca, a każdy kto nimi zszedł, nigdy nie wró­cił. Do­wód­ca bazy, w któ­rej scho­dy się znaj­du­ją, ob­se­syj­nie pró­bu­je od­kryć ich ta­jem­ni­cę.

 

Opo­wia­da­nie nie prze­szło ko­rek­ty osoby trze­ciej. Będę wdzięcz­ny za wy­ro­zu­mia­łość.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Schody

 

 

Scho­dy

 

Na­gra­nie roz­po­czę­te

 

– Mój drogi synu, to bę­dzie naj­waż­niej­sza wia­do­mość w moim życiu. Cięż­ko mi ze­brać myśli, bo nie śpię od dawna i nie mam już wody. Ten upał mnie wy­kań­cza, a wszyst­ko przez te cho­ler­ne scho­dy, ale po kolei.

 

Twarz męż­czy­zny wy­peł­nia­ła pra­wie cały kadr na­gra­nia. Był nie­ogo­lo­ny, wy­cień­czo­ny, a jego roz­pię­ta na szyi ko­szu­la miały plamy z krwi i potu. Sie­dział w małym, mrocz­nym po­miesz­cze­niu i szyb­ko od­dy­chał, zde­ner­wo­wa­ny i pod­eks­cy­to­wa­ny jed­no­cze­śnie. Upew­nił się, że na­gry­wa­nie dzia­ła i kon­ty­nu­ował.

 

– Mam tak mało czasu, a tyle muszę ci po­wie­dzieć. Prze­pra­szam, że nie wy­sy­ła­łem wię­cej wia­do­mo­ści. Prze­pra­szam, że mil­cza­łem. Dwa lata lotu na tę prze­klę­tą pla­ne­tę mnie zmie­ni­ły. Stward­nia­łem pod­czas tej misji, za­po­mnia­łem o uczu­ciach, ale dla cie­bie to już bez zna­cze­nia, bo teraz, kiedy to oglą­dasz, mnie już nie ma. In­wa­zja oka­za­ła się ka­ta­stro­fą. Mieli nas w gar­ści od sa­me­go po­cząt­ku. Ostat­nia ofen­sy­wa to była rzeź. Nigdy nie mie­li­śmy szans – męż­czy­zna prze­rwał na chwi­lę, by le­piej pojąć dwie roz­dar­te cza­sem per­spek­ty­wy tych sa­mych wy­da­rzeń. – Mój naj­cu­dow­niej­szy synu, nie przej­muj się. Wiedz, że koń­czę swoją misję będąc naj­szczę­śliw­szą osobą na świe­cie, bo mam cie­bie i coś, co od­kry­łem, a co może zmie­nić twoje życie.

 

Oczy męż­czy­zny roz­ja­rzy­ły się obłą­ka­nym en­tu­zja­zmem. – Ta wia­do­mość jest tylko dla cie­bie. Za­szy­fro­wa­łem ją tak, żebyś tylko ty mógł ją od­czy­tać. Pie­przyć rząd i woj­sko. Wy­sła­li całą naszą ar­ma­dę na rzeź i pew­nie zi­gno­ro­wa­li by moje od­kry­cie, albo wszyst­ko za­tu­szo­wa­li razem z po­raż­ką na­szej misji. Po­słu­chaj, cała pla­ne­ta to pust­ko­wie. Piach, tro­chę skał. Nic tu nie ma poza tą wiel­ką me­tro­po­lią, która nie­udol­nie imi­tu­je naszą cy­wi­li­za­cję. Roz­bi­li­śmy bazę kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów poza gra­ni­ca­mi tego prze­klę­te­go mia­sta i już pierw­sze­go dnia od­kry­li­śmy te scho­dy. Całe ze złota, spi­ral­ne i pro­wa­dzą­ce w głąb ziemi. Bar­dzo trud­no mi je opi­sać, bo są tak zwy­kłe, ba­nal­ne, po pro­stu scho­dy, ale to nie jest dzie­ło tej cy­wi­li­za­cji. Jeśli przej­rzysz ma­te­ria­ły Floty i po­rów­nasz je z moim od­kry­ciem, zro­zu­miesz, że to coś in­ne­go, star­sze­go i nie­zwy­kłe­go. One są ma­gicz­ne! – krzyk­nął i z tru­dem uspo­ko­ił swój głos. – Nie mają końca, żadne na­rzę­dzia po­mia­ro­we nie były w sta­nie ich zmie­rzyć, a nikt z tych, co we­szli, nie wró­cił. I nie wiemy, co się z nimi stało. Dokąd one pro­wa­dzą?! Muszą gdzieś pro­wa­dzić, praw­da? – pytał jesz­cze bar­dziej przy­bli­ża­jąc twarz do szkła ka­me­ry. – Ja nie po­tra­fię pojąć tej ta­jem­ni­cy. To jest znacz­nie więk­sze ode mnie. Po­słu­chaj synu – po­wie­dział i dał sobie chwi­lę, by opa­no­wać emo­cje – wie­rzę i czuję, że to od­kry­cie jest waż­niej­sze niż ta cała in­wa­zja. Te scho­dy do­kądś pro­wa­dzą, a na samym ich dole musi być coś, co wszyst­ko zmie­ni. Czuję to, pod­świa­do­mie wiem, że mam rację, to lśnią­ce złoto skry­wa ta­jem­ni­cę, woła mnie – po­wie­dział i uciął wy­po­wiedź, jakby prze­stra­szył się wła­snej mowy.

Ka­me­ra uchwy­ci­ła pot spły­wa­ją­cy po jego roz­grza­nej skro­ni. – Mój drogi synu, je­steś jesz­cze młody, może za młody, żeby zro­zu­mieć moją wia­do­mość, ale nic nie szko­dzi, scho­dy po­cze­ka­ją. Jeśli tylko Zie­mia prze­trwa, a wam uda się po­ko­nać wroga, mu­sisz tu wró­cić z praw­dzi­wą eks­pe­dy­cją na­uko­wą. My nie mie­li­śmy na­rzę­dzi, ani czasu. To moja proś­ba, moje ma­rze­nie, które ty mo­żesz speł­nić. Te scho­dy nas po­ko­na­ły psy­chicz­nie, bo nie by­li­śmy go­to­wi na coś, co jest tak po pro­stu nie­po­zna­wal­ne. Bądź ostroż­ny. Po­sta­ram ci się teraz prze­ka­zać wszyst­ko, co o nich wiem. Wyślę też wszyst­kie dane, i jeśli kie­dyś tu do­trzesz, to kto wie, może spo­tka­my się gdzieś na zło­tych scho­dach.

 

Męż­czy­zna uśmiech­nął się, tro­chę roz­luź­nił i za­czął opo­wia­dać o wszyst­kich eks­pe­ry­men­tach, które wy­ko­na­li.

 

In­wa­zja

 

Da­niel sie­dział na pry­czy, ner­wo­wo stu­ka­jąc ob­ca­sem o me­ta­lo­wy po­kład okrę­tu. Przez bli­sko 2 lata lotu nie wąt­pił ani razu w cel misji. Wróg musi zo­stać znisz­czo­ny, ina­czej Zie­mia nie prze­trwa.

– 4 go­dzi­ny do de­san­tu – au­to­mat od­li­czał czas do in­wa­zji.

– Idzie­my coś zjeść? – za­py­tał Marlo.

– Idź sam, ja już ja­dłem – od­po­wie­dział Da­niel, nawet nie spo­glą­da­jąc na ko­le­gę. Swoim ner­wo­wym ti­kiem zdra­dzał prze­ra­że­nie. Ostry tre­ning, który odbył na po­kła­dzie okrę­tu, nie przy­go­to­wał go na ten mo­ment.

– Nie pa­ni­kuj. Zanim za­uwa­żysz bę­dzie po wszyst­kim. Zbie­ra­ją już dru­ży­ny, więc ostat­nia szan­sa na to, żeby coś zjeść.

– Szcze­rze – za­czął Da­niel – wy­rzy­gał bym wszyst­ko – dodał kie­ru­jąc w stro­nę ko­le­gi uśmiech.

Marlo usiadł obok niego i zgar­bił się. – W sumie ja chyba też.

 

Na roz­kaz do ataku cze­ka­ło 3 mi­lio­ny żoł­nie­rzy, któ­rzy ostat­nie lata spę­dzi­li tre­nu­jąc i szy­ku­jąc się do dłu­giej po­dró­ży. To była ar­ma­da zjed­no­czo­nej Ziemi, a w jej skład wcho­dzi­ły jed­nost­ki każ­de­go pań­stwa, które jesz­cze ist­nia­ło. 

 

2 go­dzi­ny przed de­san­tem żoł­nie­rze byli już w lą­dow­ni­kach go­to­wych do ataku. Naj­pierw miały być wy­strze­lo­ne atra­py, by zba­dać re­ak­cję i po­ten­cjał obron­ny wroga. Potem “twier­dze” zdol­ne pro­wa­dzić sa­mo­dziel­ny ostrzał, oraz dawać schro­nie­nie żoł­nie­rzom na po­wierzch­ni. Na­stęp­nie wszel­kie­go ro­dza­ju drony i sprzę­ty, a na końcu lą­dow­ni­ki. Fala za falą, in­wa­zja miała oto­czyć je­dy­ną na­mie­rzo­ną ko­lo­nię wroga. Po­tęż­ną me­tro­po­lię, która na zdję­ciach wy­ko­na­nych pod­czas lotów szpie­gow­skich przy­po­mi­na­ła ziem­skie mia­sta z tą róż­ni­cą, że dziel­ni­ce nie­wie­le róż­ni­ły się od sie­bie, a osie­dle­nie nie po­sia­da­ło wy­raź­ne­go cen­trum.

 

40 minut przed wy­zna­czo­nym de­san­tem, pierw­szy okręt zo­stał tra­fio­ny po­ci­skiem wy­strze­lo­nym z pla­ne­ty. Ostra szpi­ca cią­gną­ca za sobą stru­mień świa­tła w taki spo­sób, że nie widać było końca sa­me­go po­ci­sku, prze­szy­ła sta­tek, po­wo­du­jąc jego im­plo­zję w kilku na­stę­pu­ją­cych szyb­ko po sobie wy­bu­chach. Chwi­lę póź­niej ko­lej­ny okręt zo­stał tra­fio­ny. 

Po­ci­ski wy­ła­nia­ły się w coraz więk­szych gru­pach z gru­bej war­stwy chmur oka­la­ją­cej pla­ne­tę, zmu­sza­jąc okrę­ty do cha­otycz­nych ma­new­rów. Pola si­ło­we nie dzia­ła­ły, pan­ce­rze też nie speł­nia­ły swo­jej funk­cji. Szyk floty za­czął się roz­pa­dać.

– Uwaga, de­sant roz­po­czę­ty. 10 se­kund do uwol­nie­nia – prze­ka­zał au­to­mat. 

– Co? Nie uwal­nia­ją naj­pierw atrap? – za­py­tał Marlo.

– 5 se­kund. Przy­go­tuj się na wstrząs.

– Zmie­ni­li plan – chłod­no po­wie­dział Da­niel, kie­ru­jąc na sie­bie wzrok wszyst­kich 295 żoł­nie­rzy w lą­dow­ni­ku.

– Mó­wi­łem wam, że chaos bę­dzie naszą stra­te­gią! – dodał ko­le­ga o pseu­do­ni­mie “Szczu­pły”, gdy me­ta­lo­wy blok za­czął spa­dać w kie­run­ku pla­ne­ty. Póź­niej ryk sil­ni­ków, wstrzą­sów i pru­ją­cych wkoło ra­kiet za­głu­szył wszyst­ko.

Ty­sią­ce lą­dow­ni­ków wy­peł­ni­ło at­mos­fe­rę pla­ne­ty, roz­po­czy­na­jąc długo wy­cze­ki­wa­ną in­wa­zję.

 

Na ekra­nie głów­no­do­wo­dzą­ce­go flotą po­cząt­ko­wa licz­ba 3.001.122 za­czę­ła szyb­ko spa­dać. Każdy mun­dur miał czuj­nik sy­gna­łów wi­tal­nych, więc na bie­żą­co ra­por­to­wał po­twier­dzo­ną śmierć lub znisz­cze­nie mun­du­ru.

– 30 ty­się­cy ofiar, a żaden lą­dow­nik nie do­tknął jesz­cze ziemi – sko­men­to­wał szyb­ko spa­da­ją­cą licz­bę ko­man­dor. Stał w rogu po­miesz­cze­nia, ob­ser­wu­jąc wrza­wę w cen­trum do­wo­dze­nia. Nie on tu do­wo­dził.

– Wy­co­fać pierw­szą linię okrę­tów! Zwięk­szyć dy­stans de­san­to­wy – roz­ka­zał ad­mi­rał, któ­re­mu po­wie­rzo­no całą misję. – Ich za­sięg jest znacz­nie więk­szy niż my­śle­li­śmy.

Cen­trum drża­ło od roz­ka­zów i cią­gle wy­strze­li­wa­nych lą­dow­ni­ków, a licz­ba na ekra­nie nie prze­sta­wa­ła spa­dać.

– 40 ty­się­cy – po­in­for­mo­wał chłod­no ko­man­dor, za­głu­szo­ny ro­sną­cą w cen­trum do­wo­dze­nia pa­ni­ką.

 

Na po­wierzch­ni pla­ne­ty wy­ra­sta­ły 54 bazy bu­do­wa­ne z mo­du­łów, które same ukła­da­ły się w formy obron­ne, a za­peł­nia­ły je ko­lej­ne fale lą­du­ją­cych żoł­nie­rzy. Roz­po­czy­na­ła się głów­na faza walk, ale to nie ona sku­pia­ła uwagę ka­pi­ta­na Mal­loya, który za­kła­dał jedną z dalej wy­su­nię­tych baz, gdzie wróg jesz­cze nie do­tarł.

Ro­nald Mal­loy, ka­pi­tan szta­bo­wy, otrzy­mał za­da­nie, by zbu­do­wać, za­bez­pie­czyć i przy­go­to­wać do ofen­syw­nych dzia­łań bazę pół­noc-42. 85 ty­się­cy żoł­nie­rzy miało zna­leźć tutaj schro­nie­nie, za­opa­trze­nie, sprzęt, noc­le­gi i wy­ży­wie­nie. Pe­ry­fe­ria bazy bu­do­wa­ły się same z lą­du­ją­cych mo­du­łów, które w cza­sie rze­czy­wi­stym pla­no­wa­ły ide­al­ny fort obron­ny. Ta część misji zo­sta­ła bar­dzo sta­ran­nie przy­go­to­wa­na i żoł­nie­rze pa­trzy­li z na­dzie­ją, jak ich nowy dom sam wy­ra­sta na pust­ko­wiu pla­ne­ty. Pierw­sze go­dzi­ny ist­nie­nia bazy były naj­trud­niej­sze, bo do­słow­nie wszyst­ko do­oko­ła się roz­kła­da­ło, ge­ne­ru­jąc ogrom­ny hałas. Pierw­szym za­da­niem ka­pi­ta­na było spraw­dze­nie bazy pod kątem za­gro­żeń, po­ten­cjal­nych sła­bych punk­tów i naj­lep­szych lo­ka­cji dla cią­gle lą­du­ją­ce­go za­opa­trze­nia.

Teren był pła­ski, pu­styn­ny ze spo­ra­dycz­ny­mi for­ma­cja­mi skal­ny­mi, więc zwiad szyb­ko po­twier­dził re­la­tyw­ne bez­pie­czeń­stwo bazy. Na­to­miast jedna wia­do­mość przy­ku­ła na dłu­żej uwagę ka­pi­ta­na Mal­loya.

– Scho­dy? – za­py­tał nie­do­wie­rza­ją­co. – Jakie scho­dy?! – krzy­czał, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć hałas lą­du­ją­cych mo­du­łów.

– Nor­mal­ne, w dół – od­po­wie­dział ofi­cer, który od­krył tę kon­struk­cję na pu­stym i nud­nym skraw­ku pu­sty­ni, gdzie wła­śnie trwał de­sant. – Z tym, że one są ze złota. Całe.

Ka­pi­tan zer­k­nął na wy­świe­tlo­ne zdję­cie w jego pro­wi­zo­rycz­nym punk­cie kon­tro­l­nym w samym sercu bazy. Złote spi­ral­ne scho­dy szyb­ko za­krę­ca­ły w ciem­ność. Po­dra­pał się po bro­dzie i gło­śno za­py­tał – pu­ści­łeś zwiad?!

– Tak, dwóch ludzi! – od­po­wie­dział pół-krzy­kiem młody ofi­cer.

– I co?

– Ze­szli tro­chę w dół, naj­pierw zgło­si­li, że nic tam nie ma, tylko spi­ral­ne nie­koń­czą­ce się scho­dy, a potem że wra­ca­ją. Nie wy­szli.

– Jak to? – ka­pi­tan do­cie­kał, sta­jąc bli­żej ofi­ce­ra. – Wróg?

– Nie wiem, po pro­stu nie wy­szli, a sy­gnał się urwał. Może ze­szli niżej i stra­ci­li­śmy sy­gnał.

– Pu­ści­łeś ko­lej­ny zwiad?

– Pu­ści­łem. Ze­szli, zgło­si­li, że nic tam nie ma i też znik­nę­li.

Ka­pi­tan sze­ro­ko otwo­rzył oczy. Długo mil­czał, zanim udało mu się ze­brać myśli. – Ogro­dzić, za­bez­pie­czyć, ni­ko­go nie wpusz­czać – roz­ka­zał. – Póź­niej się tym zajmę.

 

Na pla­ne­cie trwa­ła re­gu­lar­na bitwa, a chaos, po stro­nie sił ziem­skich na­ra­stał. Część jed­no­stek lą­do­wa­ła bez­po­śred­nio w me­tro­po­lii na pu­stych uli­cach tej imi­ta­cji mia­sta. W przy­pad­ko­wy spo­sób roz­miesz­czo­ne bu­dyn­ki róż­nej uży­tecz­no­ści: banki, biu­row­ce, szpi­ta­le, dwor­ce wy­peł­nia­ły prze­strzeń, a nic z tego nie miało sensu. Żoł­nie­rze tra­fia­li na od­cię­te od resz­ty ka­wał­ki dróg, przy­stan­ki au­to­bu­so­we w po­przek jezd­ni i zdu­pli­ko­wa­ne bu­dyn­ki tuż obok sie­bie, jakby mia­sto za­pla­no­wa­no bez świa­do­mo­ści tego, do czego ono służy. Nie ist­nia­ło w nim też nor­mal­ne życie. Było to­tal­nie puste, żad­nej ko­mu­ni­ka­cji, trans­por­tu, ni­ko­go na uli­cach, ale gdy tylko w po­bli­żu lą­do­wa­li żoł­nie­rze, wróg na­śla­du­ją­cy ludzi wy­cho­dził z bu­dyn­ków. Ludz­kie imi­ta­cje po­ru­sza­ły się bez po­śpie­chu, ubra­ne w co­dzien­ne stro­je ka­sje­rek, le­ka­rzy czy pra­cow­ni­ków biu­ro­wych. Wy­glą­da­li jak nor­mal­ni pra­cu­ją­cy lu­dzie, ale wszy­scy w rę­kach mieli taką samą broń i bez stra­chu szli pro­sto na lą­du­ją­cych żoł­nie­rzy.

Wszyst­kie po­tycz­ki w cen­trum me­tro­po­lii wy­glą­da­ły bar­dzo po­dob­nie. Lą­dow­nik do­ty­kał pod­ło­ża, skan te­re­nu nie znaj­do­wał celów, żoł­nie­rze roz­pra­sza­li się wokół miej­sca lą­do­wa­nia, a chwi­lę póź­niej wróg ma­so­wo wy­cho­dził z bu­dyn­ków i na­tych­miast z do­sko­na­łą pre­cy­zją tra­fiał żoł­nie­rzy stru­mie­nia­mi świa­tła z ich ręcz­nej broni. Bez żad­ne­go opóź­nie­nia, bez po­trze­by ce­lo­wa­nia, po­sta­cie po pro­stu strze­la­ły i tra­fia­ły. Jeśli żoł­nierz wi­dział cel – już nie żył. Wróg nie cho­wał się, po­ru­szał się w tem­pie spa­ce­ro­wym, a tra­fio­ny padał tak samo jak lu­dzie. Jed­nak w cza­sie, kiedy żoł­nierz na­mie­rzył i strze­lił do miesz­kań­ca me­tro­po­lii, on za­bi­ja­ła sze­ściu jego kom­pa­nów. To nie był dobry współ­czyn­nik za­da­nych ofiar do strat.

 

Od­kry­cie

 

– To na­praw­dę złoto? – za­py­tał ka­pi­tan Mal­loy, gdy pierw­szy raz zo­ba­czył scho­dy.

– Pro­szę spoj­rzeć – od­parł star­szy sze­re­go­wy, który miał za za­da­nie strzec tego ta­jem­ni­cze­go wej­ścia. Wy­cią­gnął nóż, przy­kuc­nął i prze­je­chał nożem po pierw­szym schod­ku, po­zo­sta­wia­jąc wy­raź­ną rysę. – Mię­ciut­kie złoto, na moje oko 20 ka­ra­tów. 

– Jest coś spe­cy­ficz­ne­go w oko­li­cy? Inne wej­ścia, znaki, ślady?

– Nic. Pu­sty­nia, jak wszę­dzie.

Mal­loy wpa­try­wał się w te kil­ka­na­ście wi­docz­nych schod­ków, które spi­ral­nie wgry­za­ły się w zie­mię. Za­krę­ca­ją­cy ko­ry­tarz był bar­dzo prze­stron­ny, po­mie­ścił­by dwój­kę męż­czyzn idą­cych ramię w ramię. Było też sporo prze­strze­ni nad głową, a jed­nak ka­pi­ta­na prze­szył klau­stro­fo­bicz­ny lęk na myśl, że mógł­by tam zejść. Zalał go nie­po­kój, bo te błysz­czą­ce w pro­mie­niach słoń­ca scho­dy od­da­wa­ły ma­gicz­ną, ale też zło­wro­gę aurę. Było coś prze­ra­ża­ją­ce­go w spo­ko­ju, który bu­do­wa­ły i w nie­wy­po­wie­dzia­nym za­pro­sze­niu dla każ­de­go, kto tu się zna­lazł.

– Co ty na to? – Mal­loy zwró­cił się do cho­rą­że­go Bar­tleya o pseu­do­ni­mie “Strze­lec” z grupy in­ży­nie­ryj­nej przy­dzie­lo­nej do bazy.

– Mamy już 6 osób za­gi­nio­nych. Wpu­ści­li­śmy też 3 różne drony usta­wio­ne au­to­ma­tycz­nie. Nie wró­ci­ły, ale kto wie, co tam się z nimi stało. Co mogę po­wie­dzieć? To jakaś po­je­ba­na pu­łap­ka.

– Ba­da­li­ście to?

– Czym? Nie mam tu spe­cjal­nie sprzę­tów do tego. Nasz radar i sonar sej­smicz­ny po­ka­zu­ją tylko, że scho­dy pro­wa­dzą w dół co naj­mniej 4 ki­lo­me­try, ale my tu mamy tylko za­baw­ki z nie­wiel­kim za­się­giem. Kopać nie będę – mówił Bar­tley, wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ny z przy­dzie­lo­ne­go mu za­da­nia. Jego ze­spół był pil­nie po­trzeb­ny przy bu­do­wa­niu do­dat­ko­wych umoc­nień w bazie i ka­pi­tan o tym wie­dział. Ataki wroga się na­si­la­ły.

 

Mal­loy za­my­ślił się, wpa­trzo­ny w scho­dy. Coś w nim drża­ło na myśl, że mógł­by tam zejść, ale jed­no­cze­śnie coraz bar­dziej tego pra­gnął. – Nie mo­że­my tego tak tutaj zo­sta­wić – oznaj­mił.

– Mam za­sy­pać? – za­py­tał “Strze­lec”.

– Nie. Mu­si­my to zba­dać. To może być pu­łap­ka, albo przej­ście do mia­sta. Może nam się przy­dać.

– Ja nie mam jak, czym. We flo­cie mają dużo lep­szy sprzęt ma­gne­to­tel­lu­rycz­ny i gra­vi­me­trię, ale ja się na tym nie znam.

– Okey, po­ga­da­my z nimi – od­parł ka­pi­tan i zwró­cił się do sze­re­go­we­go, który bawił się nożem, nie­zbyt za­in­te­re­so­wa­ny roz­mo­wą. – Pil­nuj­cie dalej i niech nikt już wię­cej tam nie wcho­dzi bez mojej zgody.

– Tak jest, ka­pi­ta­nie – po­twier­dził młody męż­czy­zna i za­su­nął pro­wi­zo­rycz­ną śluzę na­ło­żo­ną na wej­ście.

 

Mia­sto

 

Znisz­cze­nie kilku klu­czo­wych okrę­tów z do­wódz­twem spo­tę­go­wa­ło chaos, ale de­sant trwał, a lą­dow­ni­ki tra­fia­ły pro­sto w stre­fę walk. Pra­wie wszyst­kie były szyb­ko eli­mi­no­wa­ne, ale w jed­nym punk­cie mia­sta udało się zdo­być i utrzy­mać punkt obron­ny. Po­no­sząc ogrom­ne stra­ty, żoł­nie­rze pró­bo­wa­li róż­nych metod, by skon­tro­wać prze­wa­gę wrogą w szyb­ko­ści i cel­no­ści. Tylko jedna broń się spraw­dza­ła ar­ty­le­ria ma­gne­tycz­na krót­kie­go za­się­gu, któ­rej po­ci­ski pę­dzi­ły z taką pręd­ko­ścią, że wro­gie jed­nost­ki nie były w sta­nie ich ze­strze­lić, jeśli dy­stans do celu był krót­szy niż 200 me­trów. To po­wo­do­wa­ło, że żoł­nie­rze mu­sie­li ostrze­li­wać oto­cze­nie w bar­dzo nie­wiel­kiej od­le­gło­ści i prak­tycz­nie na ślepo, ge­ne­ru­jąc przy tym ogrom­ne znisz­cze­nia.

Wy­so­ki, świ­dru­ją­cy pisk w uszach za­głu­szał wy­bu­chy w po­bli­żu. Da­niel leżał w gru­zach ja­kie­goś bu­dyn­ku, cały w pyle, ale bez więk­szych ran, zdez­o­rien­to­wa­ny i w szoku. Po dwóch la­tach re­la­tyw­ne­go spo­ko­ju we flo­cie, nagle zo­ba­czył jak cała jego jed­nost­ka ginie. Lu­dzie, któ­rych do­brze po­znał, z któ­ry­mi się za­przy­jaź­nił, już nie ist­nie­li. Całe przy­go­to­wa­nie, tre­ning, wie­lo­wy­mia­ro­we plany, dy­rek­ty­wy stra­te­gicz­ne prze­sta­ły mieć zna­cze­nie.

– Co ja tu robię? – za­py­tał sie­bie. Nie chciał się ru­szyć, bo wie­dział, że ma­szy­ny re­agu­ją na ruch. Tyle zdą­żył za­ob­ser­wo­wać. Ten kto ucie­ka, ginie. A jeśli de­cy­du­jesz się na uciecz­kę, to po­trze­bu­jesz co naj­mniej jed­ne­go to­wa­rzy­sza na każde 2 metry, żeby zgi­nął za cie­bie. Oczy­wi­ście, pod wa­run­kiem, że to ty nie bę­dziesz tym prze­han­dlo­wa­nym na metry dla kogoś in­ne­go. 

Da­niel długo leżał, wpa­tru­jąc się w nie­bie­skie niebo. Było eks­tre­mal­nie czy­ste, jasne, bez jed­nej chmur­ki. Zro­zu­miał, po dłuż­szej chwi­li, że to wiecz­ne za­chmu­rze­nie wi­dzia­ne z or­bi­ty to jakaś forma za­awan­so­wa­nej obro­ny pla­ne­ty. Ich misja była ska­za­na na po­raż­kę i nie mógł teraz sobie przy­po­mnieć, dla­cze­go tak bar­dzo wie­rzył w jej w suk­ces. Wy­bu­chy uci­chły i walki w re­jo­nie się skoń­czy­ły, więc było jasne, że wszy­scy zgi­nę­li. Chło­pak leżał w bar­dzo nie­wy­god­nej po­zy­cji, która bu­do­wa­ła tak duży dys­kom­fort, że w końcu stwier­dził – wszyst­ko mi jedno – i wy­cią­gnął nogę spod dru­giej z ulgą. Żył.

Po­wo­li się pod­niósł i ro­zej­rzał. 10 me­trów od niego stała wroga po­stać wpa­trzo­na pro­sto w niego, ale bez ruchu, jakby uśpio­na. Da­niel też za­marł. Nie miał przy sobie broni, ale wie­dział, że nawet, gdyby ją miał, nie zdą­żył by jej użyć. Po­stać po­wo­li się ob­ró­ci­ła, ska­no­wa­ła teren, a jej ruchy były tak nie­na­tu­ral­ne, że aż wy­glą­da­ła ko­micz­nie w ma­ry­nar­ce i dżin­so­wych spodniach. W rę­kach miałą broń, bar­dzo kan­cia­stą, która wy­glą­da­ła, jak czar­ne pu­deł­ko, długi pro­sto­pa­dło­ścian. Da­niel po­my­ślał, że mu­sia­ła być bar­dzo nie­prak­tycz­na w ob­słu­dze, ale za to była eks­tre­mal­nie sku­tecz­na. Za­ry­zy­ko­wał, wstał i sam się ro­zej­rzał. Wokół były jesz­cze 3 inne wro­gie po­sta­cie, wszyst­kie go wi­dzia­ły i mogły już wiele razy zabić, ale tego nie zro­bi­ły.

– Je­stem bez­bron­ny – po­wie­dział cicho pod nosem i za­ło­żył naj­prost­sze roz­wią­za­nie. Wróg za­bi­jał każ­de­go, kto sta­no­wił za­gro­że­nie, a on żył bo nie miał broni. Nie miał też spraw­ne­go ko­mu­ni­ka­to­ra, więc nie mógł ni­ko­go o tym fak­cie po­wia­do­mić, a jego mun­dur był po­szar­pa­ny tak bar­dzo, że on sam po­czuł się ża­ło­śnie.

 Nie wie­dział, jak długo był nie­przy­tom­ny, a dziw­nie po­ma­rań­czo­we słoń­ce na nie­bie nie po­zwa­la­ło mu okre­ślić pory dnia. Wo­ko­ło pa­no­wa­ła prze­ra­ża­ją­ca cisza, która naj­praw­do­po­dob­niej ozna­cza­ła ko­niec in­wa­zji, przy­naj­mniej pierw­szej fazy. Być może zo­stał jed­nym czło­wie­kiem na pla­ne­cie. Tę myśl szyb­ko od­rzu­cił, sku­pia­jąc uwagę na swo­jej szan­sie prze­trwa­nia. Nie wie­dział gdzie jest, bo jego lą­dow­nik już w pierw­szej fazie lotu zbo­czył z wy­zna­czo­nej trasy, a potem to­wa­rzy­szył mu już tylko chaos. Me­tro­po­lia była ogrom­na, a on nie miał przy sobie ab­so­lut­nie ni­cze­go. Zgu­bił gdzieś nawet pod­sta­wo­wy pro­wiant. Po­czuł się jak nie­wi­dzial­ny bez­dom­ny w wiel­kim mie­ście i my­śląc w ten spo­sób, zde­cy­do­wał się po pro­stu iść, po dro­dze prze­szu­ku­jąc bu­dyn­ki.

 

De­cy­zja

 

Ko­man­dor Wil­liam Evers ostat­nie 22 go­dzi­ny spę­dził w cen­trum do­wo­dze­nia swo­je­go okrę­tu. W tym cza­sie po­słał oso­bi­ście kilka ty­się­cy ludzi na śmierć, wi­dział jak sio­strza­ne okrę­ty wy­bu­cha­ją jeden po dru­gim i jak roz­pa­da się cała misja. Czuł się cał­ko­wi­cie bez­sil­ny, zwłasz­cza, gdy otrzy­mał au­to­ma­tycz­ny ko­mu­ni­kat o tym, że zo­sta­je głów­nym do­wód­cą misji. Teraz to na jego bar­kach wi­sia­ły de­cy­zje o dy­rek­ty­wach dla całej in­wa­zji.

– Stra­ci­li­śmy kon­takt z grupą Anzio – po­in­for­mo­wał jeden z ofi­ce­rów od­po­wie­dzial­nych za ko­mu­ni­ka­cję z lą­du­ją­cym si­ła­mi. Spoj­rzał na ko­man­do­ra, cze­ka­jąc na roz­ka­zy, ale ten nie od­po­wie­dział. Oczy do­wód­cy przy­ku­wa­ła mapa baz po­wsta­ją­cych wokół me­tro­po­lii. Wszyst­kie sta­tu­sy świe­ci­ły się na czer­wo­no, co ozna­cza­ło, że do­słow­nie wszy­scy pro­wa­dzą walkę.

– Panie ko­man­do­rze! – krzyk­nął ofi­cer ko­mu­ni­ka­cyj­ny. – Anzio nie od­po­wia­da.

Do­pie­ro teraz Evers spoj­rzał na niego. – Sta­tus grupy? – za­py­tał.

– Nie­zna­ny. Ostat­ni ko­mu­ni­kat jest sprzed go­dzi­ny. Zgła­sza­li, że za­bez­pie­cza­ją lą­do­wi­sko – przy­po­mi­nał ofi­cer.

Ko­man­dor spoj­rzał na sa­mot­ną, czer­wo­ną krop­kę w cen­trum me­tro­po­lii, gdzie udało się zdo­być i za­bez­pie­czyć mały ob­szar. Ikona zgła­sza­ła brak łącz­no­ści. – To nie ma sensu. Już po nich – stwier­dził, wziął głęb­szy wdech i dodał – oznacz ich jako stra­co­nych. Prze­kie­ruj wszyst­kie jed­nost­ki do ich wła­ści­wych baz. Prze­cho­dzi­my do de­fen­sy­wy – oznaj­mił, a ruch w sali na chwi­lę za­marł.

Tym roz­ka­zem ko­man­dor przy­znał się do po­raż­ki, która kosz­to­wa­ła życie ty­się­cy żoł­nie­rzy. To nie był pierw­szy, ani ostat­ni jego błąd, ale czuł, że zbli­ża się do ja­kiejś nie­bez­piecz­nej gra­ni­cy, po któ­rej stra­ci kon­tro­lę. Po­czuł ude­rze­nie cie­pła i za­chwiał się na no­gach.

– Panie ko­man­do­rze? – zwró­cił się do niego Wal­ter, pierw­szy ofi­cer i od nie­daw­na drugi do­wo­dzą­cy misją. – Wszyst­ko OK?

– Tak – gło­śno po­wie­dział Evers, by wszy­scy w sali usły­sze­li. – Masz coś?

– Nie, ale spójrz na bazę Wschód-23.

Ko­man­dor sku­pił wzrok na jed­nym z punk­tów na mapie, który wy­jąt­ko­wo świe­cił się na zie­lo­no. Tro­chę mu za­ję­ło po­now­ne skon­cen­tro­wa­nie się. – Kto tam do­wo­dzi?

– Se­ra­no.

– Łącz z nim.

Ofi­cer ko­mu­ni­ka­cyj­ny wy­ko­nał roz­kaz i po chwi­li ko­man­dor miał po­łą­cze­nie z ka­pi­ta­nem bazy Wschód-23. 

– Ra­port, pro­szę.

– Wy­co­fa­li się, nagle i wszy­scy na raz – mówił męż­czy­zna wy­raź­nie roz­trzę­sio­nym gło­sem. – By­li­śmy już okrą­że­ni i wy­da­łem roz­kaz ewa­ku­acji. Było już po nas.

– Dla­cze­go?! – za­py­tał Evers, wy­raź­nie pod­no­sząc głos z na­dzie­ją. Do tej pory wszyst­kie bazy były ata­ko­wa­ne i po­wo­li eli­mi­no­wa­ne, a cała in­wa­zja chy­li­ła się ku upad­ko­wi. Ko­man­dor ręką mach­nął na ofi­ce­ra ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go wy­da­jąc szyb­ki roz­kaz – zwe­ry­fi­kuj inne bazy.

– Nie wiem – mówił Se­ra­no. – Ro­bi­li­śmy wszyst­ko, żeby prze­trwać.

– Uży­li­ście ja­kiejś broni? Wróg zro­bił coś in­ne­go?

– Nie, nic. 

– Czło­wie­ku! – gniew­nie ryk­nął ko­man­dor – myśl!

– Nie wiem! – od­krzyk­nął Se­ra­no. – Nic nie zro­bi­li­śmy, poza tym, że wy­bi­ja­li nas już jak ro­bac­two, więc rzu­ci­łem roz­kaz ewa­ku­acji.

– Gdzie?

– Gdzie­kol­wiek! – ryk­nął Se­ra­no tra­cąc kon­tro­lę. – To nie była już walka.

Ko­man­dor wy­pro­sto­wał się w szpic. Spoj­rzał na ofi­ce­ra ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go, a ten zgło­sił, że wszyst­kie bazy nadal wal­czą.

– Jak wy­da­łeś roz­kaz ewa­ku­acji? – za­py­tał przez ko­mu­ni­ka­tor.

– Przez radio – od­parł Se­ra­no.

– Jak szyb­ko po wy­da­niu tego roz­ka­zu wróg prze­stał ata­ko­wać?

Se­ra­no się za­my­ślił. Zro­zu­miał in­ten­cję ko­man­do­ra. – Myślę, że cho­dzi o za­prze­sta­nie walk. Żoł­nie­rze rzu­ci­li się do lą­dow­ni­ków w pa­ni­ce. To nie była zor­ga­ni­zo­wa­na ewa­ku­acja.

Ko­man­dor pod­jął szyb­ką de­cy­zję. – Wydaj roz­kaz wstrzy­ma­nia walk – po­wie­dział do ofi­ce­ra ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go. – Na otwar­tym ka­na­le. Po pro­stu każ wszyst­kim rzu­cić broń, wy­co­fać się do wnę­trza baz i cze­kać na dal­sze roz­ka­zy. Mają ab­so­lut­ny zakaz pro­wa­dze­nia walki!

 

Da­niel

 

Da­nie­la ota­cza­ły wie­żow­ce i skrzy­żo­wa­nia wie­lo­pa­smo­wych dróg, a jed­nak w me­tro­po­lii pa­no­wa­ła to­tal­na cisza. Wro­gie po­sta­cie wró­ci­ły do bu­dyn­ków, a on zo­stał sam w opusz­czo­nym mie­ście wid­mie. Teraz za­czął za­uwa­żać dziw­ne szcze­gó­ły, jak kom­plet­ny brak ro­ślin. Nie wi­dział naj­mniej­sze­go źdźbła trawy, ani kwia­tu, a nie­któ­re miej­sca wy­glą­da­ły jak sur­re­ali­stycz­ne rzeź­by. Minął ławkę usta­wio­ną do góry no­ga­mi w ba­se­nie fon­tan­ny i chod­nik z wy­so­kim kra­węż­ni­kiem, który za­ta­czał koło wokół lampy. Te ob­ra­zy wzbu­dza­ły w nim pier­wot­ny lęk przed czymś obcym, po­tęż­nym, zło­wro­gim, a cisza tylko po­tę­go­wa­ła to uczu­cie. Wę­dro­wał przez opusz­czo­ne ulice, po­dzi­wia­jąc to na­śla­dow­cze dzie­ło. Było jasne, że ktoś nie­udol­nie pró­bo­wał od­two­rzyć cy­wi­li­za­cję czło­wie­ka sprzed kil­ku­set lat, nie mając po­ję­cia o tym, jak lu­dzie żyli. Po raz ko­lej­ny jego ciało prze­szły ciar­ki. Jakaś po­tęż­na, in­te­li­gent­na siła mu­sia­ła od lat ob­ser­wo­wać ludzi z da­le­ka, mo­zol­nie od­twa­rza­jąc to, co widzi.

– Po co? – za­py­tał sam sie­bie.

Im dłu­żej po­dró­żo­wał przez me­tro­po­lię, tym mniej zwra­cał uwagę na dzi­wacz­ną na­tu­rę tego gi­gan­tycz­ne­go pro­jek­tu, a jego myśli go­ni­ły w stro­nę po­trzeb, coraz bar­dziej da­ją­cych się we znaki. Przede wszyst­kim mu­siał się wy­si­kać i długo za­sta­na­wiał się, czy jeśli to zrobi tutaj, przy dro­dze pod ja­kimś bu­dyn­kiem, to wróg za­re­agu­je agre­sją. Nie za­re­ago­wał, a on po­czuł ulgę. Na­stęp­ne w ko­lej­ce było pra­gnie­nie. Wi­dział kilka fon­tann, ale żadna nie try­ska­ła wodą. Spo­tkał nawet hy­drant, któ­re­go nigdy oso­bi­ście w życiu nie wi­dział, ale znał z fil­mów. Jed­nak nie po­tra­fił go uru­cho­mić. Zde­cy­do­wał się wejść do któ­re­goś z bu­dyn­ków, ale to nie było pro­ste, bo duża część po pro­stu nie miała żad­nych drzwi lub były one tak za­ma­sko­wa­ne, że Da­niel nie po­tra­fił ich zna­leźć. Nie miał od­wa­gi wybić okna. Wie­dział, czym to może gro­zić.

Ko­lej­ne kilka bu­dyn­ków miało za­mknię­te drzwi, albo tak za­pro­jek­to­wa­ne, że nie dało się ich otwo­rzyć, bo były blo­ko­wa­ne przez fra­mu­gi lub miały po pro­stu źle za­ło­żo­ne za­wia­sy. Da­niel spraw­dził kil­ka­dzie­siąt bu­dyn­ków, zanim tra­fił na taki, gdzie bez uży­cia siły mógł po pro­stu wejść. To był 2-pię­tro­wy bu­dy­nek, gdzie na par­te­rze znaj­do­wał się salon fry­zjer­ski lub coś, co miało go imi­to­wać. Drzwi można było bez pro­ble­mu otwo­rzyć, ale nie do końca, bo blo­ko­wa­ła je szkla­na ga­blo­ta, w któ­rej stały prze­róż­ne na­czy­nia pełne no­ży­czek. Wszyst­kie półki były za­peł­nio­ne no­życz­ka­mi w róż­nych roz­mia­rach. Da­niel usły­szał dzwo­ne­czek nad drzwia­mi, sy­gna­li­zu­ją­cy, że ktoś wszedł do środ­ka. Po­czuł się jak w sta­rym fil­mie.

W małym po­miesz­cze­niu zo­ba­czył kilka sto­isk fry­zjer­skich z kla­sycz­ny­mi skó­rza­ny­mi fo­te­la­mi, które mu­sia­ły być bar­dzo wy­god­ne. Na bla­tach po­roz­rzu­ca­ne były przy­rzą­dy fry­zjer­skie, a na pod­ło­dze le­ża­ły jesz­cze ścin­ki wło­sów, jakby do­pie­ro ktoś był strze­żo­ny. Nie wi­dział jed­nak żad­ne­go klien­ta, tylko sa­me­go fry­zje­ra, który sie­dział w rogu z nie­od­pa­lo­nym pa­pie­ro­sem w pal­cach. To był star­szy męż­czy­zna o zgar­bio­nych ple­cach. Wpa­try­wał się w punkt po­mię­dzy pa­pie­ro­sem a pod­ło­gą i tylko wzdy­chał co jakiś czas, wy­ko­nu­jąc lek­kie ruchy. Nie za­re­ago­wał na wi­zy­tę po­ten­cjal­ne­go klien­ta.

Da­niel sta­nął w samym środ­ku po­miesz­cze­nia. Ro­zej­rzał się jesz­cze raz, a jego uwagę zwró­ci­ło przej­ście do ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce­go w głąb bu­dyn­ku. Zo­ba­czył długi hol, dłuż­szy niż wy­da­wał się cały bu­dy­nek, a dresz­cze znowu spię­ły jego ciało. Chciał zo­ba­czyć, co jest na końcu, ale stąd nie był w sta­nie tego oce­nić. Usły­szał chrząk­nię­cie. Fry­zjer pod­niósł głowę i spoj­rzał na go­ścia.

– Dzień dobry – po­wie­dział od­ru­cho­wo Da­niel.

– Dzień dobry – od­po­wie­dział fry­zjer. Jego głos był nor­mal­ny, ludz­ki, ale bar­dzo spo­koj­ny, jakby zmę­czo­ny upal­nym dniem.

Da­niel nie był go­to­wy na tę roz­mo­wę. O co ma za­py­tać wroga? Jak za­cząć roz­mo­wę z obcą cy­wi­li­za­cją? – Bar­dzo ładna po­go­da – w końcu po­wie­dział, de­cy­du­jąc się na udział w tej ogrom­nej in­sce­ni­za­cji.

– Bar­dzo ładna, ale ten upał tro­chę do­skwie­ra – od­parł fry­zjer.

– Chyba już dawno nie było desz­czu?

– Tak, bar­dzo dawno. Skwar strasz­ny, ale trze­ba pra­co­wać.

– Duży ruch dziś? – za­py­tał Da­niel.

– Tak, mnó­stwo pracy. Nie mam chwi­li dla sie­bie.

– Ro­zu­miem – przy­tak­nął Da­niel i za­marł. Serce wa­li­ło mu w pier­si.

– Czy chce się pan ostrzyc? – za­py­tał fry­zjer. Wstał i po­wol­nym kro­kiem pod­szedł do jed­ne­go ze sta­no­wisk. Pod­niósł no­życz­ki, trzy­ma­jąc je jak dziec­ko w gar­ści. W dru­giej dłoni nadal trzy­mał nie­za­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa.

– Nie dziś. Tak tylko prze­cho­dzi­łem. Mam py­ta­nie, bo je­stem tu nowy.

– Słu­cham.

– Co to za mia­sto?

Fry­zjer za­my­ślił się i spoj­rzał za okno, szu­ka­jąc od­po­wie­dzi. – To bar­dzo stare mia­sto.

– A kiedy po­wsta­ło?

– Jest tu już od ty­siąc­le­ci. A ty skąd po­cho­dzisz?

Da­niel po­czuł zimny pot na skro­ni. Choć to było oczy­wi­ste, nie prze­wi­dział, że w roz­mo­wie druga stro­na też może za­da­wać py­ta­nia. – Z bar­dzo da­le­ka. W za­sa­dzie z innej pla­ne­ty, ale to mia­sto jest bar­dzo po­dob­ne do mo­je­go. Jak to moż­li­we? – odbił py­ta­nie.

– Na­praw­dę? – zdzi­wił się fry­zjer. – Nie wie­dzia­łem. Nigdy nie wi­dzia­łem in­ne­go mia­sta.

– Spę­dzi­łeś tu całe życie?

– Tak, uro­dzi­łem się w szpi­ta­lu dwie prze­czni­ce dalej i do dziś tutaj żyję – mówił męż­czy­zna sta­jąc bli­żej okna. – Po­do­ba się panu nasze mia­sto?

– Jest wy­jąt­ko­we. Ile osób tu miesz­ka?

– Nie wiem do­kład­nie.

– A mniej wię­cej?

– 170 mi­liar­dów.

To mu­siał być błąd, my­ślał Da­niel. Mia­sto nie było aż tak duże. – Sporo. 

– Chce się pan ostrzyc? – fry­zjer po­no­wił pro­po­zy­cję i znowu sta­nął przy jed­nym ze sta­no­wisk. W pal­cach nadal trzy­mał pa­pie­ro­sa.

– Nie bar­dzo mam co strzyc – po­wie­dział Da­niel z lek­kim uśmie­chem, po­ka­zu­jąc krót­ko ścię­te włosy. – Chcesz ognia? – za­py­tał fry­zje­ra.

Ten po­trze­bo­wał chwi­li, by zro­zu­mieć py­ta­nie. Oży­wił się, pod­niósł rękę z pa­pie­ro­sem. – A to? Nie, dzię­ku­ję. Rzu­cam pa­le­nie i tak tylko trzy­mam, bo mnie to uspo­ka­ja – mówił. 

– Ro­zu­miem, też długo rzu­ca­łem. Do­sta­nę tu gdzieś wodę do picia? – Da­niel zmie­nił temat, przy­po­mi­na­jąc sobie o pra­gnie­niu.

To py­ta­nie za­sko­czy­ła fry­zje­ra. Nieco zdez­o­rien­to­wa­ny za­czął się roz­glą­dać. Jedno ze sta­no­wisk miało zlew z kra­nem. Pod­szedł do niego i od­krę­cił zawór, ale woda nie po­le­cia­ła. – Przy­kro mi – mówił. – Od rana nie ma wody w całej oko­li­cy. Nie wiem dla­cze­go.

– Coś się wy­da­rzy­ło rano?

– Nie wiem, nie wy­cho­dzi­łem dziś z sa­lo­nu.

In­wa­zja nie była wi­docz­nie dość istot­nym wy­da­rze­niem dla me­tro­po­lii. Sto­pień sur­re­ali­zmu roz­mo­wy wzra­stał, a Da­niel wzdy­chał coraz bar­dziej spra­gnio­ny. Coś mi­gnę­ło na końcu ko­ry­ta­rza, który tak go wcze­śniej in­te­re­so­wał. Jakby mała po­stać lub zwie­rzę prze­bie­gło, ale nie zdą­żył tego od­no­to­wać. – Je­steś tu sam? – za­py­tał fry­zje­ra.

– Od czasu, kiedy zmar­ła moja żona, miesz­kam sam na górze – mówił fry­zjer, wciąż zmę­czo­ny ukro­pem.

– A co tam jest? – Da­niel po­ka­zał pal­cem ko­ry­tarz.

– Tam? Scho­dy.

– Mogę zo­ba­czyć?

Fry­zjer za­milkł, a jego oczy, jak so­czew­ki apa­ra­tu, sku­pi­ły się na go­ściu. Da­niel po­czuł, że jest ana­li­zo­wa­ny. Coś się zmie­ni­ło. – Muszę do to­a­le­ty – po­wie­dział, pró­bu­jąc ra­to­wać sy­tu­ację.

– Nie ma pro­ble­mu – od­po­wie­dzia­ła po­stać, nie pre­cy­zu­jąc nic. Męż­czy­zna wró­cił na swoje pier­wot­ne miej­sce i znów pa­trzył w pod­ło­gę. 

Da­niel po­cze­kał chwi­lę, nie­pew­ny sy­tu­acji, po chwi­li zro­bił mały krok w stro­nę ko­ry­ta­rza, drugi, a potem ru­szył w głąb bu­dyn­ku z dziw­nym prze­czu­ciem, że to mia­sto skry­wa jakąś ogrom­ną ta­jem­ni­cę.

 

Po­wło­ka

 

Wal­ter był bar­dzo młody, ale nie­zwy­kle am­bit­ny i in­te­li­gent­ny. Już od pierw­szych ty­go­dni lotu po­ka­zy­wał, że do­sko­na­le na­da­je się do roli do­wód­cy. Za­czy­nał jako ofi­cer ko­mu­ni­ka­cyj­ny, ale po roku przy­dzie­lo­no mu rolę pierw­sze­go ofi­ce­ra na po­kła­dzie Ozi­man­di­sa oraz li­de­ra grupy ba­daw­czej. W jej ra­mach pro­wa­dził ba­da­nia moż­li­wo­ści obron­nych pla­ne­ty pod kątem przy­go­to­wań de­san­tu pod­czas in­wa­zji. Dziś było już jasne, że pod­ję­li błęd­ne de­cy­zje. Flota po­de­szła zbyt bli­sko pla­ne­ty, po­no­sząc ogrom­ne stra­ty. Jed­nak nikt nie winił człon­ków grupy ba­daw­czej, bo od sa­me­go po­cząt­ku wróg do­sko­na­le strzegł swo­ich ta­jem­nic uży­wa­jąc po­wło­ki nie­prze­nik­nio­nych chmur, która ota­cza­ła pla­ne­tę.

 – Ta chmu­ra jest in­te­li­gent­na – stwier­dził lider grupy na­uko­wej pod prze­wod­nic­twem Wal­te­ra. – Ewi­dent­nie re­agu­je na naszą obec­ność i dzia­ła jak war­stwa ochron­na pla­ne­ty – mówił do grona spe­cja­li­stów ze­bra­nych w sali na po­kła­dzie okrę­tu Ozi­man­dis.

– W jaki spo­sób nisz­czy nasze ra­kie­ty? – za­py­tał Wal­ter.

– Nie­ste­ty, tego nie wiemy – mówił spo­koj­nie Rob­son, czło­nek ze­spo­łu. – Po­wło­ka tych chmur je po pro­stu de­to­nu­je, ale nie wiemy jak. Nie po­tra­fi­my tego zba­dać, bo nasze sy­gna­ły są za­kłó­ca­ne, a sprzęt ba­daw­czy nisz­czo­ny.

– Co cie­ka­we, te same drony ba­daw­cze nie są ata­ko­wa­ne, jeśli tylko prze­la­tu­ją przez war­stwę chmur – dodał młod­szy spe­cja­li­sta Sway.

– Dla­te­go su­ge­ru­ję, że mamy do czy­nie­nia z in­te­li­gen­cją – po­wtó­rzył lider grupy na­uko­wej. Na­zy­wał się Sim­mons. Miał bli­sko 60 lat i cie­szył się ogrom­nym sza­cun­kiem ba­da­czy. W sali było ponad 20 spe­cja­li­stów, któ­rzy co chwi­lę zer­ka­li na ko­man­do­ra Ever­sa w rogu po­miesz­cze­nia. To on osta­tecz­nie o wszyst­kim de­cy­do­wał, więc każdy mie­rzył jego re­ak­cje, pró­bu­jąc wy­czuć, czy grupa zmie­rza w dobrą stro­nę. 

– Dla­cze­go prze­pu­ści­ła lą­dow­ni­ki? – pytał Wal­ter. Chciał od­po­wie­dzi, a nie ko­lej­nych za­ga­dek. To do niego tra­fia­ły wszyst­kie py­ta­nia woj­sko­wych o tech­no­lo­gie wroga, więc pró­bo­wał zwin­nie la­wi­ro­wać mię­dzy po­trze­ba­mi woj­ska, a moż­li­wo­ścia­mi ba­da­czy.

– Fakt, że po­wło­ka prze­pu­ści­ła lą­dow­ni­ki – mówił Sim­mons, – które na po­wierzch­ni były ata­ko­wa­ne su­ge­ru­je, że ta war­stwa obron­na dzia­ła nie­za­leż­nie od sił wroga obec­nych w mie­ście. Być może nawet nie ma po­wią­za­nia mię­dzy wro­giem, a samym sys­te­mem obron­nym pla­ne­ty.

– Z całym sza­cun­kiem, ale to zbyt da­le­ko wy­su­nię­te przy­pusz­cze­nia – stwier­dził major Dwi­ght. Nie da­rzył na­ukow­ców wiel­kim sza­cun­kiem i był jed­nym z tych, któ­rzy re­gu­lar­nie wy­wie­ra­li na­cisk, aby do­star­cza­li re­zul­ta­ty, a nie tylko zbęd­ne wy­wo­dy.

– Skup­cie się na tym, jak zneu­tra­li­zo­wać tę po­wło­kę – wtrą­cił ko­man­dor Evers, do tej pory czuj­nie ob­ser­wu­jąc spo­tka­nie z boku. – Bez wspar­cia floty druga faza in­wa­zji ma znacz­nie mniej­sze szan­se na po­wo­dze­nie.

Major Dwi­ght przy­tak­nął, a oczy ze­bra­nych roz­pierz­chły się po ścia­nach. Po krót­kiej ciszy znów głos za­brał Sim­mons, re­pre­zen­tu­jąc ze­bra­nych w sali na­ukow­ców. – To nie takie pro­ste, panie ko­man­do­rze. Mamy tutaj do czy­nie­nia z obcą tech­no­lo­gią, która nie­ste­ty znacz­nie nas prze­wyż­sza. Wiem, że nie wzbu­dzam wa­sze­go en­tu­zja­zmu – mówił, spo­glą­da­jąc na ofi­ce­rów floty, – ale praw­da jest taka, że po­trze­bu­je­my znacz­nie wię­cej czasu, a i tak nic nie mo­że­my za­gwa­ran­to­wać.

Zanim ko­man­dor Evers zdą­żył za­brać głos, Wal­ter oznaj­mił – prze­pro­wa­dzi­my testy, by po­znać me­cha­ni­kę dzia­ła­nia tej po­wło­ki. Nie sądzę, że mo­że­my ją cał­ko­wi­cie zneu­tra­li­zo­wać, ale liczę na to, że znaj­dzie­my luki, które po­zwo­lą nam od­blo­ko­wać moż­li­wo­ści floty, by wes­przeć drugą fazę in­wa­zji.

Wal­ter ro­zej­rzał się po sali, by wy­ba­dać na­stro­je na­ukow­ców i woj­sko­wych. W tej sy­tu­acji nikt nie mógł być za­do­wo­lo­ny, ale jasny plan dzia­łań po­wi­nien pod­nieść w nich wiarę w misję. – Pa­no­wie – dodał gło­śno. – To jest ten mo­ment, żeby się wy­ka­zać. Po­każ­my na co nas stać.

 

Pierw­sza wy­pra­wa

 

– No to wcho­dzi­my – po­wie­dział Rain, który pro­wa­dził pierw­szą ofi­cjal­na eks­pe­dy­cję ba­daw­czą zło­tych scho­dów. Było ich czte­rech, oprócz sier­żan­ta, byli Pi­card, Wal­den i Se­ra­no, wszy­scy młod­si pod­ofi­ce­ro­wie, któ­rzy po pro­stu stwier­dzi­li, że chcą wziąć udział w wy­pra­wie. Nikt ich spe­cjal­nie nie wy­bie­rał.

 Mieli ze sobą pro­wiant na 3 dni, broń, oświe­tle­nie i tro­chę sprzę­tu do ba­da­nia scho­dów. Każdy z nich niósł też zwój kabla, przez który mieli się ko­mu­ni­ko­wać. Po­win­no go star­czyć na około 8 ki­lo­me­trów w dół, przy­naj­mniej we­dług po­bież­nych wy­li­czeń. Ich plan, tak jak przy­go­to­wa­nie, był sto­sun­ko­wo pro­sty. Mieli zejść mak­sy­mal­nie głę­bo­ko w ciągu jed­ne­go dnia, wy­ko­nać moż­li­we ba­da­nia, a potem wró­cić. Mal­loy usta­lił kilka zasad. Po pierw­sze, broń w go­to­wo­ści. Po dru­gie, re­gu­lar­ne ra­por­ty, a gdyby za­wio­dła ko­mu­ni­ka­cja, mieli scho­dzić dalej w miarę moż­li­wo­ści, ale co jakiś czas wy­sy­łać jedną osobę na po­wierzch­nię, by prze­ka­za­ła ze­bra­ne in­for­ma­cje.

Męż­czyź­ni ru­szy­li scho­da­mi w dół, roz­wi­ja­jąc za sobą pierw­szy od­ci­nek kabla. Ostat­ni znik­nął Pi­card, od­wra­ca­jąc się jesz­cze przed za­krę­tem ścia­ny i ma­cha­jąc wszyst­kim na do wi­dze­nia z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Był naj­młod­szy z całej czwór­ki i bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­ny wy­pra­wą. 

 Ka­pi­tan Mal­loy wie­dział, że po­dej­mu­je ry­zy­ko. Przy­go­to­wa­nie wy­pra­wy po­zo­sta­wia­ło wiele do ży­cze­nia, zwłasz­cza że po­świę­ci­li na to może jeden dzień, a nikt nie miał jesz­cze do­świad­cze­nia w tego typu ba­da­niach. Do tego nikt do końca nie brał na po­waż­nie za­gro­że­nia. W końcu, to były tylko scho­dy. W bu­dyn­ku do­wód­czym bazy, w jed­nej z mniej prze­stron­nych salek, był punkt ko­mu­ni­ka­cyj­ny wy­pra­wy. Za kon­takt z grupą Raina od­po­wie­dzial­ny był po­rucz­nik Ron­nie. Czło­wiek o dużym spo­ko­ju i kla­row­nej myśli, ale przede wszyst­kim dobry przy­ja­ciel Mal­loya.

– Pierw­szy kon­takt – zgło­sił przez mi­kro­fon Ron­nie, na­wią­zu­jąc kon­takt z wy­pra­wą.

– Jest OK – od­po­wie­dział sier­żant Rain. – Roz­wi­ja­nie kabla nas spo­wal­nia, ale wy­ro­bi­my się.

– Co wi­dzi­cie? – za­py­tał Mal­loy zza ple­ców po­rucz­ni­ka.

– Szyb­ko zro­bi­ło się ciem­no, więc włą­czy­li­śmy oświe­tle­nie i na razie idzie­my. Nic szcze­gól­ne­go nie za­uwa­ży­łem.

– Dobra. Kon­takt kon­tro­l­ny co pół go­dzi­ny.

– Jasne.

Mal­loy na­brał po­wie­trza, usiadł na krze­śle w rogu salki i cze­kał. Nie mi­nę­ło 10 minut, kiedy wstał i znowu zza ple­ców ofi­ce­ra ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go za­py­tał. – Jest coś no­we­go?

– Ka­pi­ta­nie, ze­szli­śmy może 50 me­trów. Tro­chę nam tu zej­dzie – mówił Rain, nieco roz­ba­wio­ny. 

Mal­loy nie od­zwier­cie­dlał do­bre­go hu­mo­ru. Miał złe prze­czu­cia i był przez to bar­dzo ner­wo­wy. – Opisz co wi­dzisz – roz­ka­zał.

Sier­żant wes­tchnął, zanim za­czął mówić. – Scho­dzi­my schod­ka­mi, wszyst­kie są takie same. Ścia­na za­krę­ca w lewo, jest gład­ka, cie­pła, sufit taki sam. Nie wiem, co mam wię­cej po­wie­dzieć.

– Czy coś się zmie­nia?

– Nic. Przy­zwy­cza­ja­my się do oświe­tle­nia. Ścia­ny strasz­nie błysz­czą, więc sta­ra­my się roz­pra­szać wiąz­ki świa­tła, ale i tak razi w oczy.

– Coś jest z tyłu? – za­py­tał Mal­loy, cią­gle bar­dzo po­waż­ny.

– Hey, Pi­card. Wi­dzisz coś za nami? – Rain za­py­tał to­wa­rzy­sza wy­pra­wy. – Bez zmian. Ciem­ność – zgło­sił ka­pi­ta­no­wi.

Mal­loy na­prę­żył się i wy­pro­sto­wał, zro­bił dwa kółka po po­miesz­cze­niu i znowu schy­lił się nad mi­kro­fo­nem. – Za­trzy­maj­cie się i zo­staw­cie otwar­ty kanał. – roz­ka­zał.

– OK – zgło­sił Rain i za­pa­dła cisza. Z gło­śni­ków w salce do­cie­rał tylko ledwo sły­szal­ny szum. 

Ron­nie spoj­rzał na ka­pi­ta­na opar­te­go o blat stołu, gdzie stał kom­pu­ter ko­mu­ni­ka­cyj­ny. Jego po­stać wi­sia­ła nad po­rucz­ni­kiem, wy­mu­sza­jąc na nim nie­wy­god­ną po­zy­cję. – Może niech idą dalej? – za­pro­po­no­wał. – Za wcze­śnie na ba­da­nia.

– Jasne. Idź­cie dalej – roz­ka­zał Mal­loy i znowu krą­żył po po­ko­ju.

– Może idź się prze­śpij? – pro­po­no­wał dalej Ron­nie, spo­glą­da­jąc na zmę­czo­ne­go ka­pi­ta­na, który w za­sa­dzie nie spał od po­cząt­ku in­wa­zji. – Jak coś się wy­da­rzy, po­in­for­mu­je cię.

Mal­loy naj­pierw po­ki­wał prze­czą­co głową, ale myśl o paru go­dzi­nach snu za­czę­ła go kusić. Po­krę­cił się chwi­le po salce i dał za wy­gra­ną. – Dobra, idę. In­for­muj mnie, gdyby coś się wy­da­rzy­ło – stwier­dził i ru­szył do swo­je­go pry­wat­ne­go po­ko­ju w bazie.

Tej nocy złote scho­dy śniły się ka­pi­ta­no­wi. Jego sen, jak wszyst­kie sny, był nie­lo­gicz­ny pełen sple­cio­nych sym­bo­licz­nych scen, które za­wsze za­czy­na­ły się spoj­rze­niem na ho­ry­zont przed zej­ściem po scho­dach w głąb ziemi, tak jakby jego umysł pró­bo­wał bu­do­wać moż­li­we sce­na­riu­sze wy­da­rzeń. Obu­dził się spo­co­ny, a jego serce wa­li­ło mocno. Była 5 rano we­dług usta­lo­ne­go czasu misji, ale na ze­wnątrz było jasno jak w dzień, bo tu nie funk­cjo­no­wa­ły pory dnia czy nocy. 

Mal­loy spa­ni­ko­wał, bo prze­spał 7 go­dzin i nikt nie pró­bo­wał go bu­dzić. Wrzu­cił na sie­bie mun­dur i od razu po­szedł do cen­trum do­wo­dze­nia bazą, gdzie w wy­dzie­lo­nym po­ko­ju trwał mo­ni­to­ring po­stę­pu wy­pra­wy. Minął swo­ich za­stęp­ców i cały łań­cuch kom­pu­te­rów, nie zwra­ca­jąc na nic uwagi. Zi­gno­ro­wał nawet ofi­ce­ra, który pró­bo­wał mu zajść drogę, by prze­ka­zać jakąś wia­do­mość. Za­trza­snął za sobą drzwi, aż Ron­nie pod­sko­czył w fo­te­lu. – Jak sy­tu­acja? – za­py­tał

– Rain za­trzy­mał wy­pra­wę – mówił Ron­nie. – Sie­dzą na scho­dach. Od­po­czy­wa­ją

Mal­loy wy­rwał mi­kro­fon z rąk po­rucz­ni­ka. – Rain, ra­port.

– Ka­pi­ta­nie, mamy dość, te scho­dy się nie koń­czą – brzmia­ła od­po­wiedź z gło­śni­ków. Głos Raina był roz­trzę­sio­ny, wręcz nie­sta­bil­ny.

– Czy tra­fi­li­ście na co­kol­wiek istot­ne­go?

– Nic, zero. Mamy dość, cią­gle tylko idzie­my w lewo, można od tego zwa­rio­wać.

– Ile wam zo­sta­ło kabla?

– To już ko­niec. Zu­ży­li­śmy całe 8 ki­lo­me­trów. Teraz sie­dzi­my i od­po­czy­wa­my. Nie mam po­ję­cia czy damy radę wró­cić. Je­ste­śmy wy­koń­cze­ni, a prze­cież w górę to bę­dzie rzeź­nia iść.

– Jak po­wie­trze, tem­pe­ra­tu­ra, ci­śnie­nie?

– Bez zmian, ale nie wiem czy te gów­nia­ne przy­rzą­dy dzia­ła­ją – mówił Rain, a jego głos wi­bro­wał zde­ner­wo­wa­niem. 

Mal­loy wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał na Ron­nie­go. – 8 ki­lo­me­trów pod zie­mią i zero zmian w tem­pe­ra­tu­rze?

– Tak. We­dług tego, co mó­wi­li, nic się nie zmie­nia. Cią­gle tylko scho­dy. Ze­spół zgła­szał się co pół go­dzi­ny – ra­por­to­wał ofi­cer. – Oni są już wy­koń­cze­ni psy­chicz­nie, za­czy­na­ją gadać bzdu­ry.

– Jak to? – pytał Mal­loy, po­ka­zu­jąc ręką na kom­pu­ter, żeby ofi­cer pu­ścił ja­kieś na­gra­nie. Tak też zro­bił i po chwi­li, usły­sze­li wy­po­wiedź Raina z ozna­cze­niem 3:30. To miał być ru­ty­no­wy ra­port.

“Idzie­my i idzie­my, z przo­du nic, cią­gle nic, a z tyłu ktoś za nami idzie, ale jak się od­wra­cam, to go już nie widzę”. Męż­czy­zna nie­mal śpie­wał te słowa.

– I tak co pół go­dzi­ny ra­port za­czy­nał się od ta­kiej dziw­nej wia­do­mo­ści, ale jak ich o to py­ta­łem, to śmia­li się, że to żart – mówił Ron­nie, wy­raź­nie zdez­o­rien­to­wa­ny.

– Ile oni tam są już? – za­py­tał ka­pi­tan, pa­trząc na zegar misji. – nie­ca­łe 8 go­dzin? I już po 3 mam­ro­ta­li głu­po­ty? Trze­ba było mnie obu­dzić.

– Na po­cząt­ku my­śla­łem, że żar­tu­ją.

– W ogóle, to tu po­ka­zu­je, że ze­szli na 7 ki­lo­me­trów.

– Tak wiem, ich dane nie zga­dza­ją się.

– Czyli po­win­ni mieć jesz­cze tro­chę kabla?

Ofi­cer po­ki­wał głową, nie­pew­ny. Ich wy­li­cze­nia po­trzeb­ne­go sprzę­tu były ro­bio­ne dość cha­otycz­nie, a osta­tecz­nie oka­za­ło się, że kabla ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go wzię­li tyle, ile było go w bazie. W trak­cie scho­dze­nia mu­sie­li go skrę­cać i łą­czyć, co do­dat­ko­wo ge­ne­ro­wa­ło sporo pracy, ale dzię­ki temu mieli ko­mu­ni­ka­cję tak głę­bo­ko pod zie­mią.

Mal­loy zbli­żył mi­kro­fon do ust. – Sier­żan­cie Rain.

– Tak? – od­po­wie­dział głos spa­ni­ko­wa­ne­go męż­czy­zny.

– Macie jesz­cze kabel?

– Nie, nic nie mamy. Wra­ca­my.

– Co?! – krzyk­nął ka­pi­tan. – Po­cze­kaj­cie.

– Wszy­scy chcą wra­cać – mówił Rain do mi­kro­fo­nu, ale w tle wy­wią­za­ła się burz­li­wa roz­mo­wa.

Męż­czyź­ni w po­ko­ju usły­sze­li głosy in­nych człon­ków wy­pra­wy, któ­rzy gło­śno do­ma­ga­li się, by za­wró­cić. Naj­wię­cej udzie­lał się Pi­card, po czym z gło­śni­ków do­bie­ga­ły dźwię­ki sza­mo­ta­ni­ny.

– Co tam się dzie­je? Rain! – krzyk­nął do mi­kro­fo­nu Mal­loy. W od­po­wie­dzi usły­szał jak Rain roz­ka­zu­je in­ny­mi sie­dzieć i się nie ru­szać.

– Ka­pi­ta­nie. Te gnoj­ki mi tu pa­ni­ku­ją. Po­win­ni­śmy wra­cać – mówił lider wy­pra­wy, po czym znowu pokój wy­peł­ni­ły głosy roz­grza­nej dys­ku­sji.

Mal­loy na­słu­chi­wał uważ­nie. Wy­chwy­cił, że męż­czyź­ni mają pro­blem z usta­le­niem, w którą stro­nę po­win­ni wra­cać. 

– Oni tam wa­riu­ją – ode­zwał się Ron­nie. – Po­win­ni­śmy ich za­wró­cić.

– Naj­pierw niech się uspo­ko­ją – od­po­wie­dział Mal­loy do ofi­ce­ra, a potem gło­śno i sta­now­czo roz­ka­zał do mi­kro­fo­nu – Sia­dać i nie gadać! To roz­kaz! Rain!

– Co?! – od­parł męż­czy­zna.

– Czy za­uwa­ży­li­ście co­kol­wiek dziw­ne­go? In­ne­go? Ja­kieś po­sta­cie, drzwi, dźwię­ki?

– Ja­kieś po­sta­cie? – po­wtó­rzył Rain, a jego głos za­ła­mał się. – Nie wiem, może.

– Jak to nie wiesz?

– Pi­card! Stój, ba­ra­nie! – krzyk­nął Rain do to­wa­rzy­sza. 

Po tym ko­mu­ni­ka­cie, Mal­loy i Ron­nie usły­sze­li na­kła­da­ją­ce się i trud­ne do zro­zu­mie­nia krzy­ki. Człon­ko­wie wy­pra­wy za­czę­li się kłó­cić i pa­ni­ko­wać. Z wrza­wy Mal­loy wy­chwy­cił, że ktoś coś do­strzegł z tyłu, a po paru nie­zro­zu­mia­łych wrza­skach, wszyst­ko za­głu­szy­ły strza­ły.

Za­pa­dła cisza po obu stro­nach łącza. Ron­nie zła­pał się za głowę, a Mal­loy ści­skał mi­kro­fon, aż mu dłoń drża­ła.

– Ka­pi­ta­nie? – ode­zwał się w końcu Rain.

– Co tam się dzie­je?! – za­py­tał Mal­loy, pa­trząc na ofi­ce­ra obok z na­dzie­ją.

– Pi­card coś zo­ba­czył i po­biegł chyba w górę, a Wal­den za nim.

– Kto strze­lał?!

– Se­ra­no.

– W co?!

– Nie wiem, ale Wal­den do­stał – zgło­sił Rain, a jego głos wręcz skrze­czał prze­ra­że­niem. – Pil­nuj scho­dów, pil­nuj scho­dów! – wy­darł się do Se­ra­no.

– Uspo­kój­cie się, nic nie rób­cie – roz­ka­zy­wał Mal­loy. – Nie strze­laj­cie, chyba, że macie po­twier­dzo­ny cel – mówił, ale nikt go na scho­dach nie słu­chał. 

Po­zo­sta­li na dole męż­czyź­ni go­rącz­ko­wo roz­ma­wia­li, jakby byli w samym cen­trum walk. Se­ra­no chciał ata­ko­wać fron­tal­nie do góry, Rain su­ge­ro­wał wy­co­fać się niżej. Żaden nie re­ago­wał na proś­by ka­pi­ta­na, by uspo­ko­ić sy­tu­ację. W końcu z gło­śni­ków do­biegł pa­nicz­ny okrzyk bi­tew­ny za­głu­sza­ny se­ria­mi z ka­ra­bi­nu, które po­wo­li ci­chły, aż w końcu nagle usta­ły. Se­ra­no mu­siał po­biec w górę, strze­la­jąc. 

– Rain! Rain! – wołał Mal­loy bez­sku­tecz­nie..– Mów, do cho­le­ry! – do­ma­gał się, ale z gło­śni­ków do­bie­gał tylko cichy szum szyb­kie­go od­de­chu.

– Panie ka­pi­ta­nie – po­wie­dział w końcu Rain. – Do­pa­dło nas. Wszyst­kich. Coś tu jest, gor­sze­go niż wszyst­ko, co w życiu wi­dzia­łem. Nie wiem co z resz­tą. Se­ra­no po­biegł w górę, je­stem sam i pa­nu­je okrop­na cisza.

Mal­loy chciał mu od­po­wie­dzieć, ale do po­ko­ju wpadł z im­pe­tem jakiś młod­szy ofi­cer.

– Panie ka­pi­ta­nie, jest pan we­zwa­ny na na­ra­dę.

– Teraz?! – wy­darł się do­wód­ca bazy.

– Teraz. Ko­man­dor tu jest.

Ka­pi­tan spoj­rzał na Ron­nie­go, a potem zwró­cił się do sa­mot­ne­go żoł­nie­rza kilka ki­lo­me­trów pod zie­mią.

– Rain? Sły­szysz mnie?

– Tak – od­po­wie­dział ledwo sły­szal­nym gło­sem męż­czy­zna.

– Spró­buj się uspo­ko­ić. Od­dy­chaj. Skon­cen­truj się. Nic ci nie bę­dzie, mu­sisz tylko się po­zbie­rać. Je­steś żoł­nie­rzem.

– Panie ka­pi­ta­nie – prze­rwał mu Rain. – Boję się.

Mal­loy wy­łą­czył mi­kro­fon i prze­klął na cały głos.

– Ko­man­dor Evers czeka – po­na­glił młody chło­pak w drzwiach.

– To po­cze­ka – od­po­wie­dział mu Ron­nie.

– Rain, je­steś tam? – ka­pi­tan po­now­nie na­wią­zał z nim kon­takt.

– Tam na górze coś jest.

– Co?

– Zaraz za ścia­ną. Czeka.

– Ale co?!

– Czeka na mnie.

– Rain, wra­caj na górę – roz­ka­zał Mal­loy, wy­czu­wa­jąc w jego gło­sie obłęd. – Sły­szysz mnie?

– Wy­łą­czył się – stwier­dził Ron­nie.

– Panie ka­pi­ta­nie? – znowu ode­zwał się ofi­cer w drzwiach. – Ko­man­dor…

– Tak wiem! – ryk­nął ka­pi­tan. – Wy­wo­łuj go, jak się zgło­si, uspo­ka­jaj, niech wraca, jeśli może – po­wie­dział do Ron­nie­go, a potem ru­szył do wyj­ścia. Wy­cho­dząc, jesz­cze dodał – I zwo­łaj wszyst­kich z ze­spo­łu. We­zwij też tego psy­cho­lo­ga, co się kręci po bazie i wszyst­kich wku­rza.

 

Druga faza

 

– Dzień dobry, ka­pi­ta­nie – po­wie­dział ko­man­dor Evers do Mal­loya, który za­trzy­mał się w drzwiach sali narad za­sko­czo­ny licz­bą osób w po­miesz­cze­niu. W jego bazie ze­bra­ło się całe ak­tu­al­ne do­wódz­two. – Śmia­ło, pro­szę wejść – dodał ko­man­dor.

– Dzień dobry, ko­man­do­rze. Jak tutaj do­tar­li­ście?

– Te­stu­je­my tę po­wło­kę chmur wokół pla­ne­ty – mówił Wal­ter, jak za­wsze sto­jąc u boku do­wód­cy całej misji. – Po­dob­nie jak jed­nost­ki na ziemi, nie ata­ku­je ona nie­uzbro­jo­nych stat­ków. Mo­że­my swo­bod­nie po­dró­żo­wać.

Ko­man­dor wska­zał wolną prze­strzeń w sali, by za­chę­cić ka­pi­ta­na do wej­ścia i od razu kon­ty­nu­ował spo­tka­nie. – Ta nagła neu­tral­ność wroga daje nam szan­sę, by zre­ali­zo­wać drugą fazę in­wa­zji. Jed­nak wszy­scy wi­dzie­li­ście, co oni po­tra­fią. Wspar­cie z or­bi­ty nie wcho­dzi w grę. Ostrzał ra­kie­to­wy jest bły­ska­wicz­nie neu­tra­li­zo­wa­ny. Czeka nas więc walka bez­po­śred­nia, ale tej wo­le­li­by­śmy unik­nąć. Dzi­siaj chciał­bym wy­słu­chać wa­szych pro­po­zy­cji, w jaki spo­sób mo­że­my naj­le­piej wy­ko­rzy­stać ini­cja­ty­wę, którą nam od­da­li.

Mal­loy od razu pod­niósł rękę, co nie spodo­ba­ło się ko­man­do­ro­wi, ale do­wód­ca ski­nął głową, dając mu głos.

– Nie ata­kuj­my – po­wie­dział wprost ka­pi­tan.

– A ty co? – za­py­tał sto­ją­cy za nim major. – Już spo­ufa­lasz się z wro­giem?

Śmiech oży­wił tro­chę po­ran­ną at­mos­fe­rę zmę­cze­nia.

– Nie, ale jeśli nie ata­ku­ją, to dają nam prze­strzeń na roz­mo­wę – mówił ka­pi­tan. – Przy­by­li­śmy tu ich znisz­czyć, bo za­kła­da­li­śmy, że oni chcą nas znisz­czyć. Teraz jed­nak wy­glą­da na to, że wcale nie chcą z nami wal­czyć. Je­dy­nie się bro­nią.

– Ta­kie­go sce­na­riu­sza nikt na ziemi nie za­kła­dał. Nie bę­dzie­my teraz zmie­niać pierw­szej dy­rek­ty­wy – mówił sta­now­czo ko­man­dor.

– Ni­ko­go z tych, co wy­zna­czy­li tę dy­rek­ty­wę tutaj nie ma. Nie wie­dzą…

– Ka­pi­ta­nie Mal­loy! – prze­rwał mu Wal­ter. – Pan tutaj jest tylko dla­te­go, że to aku­rat w pań­skiej bazie zde­cy­do­wa­li­śmy się usy­tu­ować cen­trum do­wo­dze­nia drugą fazą. To czy­sta uprzej­mość z na­szej stro­ny. Nie musi pan spe­cjal­nie brać udzia­łu w dys­ku­sji. Wra­ca­jąc do te­ma­tu – mówił, zwra­ca­jąc się do wszyst­kich – cze­ka­my na po­my­sły.

– Mu­si­my oczysz­czać mia­sto sek­to­ra­mi – po­wie­dział gło­śno ge­ne­rał Alek­siej. – Ota­czać jeden ob­szar, jed­no­cze­śnie otwie­rać ogień, prze­ry­wać walkę, by wróg po­wró­cił do neu­tral­nej po­sta­wy, i prze­no­sić się do ko­lej­ne­go sek­to­ra.

– Myśli pan, że ich al­go­rytm za­cho­wań jest tak pro­sty? Jak długo będą po­zwa­la­li nam oczysz­czać mia­sto w ten spo­sób? – za­py­tał ofi­cer sto­ją­cy tuż obok, roz­grze­wa­jąc dys­ku­sję w sali.

– Nie le­piej wy­sa­dzić to mia­sto w ko­smos? – wprost po­wie­dział ktoś z tłumu pod ścia­ną.

– Jak prze­trans­por­tu­jesz ła­dun­ki? – padło py­ta­nie.

– Te­stu­je­my re­ak­cję wroga na trans­port broni, w tym rów­nież roz­krę­co­nej na czę­ści pierw­sze – po­in­for­mo­wał Wal­ter. 

– Broń bio­lo­gicz­na, che­micz­na? – ktoś rzu­cił ko­lej­ny po­mysł. – Z tego, co wiem, to krwa­wią jak my, a mamy chyba całą gamę wi­ru­sów i bak­te­rii na po­kła­dach.

 – Oni nie są tak głupi! – krzyk­nął Mal­loy, prze­ry­wa­jąc dys­ku­sję. – Dają nam szan­sę, żeby się z nimi sko­mu­ni­ko­wać! Jeśli stwier­dzą, że je­ste­śmy na­sta­wie­ni tylko na walkę, znisz­czą nas zanim zdą­ży­cie się ze­brać, żeby o tym po­dy­sku­to­wać.

– To ty chcia­łeś te sprzę­ty do ba­da­nia grun­tów? – za­py­tał Wal­ter, idąc w jego stro­nę. Ka­pi­tan mil­czał. – To ty, praw­da? – po­no­wił py­ta­nie. – Chcesz tutaj wy­bu­do­wać dom? Stud­nię wy­ko­pać?

Wal­ter stał już na od­le­głość nosa przed ka­pi­ta­nem.

– Nie, panie ko­man­do­rze.

– Wyjdź.

– Od­kry­łem coś, co może pomóc wam zre­ali­zo­wać drugą fazę.

Ko­man­dor Evers otwo­rzył sze­rzej oczy. – Te scho­dy? – za­py­tał

– Tak jest. Jest bar­dzo moż­li­we, że pro­wa­dzą do mia­sta, pod nim. Wie­rzę, że jeśli do­trze­my tam, gdzie pro­wa­dzą, to od­kry­je­my ta­jem­ni­cę me­tro­po­lii.

Więk­szość ofi­ce­rów śmia­ła się pod nosem.

– I co jesz­cze? – pytał prze­śmiew­czo Wal­ter.

– Te scho­dy nie są dzie­łem miesz­kań­ców mia­sta. To jest pewne.

– I co jesz­cze? – znów za­py­tał Wal­ter.

Ka­pi­tan spoj­rzał mu pro­sto w oczy, pewny sie­bie jak nigdy. – Je­stem ka­pi­ta­nem tej bazy. Moim za­da­niem jest przy­go­to­wać armię do walki. To robię zgod­nie z pla­nem. Chce­cie wy­ży­nać wroga sek­to­ra­mi, prze­my­cać ła­dun­ki do cen­trum, śmia­ło. Je­stem za. W mię­dzy­cza­sie po­zwól­cie mi zba­dać te scho­dy, bo to może być je­dy­ny plan awa­ryj­ny, który po­zwo­li oca­lić życie mi­lio­nów ludzi.

– Wal­ter – po­wie­dział ko­man­dor Evers do swo­je­go pierw­sze­go ofi­ce­ra. – Daj mu spo­kój. Ka­pi­ta­nie, może pan iść.

Mal­loy za­ci­snął zęby, ale nie cze­kał na ko­lej­ne ko­men­ta­rze. Za­wró­cił i wy­szedł.

– Ka­pi­ta­nie! – za­wo­łał jesz­cze za nim ko­man­dor. – Bę­dzie pan miał te sprzę­ty.

 

Ta­jem­ni­ca

 

Da­niel za­glą­dał do pokoi cią­gną­cych się wzdłuż ko­ry­ta­rza. Było ich kil­ka­na­ście, wszyst­kie miały otwar­te drzwi, a w środ­ku znaj­do­wa­ły się góry kar­to­nów peł­nych róż­nych rze­czy. Bu­dy­nek wy­glą­dał, jak dawno opusz­czo­na prze­cho­wal­nia. Nic spe­cjal­ne­go. Ni­ko­go tu też nie było, więc Da­niel stwier­dził, że wcze­śniej wi­dzia­na kątem oka po­stać mu­sia­ła być złu­dze­niem.

 Zgod­nie z in­for­ma­cją fry­zje­ra, na końcu ko­ry­ta­rza znaj­do­wa­ły się scho­dy, a do­kład­nie klat­ka scho­do­wa, która pro­wa­dzi­ła tylko na dół. Wej­ście na pię­tro mu­sia­ło być gdzieś in­dziej, lub go po pro­stu nie było. Da­niel spoj­rzał na za sie­bie, by spraw­dzić, czy nikt go nie ob­ser­wu­je i ru­szył od­waż­nie w dół. Szyb­ko jed­nak zwąt­pił, bo pię­tro niżej było ciem­ne i też za­wie­ra­ło długi ko­ry­tarz z po­ko­ja­mi po bo­kach. Układ przy­po­mi­nał hotel, a scho­dy pro­wa­dzi­ły dalej w dół i były oświe­tlo­ne jedną, słabą lamp­ką na każ­dym pół­pię­trze. Da­niel po­sta­no­wił zejść na sam dół.

 Pod­ziem­nych kon­dy­gna­cji było sześć i pół, bo ostat­ni ciąg scho­dów koń­czył się ścia­ną, na któ­rej wi­siał bar­dzo dziw­ny obraz czło­wie­ka na koniu i z sza­blą. To chyba był je­dy­ny obraz w całym bu­dyn­ku. Na pół­pię­trze znaj­do­wa­ły się ostat­nie małe drzwi z klam­ką w for­mie gałki, które wy­glą­da­ły jak wej­ście do schow­ka. Żeby tam wejść, Da­niel mu­siał­by iść na czwo­ra­ka. Jego serce gło­śno wa­li­ło w pier­si, a strach za­czy­nał go pa­ra­li­żo­wać. Wal­czył ze sobą, zbie­ra­jąc od­wa­gę, wpa­trzo­ny w te mi­nia­tu­ro­we drzwi. “Śmia­ło” usły­szał za ple­ca­mi.

Spa­ni­ko­wał, od­sko­czył, upadł i przy­warł ple­ca­mi do ścia­ny. Przed nim stała mała dziew­czyn­ka o brą­zo­wych wło­sach, w jego oce­nie 7-let­nia. Wy­glą­da­ła jak nor­mal­ne dziec­ko, ale była nie­na­tu­ral­nie mała, mniej­sza niż roz­są­dek pod­po­wia­dał, że po­win­na być. – Kim je­steś? – za­py­tał, na­pie­ra­jąc ple­ca­mi na ścia­nę.

– A ty?

Da­niel prze­klął i wstał, dając sobie chwi­lę na uspo­ko­je­nie. Dziew­czyn­ka była tak mała, że w jego oce­nie nie sta­no­wi­ła za­gro­że­nia. Na tej myśli się sku­pił. – Je­steś tu sama?

– Tak, a ty?

– Sam. Co tu ro­bisz?

– A ty? – od­bi­ja­ła py­ta­nie. – Nie je­steś stąd.

– Nie, przy­le­cia­łem z da­le­ka i tylko się roz­glą­dam.

– Chcesz tam wejść? – za­py­ta­ła i po­ka­za­ła drzwi na pół­pię­trze.

– A co tam jest?

– Różne rze­czy.

Da­niel od­zy­skał pew­ność sie­bie, wy­pro­sto­wał się, by jesz­cze bar­dziej pod­kre­ślić, że jest od niej znacz­nie więk­szy, i zde­cy­do­wał, że pora na kon­kre­ty. – Kim je­steś i co tu ro­bisz?

– Ja tu miesz­kam, a ty nie – od­po­wie­dzia­ła rów­nie pew­nie. Mu­sia­ła być bar­dziej doj­rza­ła niż na to wy­glą­da­ła. – Mogę ci po­ka­zać co jest w środ­ku – do­da­ła i otwo­rzy­ła drzwi, za któ­ry­mi było parę schod­ków i ogrom­na prze­strzeń.

Da­niel wszedł za dziew­czyn­ką do środ­ka na klęcz­kach, ale po dru­giej stro­ny mógł spo­koj­nie wstać. Sufit był wy­so­ki na 8 me­trów, a całe po­miesz­cze­nie przy­po­mi­na­ło halę ma­ga­zy­no­wą o spo­rej ob­ję­to­ści. Jak w po­ko­jach wyżej, tutaj też stało mnó­stwo kar­to­nów. Rze­czy wy­sy­py­wa­ły się na pod­ło­gę i było tu do­słow­nie wszyst­ko. Da­niel prze­ska­no­wał prze­strzeń, wi­dział piłki, sprzę­ty ku­chen­ne, szaf­ki, koło od ro­we­ru, kable, do­ni­ce, buty. W żaden spo­sób nie mógł skla­sy­fi­ko­wać przed­mio­tów. To były po pro­stu rze­czy.

– Skąd te rze­czy? Dla­cze­go ich tu tyle jest? – za­py­tał.

– Zbie­ra­my, bo mogą się przy­dać – od­po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka.

– Skąd je macie?

– Z góry.

– Miesz­kasz z fry­zje­rem?

Dziew­czyn­ka uśmiech­nę­ła się lekko. – Nie je­steś stąd i nie przy­le­cia­łeś sam, praw­da? To wy pew­nie ro­bi­cie tyle ha­ła­su w mie­ście.

– Wiesz o in­wa­zji?! – Da­niel za­py­tał pod­eks­cy­to­wa­ny. Ro­zu­miał już, że roz­ma­wiał z kimś innym niż po­sta­cie na po­wierzch­ni. Zde­cy­do­wał, że za­cznie roz­mo­wę od nowa. – Jak się na­zy­wasz? – za­py­tał.

Dziew­czyn­ka za­my­śli­ła się, jakby nie znała swo­je­go imie­nia. – Dogma – w końcu po­wie­dzia­ła.

– Ile masz lat?

– Za­da­jesz dziw­ne py­ta­nia – od­par­ła. – A ja nie mogę z tobą zbyt długo roz­ma­wiać.

– Dla­cze­go?

– Bo nie jest tu bez­piecz­nie.

Teraz to Da­niel po­czuł się w tej roz­mo­wie jak dziec­ko. – Co nam grozi?

– Tobie co in­ne­go niż mi. Chodź, po­ka­żę ci coś – po­wie­dzia­ła i ru­szy­ła przez halę bar­dzo szyb­kim kro­kiem. Da­niel po­go­nił za nią, la­wi­ru­jąc mię­dzy kar­to­na­mi i ledwo na­dą­ża­jąc. Była bar­dzo zwin­na. Przy samej ścia­nie hali klęk­nę­ła i zdję­ła małą krat­kę ście­ko­wą, która nie pa­so­wa­ła do miej­sca, jak wiele in­nych rze­czy tutaj. Dziew­czy­na po­cze­ka­ła, aż do niej doj­dzie i we­szła do otwo­ru głową w dół, ledwo się prze­ci­ska­jąc. Da­niel nie miał szans tam wejść.

– Hej! – za­wo­łał za nią. Wsa­dził twarz po uszy do środ­ka, ale bał się prze­ci­skać dalej. Po­czuł bryzę, po­wiew zim­ne­go po­wie­trza, ale wi­dział tylko ciem­ność.

– Muszę iść – po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka scho­wa­na gdzieś w mroku. – Jeśli na­praw­dę chcesz wie­dzieć, co tu się dzie­ję, mu­sisz zro­zu­mieć nasze mia­sto. Wrócę póź­niej.

Da­niel usły­szał tylko ciche brzę­cze­nie me­ta­lu, jakby dziew­czyn­ka wspi­na­ła się gdzieś po szcze­blach, ale nic nie wi­dział i nie po­tra­fił okre­ślić, co ma przed ocza­mi. Czuł prze­strzeń, po­wie­wy wia­tru. Miał wra­że­nie, jakby był na dachu wie­żow­ca w chłod­ną noc. Sku­piał wzrok, mru­żył oczy, pró­bo­wał zo­ba­czyć co jest na dole. Wy­da­wa­ło mu się, że widzi ja­kieś świa­tła, ale tak przy­tłu­mio­ne, jak naj­dal­sze gwiaz­dy, które widać tylko na pe­ry­fe­riach wzro­ku.

Pod­dał się, miał dość. Spra­gnio­ny, głod­ny, bar­dzo zmę­czo­ny wstał. – W tej całej hali musi być jakaś woda – po­wie­dział do sie­bie i za­czął prze­glą­dać kar­to­ny.

 

Na­ra­da

 

Ka­pi­tan Mal­loy pa­trzył pro­sto w oczy pro­fe­so­ro­wi psy­cho­lo­gii. Do­tych­czas uwa­żał tego typu spe­cja­li­za­cje za fa­na­be­rie i nie ro­zu­miał skąd taki czło­wiek zna­lazł się we Flo­cie, ale teraz cie­szył się, że ma kogoś ta­kie­go w po­ko­ju. To był star­szy czło­wiek o wą­tłej po­stu­rze i na­zwi­sku Se­mia­nek. Oprócz niego, przy stole sie­dzie­li sami do­świad­cze­ni żoł­nie­rze, twar­dzi w walce, ale bez­rad­ni wobec tak nie­na­ma­cal­ne­go wroga, który nie dawał się po­znać.

– Puść jesz­cze raz to ostat­nie na­gra­nie Raina – po­wie­dział Mal­loy do Ron­nie­go, który ope­ro­wał sprzę­tem w rogu małej salki.

 Za­pa­dła cisza, po­rucz­nik gme­rał coś przy ma­szy­nach, aż w końcu udało się pu­ścić na­gra­nie, które za­wie­ra­ło mocny szum. Ron­nie wy­ja­śnił, że to efekt wielu po­łą­czeń od­cin­ków kabla, który za­wi­jał się w dół scho­dów przez 7 ki­lo­me­trów w pio­nie. Dodał, że pro­wa­dził jesz­cze roz­mo­wę z Ra­inem i pró­bo­wał go uspo­ka­jać, ale w któ­rymś mo­men­cie żoł­nierz prze­stał od­po­wia­dać na py­ta­nia i tylko mówił do sie­bie. To ostat­ni frag­ment.

 “Je­stem tu sam. Wszy­scy gdzieś znik­nę­li, a ja muszę mówić, bo ta cisza mnie prze­ra­ża. Je­stem prze­ra­żo­ny. Nie ro­zu­miem tych scho­dów. Coś wy­sta­je zza za­krę­ca­ją­cej ścia­ny. Nie myśl, nie myśl. To nie­praw­da. Wiem, że nie wrócę. Wiem, że nikt nie wró­cił. Nie wiem, co mam robić”. Rain prze­rwał i sły­chać było tylko szum i bar­dzo cięż­ki od­dech, a potem jego krzyk, wręcz chi­chot z prze­ra­że­nia. “Znowu! Tu coś jest! Parę me­trów ode mnie! Jak scho­dzę, idzie ze mną, widzę cza­sem jakby ogon, a nade mną głowę! O pa­trz­cie! Pa­trz­cie!”. Znowu krzyk i dźwięk spa­da­ją­ce­go przed­mio­tu. “Moje świa­tło!! Po­cze­kaj, zo­staw moje świa­tło!”.

– To ko­niec – nagle po­wie­dział Ron­nie, wy­ry­wa­jąc wszyst­kich z onie­mie­nia. Po­dej­rze­wam, że zszedł niżej i zo­sta­wił kabel ko­mu­ni­ka­cyj­ny za sobą, bo przy wzmoc­nie­niu na­gra­nia sły­chać jesz­cze dźwięk butów na stop­niach i la­tar­kę, która mu­sia­ła sto­czyć się w dół.

– Szko­da, że nie da­li­śmy im kamer.

– Da­li­śmy, ale nie było bez­po­śred­niej trans­mi­sji z wnę­trza – wy­ja­śnił Ron­nie.

– Ostre za­bu­rze­nie psy­cho­tycz­ne, schi­zo­fre­nia – po­wie­dział pro­fe­sor. Od­chrząk­nął i się­gnął po szklan­kę z wodą. Bar­dzo źle zno­sił tu­tej­szy ukrop. – Jeśli do­brze ro­zu­miem, to wy­sła­li­ście tych ludzi w za­mknię­tą prze­strzeń, która cały czas utrzy­my­wa­ła stan za­gro­że­nia, bo na spi­ral­nych scho­dach nie widać co jest parę kro­ków przed nami i za nami. Pole wi­dze­nia jest bar­dzo ogra­ni­czo­ne, a je­ste­śmy na te­re­nie wroga. Do tego cią­gle scho­dzi się w dół, w lewo, tak? Były kie­dyś takie ba­da­nia, które ka­za­ły lu­dziom krę­cić się w kółko – mówił pro­fe­sor roz­glą­da­jąc się po sali. – Nie będą was nu­dził szcze­gó­ła­mi, ale wynik był po­dob­ny. Już po paru go­dzi­nach lu­dzie tra­ci­li kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Po­dej­rze­wam, że mogły im się nawet mylić kie­run­ki ruchu. Po ja­kimś cza­sie nie spo­sób oce­nić czy idę w górę, czy w dół. To jak z ofia­ra­mi lawin, kom­plet­na dez­orien­ta­cja. Nie ufał­bym żad­nej in­for­ma­cji, którą wer­bal­nie wam prze­ka­za­li.

Mal­loy, który do tej pory jako je­dy­ny stał w sali, usiadł.

– Na­praw­dę nikt nie zdo­łał wró­cić na po­wierzch­nię z tej wy­pra­wy? – za­py­tał pro­fe­sor Se­mia­nek. Z wy­ra­zów twa­rzy mógł wy­czy­tać od­po­wiedź. – Szko­da, bo mógł­bym prze­pra­co­wać z nimi to do­świad­cze­nie i coś wy­cią­gnąć.

– Chce pan po­wie­dzieć – za­czął Mal­loy wzdy­cha­jąc, – że każdy kto tam zej­dzie, zwa­riu­je?

– Myślę, że to ide­al­na pu­łap­ka na ludz­ki umysł i może taki jest wła­śnie cel tych scho­dów – wy­znał star­szy męż­czy­zna. – I jesz­cze to złoto. Ścia­ny mu­sia­ły ge­ne­ro­wać nie­sa­mo­wi­tą grę świa­tła i cieni w bla­sku la­ta­rek. Zmę­czo­ne umy­sły zro­bi­ły swoje.

– Czy można się jakoś za­bez­pie­czyć przed tym? – za­py­tał młod­szy cho­rą­ży Du­rian. Był ofi­ce­rem ko­mu­ni­ka­cyj­nym i po­my­sło­daw­cą po­cią­gnię­cia kabla w dół scho­dów.

– Nie ma szans. Go­dzi­ny scho­dze­nia każ­de­go zła­mią, to kwe­stia czasu. Mu­sie­li­by­ście tam wy­słać nie­przy­tom­nych ludzi.

– Dobra, idź pan stąd – po­wie­dział Mal­loy, wy­raź­nie ura­ża­jąc pro­fe­so­ra. Ten wstał, za­su­nął krze­sło, trąc nim nie­przy­jem­nie o pod­ło­gę, i wy­szedł nie mó­wiąc słowa.

– Czy ten koleś wła­śnie po­wie­dział, że chęt­nie zro­bił­by sobie z na­szych to­wa­rzy­szy szczu­ry do­świad­czal­ne? – za­py­tał Billy, pseu­do­nim Kil­l­Joy, gdy tylko drzwi się za­trza­snę­ły.

– Zo­staw to – roz­ka­zał ka­pi­tan. – Wy­kry­li­ście coś jesz­cze w na­gra­niach? – za­py­tał resz­tę osób w po­ko­ju.

At­mos­fe­ra zgęst­nia­ła. Ze­bra­na w po­miesz­cze­niu grupa ludzi nie była go­to­wa na tego typu za­da­nia. To byli żoł­nie­rze, a nie ba­da­cze. Do tego nie mieli po­trzeb­ne­go wy­po­sa­że­nia, ani wie­dzy, by badać takie zja­wi­ska.

– Po dru­giej go­dzi­nie mar­szu w dół, Rain prze­pro­wa­dził ba­da­nie ścia­ny – mówił Ron­nie. – Wtedy jesz­cze brzmiał nor­mal­nie. Myślę, że mo­że­my za­ufać przy­naj­mniej tym in­for­ma­cjom.

– Co wy­kry­li? – za­py­tał Du­rian.

– Ścia­na złota ma metr gru­bo­ści, za nią znaj­du­je jakaś skała. Nie byli w sta­nie się prze­wier­cić, bo aku­rat naj­dłuż­sze wier­tło, jakie wzię­li miało metr.

– Co nam to daje? – wtrą­cił Mal­loy, ale nikt nie od­po­wie­dział. – Co nam to, do cho­le­ry, daje?! – krzyk­nął, ude­rza­jąc pię­ścią w stół. Po jego twa­rzy spły­wa­ły kro­ple potu. 

– Spo­koj­nie – po­wie­dział Billy. – Nerwy nam nie po­mo­gą, a ten upał nie po­ma­ga. 

– Jakie macie teo­rie? – za­py­tał Ron­nie, pró­bu­jąc od­cią­gnąc uwagę od wy­raź­nie wy­bi­te­go z rów­no­wa­gi ka­pi­ta­na bazy.

– Cały czas nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go nikt stam­tąd nie wraca – gło­śno my­ślał Malek, młody tech­nik w ze­spo­le. – Kabel dzia­ła i co parę me­trów jest punkt, żeby się pod­piąć i na­wią­zać kon­takt.

– Coś ich ata­ku­je, jak za­wró­cą? – pytał Du­rian. – Skąd wy­cho­dzi? Dla­cze­go czeka na to? Bez sensu.

– Psy­cho­za? Ci, co za­wró­ci­li już pew­nie zwa­rio­wa­li – za­su­ge­ro­wał Harry, kie­dyś gór­nik, dziś żoł­nierz. – Ale jeśli tak, to co oni tam robią? Wy­cho­dzą? Gdyby po­now­nie za­czę­li scho­dzić, byśmy usły­sze­li to na na­gra­niach?

– Moż­li­we, że sie­dzą na scho­dach, to­tal­nie spa­ra­li­żo­wa­ni jak Rain – po­wie­dział Mal­loy. – Nie są w sta­nie nic zro­bić. Już po nich.

– Po­win­ni­śmy zor­ga­ni­zo­wać akcję ra­tun­ko­wą? – za­py­tał Ron­nie.

– Nie ma jak. Nikt tam nie zej­dzie, drony tracą łącz­ność. Mo­żesz im ze­słać je­dze­nie, wodę, ale po co?

– Mnie cie­ka­wi inna kwe­stia – za­czął cho­rą­ży Bar­tley – przed nimi scho­da­mi szło co naj­mniej sześć in­nych osób. Wy­pra­wa Raina nigdy się na nich nie na­tknę­ła. Jak to moż­li­we?

– Pa­no­wie – po­wie­dział męż­czy­zna, który wła­śnie wszedł do po­ko­ju. Za nim stało trzech in­nych, wszy­scy w mun­du­rach floty. To nie byli żoł­nie­rze. – Ko­man­dor przy­sy­ła nas, żeby zba­dać te wasze scho­dy. Sprzęt wła­śnie lą­du­je. Który to Mal­loy? – ofi­cer za­py­tał i roz­cza­ro­wał się na widok ka­pi­ta­na, który pod­niósł się i przy­wi­tał gości zmę­cze­niem na twa­rzy.

 

Testy

 

Pokój ko­man­do­ra Ever­sa był wy­jąt­ko­wo przy­tul­ny i do­brze wy­po­sa­żo­ny, jak na wa­run­ki, w ja­kich resz­ta człon­ków za­ło­gi mu­sia­ła spę­dzić przez ostat­nie dwa lata. Naj­waż­niej­szym me­blem była na­roż­na sofa, nie­zwy­kle ma­syw­na z wy­brzmia­ły­mi po­du­cha­mi obi­ty­mi skórą. Na szkla­nym sto­li­ku przed nią stała bu­tel­ka do­brej whi­sky, do po­ło­wy wy­pi­ta.

– Jak testy? – za­py­tał ko­man­dor Evers swo­je­go za­stęp­cę na okrę­cie.

– Kiep­sko – po­wie­dział pierw­szy ofi­cer. Sie­dział z do­wód­cą na sofie i razem po­pi­ja­li ten szla­chet­ny tru­nek. – Mam wra­że­nie, że oni do­sko­na­le wie­dzą, że ich te­stu­je­my. Zmie­nia­ją re­ak­cję tylko po to, żeby nam na­mie­szać. Nie ze­strze­li­li lą­dow­ni­ka z uzbro­jo­ną gło­wi­cą, ale sta­tek, który za­wie­rał dwie gło­wi­ce, tylko roz­mon­to­wa­ne na czę­ści pierw­sze już tak – mówił roz­kła­da­jąc ręce.

– Po­wta­rza­li­ście test?

– Tak. Wtedy obro­na za­cho­wa­ła się od­wrot­nie – po­wie­dział i par­sk­nął pod nosem. – Ro­bi­li­śmy też prze­lo­ty nad tą war­stwą chmur. Okręt, który tylko prze­la­ty­wał, nie zo­stał za­ata­ko­wa­ny, a sta­tek, który ak­tyw­nie uży­wał sy­gna­łów ska­nu­ją­cych w stro­nę pla­ne­ty, zo­stał szyb­ko znisz­czo­ny.

Ko­man­dor słu­chał i mil­czał, po­pi­ja­jąc od czasu do czasu whi­sky.

– Zro­bi­li­śmy też kilka te­stów na po­wierzch­ni pla­ne­ty – kon­ty­nu­ował Wal­ter. – Nie­wie­le, bo boimy się, że ich re­ak­cja może być cał­ko­wi­ta, to zna­czy, w re­ak­cji na lo­kal­ne za­gro­że­nie za­ata­ku­ją glo­bal­nie. Wy­sła­li­śmy tylko kilka dro­nów do mia­sta i znowu, różne re­ak­cje, zero kon­se­kwen­cji. Zwy­kły lot przez mia­sto cza­sa­mi jest OK, a cza­sa­mi od razu dron jest ze­strze­li­wa­ny.

– My­ślisz, że to spo­sób, by za­bez­pie­czyć się roz­gry­zie­niem ich me­cha­ni­zmów obron­nych? – w końcu za­py­tał ko­man­dor Evers.

– To bar­dzo dobry spo­sób. Po tych wszyst­kich te­stach nie mogę wy­cią­gnąć żad­nych wnio­sków.

– My­ślisz, że mamy szan­sę? – ko­man­dor enig­ma­tycz­nie za­py­tał, bacz­nie ob­ser­wu­jąc swo­je­go przy­ja­cie­la.

– Szcze­rze? – chciał wy­znać Wal­ter po krót­kiej chwi­li na­my­słu. – Nic mi się tutaj nie zga­dza. 

– Śmia­ło – za­chę­cił go głów­no­do­wo­dzą­cy ze szklan­ką czy­stej whi­sky.

– To, że wróg jest tak neu­tral­ny, że ata­ku­je tylko w sa­mo­obro­nie, że to mia­sto jest tak oczy­wi­stą pu­łap­ką, to w ogóle nie pa­su­je do tego, co wma­wia­no nam na Ziemi. Wąt­pię, że to stąd przy­szedł atak na naszą pla­ne­tę.

– Mocne słowa – stwier­dził Evers. – Pod­wa­żasz 5 lat przy­go­to­wań do misji, dwa lata lotu, cały wy­si­łek ludz­ko­ści, żeby…

– A ty nie? – prze­rwał mu od­waż­nie Wal­ter.

Głów­no­do­wo­dzą­cy za­śmiał się i ro­zej­rzał po po­ko­ju. – My­ślisz, że trans­mi­tu­ją naszą roz­mo­wę na Zie­mię?

– Prze­cież i tak nie wró­ci­my – stwier­dził obo­jęt­nie jego pierw­szy ofi­cer.

– Praw­da.

– Może ten ka­pi­tan w bazie miał rację. Nie po­win­ni­śmy ata­ko­wać.

– My­ślisz, że mógł­bym zmie­nić pierw­szą dy­rek­ty­wę? – za­py­tał ko­man­dor, nagle po­waż­nie­jąc. Po tym, jak stra­ci­li­śmy tutaj już pół mi­lio­na ludzi?

Wal­ter nie miał od­wa­gi, by od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Obaj na­pi­li się whi­sky, ale ko­man­dor kon­ty­nu­ował wątek. – Tutaj nic nie ma. Ze­spół na­uko­wy zdał mi ra­port. Nie znaj­dziesz tutaj nic, co można wło­żyć do ust. W tym sztucz­nym słoń­cu nie wy­ho­du­jesz też nic z zia­ren, które przy­wieź­li­śmy ze sobą. Nie mamy za­so­bów na po­wrót, więc czeka nas tutaj tylko śmierć, nie­za­leż­nie od wy­ni­ku misji. To jest praw­da, o któ­rej nikt na razie nie myśli.

– Nic nie zga­dza się z tym, co obie­cy­wa­li nam na Ziemi.

– Nie ma sensu o tym my­śleć.

– Może masz rację.

– Misja, to je­dy­ne co mamy – po­wie­dział ko­man­dor, wziął głęb­szy wdech i dodał – chciał­bym, żebyś przy­go­to­wał plan osta­tecz­ny.

Wal­ter wy­ostrzył słuch. Prze­wi­dy­wał, że ta proś­ba na­dej­dzie. – Co chcesz, żebym zro­bił? – za­py­tał, zna­jąc od­po­wiedź.

– Chciał­bym mieć ostat­nią kartę w rę­ka­wie, gdy wszyst­ko inne za­wie­dzie. Mo­żesz po­świę­cić wszyst­kie za­so­by, łącz­nie z ludź­mi. Nie chcę, by po wszyst­kim Flota krą­ży­ła tu po or­bi­cie, jak ja­kieś cmen­ta­rzy­sko na dowód na­szej po­raż­ki – mówił ko­man­dor, a Wal­ter tylko po­ki­wał głową.

Do po­ko­ju wpadł z im­pe­tem młody ofi­cer floty, czło­nek ze­spo­łu ba­daw­cze­go. Okrop­nie dy­szał, mó­wiąc – Panie ko­man­do­rze, mam pilną in­for­ma­cję.

– Bie­głeś tutaj? – za­py­tał zdzi­wio­ny Wal­ter i wska­zał pal­cem ko­mu­ni­ka­tor na ścia­nie, do­da­jąc – Jak taka pilna, trze­ba było dzwo­nić.

– Prze­pro­wa­dzi­łem test, o któ­rym panu nie po­wie­dzia­łem – przy­znał męż­czy­zna. Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ło się tylko prze­ra­że­nie.

– Mów – po­le­cił ko­man­dor Evers.

– Jak pan wie – mówił głów­nie do Wal­te­ra, pod któ­rym pro­wa­dził ba­da­nia za­cho­wań wroga – prze­pro­wa­dzi­li­śmy już około 30 lotów kon­tro­l­nych, gdzie za­wsze mamy ten sam ze­staw sprzę­tów i tych sa­mych pi­lo­tów. Nic się nie zmie­nia. Nic. 32 lotów i zero re­ak­cji wroga.

– I? – po­ga­niał go Wal­ter.

– Lot 33 ze­strze­li­li.

Wal­ter wstał, ale nic nie po­wie­dział.

– Zro­bi­łem tylko jedną rzecz ina­czej – mówił dalej młody ofi­cer. – Prze­ka­za­łem pi­lo­tom za­szy­fro­wa­ną wia­do­mość, że to ostat­ni trans­port i nasza tajna broń bę­dzie go­to­wa.

Za­pa­dła nie­wy­god­na cisza, a Wal­ter z po­wro­tem usiadł na sofie, zdru­zgo­ta­ny. – Jeśli do­brze ro­zu­miem – po­wo­li za­czął mówić, w gło­wie bu­du­jąc dzie­siąt­ki moż­li­wych sce­na­riu­szy – to od­czy­tu­ją naszą za­szy­fro­wa­ną ko­mu­ni­ka­cję, a jeśli tak, to znają nasze plany, wie­dzą, że chce­my ata­ko­wać. Nie mamy już ele­men­tu za­sko­cze­nia. Mało tego – kon­ty­nu­ował, uświa­da­mia­jąc sobie coraz wię­cej – jeśli zła­ma­li nasze kody ko­mu­ni­ka­cyj­ne, to mogą wła­mać się do na­szych kom­pu­te­rów, to­tal­nie nas spa­ra­li­żo­wać.

Evers po­bladł, a ofi­cer w drzwiach dodał – ich sys­te­my obron­ne są świa­do­me. Nie po­zwo­lą się zba­dać. Testy nie mają sensu.

– To dla­cze­go jesz­cze ży­je­my? – za­py­tał ko­man­dor Evers, ale w od­po­wie­dzi do­stał tylko ciszę.

 

Kon­takt

 

– Wejdź­my tutaj – po­wie­dział pod­po­rucz­nik Wat­son i po­ka­zał wiel­kie dwu­skrzy­dło­we drzwi do bu­dyn­ku, który wy­glą­dał na no­wo­cze­sny, szkla­ny biu­ro­wiec. 

Było z nim dwóch żoł­nie­rzy, któ­rzy zde­cy­do­wa­li się, wbrew roz­ka­zom, wejść do mia­sta na wła­sne ry­zy­ko. Nie mieli ze sobą broni pal­nej, ale w kie­sze­niach trzy­ma­li noże do chle­ba, które za­bra­li z kuch­ni po­lo­wej w bazie Za­chód-12. To byli człon­ko­wie eli­tar­nej jed­nost­ki spe­cjal­nej, znu­że­ni już bez­czyn­no­ścią, któ­rzy po­sta­no­wi­li na wła­sną rękę po­znać wroga i do­wie­dzieć się cze­goś o nim wię­cej. Do mia­sta we­szli pro­sto z pu­sty­ni, wcho­dząc na drogę, która wy­ło­ni­ła się z pia­sku, jak miraż.To było dziw­ne, ale szyb­ko przy­wy­kli do tych ano­ma­lii wi­dząc je na każ­dym kroku. Prze­sta­li się też skra­dać, gdy za­uwa­ży­li, że nikt się nimi nie in­te­re­su­je. Przez całą drogę ba­da­li znaj­do­wa­ne cie­ka­wost­ki. Szcze­gól­nie Wat­son do­ty­kał każ­de­go przed­mio­tu, który wy­da­wał się nie na swoim miej­scu.

 Drzwi, które wy­bra­li były ogrom­ne, drew­nia­ne, jakby żyw­cem prze­kle­jo­ne z ja­kie­goś go­tyc­kie­go ko­ścio­ła do tego no­wo­cze­sne­go bu­dyn­ku o co naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu pię­trach.

– Tutaj pew­nie sie­dzi ich mnó­stwo – za­uwa­żył Wat­son z uśmie­chem.

Pchnę­li razem skrzy­dło i we­szli do środ­ka. Hol był prze­stron­ny, ozdo­bio­ny rzeź­ba­mi, a na pod­ło­dze leżał chyba mar­mur. Na wprost była re­cep­cja, w któ­rej na gości cze­ka­ła młoda dziew­czy­na w bia­łej ko­szu­li i ma­ry­nar­ce. Była sama.

Wat­son pierw­szy pod­szedł do lady. Zaj­rzał na biur­ko po stro­nie dziew­czy­ny, gdzie za­sko­czył go nie­na­gan­ny po­rzą­dek. Nawet notes i dłu­go­pis le­ża­ły ide­al­nie rów­no­le­gle.

– To hotel? – za­py­tał Wat­son dziew­czy­nę, opie­ra­jąc się całym cia­łem o wy­so­ki blat re­cep­cji.

– Tak – od­po­wie­dzia­ła grzecz­nie.

– Je­steś ma­szy­ną? – za­py­tał wprost, ale ona się tylko uśmiech­nę­ła.

Do lady po­de­szli jego ko­le­dzy. Byli coraz bar­dziej ura­do­wa­ni przed­nią za­ba­wą, jaką do­star­cza­ło mia­sto.

– Ko­le­żan­ko – po­wie­dział pierw­szy, pseu­do­nim “Kolos”. – Dla­cze­go nas za­ata­ko­wa­li­ście?

– Nie ro­zu­miem – od­par­ła. – Ni­ko­go nie ata­ko­wa­łam.

– Wy­mor­do­wa­li­ście ty­sią­ce na­szych to­wa­rzy­szy parę dni temu w cen­trum tego mia­sta. Nic o tym nie wiesz? – za­py­tał drugi, pseu­do­nim “Bo­ston”.

Dziew­czy­na po­ki­wa­ła głową, za­prze­cza­jąc, a Wal­ter uci­szył ko­le­gów. – Kim je­steś? – za­py­tał ją.

– Mar­le­na, miło mi. Czy życzą sobie pa­no­wie pokój?

Wszy­scy sze­ro­ko otwo­rzy­li oczy. Po­pa­trzy­li na sie­bie, zdez­o­rien­to­wa­ni. 

– Nie o to pytam – po­wie­dział Wal­ter. – Jaki ga­tu­nek, rasę, cy­wi­li­za­cję re­pre­zen­tu­jesz? Kim do cho­le­ry je­steś?

– Je­stem taka sama jak wy – od­po­wie­dzia­ła rów­nie za­sko­czo­na. – Może wezwę me­na­dże­ra?

Wal­ter za­śmiał się i od­wró­cił, by po­roz­ma­wiać z ko­le­ga­mi. – To ma­rio­net­ka. Nic się od niej nie do­wie­my.

– Szu­ka­my in­nych? – pytał Bo­ston.

– Ja bym jesz­cze z nią po­ga­dał – stwier­dził Kolos. – Spró­bo­wał in­nych metod, bar­dziej bez­po­śred­nich. Ni­ko­go tu nie ma oprócz niej. Mamy oka­zję.

Wal­ter po­pa­trzył na niego, a potem na dziew­czy­nę. – Po­szu­kaj­my jej broni – po­wie­dział i ru­szył za ladę re­cep­cji, a oni za nim. Zna­leź­li tylko szaf­ki pełne ka­ta­lo­gów i półki z no­tat­ni­ka­mi i bro­szu­ra­mi re­kla­mo­wy­mi. Nic po­dej­rza­ne­go.

Dziew­czy­na pa­trzy­ła na nich z prze­ra­że­niem, sto­jąc bez­rad­nie obok. – Mogę w czymś pomóc? – za­py­ta­ła.

– Jak naj­bar­dziej! – ode­zwał się Bo­ston. – Ile kosz­tu­je ta przy­jem­ność? – za­py­tał, pod­no­sząc jedną bro­szu­rę ze zdję­ciem ko­bie­ty w sa­lo­nie spa.

– Jeśli jest pan go­ściem ho­te­lo­wym, to za darmo – z przy­jem­no­ścią od­par­ła re­cep­cjo­nist­ka.

– OK, a mo­żesz mi po­wie­dzieć czego chce­cie i dla­cze­go za­ata­ko­wa­li­ście Zie­mię? – za­py­tał, wciąż z bro­szu­rą w ręce.

Po raz ko­lej­ny dziew­czy­na po­ki­wa­ła głową.

Roz­cza­ro­wa­ny Kolos pod­szedł do dziew­czy­ny – Gdzie masz broń? – pytał. 

– Nie mam broni – szcze­rze od­po­wie­dzia­ła.

– Ten czar­ny pro­sto­kąt, gdzie on jest?

– Nie wiem.

– Jak dzia­ła ta war­stwa chmur ota­cza­ją­ca pla­ne­tę?

– Niebo jest dziś prze­cież czy­ste – za­uwa­ży­ła dziew­czy­na i za­czę­ła pa­trzeć z przy­krym po­li­to­wa­niem na męż­czyzn.

Wat­son zła­pał rękę ko­le­gi, który już się­gał do kie­sze­ni po nóż. – Nie – po­wie­dział i od­cią­gnął go. – Idźmy dalej. Spraw­dzi­my ko­lej­ne wie­żow­ce. Mu­si­my zna­leźć miej­sce z więk­szą licz­bą tych po­sta­ci.

– Prze­pra­szam – dziew­czy­na zwró­ci­ła ich uwagę.

Wat­son od­wró­cił się do niej. – Czego chcesz?

– Czy mogę za­su­ge­ro­wać szpi­tal?

– Bę­dzie tam wię­cej osób? – za­py­tał pod­po­rucz­nik, zdzi­wio­ny jej pro­po­zy­cją.

– Nie, jeśli szu­ka­cie po­mo­cy, to tam po­win­ni­ście ją zna­leźć.

– Co ona bre­dzi? – za­py­tał Bo­ston i spoj­rzał na swo­je­go do­wód­cę.

– Nie wiem – od­po­wie­dział Wat­son, pa­trząc jej pro­sto w oczy. – Chodź­my stąd.

– Nie chce­cie iść do szpi­ta­la? – znowu za­py­ta­ła.

Ma­syw­na po­stu­ra Ko­lo­sa przy­tła­cza­ła ją cie­niem. – A co tam jest? – za­py­tał.

– Pomoc. Pan umie­ra.

Kolos za­śmiał się. – A na co?

– Jest pan za­ra­żo­ny Ospą, Wą­gli­kiem, Cho­le­rą, Dżumą i Ebolą.

Męż­czy­zna cof­nął się i spoj­rzał na Wat­so­na – Kurwa, o co jej cho­dzi?!

– Bre­dzi – rzu­cił Wat­son. – Idzie­my.

– Mo­ment! – po­wie­dział Bo­ston i pod­szedł do dziew­czy­ny. – A skąd to wiesz?

– Widzę – od­par­ła. – Wasze mun­du­ry są prze­siąk­nię­te wi­ru­sa­mi.

Twa­rze żoł­nie­rzy po­bla­dły. Obaj cof­nę­li się i spoj­rze­li na sie­bie. – Jakto prze­siąk­nię­te? – za­py­tał w końcu Kolos w stro­nę swo­je­go do­wód­cy. – Czy my o czymś nie wiemy?

Wat­son par­sk­nął śmie­chem i roz­ło­żył ręce. – Wy­glą­da na to, że wie­cie wszyst­ko – po­wie­dział, ale do dziew­czy­ny. – Py­ta­nie, czy je­ste­ście od­por­ni?

Re­cep­cjo­nist­ka mil­cza­ła, za to Kolos sta­nął twa­rzą w twarz z pod­po­rucz­ni­kiem. – Nie je­stem aż tak głupi. Ten wypad, to jakaś misja, o któ­rej nie wiemy? – za­py­tał i po­ło­żył dło­nie na ra­mio­nach do­wód­cy.

– Hej! – za­wo­łał Bo­ston i pod­szedł do swo­ich to­wa­rzy­szy. – Co tu się dzie­je?!

– Pa­no­wie – rzekł spo­koj­nie Wat­son. – Gdyby się udało, by­li­by­ście bo­ha­te­ra­mi – po­wie­dział i do­stał pię­ścią w twarz. Leżąc na ziemi zo­ba­czył tylko błysk noża w ręce Ko­lo­sa, a potem dwa upa­da­ją­ce ciała swo­ich ko­le­gów prze­szy­te stru­mie­nia­mi świa­tła. Spoj­rzał na dziew­czy­nę, która w rę­kach trzy­ma­ła do­brze znaną mu czar­ną broń.

– Nie za­bi­łaś mnie? – za­py­tał.

Uśmiech­nę­ła się, a broń, jak kwiat, zwi­nę­ła się w jej dłoni i znik­nę­ła. – Czy mogę w czymś jesz­cze pomóc? – za­py­ta­ła.

Wat­son wstał i spoj­rzał na ciała to­wa­rzy­szy. Obaj ści­ska­li noże, więc pod­niósł ręce, za­wró­cił i wy­szedł. Na dwo­rze po­czuł ukrop dnia, ale głę­bo­ko ode­tchnął i ro­zej­rzał się. Nie wi­dział żad­ne­go drona, ale do­my­ślał się, że jego do­wód­ca już wie, że misja się nie po­wio­dła. Zro­bił kilka kro­ków, sta­jąc na środ­ku pu­stej ulicy i wy­cią­gnął z kie­sze­ni nóż. Na­tych­miast padł, prze­szy­ty świa­tłem, jak jego to­wa­rzy­sze.

 

Nowy plan

 

– Ko­man­dor Evers dał mi prawo za­mknąć ten cały pro­jekt, jeśli ma on za­gro­zić re­ali­za­cji na­szej misji – Mówił Har­ris, który do­wo­dził całym de­par­ta­men­tem badań we flo­cie. – Mam go też za­mknąć, jeśli okaże się, że to stra­ta czasu.

Mal­loy słu­chał, ale nic nie mówił. Tylko jego mina zdra­dza­ła nie­za­do­wo­le­nie. Nie prze­spał ostat­niej nocy, bo co chwi­lę bu­dził się wy­ry­wa­ny ze snu ata­ka­mi pa­ni­ki. Śniły mu się scho­dy, jak każ­dej nocy, ale teraz kosz­ma­ry do­mi­no­wa­ła wy­so­ka, obca po­stać, która po­tra­fi­ła prze­ni­kać przez ścia­ny. Była tak wy­so­ka, że mu­sia­ła po­ru­szać się po­chy­lo­na, a jej dłu­gie spi­cza­ste ręce do­ty­kiem wy­szu­ki­wa­ły ofia­rę.

– Pan mnie słu­cha? – za­py­tał znów Har­ris, roz­glą­da­jąc się po pry­wat­nym po­ko­ju ka­pi­ta­na. Pa­no­wał tu to­tal­ny ba­ła­gan. Na sto­li­ku przy małej sofie le­ża­ły brud­ne ta­le­rze, a obok na ziemi kar­to­ny po ra­cjach żyw­no­ścio­wych, ro­ze­rwa­ne i po­zo­sta­wio­ne sobie. Kilka butów nie do pary le­ża­ło bez przy­czy­ny na środ­ku po­ko­ju.

– Co? – ock­nął się ka­pi­tan.

– Ma pan zakaz wy­sy­ła­nia ko­lej­nej wy­pra­wy. Nikt tam nie wcho­dzi bez mojej zgody. Jasne?

– To jak mam zba­dać scho­dy?

– Wy­ko­rzy­sta pan drona – oznaj­mił Har­ris. Jego głę­bo­ki uśmiech zdra­dzał, że ma plan.

– Ja­kie­go drona?

– Chodź pan ze mną – po­wie­dział ko­man­dor pod­po­rucz­nik Har­ris i wy­szedł, a ka­pi­tan po­gnał za nim, jak grzecz­ny uczeń. Prze­szli przez długi ko­ry­tarz bazy, bacz­nie ob­ser­wo­wa­ni przez wszyst­kich, i wy­szli na ze­wnątrz, gdzie ośle­pi­ło ich wiecz­ne słoń­ce pla­ne­ty. W za­sa­dzie to nie było słoń­ce, tylko wy­ge­ne­ro­wa­ne i roz­pro­szo­ne przez po­wło­kę świa­tło, które nie da­wa­ło cie­nia. Stąd też nie było za­cho­dów, wscho­dów, ani nic z nor­mal­nej doby, którą lu­dzie znali z Ziemi. Nikt nie wie­dział, w jaki spo­sób ta imi­ta­cja świa­tła dzia­ła­ła, bo nie było czasu, by to zba­dać.

Męż­czyź­ni szli przez plac pro­sto w stro­nę scho­dów. Po­ru­sza­li się szyb­ko, by chro­nić się przed pa­lą­cy­mi pro­mie­nia­mi świa­tła. Była tu tylko jedna po­go­da; upał.

– Ko­man­dor Evers coś mówił o scho­dach? – pytał Mal­loy, idąc krok z tyłu.

– Nie­wie­le.

– Ale za­in­te­re­so­wa­ły go?

– Nie­bar­dzo. Ma dużo waż­niej­sze rze­czy na gło­wie – mówił Har­ris, – ale jest to nie­wąt­pli­wie wiel­ka oso­bli­wość. Jeśli ist­nie­je choć cień szan­sy, że może pomóc nam zdo­być prze­wa­gę nad wro­giem, chce­my to wy­ko­rzy­stać. 

– Ha! – ucie­szył się Mal­loy, ocie­ra­jąc pot z czoła. – Czyli nie wi­dzi­cie wiel­kich szans na po­wo­dze­nie dru­giej fazy.

Har­ris za­trzy­mał się i od­wró­cił do ka­pi­ta­na. Spoj­rzał na niego wy­jąt­ko­wo groź­nie, przez chwi­lę trzy­ma­jąc go w nie­pew­no­ści, ale nic nie po­wie­dział, bo w grun­cie rze­czy ka­pi­tan miał rację. Nie ist­niał żaden plan, żadna broń czy prze­wa­ga, która gwa­ran­to­wa­ła­by zwy­cię­stwo, więc ko­man­dor Evers brał każdą opcję pod uwagę, aby pod­nieść szan­se na po­wo­dze­nie. 

– Wejdź­my – po­wie­dział w końcu Har­ris, po­ka­zu­jąc na nowo po­wsta­ły bu­dy­nek bazy ba­daw­czej. Jesz­cze rano go tutaj nie było. Tak, jak wszyst­ko inne, zo­stał zbu­do­wa­ny z go­to­wych mo­du­łów i stał tuż obok scho­dów, które na roz­kaz ko­man­do­ra zo­sta­ły oto­czo­ne murem. 

Męż­czyź­ni we­szli do środ­ka, prze­szli przez część biu­ro­wą, mi­ja­jąc bez słowa kilka osób i za­trzy­ma­li się w po­miesz­cze­niu, w któ­re­go cen­trum stała ma­szy­na ba­daw­cza. Była wiel­ko­ści ma­łe­go sa­mo­cho­du, na­szpi­ko­wa­na in­stru­men­ta­mi i spo­czy­wa­ła na ko­łach.

– Po scho­dach nie da się zje­chać – od razu za­uwa­żył ka­pi­tan.

– By­strość pana nie opusz­cza – sko­men­to­wał Har­ris. – Za­mon­tu­je­my spe­cjal­ne płozy. Mój ze­spół już nad nimi pra­cu­je. Zre­du­ku­je­my też tro­chę wiel­kość ma­szy­ny.

– Co tym można badać?

– Co tylko chce­my – od­parł z dumą Har­ris. – To uni­wer­sal­ny po­jazd, po­zwa­la się do­sto­so­wać do misji. Za­mon­tu­je­my pod­sta­wo­we na­rzę­dzia, jak spek­tro­metr, rent­gen, chro­ma­to­graf, sej­smo­metr, ma­no­metr – wy­mie­niał ko­man­dor, ale wi­dząc znu­dzo­ną twarz ka­pi­ta­na prze­rwał. – Sło­wem, zba­da­my te scho­dy na wskroś.

– A co z ko­mu­ni­ka­cją?

– Mamy jedno roz­wią­za­nie, sto­sun­ko­wo pro­ste. Świa­tło­wód.

Ka­pi­tan zmru­żył oczy, ro­zej­rzał się i od razu za­py­tał – jak głę­bo­ko bę­dzie­my mogli zejść?

– To już za­le­ży od pana – od­po­wie­dział Har­ris i mach­nął ręką, za­pra­sza­jąc ka­pi­ta­na dalej.

Męż­czyź­ni prze­szli przez kilka drzwi i zna­leź­li się w bia­łej sali peł­nej krzą­ta­ją­cych się na­ukow­ców. Jak w mro­wi­sku każdy sku­piał się na swoim za­da­niu.

 – Pro­szę zo­ba­czyć – ko­man­dor wska­zał słup o śred­ni­cy około metra, który wy­ra­stał w samym cen­trum po­miesz­cze­nia. Do­oko­ła niego krę­cił się opusz­cza­ny po­dest z dłu­gim ra­mie­niem, któ­re­go górna część opie­ra­ła się o słup. – Widzi pan? – za­py­tał zdez­o­rien­to­wa­ne­go ka­pi­ta­na.

– Co?

Har­ris pod­szedł bli­żej i po­ka­zał na bar­dzo cien­ką linię, która spi­ral­nie ota­cza­ła słup. – Na dro­nie za­mon­tu­je­my ramię, które bę­dzie przy­kle­jać do rdze­nia scho­dów ten super cien­ki świa­tło­wód – po­wie­dział.

Ka­pi­tan przy­kle­ił wzrok do słupa, ale z tru­dem wi­dział prze­wód, był tak cien­ki. W sercu po­czuł ścisk, bo ogar­nął go wstyd i gniew, że nie wy­ko­rzy­sta­li tej tech­no­lo­gii wcze­śniej za­miast kla­sycz­nych kabli, które tasz­czy­li w rę­kach lu­dzie z wy­pra­wy Raina. – Ile tego mo­że­my za­brać w dół?

– W przy­bli­że­niu każdy ki­lo­metr w dół bę­dzie wy­ma­gał trzech ki­lo­me­trów świa­tło­wo­du.

– Ile zmie­ści­my w tym dro­nie? – pytał dalej ka­pi­tan po­ka­zu­jąc na bu­dy­nek obok, gdzie przy­go­to­wy­wa­na była ma­szy­na.

– Spo­koj­nie wci­śnie­my po­jem­nik na 1000 ki­lo­me­trów.

Ka­pi­tan aż po­bladł. Wy­du­kał tę po­tęż­ną licz­bę, chwi­lę się za­my­ślił i za­py­tał – 1000 ki­lo­me­trów prze­wo­du?

– Nie, na 1000 ki­lo­me­trów w dół.

Mal­loy za­śmiał się. – A ile tego kabla mamy?

– Tyle, ile pan znaj­dzie – od­parł Har­ris, zdra­dza­jąc w końcu oszo­ło­mio­ne­mu ka­pi­ta­no­wi jego za­da­nie. – We flo­cie mają tego sporo w ma­ga­zy­nach, ale też same okrę­ty ko­rzy­sta­ją z ogrom­nej ilo­ści ta­kich świa­tło­wo­dów. Mają one ogra­ni­czo­ny prze­sył, ale tutaj ce­lu­je­my w mak­sy­mal­ny za­sięg ma­szy­ny, zwłasz­cza, że oprócz prze­wo­du bę­dzie trze­ba mon­to­wać wzmac­nia­cze optycz­ne i kom­pen­sa­to­ry dys­per­sji.

– I ja mam te kable panu za­ła­twić?

– Nie kable, tylko świa­tło­wo­dy. Zna pan sporo ludzi we flo­cie, pro­szę za­cząć wy­dzwa­niać.

– OK, za­ła­twię to – przy­tak­nął ka­pi­tan. Chęć po­zna­nia ta­jem­ni­cy scho­dów sku­tecz­nie wy­głu­sza­ła dumę Mal­loya. – Kiedy dron bę­dzie go­to­wy?

– Jak do­brze pój­dzie jutro za­koń­czy­my mo­dy­fi­ka­cje – po­wie­dział Har­ris. – Zo­sta­je tylko kwe­stia świa­tło­wo­du.

– Świet­nie. Mam jesz­cze jedno py­ta­nie. Czy na tym dro­nie mo­że­my za­mon­to­wać jakąś broń? – za­py­tał Mal­loy.

Pra­wie każdy ba­dacz w po­miesz­cze­niu wstrzy­mał to, co robił i spoj­rzał na niego.

– Chce pan strze­lać do tych scho­dów? – pytał Har­ris z lek­kim nie­do­wie­rza­niem.

– Nie, ale le­piej mieć coś do obro­ny drona.

– Wie­rzy pan w te teo­rie o po­two­rach, które ata­ku­ją ludzi na scho­dach?

– A skąd – za­prze­czył ka­pi­tan, a jego pod­krą­żo­ne oczy za­czę­ły cha­otycz­nie ska­kać po twa­rzach ba­da­czy. Nie chciał wda­wać się w te dys­ku­sje. – Nie ważne. Za­ła­twię ten świa­tło­wód – w końcu rzu­cił i ru­szył do wyj­ścia.

 

Woda

 

Da­niel umie­rał z pra­gnie­nia. Przej­rzał pra­wie każdy kar­ton w hali i padał już z sił. Znaj­do­wał wszyst­ko, ale nie wodę. Zba­dał też prze­strzeń, w któ­rej zo­sta­wi­ła go dziew­czyn­ka. Pacz­ki wy­peł­nia­ły ją cał­ko­wi­cie. Mu­sia­ło ich być dzie­siąt­ki ty­się­cy, a żadna nie ozna­ko­wa­na. Nie było też żad­nych sprzę­tów, ma­szyn, re­ga­łów, tylko kar­to­ny pełne przed­mio­tów tak róż­nych, jakby ktoś ze­brał za­war­tość ca­łe­go mia­sta i wrzu­cił ją tutaj, ale uprzed­nio usu­nął wszyst­kie na­po­je. Da­niel miał dość. Był wy­koń­czo­ny i na skra­ju za­ła­ma­nia. Nie spał już bar­dzo długo, dla­te­go przy­siadł przy ścia­nie hali, gdzie dziew­czy­na znik­nę­ła w dziw­nym otwo­rze w pod­ło­dze. Po­czuł zimną bryzę i za­snął.

 Obu­dzi­ło go sztur­cha­nie. Otwo­rzył oczy i zo­ba­czył przed sobą tę samą dziew­czyn­kę. Tym razem miała na sobie zie­lo­ną su­kien­kę w białe paski i, co waż­niej­sze, w ręce trzy­ma­ła bu­tel­kę wody.

– Woda! – Da­niel krzyk­nął i wlał w sie­bie całą za­war­tość nie­mal na­tych­miast. To była naj­smacz­niej­sza woda, jaką w życiu pił. Gdy zła­pał w końcu od­dech, po­dzię­ko­wał.

– Mó­wi­łam, że wrócę – po­wie­dzia­ła.

– Skąd wie­dzia­łaś, że tego po­trze­bo­wa­łem?

– To dość oczy­wi­ste. Więk­szość form życia po­trze­bu­je wody.

– Wasza też?

– Oczy­wi­ście.

 Da­niel wstał, znowu wy­ra­sta­jąc znacz­nie ponad dziew­czyn­kę. Nadal wy­da­wa­ła się nie­na­tu­ral­nie mała. – Wszy­scy tam na dole je­ste­ście tacy mali?

– To za­le­ży – od­po­wie­dzia­ła i ura­czy­ła go uśmie­chem. – Po­cze­kaj – po­pro­si­ła i po­bie­gła w stos kar­to­nów. Szyb­ko wró­ci­ła z odzie­żą w rę­kach. – Śmia­ło, po­win­no pa­so­wać – rze­kła, po­da­jąc mu zwy­kłe spodnie i ko­szu­lę w kratę.

Da­niel spoj­rzał na sie­bie, nadal był w po­dar­tym mun­du­rze, który mu­siał już śmier­dzieć. Moż­li­wość zrzu­ce­nia go była ma­rze­niem. – Jak tak szyb­ko zna­la­złaś te ciu­chy? – za­py­tał.

– Znam do­brze ten ma­ga­zyn. Sama uzbie­ra­łam więk­szość z tych rze­czy.

– To twoja praca?

– Można tak po­wie­dzieć. 

– Jak długo już to ro­bisz? – za­py­tał Da­niel, pró­bu­jąc wy­czuć le­piej jej wiek. Roz­glą­dał się też za miej­scem, w któ­rym mógł­by się prze­brać.

– Nie znam two­jej per­spek­ty­wy cza­so­wej.

– Jasne, ro­zu­miem. Czy mogę? – za­py­tał nieco skrę­po­wa­ny, po­ka­zu­jąc ubra­nia i chęć ich zmia­ny. Dziew­czyn­ka zro­zu­mia­ła, od­wró­ci­ła się, a on szyb­ko wło­żył nowe ubra­nia. Pa­so­wa­ły do­sko­na­le. Pach­nia­ły świe­żo­ścią i były z bar­dzo do­brych ma­te­ria­łów. 

– Jak wam idzie in­wa­zja? – dziew­czyn­ka za­py­ta­ła, wciąż od­wró­co­na do niego ple­ca­mi.

– Nie mam po­ję­cia. Nie mam kon­tak­tu z do­wódz­twem. Dla­cze­go py­tasz?

– By­ło­by faj­nie, jak­by­ście wy­gra­li.

Da­niel się za­śmiał, tro­chę prze­ra­żo­ny. Ton dziew­czyn­ki wska­zy­wał na to, że lu­dzie nie mają wiel­kich na to szans. – To też wasz wróg? – za­py­tał.

– Boimy się ich.

– Wal­czy­cie z nimi?

– Nie. To nic nie da. 

– Dla­cze­go?

– Bo z nimi nie da się wy­grać – dziew­czyn­ka po­wie­dzia­ła i od­wró­ci­ła się w jego stro­nę. Jej twarz była bar­dzo po­waż­na.

– A kim oni są? – Da­niel za­py­tał, czu­jąc, że zbli­ża się do pierszw­sze­go puz­zla ukła­dan­ki.

– Nie wiem. Przy­le­cie­li dawno temu i ze­pchnę­li nas pod zie­mię, ale nie wal­czą z nami. Nie przy­by­li, żeby nas znisz­czyć. To wiemy. 

Da­niel pró­bo­wał zro­zu­mieć to, co sły­szy. – Czyli to wasza pla­ne­ta? A mia­sto jest dzie­łem jesz­cze innej cy­wi­li­za­cji?

Dziew­czyn­ka po­twier­dzi­ła i za­czę­ła się roz­glą­dać po hali, cze­goś się wy­raź­nie oba­wia­jąc. – Pew­nie je­steś głod­ny – po­wie­dzia­ła. – Mogę ci coś przy­nieść. Co chcesz?

Da­nie­lo­wi na­tych­miast po­cie­kła ślin­ka. Zjadł­by wszyst­ko, ale naj­bar­dziej na świe­cie ma­rzył teraz o praw­dzi­wej pizzy. Nie są­dził, że obca cy­wi­li­za­cja uwię­zio­na na swo­jej pla­ne­cie bę­dzie w sta­nie mu ją do­star­czyć, ale spró­bo­wał. – Pizza. Wiesz co to?

– Nie, ale ci przy­nio­sę.

– Jak to? Skąd ją weź­miesz?

Dziew­czyn­ka otwo­rzy­ła sze­rzej oczy. – Nie znasz mnie, ale może zro­zu­miesz, jak przyj­dzie czas. Teraz mu­sisz tu jesz­cze tro­chę po­cze­kać. Chodź po­ka­żę ci, gdzie jest to­a­le­ta.

– Tu jest to­a­le­ta? – za­py­tał Da­niel, zdzi­wio­ny, bo przej­rzał wszyst­ko i nie zna­lazł żad­ne­go do­dat­ko­we­go po­miesz­cze­nia. Nie miał czasu długo się nad tym za­sta­na­wiać, bo dziew­czyn­ka znowu po­gna­ła przed sie­bie i mu­siał co chwi­lę pod­bie­gać, by ją do­go­nić. Cho­dzi­ła nie­na­tu­ral­nie szyb­ko i była nie­zwy­kle zwin­na mię­dzy ster­ta­mi kar­to­nów.

– Tutaj – po­wie­dzia­ła, po­ka­zu­jąc w ścia­nie hali drzwi.

Da­niel był pewny, że wcze­śniej ich tutaj nie było, ale nie­uchwyt­na oso­bli­wość tego miej­sca już dawno prze­sta­ła go za­ska­ki­wać. Wszedł od­waż­nie do środ­ka i za­marł. Zo­ba­czył to­a­le­tę do­kład­nie taką, ja­kiej spo­dzie­wał­by się na Ziemi. Była w niej umy­wal­ka na­bla­to­wa po­sta­wio­na na ka­mien­nej pły­cie, a nad nią wi­sia­ło lu­stro. Obok miał prysz­nic i sedes, a ca­łość oświe­tla­ły trzy punk­ty w su­fi­cie. Czuł się, jakby był w czy­imś domu.

– Jakim cudem…

– Umyj się – dziew­czy­na prze­rwa­ła mu. – Zrób to, co tu mu­sisz i po­cze­kaj na mnie. Wrócę, to po­roz­ma­wia­my.

– To jakiś sen – Da­niel pró­bo­wał pojąć sy­tu­ację. – Kim wy je­ste­ście? Skąd tak do­sko­na­le zna­cie naszą cy­wi­li­za­cję?

– To nie jest teraz istot­ne – od­po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka. – Przy­nio­sę ci je­dze­nie. Nie jedz nic z tego, co tutaj znaj­dziesz. To ważne – tłu­ma­czy­ła, wciąż ob­ser­wu­jąc bacz­nie oto­cze­nie. Za­mknę­ła za nim drzwi i po­gna­ła swoim nie­na­tu­ral­nie szyb­ki­mi sko­ka­mi w gąszcz kar­to­nów.

 

Plan osta­tecz­ny

– Są już wszy­scy? – za­py­tał ko­man­dor Evers w jed­nej z hal ma­ga­zy­no­wych okrę­tu fla­go­we­go. Tylko tutaj tak licz­na grupa do­wód­ców mogła się po­mie­ścić.

– Wszy­scy – po­twier­dził Wal­ter. – Mo­że­my roz­ma­wiać? – za­py­tał ofi­ce­ra obok, który kiw­nął głową na znak, że za­głu­sza­nie urzą­dzeń dzia­ła. 

– Dobra, do rze­czy – za­czął ko­man­dor. – Pod­ję­li­śmy de­cy­zję. Uru­cho­mi­my wszyst­kie plany jed­no­cze­śnie i od­da­my wam lo­kal­ne do­wódz­two – oznaj­mił, wy­wo­łu­jąc wy­raź­ne po­ru­sze­nie w hali. Kil­ku­set ze­bra­nych do­wód­ców za­czę­ło jed­no­cze­śnie mówić. – To je­dy­ne moż­li­we roz­wią­za­nie! – krzyk­nął, pró­bu­jąc wszyst­kich uci­szyć. – Nie mamy innej opcji, jeśli wróg wie, że za­ata­ku­je­my, do tego dys­po­nu­je do­sko­na­łą po­zy­cją obron­ną, mo­ni­to­ru­je naszą ko­mu­ni­ka­cję i może za­kłó­cać dzia­ła­nie na­szych sprzę­tów. Wiemy też, że jest od­por­ny na broń bio­lo­gicz­ną. Zo­sta­je nam tylko po­dej­ście si­ło­we, oraz na­dzie­ja, że prze­cią­ży­my ich sys­te­my obron­ne, re­ali­zu­jąc wszyst­kie plany jed­no­cze­śnie. 

Za­pa­dła nie­zno­śna cisza. Tym razem ze­bra­ni w sali do­wód­cy tylko pa­trzy­li w stro­nę ko­man­do­ra. – Pa­no­wie – znów ode­zwał się Evers, ale tro­chę innym, mięk­k­szym tonem. – Nie ocze­kuj­cie dłu­giej mo­ty­wa­cyj­nej prze­mo­wy. Ta misja nigdy nie mogła się skoń­czyć ina­czej. Wie­dzie­li­ście, że nie ma po­wro­tu do domu, za­ak­cep­tuj­cie to i skup­cie się na zwy­cię­stwie – za­koń­czył i spoj­rzał na Wal­te­ra.

Ten zro­bił krok w przód, od­chrząk­nął i za­czął gło­śno mówić tak, by wszy­scy w hali go usły­sze­li. – Za chwi­lę do­sta­nie­cie ko­per­ty, a w nich kon­kret­ne roz­ka­zy i czasy ich re­ali­za­cji. Będą w nich też dy­rek­ty­wy, któ­ry­mi po­win­ni­ście się kie­ro­wać. Jed­nak po­ko­na­nie wroga jest naj­waż­niej­sze, dla­te­go da­je­my wam swo­bo­dę dzia­łań, by in­dy­wi­du­al­nie de­cy­do­wać w ra­mach swo­ich sek­to­rów.

– Na­praw­dę chce­cie zre­zy­gno­wać z jed­no­li­te­go fron­tu? Mamy wal­czyć sami? – za­py­tał sto­ją­cy w pierw­szej linii ge­ne­rał Bil­lings.

– Tak – od­parł pew­nie Evers. – Nie bę­dzie wspar­cia z or­bi­ty, wróg za­blo­ku­je każdy ostrzał. Tak samo prze­chwy­ci każdą ko­mu­ni­ka­cję od­dzia­łów na po­wierzch­ni i wy­ko­rzy­sta ją prze­ciw­ko wam.

– Stwo­rzy­li­śmy na­praw­dę dużo mo­de­li ana­li­tycz­nych – dodał Wal­ter. – W żad­nym kla­sycz­ne po­dej­ście i jed­no­li­ty front nie miały szans.

Dwaj ofi­ce­ro­wie za­czę­li roz­da­wać imien­ne ko­per­ty wśród ze­bra­nych do­wód­ców, a ge­ne­rał Bil­lings nie krył zdzi­wie­nia. – To bez sensu – mówił, od­bie­ra­jąc swoje roz­ka­zy. – Jak chce­cie po­ko­nać wroga bez stra­te­gii, celów, pla­no­wa­nia?

– Nie mó­wi­łem, że nie mamy stra­te­gii – od­parł Evers. – Mamy, jest ona za­pi­sa­na w wa­szych roz­ka­zach. Po pro­stu, nikt z was nie bę­dzie jej znał w ca­ło­ści dla bez­pie­czeń­stwa. To, co mu­si­cie zro­zu­mieć – mówił do wszyst­kich, – to fakt, że gdy opu­ści­cie to po­miesz­cze­nie, zo­sta­nie­cie sami ze swo­imi ce­la­mi. Nikt nie bę­dzie wam już dawał roz­ka­zów, ani się z wami ko­mu­ni­ko­wał. To je­dy­ny spo­sób, żeby utrzy­mać ele­ment za­sko­cze­nia. 

– Zna­cie swoje misje! – krzyk­nął Wal­ter. – Pa­mię­taj­cie jed­nak, że cała nasza ko­mu­ni­ka­cja jest mo­ni­to­ro­wa­na. Macie ab­so­lut­ny zakaz na­wią­zy­wa­nia kon­tak­tu z in­ny­mi sek­to­ra­mi. 

Wal­ter zro­bił krót­ką prze­rwę, by każda in­for­ma­cja miała szan­sę wy­brzmieć i osiąść w gło­wach ze­bra­nych do­wód­ców. Ge­ne­rał Bil­lings już nie kon­ty­nu­ował dys­ku­sji, a wyraz jego twa­rzy zdra­dzał nie­wiel­ką wiarę w po­wo­dze­nie tej misji. 

– Do­brze – mówił dalej Wal­ter. – Zsyn­chro­ni­zuj­my czasy – po­le­cił i pod­niósł rękę, aby usta­wić ze­ga­rek. Spoj­rzał na jed­ne­go z ofi­ce­rów, który podał do­kład­ny czas i za­czął od­li­czać se­kun­dy.

Wszy­scy w sali za­czę­li syn­chro­ni­za­cję.

– I teraz naj­waż­niej­sze – ko­man­dor Evers prze­jął głos. – Misję za­czy­na­my równo o 19.00, czyli za 12 go­dzin. 

– Co?! – krzyk­nął ge­ne­rał Har­rel­son. – Nikt nie zdąży się przy­go­to­wać! – oznaj­mił i uru­cho­mił la­wi­nę roz­mów w hali.

– Cisza! – krzyk­nął Wal­ter, uci­sza­jąc wszyst­kich obec­nych, w tym osoby o wyż­szej ran­dze od sie­bie. – To nasza je­dy­na prze­wa­ga – mówił sta­now­czo. – Jeśli wie­dzą, że ata­ku­je­my, nie mo­że­my im dać czasu, by się przy­go­to­wa­li.

– Mu­si­my za­ata­ko­wać wszy­scy razem, jak naj­szyb­ciej. Nie ma innej drogi – dodał ko­man­dor Evers.

– 12 go­dzin – po­twier­dził ge­ne­rał Wil­lis, wpa­trzo­ny w swój ze­ga­rek. Z reguł uwiel­biał kwe­stio­no­wać de­cy­zje do­wódz­twa, for­su­jąc swoje po­my­sły, ale nie tym razem. Na jego twa­rzy ry­so­wa­ła się re­zy­gna­cja zmie­sza­na z bez­rad­no­ścią. I taka sama aura spo­wi­ła wszyst­kich w hali.

– To nie ko­niec – dodał ko­man­dor, wi­dząc i nie re­agu­jąc na to­ną­cy na­strój. – Jeśli wszyst­ko inne za­wie­dzie, mamy plan osta­tecz­ny. Ko­man­do­rze Wal­ter?

– Tak – prze­jął głos za­stęp­ca do­wód­cy całej misji. – Gdy wszy­scy uda­cie się na pla­ne­tę, by zre­ali­zo­wać swoje misje, flota od­je­dzie z or­bi­ty i wy­ko­na ma­newr pętli wokół księ­ży­ca. W tym cza­sie przy­bie­rze inną for­ma­cję, a cały ła­du­nek stra­te­gicz­ny zo­sta­nie prze­trans­por­to­wa­ny na ten okręt fla­go­wy. Wła­śnie trwa­ją prace nad uszczel­nie­niem okrę­tu. Jego więk­sza część zo­sta­nie za­la­na be­to­nem i spe­cjal­ną pianą ener­ge­tycz­ną. To po­zwo­li okrę­to­wi przy­jąć znacz­nie wię­cej ata­ków. 

– O czym ty czło­wie­ku mó­wisz? – za­py­tał ktoś z tyłu.

Wal­ter nawet nie spoj­rzał na męż­czy­zną i chłod­no kon­ty­nu­ował. – Flota roz­pę­dzi się do mak­sy­mal­nej moż­li­wej pręd­ko­ści, ota­cza­jąc okręt fla­go­wy, by dać mu do­dat­ko­wą ochro­nę, a na­stęp­nie wbije się at­mos­fe­rę pla­ne­ty, de­to­nu­jąc cały ła­du­nek stra­te­gicz­ny tuż nad me­tro­po­lią.

Tym razem cisza była gro­bo­wa. Nikt nie od­dy­chał. 

Z tyłu padło ci­chut­kie py­ta­nie. – A co jeśli któ­raś z na­szych misji się po­wie­dzie i po­ko­na­my wroga?

– Jest wy­zna­czo­ny punkt, do któ­re­go mo­że­my prze­rwać tę misję i za­trzy­mać flotę. Ko­man­dor Evers bę­dzie na po­kła­dzie okrę­tu fla­go­we­go, by o tym zde­cy­do­wać. Po prze­kro­cze­niu tego punk­tu – Mówił Wal­ter coraz bar­dziej roz­trzę­sio­nym gło­sem – bę­dzie miał jesz­cze do dys­po­zy­cji przy­cisk, który po­zwo­li zde­to­no­wać cały ła­du­nek w do­wol­nym mo­men­cie. 

– Tak – po­wie­dział gło­śno ko­man­dor Evers. – Jeśli do­sta­nę wia­do­mość, że udało wam się po­ko­nać wroga, za­gwa­ran­tu­ję wam naj­więk­szy pokaz fa­jer­wer­ków w hi­sto­rii.

Młody ofi­cer z grupy ba­daw­czej, który stał za Wal­te­rem, ze­mdlał. W dużej hali zro­bi­ło się nagle bar­dzo dusz­no.

 

Ba­da­nia

 

– Pa­trzę i pa­trzę i nie ro­zu­miem – mówił Sca­lard, tech­nik spe­cja­li­sta we flo­cie. Był człon­kiem ze­spo­łu ba­daw­cze­go, który ko­man­dor Evers wy­słał, by zba­dać ta­jem­ni­ce scho­dów.

– Pokaż – po­wie­dział ko­man­dor pod­po­rucz­nik Har­ris i na­chy­lił się nad ekra­na­mi.

– Mak­sy­mal­nie za­wę­zi­łem czę­sto­tli­wość sy­gna­łów i punk­ty po­mia­ro­we – tłu­ma­czył Sca­lard – ale dalej do­sta­ję taki wynik.

Har­ris na­chy­lił się jesz­cze bar­dziej nad ekra­na­mi w cen­trum ba­daw­czym. Na jed­nym miał wy­kres 2D, gdzie wzdłuż osi x cią­gnę­ła się ledwo wi­docz­na cien­ka nie­bie­ska linia na wie­lo­ko­lo­ro­wym tle. Na dru­gim ekra­nie zo­ba­czył ani­ma­cję 3D i bar­dzo wąską nie­bie­ską ko­lum­nę na tle zmie­nia­ją­cym kolor w cza­sie. Obie wi­zu­ali­za­cje do­mi­no­wa­ła wiel­ka, czar­na i owal­na plama, która sty­ka­ła się z nie­bie­ską linią i po­kry­wa­ła nie­mal całą skalę.

– Co ozna­czy­łeś czar­nym ko­lo­rem? – za­py­tał Har­ris.

– Wolną prze­strzeń – od­parł Sca­lard.

– Aha. Ile razy po­wtó­rzy­łeś test?

– 7 razy.

– usta­wia­łeś ina­czej punk­ty po­mia­ro­we?

– Tak, 3 razy.

– Ka­li­bro­wa­łeś sprzęt?

– 3 razy.

– Ro­bi­łeś testy w innym miej­scu?

– Tak, bez ano­ma­lii.

Har­ris wy­pro­sto­wał się. Spoj­rzał przez małe okno po­sta­wio­ne­go na szyb­ko bu­dyn­ku ba­daw­cze­go wprost na złote scho­dy oto­czo­ne murem. Do­stęp był szczel­nie kon­tro­lo­wa­ny, by nikt nie zszedł bez zgody. Przed scho­da­mi stała duża czar­na skrzyn­ka, punkt wyj­ścia dla świa­tło­wo­du, który dron ba­daw­czy wła­śnie roz­wi­jał zjeż­dża­jąc po scho­dach.

 Jed­nym z pro­ble­mów misji była pręd­kość po­ru­sza­nia się ma­szy­ny. Teo­re­tycz­nie mogła roz­pę­dzić się do kil­ku­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę, ale przy tak dużym skrę­cie, sile od­środ­ko­wej i ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni ist­nia­ło ry­zy­ko, że doj­dzie do ka­ta­stro­fy. Do tego, ma­szy­na mu­sia­ła być w sta­nie wy­ha­mo­wać, gdyby zza ścia­ny wy­ło­ni­ło się coś istot­ne­go. Zde­cy­do­wa­no się na sta­bil­ne 15 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę na start.

– Jak głę­bo­ko jest ma­szy­na? – za­py­tał Har­ris ofi­ce­ra dy­żu­ru­ją­ce­go przy sta­no­wi­sku drona. Było ono tuż obok.

– 60 ki­lo­me­trów – od­po­wie­dział męż­czy­zna wpa­trzo­ny w ka­me­rę, która po­ka­zy­wa­ła uję­cia na żywo trans­mi­to­wa­ne przez drona. Wy­da­wa­ło się, że obraz tkwił bez zmian, jakby się za­ciął, ale drob­ne drga­nia ma­szy­ny zdra­dza­ły, że dron nadal scho­dzi w dół.

 – Mon­tuj­cie sej­smo­graf od­bi­cio­wy – po­le­cił ze­spo­ło­wi Har­ris i wy­szedł. Udał się pro­sto do cen­trum do­wo­dze­nia bazy, wokół któ­rej pa­no­wa­ło ogrom­ne po­ru­sze­nie. Tuż obok bu­dyn­ku prze­jeż­dża­ła ko­lum­na cięż­kich cię­ża­ró­wek wznie­ca­jąc strasz­ny kurz, a dzie­siąt­ki ofi­ce­rów roz­da­wa­ło kar­tecz­ki z roz­ka­za­mi jed­nost­kom bo­jo­wym, które za­peł­nia­ły plac. Har­ris prze­bił się przez za­pcha­ny ko­ry­tarz punk­tu do­wo­dze­nia i wpadł bez pu­ka­nia do po­ko­ju, w któ­rym Mal­loy pro­wa­dził ko­lej­ne spo­tka­nie ze­spo­łu ba­daw­cze­go. Swoim wej­ściem prze­rwał na chwi­lę dys­ku­sję, ale gdy usiadł w rogu bez słowa, męż­czyź­ni kon­ty­nu­owa­li.

– Czyli sy­gnał nie wró­cił nawet przy ta­kiej sile na­daj­ni­ka? – za­py­tał Harry.

– Nie, nigdy, przy żad­nej pró­bie.

– Może źle za­mon­to­wa­łeś sprzęt? – su­ge­ro­wał Bar­tley, który na po­cząt­ku scep­tycz­nie pod­cho­dził do scho­dów, a teraz był naj­bar­dziej za­go­rza­łym po ka­pi­ta­nie zwo­len­ni­kiem, by badać je do sa­me­go końca.

– Ro­bi­łem testy, a zresz­tą nie pierw­szy raz sto­su­ję TDR, cho­ciaż nie na taką skalę. 

– Dobra! – za­wo­łał Mal­loy. Był wy­jąt­ko­wo zde­ner­wo­wa­ny. – Zmień­my temat. Wiemy coś wię­cej o zna­le­zio­nych na scho­dach sprzę­tach wy­pra­wy Raina? – za­py­tał Ron­nie­go, który stał pod ścia­ną ze zdję­cia­mi w rę­kach. Było na nich widać broń, ple­cak i parę przy­pad­ko­wych rze­czy z wy­pra­wy.

– We­dług ana­li­zy wszyst­kie przed­mio­ty są nie­tknię­te – mówił bar­dzo spo­koj­nie Ron­nie, jakby w kontrze do pod­nie­sio­ne­go głosu ka­pi­ta­na. – Nie mają uszko­dzeń, śla­dów walk, nic.

– Jakie cho­ler­stwo za­bie­ra ludzi, ale zo­sta­wia sprzę­ty? – pytał salę Harry.

– Nie wszyst­kie, nie­któ­re – od­po­wie­dział Ron­nie. – Zni­ka­ją lu­dzie i sprzęt.

– Ale też lu­dzie i sprzęt zo­sta­ją – dodał Mal­loy pod­no­sząc w dłoni zdję­cie ciała Wal­de­na, który zgi­nął za­strze­lo­ny, we­dług re­la­cji Raina, przez swo­je­go to­wa­rzy­sza.

Har­ris głę­bo­ko ode­tchnął.

– Masz coś? – na­tych­miast za­py­tał Billy i po­na­glił go dło­nią, jak ko­le­gę. Męż­czyź­ni byli tak sku­pie­ni na ba­da­niach scho­dów, że za­po­mnie­li o prze­pa­ści, jaka ich dzie­li­ła w ran­dze.

– Te scho­dy łamią prawa fi­zy­ki, przy­naj­mniej w na­szym ro­zu­mie­niu – mówił bar­dzo po­wo­li, jak na złość, Har­ris. – Nasz test MT wy­ka­zał, że scho­dy mają co naj­mniej 120 ki­lo­me­trów głę­bo­ko­ści.

– Co naj­mniej?

– To limit sprzę­to­wy.

– To dużo? – za­py­tał Malek.

– Dużo? – dzi­wił się Har­ris. – Już przy 10 ki­lo­me­trach za­sta­na­wia­ło mnie, jak te scho­dy wy­trzy­mu­ją ci­śnie­nie warstw ziemi. Nor­mal­nie złoto tak głę­bo­ko by­ło­by już zmiaż­dżo­ne. Nie je­stem w sta­nie nawet wy­obra­zić sobie po­trzeb­nych tech­no­lo­gii, żeby utrzy­mać kon­struk­cję 120 ki­lo­me­trów wgłąb. Prze­cież te scho­dy mu­sia­ły­by wy­trzy­my­wać napór płyt tek­to­nicz­nych.

Za­pa­dła cisza. Mało kto znał się w ze­spo­le na geo­de­zji. Tylko Harry przy­tak­nął i dodał – brak zmian w tem­pe­ra­tu­rze i ci­śnie­niu też dużo mówią. Ta tech­no­lo­gia to dla nas magia.

– Mam jesz­cze jedną cie­ka­wost­kę – oznaj­mił Har­ris, ale nadal mówił bar­dzo po­wo­li, do­pro­wa­dza­jąc ka­pi­ta­na Mal­loya do szału. Robił to spe­cjal­nie. – Obok scho­dów jest otwar­ta prze­strzeń o ab­sur­dal­nie du­żych roz­mia­rach, mó­wi­my o ty­sią­cach ki­lo­me­trów sze­ścien­nych. Na­rzę­dzie nie były w sta­nie nawet po­ka­zać tej prze­strze­ni w ca­ło­ści.

– obok? Jak bli­sko? – pytał Du­rian nagle po­bu­dzo­ny.

Har­ris przy­trzy­mał wszyst­kich w nie­pew­no­ści, po czym po pro­stu po­wie­dział – kilka me­trów.

– To nie może być przy­pa­dek! – za­wo­łał ka­pi­tan Mal­loy. – Scho­dy pro­wa­dzą do tego ukry­te­go świa­ta.

– Scho­dy na całej głę­bo­ko­ści 120 ki­lo­me­trów nie sty­ka­ją się z prze­strze­nią, więc po­łą­cze­nie jest albo niżej, albo go nie ma.

– Na ja­kiej głę­bo­ko­ści scho­dy i prze­strzeń są naj­bli­żej? – za­py­tał Harry, spo­koj­ny jak nigdy.

– od 80 ki­lo­me­tra w dół.

– Prze­bij­my się. Dron ma en­do­sko­po­we wier­tło i jeśli do­brze pa­mię­tam 10 me­trów za­się­gu. Po­win­no wy­star­czyć.

– Chce­cie na­ru­szyć kon­struk­cję scho­dów tak głę­bo­ko pod zie­mią? – za­py­tał Ron­nie.

– Już to zro­bi­li­śmy – za­uwa­żył Mal­loy. – Ze­spół Raina wy­ko­na­li od­wiert. Myślę, że mała dziur­ka to dla tak ogrom­nej kon­struk­cji żaden pro­blem.

– Nie do końca – prze­ciw­sta­wił się Har­ris – na ze­wnątrz pa­nu­je po­tęż­ne ci­śnie­nie, a za ścia­ną może być nawet ko­mo­ra mag­mo­wa. Bę­dzie­my mu­sie­li do­brze zba­dać punkt od­wier­tu, ale myślę, że warto spró­bo­wać.

– Jak głę­bo­ko jest teraz dron? – pytał Ron­nie.

– 60 ki­lo­me­trów.

Wszy­scy w sali umil­kli na chwi­lę, zmę­cze­ni cią­głym ukro­pem pa­nu­ją­cym na po­wierzch­ni pla­ne­ty. Coraz trud­niej było im pojąć fe­no­men scho­dów i koń­czy­ły im się po­my­sły.

– A może te scho­dy są nie­skoń­czo­ne? – rzu­cił luźno Du­rian. 

– Su­ge­ru­jesz ja­kieś inne wy­mia­ry, tu­ne­le cza­so­prze­strzen­ne? – od razu za­py­tał Billy, pod­eks­cy­to­wa­ny taką moż­li­wo­ścią.

– Bo ja wiem, ale skoro nic nam się nie zga­dza, to może trze­ba roz­pa­trzyć takie moż­li­wo­ści. Tylko ja nic o tym nie wiem.

– Gdy­by­śmy we­szli w inny wy­miar, od razu byśmy to za­uwa­ży­li – od­parł Har­ris wciąż sie­dząc w rogu sali przy sto­li­ku. Po­pi­jał wolno wodę z dys­try­bu­to­ra obok i gło­śno my­ślał. – To nie jest pole mojej spe­cjal­no­ści, ale z tego, co wiem, od­czy­ty zdra­dzi­ły­by, gdyby dron zna­lazł się w innym wy­mia­rze, czy prze­strze­ni. Mamy zbyt dużo wraż­li­wych urzą­dzeń na po­kła­dzie, ale dziwi mnie, że do­słow­nie nic się nie zmie­nia, ani wil­got­ność, ani od­czy­ty pola ma­gne­tycz­ne­go, nic. Być może mamy do czy­nie­nia z ani­zo­tro­po­wą roz­cią­gło­ścią punk­to­wą.

– Mów po na­sze­mu – po­pro­sił Mal­loy, wbi­ja­jąc wzrok w na­ukow­ca.

– Po pro­stu, scho­dy to jeden nie­skoń­cze­nie mały punkt roz­cią­gnię­ty w prze­strze­ni – tłu­ma­czył Har­ris, w ogóle nie pa­trząc na ka­pi­ta­na. – Ten, kto wej­dzie na scho­dy może się po­ru­szać po tej nie­skoń­czo­nej prze­strze­ni, ale wtedy z na­szej per­spek­ty­wy nie po­win­ni­śmy wi­dzieć tych scho­dów tak głę­bo­ko. Nie wiem. 

– I czemu takie roz­cią­gnię­cie mia­ło­by słu­żyć? – za­py­tał Harry.

– To tylko teo­ria.

– Nie klei się – stwier­dził Du­rian. – Jaki byłby tego sens? Po co scho­dzić?

– Może to spo­sób na fit­ness? – za­żar­to­wał Billy, ale salę wy­peł­ni­ły tylko ciche po­mru­ki nie­za­do­wo­le­nia. Męż­czy­zna sta­nął przy pa­ne­lu ste­ro­wa­nia kli­ma­ty­za­cją i za­czął coś przy niej robić.

– Zo­staw. Jest już usta­wio­na na maksa – po­wie­dział Mal­loy. 

– A może to się jed­nak klei – zmie­nił zda­nie Du­rian po chwi­li na­my­słu. – Jeśli z ta­kie­go punk­tu nie da się wyjść, to mamy do czy­nie­nia z do­sko­na­łą pu­łap­ką. 

– Tylko po co wię­zić tak ludzi? – za­py­tał Harry.

– Ra­czej nie po­wstrzy­ma to na­szej in­wa­zji – za­uwa­żył Malek. – Moim zda­niem to nie to. Te scho­dy są tak samo dziw­ne jak cała pla­ne­ta. Może po­win­ni­śmy spoj­rzeć na nie z szer­szej per­spek­ty­wy.

– Czyli ja­kiej? – pytał Mal­loy.

– Nie wiem, ale ta ogrom­na prze­strzeń wy­da­je się być czę­ścią za­gad­ki. Moż­li­we, że scho­dy to tylko uła­mek całej kon­struk­cji.

– Dobra! – prze­rwał mu ka­pi­tan, wsta­jąc z krze­sła. – Bę­dzie­my wier­cić i zba­da­my tę otwar­tą prze­strzeń, jak tylko dron osią­gnie od­po­wied­nią głę­bo­kość. Do ro­bo­ty – pod­su­mo­wał, a uwagę wszyst­kich zwró­cił lą­du­ją­cy tuż przy bu­dyn­ku śmi­gło­wiec. Po­wiew za­trząsł okna­mi, otwie­ra­ją jedno z nich i wpusz­cza­jąc go­rą­cy pia­sek do sali. Faza druga in­wa­zji miała ru­szyć już za parę go­dzin.

– Jest coraz go­rę­cej na tej prze­klę­tej pla­ne­cie – po­wie­dział Har­ris, kasz­ląc.

 

Atak

 

– Za trzy mi­nu­ty dzie­więt­na­sta – po­wie­dział ge­ne­rał For­sal do swo­ich ofi­ce­rów, sto­jąc na dachu cen­trum do­wo­dze­nia w bazie Po­łu­dnie-7. Miał stąd do­sko­na­ły widok na me­tro­po­lię, którą każ­de­go dnia przez lor­net­kę oglą­dał. Mia­sto błysz­cza­ło be­to­nem i stalą roz­rzu­co­nych wie­żow­ców, ale jed­no­cze­śnie było ciche i bez życia. Z tego punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go ge­ne­rał mógł śle­dzić wszyst­kie plany ataku, które miały być re­ali­zo­wa­ne jed­no­cze­śnie. Stan przy­go­to­wań, do­kład­ne dzia­ła­nia, miej­sce ude­rzeń nie były znane, bo każdy do­wód­ca otrzy­mał roz­kaz, by nic nie ko­mu­ni­ko­wać innym od­dzia­łom. W końcu For­sal dał roz­kaz, by roz­po­cząć re­ali­za­cję jego wła­sne­go planu. Była dzie­więt­na­sta.

 Jego po­mysł opie­rał się na wy­ko­rzy­sty­wa­niu cięż­ko opan­ce­rzo­ne­go sprzę­tu i dro­nów, które miały to­ro­wać drogę pie­cho­cie. W skró­cie, ge­ne­rał za­kła­dał, że wróg bę­dzie ata­ko­wał fron­tal­nie ko­lum­nę, więc tra­dy­cyj­na me­to­da pan­cer­nej szpi­cy, za którą po­dą­ża­li żoł­nie­rze bę­dzie naj­lep­szym roz­wią­za­niem. Nie mylił się. Cięż­kie czoł­gi, mo­bil­ne twier­dze i drony z dużą siłą ra­że­nia w sku­pie­niu po­kry­wa­ły teren taką siłą ognia, że wróg nie był w sta­nie sku­tecz­nie od­po­wie­dzieć. Ko­lum­na parła do przo­du uli­ca­mi, pró­bu­jąc osią­gnąć pierw­szy cel, po któ­rym żoł­nie­rze mieli za­bez­pie­czyć teren.

 Jed­nak w mo­men­cie, gdy jego cały kor­pus armii był już w mie­ście, coś się zmie­ni­ło. Wróg prze­stał wy­cho­dzić z bu­dyn­ków i zmie­nił stra­te­gię. Po­sta­cie za­czę­ły wy­ła­niać się z okien na róż­nych pię­trach, ata­ku­jąc z góry stru­mie­nia­mi świa­tła z ich ręcz­nej broni. Do tego stru­mie­nie zmie­ni­ły kolor, były czer­wo­ne, moc­niej­sze i dzia­ła­ły jak świetl­ne ostrza tnące pan­cerz każ­de­go po­jaz­du bez pro­ble­mu. Rewia świa­teł po­kry­ła ulice, sie­jąc znisz­cze­nie i śmierć. Mo­men­tal­nie plan For­sa­la upadł, a żoł­nie­rze roz­pierz­chli się zanim zdą­żył wydać roz­kaz od­wro­tu. Nie­licz­ni zdo­ła­li wy­do­stać się z mia­sta.

 5 ki­lo­me­trów dalej mia­sto było sys­te­ma­tycz­nie bu­rzo­ne fa­la­mi wy­bu­chów ar­ty­le­rii ma­gne­tycz­nej krót­kie­go za­się­gu. To było po­dej­ście ge­ne­ra­ła Sama Uchi­gu­ry, czło­wie­ka, który nie miał skru­pu­łów. Ze­brał tyle po­ci­sków, ile zdo­łał, a teraz ostrze­li­wał ulice po ulicy, za­mie­nia­jąc w ruiny wszyst­ko na dro­dze jego armii. Plan był sku­tecz­ny tylko przez chwi­lę, bo nie­za­leż­nie od stop­nia znisz­czeń, z ruin i tak wy­cho­dził nie­wzru­szo­ny wróg, dzie­siąt­ku­jąc jego żoł­nie­rzy.

 Wszyst­kie ataki ra­kie­to­we z ziemi i po­wie­trza, które grupa armii wschód za­sto­so­wa­ła zo­sta­ły bły­ska­wicz­nie zneu­tra­li­zo­wa­ne. Niebo po­kry­te było wy­bu­cha­mi, pod któ­ry­mi ko­lej­ne dy­wi­zje wcho­dzi­ły do mia­sta, po­no­sząc ab­sur­dal­ne stra­ty. 

 Rów­nież plan puł­kow­ni­ka Ser­gio oka­zał się ka­ta­stro­fą. Żoł­nie­rze uzbro­je­ni tylko w noże szyb­ko zo­sta­li ozna­cze­ni jako za­gro­że­nie i po­ko­na­ni. Po­dob­nie po­legł major Stone. Wszyst­kie na­mie­rzo­ne przez zwiad bu­dyn­ki, które miały kryć kry­tycz­ną in­fra­struk­tu­rę mia­sta, oka­za­ły się być bez­u­ży­tecz­ne w walce z wro­giem. Me­tro­po­lia nie miała sła­bych punk­tów, a jej źró­dło za­si­la­nia nadal po­zo­sta­wa­ło ta­jem­ni­cą. Ataki cy­ber­ne­tycz­ne, próby ośle­pia­nia, ogłu­sza­nia, nawet za­kłó­ca­nia wszel­ki­mi moż­li­wy­mi sy­gna­ła­mi nie przy­no­si­ły efek­tu, a żadna spe­cjal­nie mo­dy­fi­ko­wa­na ra­kie­ta nie prze­bi­ła się z or­bi­ty.

Wróg ad­ap­to­wał się i neu­tra­li­zo­wał za­gro­że­nie, re­agu­jąc na wszyst­kie ataki jed­no­cze­śnie. Już 2 go­dzi­ny po roz­po­czę­ciu dru­giej fazy in­wa­zji, nikt nie miał złu­dzeń, że czeka ich po­raż­ka. Ci, co znali plan osta­tecz­ny, spo­glą­da­li już ku niebu.

 

Rain

 

Mal­loy nie spał już od 3 dni. Nie chciał, bo za każ­dym razem, gdy kładł głowę na pod­usz­cze, za­czy­nał śnić o scho­dach, a każdy ko­lej­ny sen pro­wa­dził go przez wiel­kie ukry­te głę­bo­ko pod zie­mią złote mia­sta. Żyły tam prze­pięk­ne, ko­lo­ro­we ptaki o dłu­gich ogo­nach, które w locie roz­kła­da­ły się two­rząc złote wa­chla­rze błysz­czą­ce w ma­gicz­nym świe­tle ukry­te­go świa­ta. Były tam ogrom­ne wo­do­spa­dy, które szu­mia­ły jak po­tęż­ne burze, i lasy tak gęste, że można było cho­dzić po bal­da­chi­mach drzew, jak po tra­wie. Tylko wrót do tej kra­iny strze­gły po­twor­ni straż­ni­cy, któ­rzy pły­wa­li w zło­cie scho­dów, ata­ku­jąc każ­de­go in­tru­za.

– Śpisz? – za­py­tał Ron­nie, wi­dząc swo­je­go ka­pi­ta­na ze spusz­czo­ną głową na krze­śle przy biur­ku.

– Nie – od­parł Mal­loy, wy­rwa­ny z sen­nych roz­my­ślań. – Co jest?

– Nie uwie­rzysz – za­czął Ron­nie. – Dron tra­fił na Raina.

– On żyje?! – krzyk­nął Mal­loy i ze­rwał się na nogi.

– Tak, ale to­tal­nie zwa­rio­wał.

Ka­pi­tan nie pytał o nic wię­cej, tylko wy­strze­lił ze swo­je­go po­ko­ju i po­gnał do bu­dyn­ku bazy ba­daw­czej. Wszy­scy już tam byli, wpa­trze­ni w ekran, na któ­rym roz­trzę­sio­na syl­wet­ka męż­czy­zny wy­glą­da­ła zza ścia­ny scho­dów. To był Rain, pro­wa­dzą­cy pierw­szą wy­pra­wę. Był wy­koń­czo­ny, a w oczach miał dzi­kie prze­ra­że­nie.

– Nie bój się, Rain – mówił Harry, który znał go dość do­brze. – Po­mo­że­my ci, tylko nie pa­ni­kuj.

– Jakim cudem cią­gle żyje? – za­py­tał Har­ris, ale wszy­scy byli sku­pie­ni na ekra­nie.

– Sły­szysz mnie? – za­py­tał Harry z usta­mi przy­ci­śnię­ty­mi do mi­kro­fo­nu. – Nie bój się, to ja, mo­żesz mówić do drona, sły­szy­my cię.

Męż­czy­zna po­wo­li wy­ło­nił się zza ścia­ny. Był już wy­chu­dzo­ny, od­wod­nio­ny, a jego oczy od­zwy­cza­jo­ne od świa­tła. Za­kry­wał je, pró­bu­jąc zro­bić krok w górę. 

– Po­wie­dział coś? – pytał Mal­loy zza ple­ców kilku osób ota­cza­ją­cych sta­no­wi­sko. – Jak go zna­leź­li­ście?!

– Po pro­stu, dron au­to­ma­tycz­nie wy­ha­mo­wał, jak na niego tra­fił. Nic nie mówił jesz­cze – wy­ja­śniał Billy, nie od­ry­wa­jąc oczu od ekra­nu.

Rain z tru­dem po­ko­nał dwa schod­ki. Był już bar­dzo bli­sko drona, ale po­tknął się i leżał chwi­lę twa­rzą do scho­dów. Coś mam­ro­tał.

– Co on mówi? Na­gry­wa­cie?! – pytał Mal­loy, nie­po­trzeb­nie pod­no­sząc głos.

– Cicho! – krzyk­nął Harry. – Rain, słu­chaj. Po­mo­że­my ci, ale po­wiedz coś. Jak prze­trwa­łeś na tych scho­dach tyle czasu?

Męż­czy­zna pod­no­sił się na roz­trzę­sio­nych rę­kach. Ści­skał coś w dłoni z ca­łych sił. Nie miał nic in­ne­go, broni, la­tar­ki, tylko ten mały bez­kształt­ny przed­miot.

– Co to jest? Wi­dzi­cie? – pytał Malek, który przy­sta­wiał pra­wie twarz do ekra­nu – Wy­glą­da jak pa­pie­rek. – Można przy­bli­żyć?

Fi­sher, ope­ru­ją­cy dro­nem w ze­spo­le ba­daw­czym, przy­bli­żył im obraz. Nic nie mówił, ale cicho wzdy­chał przy­gnie­cio­ny z każ­dej stro­ny.

– Pa­pie­rek z na­pi­sem – mówił Malek. – Jakby po ba­to­ni­ku, ale bar­dzo dziw­ne wzory ma. To nie nasze pismo.

– Hey! Rain, do cho­le­ry! – krzyk­nął Harry do mi­kro­fo­nu.

– Co?! – od­po­wie­dział mu głos z gło­śni­ka w sali. Męż­czy­zna tro­chę się pod­niósł i klęk­nął na ko­la­nie, opie­ra­jąc się o ścia­nę. – Co? – jesz­cze raz po­wtó­rzył.

– Za­py­taj go, co trzy­ma w ręce – za­pro­po­no­wał Har­ris, ode­pchnię­ty od sta­no­wi­ska. – Na­wiąż kon­takt pro­sty­mi py­ta­nia­mi.

– OK – po­twier­dził Harry i zadał py­ta­nie.

Rain spoj­rzał na swoją rękę, za­ci­snął bar­dziej dłoń i przy­ło­żył ją do pier­si, jakby przed­miot ko­ja­rzył mu się z miłym wspo­mnie­niem. – Dzię­ku­ję! Dzię­ku­ję! – mówił w eter. – Jest pysz­ny, już zja­dłem. Masz drugi?! – pytał nie­wi­dzial­ną osobę.

Wszy­scy wpa­try­wa­li się w zbli­że­nie pa­pier­ka, który teraz Rain roz­wi­nął i oglą­dał uważ­nie.

– To nie­moż­li­we – po­wie­dział z tyłu Ron­nie. – Tego nie było w ich pro­wian­cie, który za­bra­li na dół. Nie było tam żad­nych ba­to­nów. Mieli tylko stan­dar­do­we racje żyw­no­ścio­we.

– Też nie roz­po­zna­je tego pa­pier­ka – mówił Malek. Nie mie­li­śmy ta­kich we flo­cie.

– Skąd go masz? – za­py­tał Har­ris, ale nie do­stał od­po­wie­dzi od męż­czy­zny, który wpa­try­wał się z umi­ło­wa­niem w pa­pie­rek. – Kto ci go dał?! – za­py­tał gło­śniej.

– Dzię­ku­ję. Może masz wodę? – pytał Rain po­wie­trze, w ogóle igno­ru­jąc drona. – Na­pił­bym się. A mogę je­chać z tobą?

– Mój boże – za­czął Ron­nie. – On tam kogoś spo­tkał. Za­py­taj, jak wy­glą­dał.

Harry nie­chęt­nie, ale zadał to py­ta­nie. Rain nie od­po­wie­dział, więc po­wtó­rzył je gło­śniej.

– Nogi mnie bolą – przy­znał się Rain. – Nogi mnie pieką. Bez hu­laj­no­gi nie zjadę. Nie masz dru­giej? – za­py­tał, ro­biąc krok w górę. – Na pewno masz. Mu­sisz mieć w kie­sze­ni.

– On bre­dzi – stwier­dził Harry. – Po­win­ni­śmy go stam­tąd za­brać. Wsią­dzie na drona i wy­cią­gnie­my go.

– Nie – po­wie­dział Har­ris. – Po pierw­sze dron nigdy nie był za­pro­jek­to­wa­ny, by wró­cić, po dru­gie nie za­sta­na­wia was, dla­cze­go on żyje?

Nikt nie od­po­wie­dział. 

– On szedł w dół – stwier­dził po chwi­li Ron­nie. – Wszy­scy inni za­wra­ca­li. 

– Do­kład­nie – po­wie­dział ko­man­dor. – Z ja­kiejś przy­czy­ny, każdy kto za­wró­ci prze­pa­da.

– To co ro­bi­my? – za­py­tał Harry roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju.

– Co on robi? – zwró­cił uwagę Malek. – Bada drona?

Rain był już obok ma­szy­ny. Ka­me­ra nie była w sta­nie uchwy­cić z ta­kie­go bli­ska, co do­kład­nie robi.

– Rain! Co ro­bisz?! – za­py­tał Harry, mając bar­dzo złe prze­czu­cie. – Po­mo­że­my ci, tylko po­ga­daj z nami, pro­szę. Kogo tam spo­tka­łeś na scho­dach? To był czło­wiek?

Rain nie re­ago­wał, a Fi­sher pró­bo­wał usta­wić ka­me­rę tak, by objąć ka­drem ca­łe­go męż­czy­znę.

– Czy to był czło­wiek?! – krzyk­nął Mal­loy do mi­kro­fo­nu zza ple­ców Harry'ego.

Rain za­marł na chwi­lę. – Czło­wiek, bar­dzo miły czło­wiek, ale dziw­nie mówił – po chwi­li od­po­wie­dział wy­jąt­ko­wo pew­nie, a z gło­śni­ków po­pły­nął dźwięk prze­ła­do­wa­nia.

– Nie! – zdą­żył krzyk­nąć Harry, gdy padł strzał z za­mon­to­wa­ne­go na dro­nie ka­ra­bi­nu.

Rain upadł i sto­czył się kilka stop­ni w dół, mar­twy, a jego krew roz­la­ła się na zło­tych scho­dach. 

Przez chwi­lę wszy­scy mil­cze­li, nie wie­rząc w to, co wi­dzie­li. 

– To na dro­nie była za­mon­to­wa­na broń? – za­py­tał Malek, roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju.

– Tak – gło­śno po­twier­dził Har­ris. – Ka­pi­tan sobie tego za­ży­czył.

Wszyst­kie oczy spo­czę­ły Mal­loyu, a Harry wstał i chwy­cił go za ko­szu­lę, ale nie zdą­żył nic zro­bić, bo inni go po­wstrzy­ma­li.

Po krót­kiej sza­mo­ta­ni­nie, męż­czyź­ni ro­ze­szli się po po­ko­ju. 

– Przez cie­bie zgi­nął – po­wie­dział Ron­nie, pa­trząc na ka­pi­ta­na. Chłod­nym gło­sem stwier­dzał fakt.

– Po cho­le­rę to tam mon­to­wa­łeś?! – krzyk­nął Harry, cho­dząc jak wilk w klat­ce przed kom­pu­te­ra­mi.

– To miało być za­bez­pie­cze­nie – tłu­ma­czył się Mal­loy.

– Przed czym?!

– On wie­rzy, że na scho­dach są po­two­ry – oznaj­mił Har­ris, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni pacz­kę pa­pie­ro­sów. Od przy­lo­tu na pla­ne­tę jesz­cze nie za­pa­lił ani jed­ne­go.

– Nie mo­że­my wy­klu­czyć ta­kiej moż­li­wo­ści – pró­bo­wał bro­nić się ka­pi­tan. – Tam coś jest, wie­cie prze­cież. Ci lu­dzie nie znik­nę­li sami z sie­bie.

– Ale żeby ka­ra­bin mon­to­wać na dro­nie? – wtrą­cił Malek, wciąż zszo­ko­wa­ny wy­da­rze­niem. – To bez sensu.

– Pa­no­wie – Har­ris uci­szył wszyst­kich, trzy­ma­jąc za­pa­lo­ne­go pa­pie­ro­sa w pal­cach. – To już nie ma zna­cze­nia. Niech dron kon­ty­nu­uje – roz­ka­zał i wy­szedł, zo­sta­wia­jąc za sobą tylko chmu­rę dymu.

 

Za­gła­da floty

 

– 55 ki­lo­me­trów na se­kun­dę – zgła­szał Wal­ter w nie­mal pu­stym ośrod­ku do­wo­dze­nia okrę­tem fla­go­wym. Na stat­ku znaj­do­wał się tylko on, ko­man­dor Evers i dwój­ka ofi­ce­rów, któ­rzy byli po­trzeb­ni, by po­pro­wa­dzić flotę zgod­nie z pla­nem osta­tecz­nym. Resz­ta za­ło­gi była już na pla­ne­cie, bio­rąc udział w dru­giej faze in­wa­zji. – Zbli­ża­my się do księ­ży­ca. Za chwi­lę za­cznie się asy­sta gra­wi­ta­cyj­na.

W tym cza­sie ko­man­dor Evers pa­trzył na blat, na któ­rym wy­świe­tla­ły mu się naj­now­sze wia­do­mo­ści od do­wo­dzą­cych ata­ka­mi. Wszyst­kie miały jeden ton i zgła­sza­ły po­raż­kę po po­raż­ce. Plan zma­so­wa­nej i mak­sy­mal­nie róż­no­rod­nej in­wa­zji nie dzia­łał, ale w za­my­śle ko­man­do­ra nie mu­siał. To była tylko dy­wer­sja.

– Cią­gle nic? – za­py­tał Ever, pa­trząc na Wal­te­ra przy sta­no­wi­sku za­rzą­dza­nia mi­sja­mi.

Pierw­szy ofi­cer po­ki­wał prze­czą­co głową. Nie miał już na­dziei. – Myślę, że May­ers też po­niósł po­raż­kę. Żadna grupa nie od­po­wia­da. Nie udało im się prze­trans­por­to­wać ła­dun­ku, więc mo­że­my za­ło­żyć, że nasz plan za­wiódł.

Evers gło­śno wes­tchnął, czu­jąc mro­wie­nie w pal­cach, które znaj­do­wa­ły się nie­bez­piecz­nie bli­sko czer­wo­ne­go przy­ci­sku za­mon­to­wa­ne­go na stole do­wód­czym. – W takim razie – zwró­cił się do wszyst­kich w cen­trum do­wo­dze­nia, – wy­glą­da na to, że bę­dzie­my mu­sie­li zre­ali­zo­wać plan osta­tecz­ny. Nie wiem, jak wy, ale wcho­dząc do tego be­to­no­we­go sar­ko­fa­gu, nie pla­no­wa­łem wra­cać.

Męż­czyź­ni mil­cze­li, wpa­trze­ni w ko­man­do­ra, pró­bu­jąc utrzy­mać nerwy na wodzy.

– 14 minut do roz­po­czę­cia asy­sty – zgło­sił Wal­ter. Był teraz w pełni sku­pio­ny na ope­ra­cji roz­pę­dze­nia jed­nost­ki, by za­mie­nić ją w po­tęż­ny po­cisk.

– Coś się nie zga­dza – po­wie­dział Hol­land, ofi­cer na­wi­ga­cyj­ny. – Asy­sta jest źle prze­li­czo­na – oznaj­mił, a kro­pla potu spły­nę­ła po jego skro­ni. W cen­trum do­wo­dze­nia było bar­dzo go­rą­co, bo wen­ty­la­cja nie dzia­ła­ła pra­wi­dło­wo.

– O czym ty mó­wisz? We­ry­fi­ko­wa­li­śmy ją kilka razy – za­prze­czył Wal­ter. 

– Spraw­dzam – zgło­sił ofi­cer, sku­pio­ny na ekra­nach przed jego twa­rzą. – Ob­li­cze­nia są po­praw­ne, ale scho­dzi­my z wy­zna­czo­nej tra­jek­to­rii. Moż­li­we, że mamy złe dane? – pytał sam sie­bie, wy­wo­łu­jąc ko­lej­ne ko­men­dy i czu­jąc wzrok wszyst­kich w cen­trum na sobie. W końcu za­marł. – Dane księ­ży­ca się nie zga­dza­ją, zmie­ni­ły się.

– Jak zmie­ni­ły? – za­py­tał spo­koj­nie Evers.

– W ogóle nic się nie zga­dza. Pa­trz­cie – oznaj­mił i wy­świe­tlił na głów­nym ekra­nie w cen­trum okno z pa­ra­me­tra­mi księ­ży­ca zbie­ra­ny­mi na żywo. Masa, śred­ni­ca, przy­cią­ga­nie gra­wi­ta­cyj­ne sa­te­li­ty, nic się nie zga­dza­ło.

Evers pod­szedł do głów­ne­go ekra­nu, pró­bu­jąc zro­zu­mieć dane. – Pokaż mi ten księ­życ – w końcu roz­ka­zał.

Na całym ekra­nie za­bły­snął obiekt wi­dzia­ny ka­me­ra­mi okrę­tu. To nie był księ­życ, ani żadne inne na­tu­ral­ne ciało nie­bie­skie. Męż­czyź­ni zo­ba­czy­li ide­al­ną, sza­ro-zie­lo­ną kulę po­kry­ta gęstą siat­ką. Obiekt lśnił, jakby był prze­szko­lo­ny, a w środ­ku ist­nia­ły ja­kieś skom­pli­ko­wa­ne struk­tu­ry. Flota pę­dzi­ła pro­sto na niego.

– To wy­glą­da jak jakaś baza ko­smicz­na – mówił Wal­ter. – Ba­da­li­śmy ten księ­życ, ro­bi­li­śmy nawet zdję­cia, wi­dzia­łem je. To nie­moż­li­we. 

– Pa­no­wie, zaraz się z tym czymś zde­rzy­my – po­wie­dział Hol­land.

– Co ro­bi­my? – za­py­tał drugi ofi­cer, McCar­thy. – Ko­rek­cja tra­jek­to­rii jest jesz­cze moż­li­wa, jeśli na­tych­miast ją wpro­wa­dzi­my.

Evers mil­czał, wpa­trzo­ny w obiekt, który po­wo­li rósł na ekra­nie. 

– Ob­licz ko­rek­cję i wpro­wadź ją! – roz­ka­zał Wal­ter, wi­dząc re­ak­cję ko­man­do­ra. Ofi­ce­ro­wie, jak sza­le­ni, za­czę­li wpro­wa­dzać po­praw­ki.

– W ogóle nic o nich nie wiemy – cicho po­wie­dział Evers, coraz bar­dziej gar­biąc syl­wet­kę.

– Mu­sie­li użyć ja­kiejś me­to­dy ma­sko­wa­nia tej bazy – gło­śno my­ślał Wal­ter, szu­ka­jąc w bazie ory­gi­nal­nych badań księ­ży­ca. Oso­bi­ście je zle­cał, pla­nu­jąc pierw­szą fazę in­wa­zji.

Nikt nie za­uwa­żył, jak ko­man­dor Evers wró­cił do swo­je­go sta­no­wi­ska i od­bez­pie­czył czer­wo­ny przy­cisk.

– Panie ko­man­do­rze? – za­py­tał Hol­land, kątem oka do­strze­ga­jąc mi­ga­ją­ce świa­tło przy bla­cie do­wód­cy.

– Co ty ro­bisz?! – krzyk­nął Wal­ter i za­marł, jak po­zo­sta­li ofi­ce­ro­wie.

– Pa­no­wie – po­wie­dział Evers z dło­nią tuż nad od­bez­pie­czo­nym przy­ci­skiem. – Za­mie­rzam zde­to­no­wać ła­du­nek przy tej bazie.

– Nie taki był plan – mówił Wal­ter, ro­biąc mały krok w stro­nę ko­man­do­ra. – Ten księ­życ, czy co to jest, nie był na­szym celem – tłu­ma­czył, sta­wia­jąc ko­lej­ny mały krok w jego stro­nę.

– Kiedy bę­dzie­my w naj­lep­szej od­le­gło­ści do de­to­na­cji? –Evers za­py­tał ofi­ce­rów w cen­trum, ale nie do­stał od­po­wie­dzi. Obaj z prze­ra­że­niem spo­glą­da­li na Wal­te­ra. – Jeśli trze­ba, oce­nię to wi­zu­al­nie.

– Will, kurwa – pro­sił Wal­ter swo­je­go do­wód­cę – za­sta­nów się. Nie wiemy, co to jest, ani co tu robi. Na­szym celem była pla­ne­ta, me­tro­po­lia.

– I to był błąd. Teraz to ro­zu­miem – z prze­ko­na­niem od­po­wia­dał ko­man­dor. – To cho­ler­ne mia­sto jest zbyt oczy­wi­ste. Sku­pi­li­śmy się na nim, a praw­dzi­wy wróg kryje się tutaj! – po­wie­dział i po­ka­zał kon­struk­cję na ekra­nie. 

Wal­ter był już kilka kro­ków od niego.

– Zaraz się z nią zde­rzy­my! – krzyk­nął McCar­thy. 

– Wpro­wa­dzaj­cie dalej ko­rek­tę! – roz­ka­zał Wal­ter.

– Nie! – zde­cy­do­wał ko­man­dor, a twa­rze dwój­ki ofi­ce­rów po­bla­dły.

– Ko­man­dor Evers do­wo­dzi – oznaj­mił Hol­land – i ja się z nim zga­dzam – dodał, prze­ry­wa­jąc pro­ce­du­rę.

Wal­ter sko­rzy­stał z oka­zji i chwy­cił dłoń ko­man­do­ra, od­py­cha­jąc go od przy­ci­sku. Męż­czyź­ni za­czę­li się sza­mo­tać przy bla­cie do­wód­czym. 

McCar­thy, jako je­dy­ny w cen­trum, miał broń krót­ką. Wyjął ja, wy­ce­lo­wał w ofi­ce­ra obok i po­wie­dział – twoi i moi to­wa­rzy­sze wła­śnie giną na po­wierzch­ni tej prze­klę­tej pla­ne­ty. Ustaw tra­jek­to­rię.

– Nie – od­po­wie­dział Hol­land.

– Kurwa! – krzyk­nął McCar­thy i przy­sta­wił mu lufę do skro­ni. – Oni na nas liczą – po­wie­dział chłod­no.

– Eks­po­nuj siłę – od­po­wie­dział Hol­land. – Ukry­waj sła­bo­ści. Tutaj ich za­bo­li – stwier­dził i chwy­cił jego broń, która wy­strze­li­ła w sufit.

Wal­ter przy­kuc­nął, czu­jąc ry­ko­szet tuż obok, a ko­man­dor Evers wy­ko­rzy­stał chwi­lę i sko­czył na blat, wci­ska­jąc czer­wo­ny przy­cisk.

Gi­gan­tycz­na eks­plo­zja za­mie­ni­ła flotę w nu­kle­ar­ną falę ener­gii, która pę­dzi­ła w stro­nę obiek­tu. Obcą kon­struk­cję bły­ska­wicz­nie spo­wi­ła gęsta chmu­ra, która przy­po­mi­na­ła tę nad po­wierzch­nią pla­ne­ty. Wy­buch ude­rzył i roz­pły­nął się w tej po­wło­ce, od­sła­nia­jąc nie­tknię­tą kulę o prze­źro­czy­stym wnę­trzu.

 

Dziew­czyn­ka

 

– Chyba już po wszyst­kim – po­wie­dzia­ła dziew­czyn­ka, pa­trząc jak Da­niel ob­my­wa twarz w umy­wal­ce to­a­le­ty, do któ­re­go go wcze­śniej za­pro­wa­dzi­ła.

– Wró­ci­łaś – po­wie­dział, nie prze­ry­wa­jąc pro­ce­su. Miał tutaj już wszyst­ko: je­dze­nie, wodę do picia, ubra­nia, nawet ma­szyn­kę do go­le­nia. Nadal jed­nak tkwił w tym samym ma­ga­zy­nie pod sa­lo­nem fry­zjer­skim, bo takie do­stał od dziew­czyn­ki po­le­ce­nie i nie czuł się na si­łach je pod­wa­żać. – O czym mó­wisz? – za­py­tał.

– Wasze ataki nie przy­nio­sły skut­ku. To już ko­niec.

Da­niel wy­pro­sto­wał się, wi­dząc jej od­bi­cie w lu­strze. Nie wie­dział skąd miała takie in­for­ma­cje, ale ro­zu­miał, że coś się zmie­ni­ło. Jej twarz, choć za­wsze po­waż­na, zdra­dza­ła roz­cza­ro­wa­nie. – Mó­wi­łaś wcze­śniej, że i tak nie mamy szans – za­uwa­żył.

– Li­czy­łam, że macie coś w za­na­drzu, jakąś broń lub stra­te­gię.

– Też mia­łem taką na­dzie­ję. 

– Prze­le­cie­li­ście tutaj kom­plet­nie nie­przy­go­to­wa­ni – dziew­czyn­ka za­uwa­ży­ła. – To było bar­dzo głu­pie.

Da­niel smut­no par­sk­nął pod nosem i wes­tchnął. – Masz rację. To było bar­dzo głu­pie, ale to oni za­ata­ko­wa­li nas pierw­si.

– Nie praw­da – prze­rwa­ła dziew­czyn­ka. – Oni nie ata­ku­ją pierw­si.

– To kto za­ata­ko­wał Zie­mię?

– Nie wiem, ale cały wasz wy­si­łek po­szedł na marne. Chodź ze mną – oznaj­mi­ła.

– Dokąd?! A moje rze­czy?! – pytał Da­niel, chwy­ta­jąc tylko ko­szu­lę i pró­bu­jąc za nią na­dą­żyć.

– Nic nie po­trze­bu­jesz – od­po­wie­dzia­ła i po­pro­wa­dzi­ła go mię­dzy kar­to­na­mi przez wą­skie przej­ście w ścia­nie hali, za któ­rym krył się rów­nie cia­sny ko­ry­tarz. Na jego końcu były ko­lej­ne scho­dy w dół i ko­lej­ny ko­ry­tarz. Ich też Da­niel nie zna­lazł wcze­śniej.

– Na­praw­dę na­zy­wasz się Dogma? – za­py­tał.

– Imię to coś, czego nikt tutaj nie po­trze­bu­je – po­wie­dzia­ła i po­ka­za­ła mu ko­lej­ną krat­kę ście­ko­wą, która nie miała tu żad­ne­go sensu. – Ta jest więk­sza. Zmie­ścisz się?

Da­niel obej­rzał ją i stwier­dził na oko, że się wci­śnie.

– Co tam jest? – za­py­tał.

– Za­bio­rę cię do na­sze­go świa­ta.

Da­niel po­czuł ścisk w sercu. Do­tar­ło do niego, że in­wa­zja upa­dła i na po­wierzch­ni praw­do­po­dob­nie nie było już ni­ko­go, kto mógł­by mu pomóc. Nie spo­tka już swo­ich to­wa­rzy­szy, nie wróci do domu. Roz­pła­kał się tak nagle, że za­sko­czy­ło go to jego sa­me­go.

– Dla­cze­go pła­czesz? – za­py­ta­ła dziew­czyn­ka.

– Mam dość tego wszyst­kie­go – stwier­dził.

– Nie przej­muj się. Ży­jesz. To nie ko­niec. Lu­bisz pły­wać? – za­py­ta­ła, cie­ka­wa od­po­wie­dzi.

– Uwiel­biam! A co, macie tam ba­se­ny?

Za­śmia­ła się w pełni, chyba pierw­szy raz odkąd ją po­znał. Z każdą roz­mo­wą ona też się tro­chę bar­dziej otwie­ra­ła. – Mamy oce­any z naj­czyst­szą wodą, jaką sobie mo­żesz wy­obra­zić.

– Pod zie­mią?

– A kto po­wie­dział, że za­bie­ram cię pod zie­mię?

Da­niel za­śmiał się gło­śno i so­czy­ście. Nadal nie wie­dział nic o tym świe­cie, a z nie­licz­nych jej uwag wy­cią­gnął błęd­ne wnio­ski, ale ufał jej. Z ja­kiejś przy­czy­ny ufał jej bez­gra­nicz­nie. – A wiesz, czy wszy­scy na górze zgi­nę­li? – za­py­tał, po­waż­nie­jąc.

– Jesz­cze nie. Ci, co prze­ży­li, kryją się w ba­zach, ale to nic im nie da. Wkrót­ce wszy­scy na po­wierzch­ni zginą.

– Skąd to wszyst­ko wiesz?

– Ob­ser­wu­je­my uważ­nie to, co się dzie­je. Tem­pe­ra­tu­ra pla­ne­ty ro­śnie. Zo­sta­ło im kilka dni.

– Co? – zdzi­wił się Da­niel. – Dla­cze­go?

– Bo z tego, co wiem, nie je­ste­ście od­por­ni na wy­so­kie tem­pe­ra­tu­ry.

– Ale dla­cze­go ro­śnie?

– To bar­dzo sku­tecz­ny me­cha­nizm obron­ny – mó­wi­ła dziew­czyn­ka. – Po pro­stu pod­no­szą tem­pe­ra­tu­rę, aż wszyst­ko, co żywe umrze. Każdy ma jakiś próg. A jeśli to nie po­skut­ku­je, to zmie­nią skład at­mos­fe­ry. Za­bio­rą tlen.

Da­niel nie miał słów. Już ro­zu­miał, co dziew­czyn­ka miała na myśli, mó­wiąc, że lu­dzie nie mają szans na zwy­cię­stwo. Wróg kon­tro­lo­wał całą pla­ne­tę.

– Nie przej­muj się – po­wtó­rzy­ła dziew­czyn­ka. – To już nie ma zna­cze­nia. Chodź­my. Ty pierw­szy – po­wie­dzia­ła, zwią­za­ła swoje dłu­gie włosy cia­sno gumką i ścią­gnę­ła krat­kę z otwo­ru, który skry­wał ot­chłań. Da­niel już ją wi­dział wcze­śniej i znowu po­czuł bryzę świe­że­go po­wie­trza.

– Co mam zro­bić?

– Mo­żesz po pro­stu wsko­czyć. 

Da­niel wziął głęb­szy od­dech i tak zro­bił, w pełni ufa­jąc dziew­czyn­ce. Za­kli­no­wał się w pasie, ale jak wcią­gnął brzuch, to po­szło. Spadł może metr w dół i po­czuł, że ko­ły­sze się na czymś, czego nie widać, a co jest bar­dzo sprę­ży­ste. Nie po­tra­fił do­tknąć tego ma­te­ria­łu, ale czuł pewną lep­kość i opór. Nigdy wcze­śniej nie był tak zdez­o­rien­to­wa­ny i miał wra­że­nie, jakby był w sta­nie nie­waż­ko­ści. Zo­ba­czył, że dziew­czyn­ka wcho­dzi za nim, głową w dół i od razu chwy­ta coś pod su­fi­tem.

– Złap się i chodź – po­wie­dzia­ła i po­gna­ła przed sie­bie w mrok tej ta­jem­ni­czej prze­strze­ni, zwi­sa­jąc ple­ca­mi w dół. Było coś bar­dzo dziw­ne­go w tym, jak to ro­bi­ła, ale Da­niel jesz­ce nie po­tra­fił tego uchwy­cić.

 

Dron

 

Mal­loy miał już czer­wo­ne oczy od wpa­try­wa­nia się w ekran, na któ­rym złota ścia­na była na­wier­ca­na przez drona. Obraz nie­wie­le się zmie­niał, ale ka­pi­tan nie po­tra­fił spu­ścić z niego oka. – Ile jesz­cze? – za­py­tał ofi­ce­ra, który aku­rat peł­nił wartę.

– Nie wiem. Go­dzi­na, dwie, za­le­ży jak gruba jest skała – od­po­wie­dział męż­czy­zna, ner­wo­wo pa­trząc na drzwi, jakby cze­kał, aż ktoś wej­dzie.

– Jaki jest teraz skład?

– Bez zmian. Oli­win, Pi­rok­sen. Nic szo­ku­ją­ce­go.

– OK. Puść jesz­cze raz dźwięk z wnę­trza.

W sali roz­brzmiał cichy szum na­wier­ca­nej ścia­ny.

Mal­loy przy­sta­wiał ucho do gło­śni­ka. – Sły­szysz to?? – za­py­tał ofi­ce­ra.

– Co?

– Ten do­dat­ko­wy dźwięk. Taki ryt­micz­ny, spo­koj­ny. Sły­szysz?! – krzyk­nął Mal­loy.

– Nic nie sły­szę.

– To jakby od­dech. Ktoś tam jest. Prze­suń ka­me­rę w górę.

Ofi­cer wy­ko­nał po­le­ce­nie. Ka­me­ra po­ka­zy­wa­ła teraz za­krę­ca­ją­ce w górę scho­dy. Nic tam nie było.

– Chowa się za ścia­nę, ale czeka. Jest tam – mówił Mal­loy. 

– Kto? – za­py­tał Har­ris, wcho­dząc do po­ko­ju. Był z nim Malek i mocno pod­de­ner­wo­wa­ny Ron­nie, który na­tych­miast za­czął mówić.

– Plan upadł – ogło­sił po­rucz­nik. – Wszyst­kie bazy zgła­sza­ją po­raż­kę. Stra­ty są gi­gan­tycz­ne. Flota znik­nę­ła. Nikt nie wie co się z nimi stało. Zo­sta­ły tylko okrę­ty pro­wa­dzą­ce ko­mu­ni­ka­cję. Tak samo zdez­o­rien­to­wa­ne, jak my.

– Co robi wróg? – za­py­tał ofi­cer przy ekra­nach.

– Nic. Nie ata­ku­je – od­po­wie­dział Malek. – Dziw­ne.

– Prze­gra­li­śmy – oznaj­mił Har­ris pa­trząc na ekran, gdzie dron kon­ty­nu­ował wier­ce­nie. – Nie wiem, ile czasu nam zo­sta­ło, ale pora na de­cy­zje.

– De­cy­zje?! – zde­ner­wo­wał się ka­pi­tan Mal­loy. – O czym ty mó­wisz?

Do po­ko­ju wpadł Harry, zdy­sza­ny. – Ge­ne­rał Wa­ter­ga­te prze­jął do­wo­dze­nie – oznaj­mił. – Za­rzą­dził prze­gru­po­wa­nie. Zbie­ra po­zo­sta­łe siły w ba­zach pół­noc.

– Pie­przyć go – po­wie­dział Malek. – Prze­gra­li­śmy. Niech sobie da już spo­kój z tym.

Har­ris spoj­rzał na mło­de­go tech­ni­ka. Chło­pak miał sporo od­wa­gi, by to mówić przy star­szych ofi­ce­rach, ale po­nie­kąd miał rację. In­wa­zja za­koń­czy­ła się po­raż­ką. To już był po­wszech­ny fakt.

– To co teraz bę­dzie? – za­py­tał Ron­nie.

– Nic – od­po­wie­dział Har­ris, naj­star­szy stop­niem w bu­dyn­ku. – Bę­dzie­my kon­ty­nu­ować ba­da­nia, aż nie bę­dzie­my mogli – oznaj­mił, do­sko­na­le świa­do­my tego, że czeka ich wszyst­kich śmierć. Nie mieli po­wro­tu na Zie­mię, za­pa­sy żyw­no­ści były ogra­ni­czo­ne, a pla­ne­ta nie do­star­cza­ła ab­so­lut­nie nic. Do tego ten strasz­li­wy, skwier­czą­cy i cią­gle ro­sną­cy upał wszyst­kich wy­kań­czał.

– O pro­szę – mruk­nął zdzi­wio­ny ofi­cer ope­ru­ją­cy dro­nem. – Prze­bi­li­śmy się. Wy­cią­gam wier­tło.

Wszy­scy rzu­ci­li się do ekra­nu, przy­gnia­ta­jąc męż­czy­znę do sta­no­wi­ska. Mó­wi­li na niego “Młody Cha­plin”, ale nikt nie wie­dział dla­cze­go. – Wpro­wa­dzam ka­me­rę. Prze­łą­czam – ko­men­to­wał akcję, sku­pia­jąc uwagę wszyst­kich.

Teraz na ekra­nie był widok z ka­me­ry, która po­wo­li wsu­wa­ła się w otwór w ścia­nie. Ze­bra­ni w po­miesz­cze­niu naj­pierw wi­dzie­li war­stwę złota, gład­ką i błysz­czą­cą, a potem skały o zie­lon­ka­wych ko­lo­rach, lekko prze­zro­czy­ste i szkli­ste. Gdy ka­me­ra do­tar­ła do prze­bi­cia, na­sta­ła ciem­ność.

– Nic nie widać – za­uwa­żył Harry. – Świa­tło?

– Jest włą­czo­ne na mak­si­mum – mówił Cha­plin.

– Pokaż od­czy­ty ze środ­ka – roz­ka­zał Har­ris. Na ekra­nie obok za­czę­ły wy­świe­tlać się ta­be­le z da­ny­mi. – At­mos­fe­ra taka sama jak na po­wierzch­ni. Tem­pe­ra­tu­ra nie­znacz­nie niż­sza.

– Prze­kręć ka­me­rę by oświe­tlić ścia­nę tej prze­strze­ni – po­le­cił Ron­nie.

Chwi­lę póź­niej wszy­scy pa­trzy­li na gład­ką po­wierzch­nię z Oli­wi­nów oświe­tlo­ną nie­wiel­kim stru­mie­niem świa­tła. Ścia­na cią­gnę­ła się, aż do gra­ni­cy cie­nia.

– Prze­kręć w dół – po­le­cił Har­ris.

Po­dob­nie, ścia­na cią­gnę­ła tak da­le­ko, jak padał stru­mień świa­tła.

– Dźwięk? – za­py­tał Mal­loy.

Pokój wy­peł­nił się moc­nym, ale zmien­nym szu­mem.

– Zbyt gło­śny ten szum na za­kłó­ce­nia świa­tło­wo­du – mówił Cha­plin.

– Jest ja­kieś źró­dło świa­tła – gło­śno my­ślał Harry – które mo­że­my wy­ko­rzy­stać?

– Nie – od­parł Har­ris. – Otwór jest za mały.

– Coś tam jest?! – krzyk­nął Malek, po­ka­zu­jąc pal­cem ekran. 

– Nic nie widzę – za­prze­czał Ron­nie.

– Było tam, prze­le­cia­ła obok. Jakby śle­pia w bla­sku świa­tła!

– Czy tam może być życie? – pytał Mal­loy.

– Po tym wszyst­kim, nie zdzi­wił­bym się – od­parł Har­ris. – Na­gry­wa­my to? 

– Teraz już tak – przy­znał się do błędu ofi­cer ste­ru­ją­cy dro­nem. – Włą­czę pod­czer­wień.

Ekran zmie­nił kolor z czar­ne­go na rów­no­mier­ny, jed­no­li­ty zie­lo­ny.

– To bez sensu – po­wie­dział Har­ris.– Mie­rzy­my tem­pe­ra­tu­rę po­wie­trza? Wszę­dzie jest taka sama. Nic tutaj się nie zga­dza – po­wie­dział, po­ka­zu­jąc fru­stra­cję. Ode­pchnął Ron­nie'ego, który sie­dział mu na ple­cach i za­czął cho­dzić po po­miesz­cze­niu. – Skie­ruj ka­me­rę na ścia­nę.

Młody Cha­plin po­słusz­nie wy­ko­ny­wał roz­ka­zy. Teraz na ekra­nie po­ja­wił się kolor czer­wo­ny.

– Pra­wie 50 stop­ni? Ścia­ny są go­rą­ce? – mówił do sie­bie Har­ris. – Co to ma w ogóle zna­czyć?

– Tam jest wiatr – za­uwa­żył Cha­plin. – Wsu­wam bar­dziej ka­me­rę i drga mocno. To by tłu­ma­czy­ło te nie­rów­no­mier­ne szumy.

– Mo­że­my zro­bić więk­szy na­wiert? – pytał Mal­loy?

– Nie. To limit na­szych moż­li­wo­ści – po­wie­dział Cha­plin i za­mknął dys­ku­sję. Nikt już nie miał po­my­słu. 

Im bar­dziej pró­bo­wa­li, tym mniej ja­sno­ści mieli. Nie do­wie­dzie­li się o scho­dach ni­cze­go, co cho­ciaż tro­chę roz­wi­kła­ło by za­gad­kę. Po­czu­cie po­raż­ki do­tknę­ło ich dwu­krot­nie. Do po­ko­ju wszedł cho­rą­ży Bar­tley, spo­co­ny i zdy­sza­ny.

– Stra­ci­li­śmy kli­ma­ty­za­cję w całej bazie – po­wie­dział, wen­ty­lu­jąc ręcz­nie prze­mok­nię­tą ko­szu­lę. – Ten upał to już nie są żarty.

Har­ris spoj­rzał na sufit. Ich kli­ma­ty­za­cja jesz­cze dzia­ła­ła, bo była za­si­la­na od­dziel­ny­mi agre­ga­ta­mi, ale mimo to ukrop dało się od­czuć.

– Wiesz coś o ba­ta­lio­nie Billy’ego? – za­py­tał Cha­plin zza ple­ców za­ła­ma­nych męż­czyzn.

– Nikt nie wró­cił z mia­sta. Przy­kro mi. – od­po­wie­dział Bar­tley. – Po­dob­no Wa­ter­ga­te prze­jął do­wo­dze­nia. Chce znowu ata­ko­wać, ale żoł­nie­rze się bun­tu­ją. Macie coś no­we­go? – nagle za­py­tał, wi­dząc na ekra­nie dziw­ny obraz z ka­me­ry drona.

– Prze­bi­li­śmy się do tej otwar­tej prze­strze­ni – wy­ja­śniał Mal­loy, – ale nic tam nie ma.

– Jest – za­prze­czył Ron­nie, – ale nie je­ste­śmy w sta­nie już tego zba­dać.

Bar­tley pod­szedł do ekra­nów, pró­bu­jąc zro­zu­mieć wy­świe­tla­ne ko­lo­ry.

– To pod­czer­wień. Ter­mo­wi­zja – wy­ja­śnił Har­ris.

– Wiem. Dziw­ne. Pró­bo­wa­li­ście la­se­ro­we­go po­mia­ru?

– Nie przej­dzie przez otwór – wy­ja­śniał Cha­plin.

– Urzą­dze­nie nie, ale laser tak. Za­kła­dam, że otwór jest w linii pro­stej. Po pro­stu wy­ce­luj la­se­rem w otwór.

Cha­plin nie cze­kał na roz­kaz. Zdzi­wił się, że sam o tym nie po­my­ślał. Uru­cho­mił ramię z la­se­rem i ska­li­bro­wał je wprost na wy­wiert. – Usta­wiam mak­sy­mal­ną moc. Robię po­miar.

Chwi­la ciszy.

– Nic. Nie udało się zmie­rzyć od­le­gło­ści. Albo jest zbyt duża, albo sy­gnał nie wraca przez wy­wiert.

– Jaki za­sięg ma to cudo? – pytał Mal­loy.

– 30-40 ki­lo­me­trów – od­parł Bar­tley. – A wrzu­ci­li­ście tam świe­tli­ki? – za­py­tał z lek­kim uśmie­chem. – No co? Pró­bu­je­my wszyst­kie­go.

– Nie – od­po­wie­dział z pełną po­wa­gą Har­ris, – ale mo­że­my.

Młody cha­plin przy­tak­nął i chwyt­nym ra­mie­niem drona za­czął łamać świe­tli­ki i wkła­dać je do otwo­ru. Zmie­ścił ich kil­ka­na­ście, po czym en­do­sko­po­wą ka­me­rą za­czął je prze­py­chać. 

Wszy­scy pa­trzy­li w białą świetl­ną plamę na ekra­nie. W końcu ka­me­ra do­tar­ła do krań­ca ścia­ny, wy­py­cha­jąc ostat­nie świe­tli­ki.

– Czy ja do­brze widzę? – za­py­tał Cha­plin, w szoku, jak inni. – Czy one spa­da­ją… w górę?

– A to nie ka­me­ra jest do góry no­ga­mi?

Cha­plin wy­cią­gnął ją z otwo­ru. Była pra­wi­dło­wo zo­rien­to­wa­na.

– To jakiś żart? – za­py­tał Har­ris. – Weź ko­lej­ne świe­tli­ki.

Po­wtó­rzy­li pro­ces, tym razem do­kład­nie spraw­dza­jąc, czy ka­me­ra się nie ob­ra­ca pod­czas prze­py­cha­nia źró­deł świa­tła. Nic ta­kie­go nie stwier­dzi­li. Wy­pchnę­li świe­tli­ki. Wszyst­kie po­le­cia­ły w górę.

– Jeśli góra to dół, to czy dron nie po­ru­sza się przy­pad­kiem w górę? – zadał za­wi­łe py­ta­nie Mal­loy, pró­bu­jąc w gło­wie uło­żyć sen­sow­ne wy­tłu­ma­cze­nie tego fe­no­me­nu. 

Har­ris wło­żył twarz w dło­nie, pró­bu­jąc roz­ma­so­wać obo­la­łe oczy. My­ślał, a inni spo­glą­da­li po sobie w ab­so­lut­nej ciszy.

 

Po­go­da

 

– Ile stop­ni? – za­py­tał Ron­nie, gdy zo­ba­czył, cho­rą­że­go Du­ria­na w drzwiach sali, w któ­rej jesz­cze dzia­ła­ła kli­ma­ty­za­cja. Był tu punkt ko­mu­ni­ka­cji z ostat­ni­mi okrę­ta­mi na or­bi­cie usta­wio­ny jesz­cze przez ko­man­do­ra Ever­sa tuż przed star­tem dru­giej fazy.

– 52 w cie­niu.

Ron­nie za­no­to­wał tem­pe­ra­tu­rę w no­te­sie na ręcz­nym wy­kre­sie, który pro­wa­dził od kilku dni. – Cią­gle ro­śnie i nikt nie wie dla­cze­go.

– Padł sys­tem od­zy­ski­wa­nia wody – po­wie­dział Du­rian kie­ru­jąc się pro­sto do dys­try­bu­to­ra z tą nie­zwy­kle cenną cie­czą. Nalał sobie pełny kubek i wypił wszyst­ko na raz. – Mamy prze­je­ba­ne.

– Wiem. To ostat­nie chwi­le kli­ma­ty­za­cji, ko­rzy­staj, bo w każ­dej chwi­li agre­ga­ty mogą paść.

– My­ślisz, że po­go­da kie­dyś od­pu­ści?

Ronni wes­tchnął. – Ja myślę, że ta pla­ne­ta nas nie­na­wi­dzi.

– Moż­li­we – od­parł Du­rian i usiadł obok ko­le­gi. Dzie­li­ła ich ranga, ale do­brze się po­zna­li pod­czas dwóch lat lotu, a teraz, gdy wi­sia­ło nad nimi widmo za­gła­dy, nie przej­mo­wa­li się już stop­nia­mi. – To chyba ko­niec, co? – za­py­tał.

– Nie mamy dokąd ucie­kać. Nie mo­że­my tu zo­stać. Nie wy­glą­da to do­brze.

– A scho­dy? Po­dob­no tam pa­nu­je za­wsze taka sama tem­pe­ra­tu­ra.

– Ja tam nie scho­dzę – mówił Ron­nie. – Co za róż­ni­ca czy zdech­nę tutaj z pra­gnie­nia, czy tam.

Du­rian po­ki­wał głową, zga­dza­jąc się. – I jak się za­koń­czy­ła hi­sto­ria drona? – za­py­tał. Wie­dział, że wszy­scy wspól­nie po­sta­no­wi­li za­wró­cić ma­szy­nę, ale żeby to zro­bić mu­sie­li ją zdal­nie zmo­dy­fi­ko­wać, co za­ję­ło im kilka go­dzin pracy.

– Tak, jak prze­wi­dy­wa­li­śmy. Już po kilku schod­kach za­czę­ły się dziać dziw­ne rze­czy.

– Brzmi cie­ka­wie – wtrą­cił Du­rian z lek­kim uśmie­chem. Nie wie­rzył w suk­ces tych badań.

Ron­nie wy­stu­kał coś na kom­pu­te­rze. – Naj­pierw po­ja­wi­ły się za­kłó­ce­nia, jakby ja­kość znacz­nie spa­dła. Potem wy­ni­ki tem­pe­ra­tu­ry, ci­śnie­nia, a nawet skła­du po­wie­trza za­czę­ły wa­rio­wać. Potem za­czę­ły wy­ska­ki­wać nam błędy jeden po dru­gim. Błędy, któ­rych nigdy wcze­śniej nie wi­dzie­li­śmy, a na końcu zo­ba­czy­li­śmy to – po­wie­dział i włą­czył na­gra­nie.

Du­rian pod­su­nął się bli­żej, by obej­rzeć na­gra­nia ze scho­dów. Obraz był bar­dzo mocno za­kłó­co­ny, zgra­nu­lo­wa­ny, a nawet miej­sca­mi znie­kształ­co­ny do tego stop­nia, że stop­nie wy­da­wa­ły się roz­cią­gać a ścia­ny fa­lo­wać. Kilka ostat­nich ka­drów było już pra­wie nie­czy­tel­ne, ale ostat­ni za­wie­rał coś bar­dzo dziw­ne­go.

– To ostat­ni zła­pa­ny kadr? – za­py­tał Du­rian.

– Tak. Co wi­dzisz?

– Hm – cho­rą­ży za­my­ślił się. – Wy­glą­da tro­chę, jak ręka, ale za długa na czło­wie­ka. Nie, nie wiem. Zbyt roz­ma­za­ne.

– Wi­dzisz palce?

– Może, bar­dziej szpo­ny – mówił Du­rian.

– Mal­loy, jak to zo­ba­czył, to już kom­plet­nie zwa­rio­wał.

– Co z nim?

– Nie wiem, za­szył się gdzieś w bazie.

– A ty co są­dzisz? – za­py­tał Du­rian.

Ron­nie zro­bił nie­pew­ną minę. – Nie wiem. To może być zwy­kłe za­kłó­ce­nie sy­gna­łu, bo mu­sie­li­śmy od­ry­wać świa­tło­wód od ścia­ny, ale po tym wszyst­kim, co wi­dzia­łem, ni­cze­go już nie je­stem pe­wien.

– Stra­ci­li­ście kon­takt z dro­nem?

– Tak.

– Na ile udało się zejść?

– 180 ki­lo­me­trów.

Du­rian wstał i pod­szedł do za­sło­nię­te­go kocem okna. Od­chy­lił róg, wyj­rzał na ze­wnątrz w stro­nę me­tro­po­lii i szyb­ko od­pu­ścił, bo słoń­ce pa­rzy­ło jego dłoń. – Czy te scho­dy mają w ogóle coś wspól­ne­go z wro­giem?

– Nie wiem. Nie wy­da­je mi się.

– Kim oni w ogóle są? My­śla­łeś nad tym?

– Długo, ale tutaj też są same py­ta­nia i zero od­po­wie­dzi – mówił Ron­nie. – Dla­cze­go wy­glą­da­ją do­kład­nie tak, jak my i mówią do­kład­nie tym samym ję­zy­kiem? 

– Na­śla­du­ją nas.

– Skąd znają nas tak do­brze?

Du­rian wzru­szył ra­mio­na­mi. – Zo­staw­my to lu­dziom na Ziemi do roz­wi­kła­nia. Wy­sła­łeś już wia­do­mość?

– Nie. Za­sta­na­wiam się, czy w ogóle ją wy­sy­łać.

– Dla­cze­go?

– Po co? – mówił Ron­nie. – Nikt tu nie przy­le­ci, a te scho­dy nic dla ludzi nie zna­czą. To tylko cie­ka­wost­ka, która uto­nie w pa­ni­ce, gdy do Ziemi do­trze in­for­ma­cja o na­szej po­raż­ce. Jesz­cze po­my­ślą, że prze­gra­li­śmy, bo sku­pi­li­śmy się na ja­kichś ba­da­niach.

Du­rian po­ki­wał głową, przy­zna­jąc rację ko­le­dze. – My­ślisz, że ktoś wy­słał ra­port z dru­giej fazy?

– Dobre py­ta­nie. Wa­ter­ga­te nie żyje. Nikt już ofi­cjal­nie nie do­wo­dzi. Teraz każdy myśli o sobie. Floty nie ma, a cho­le­ra wie, co dzie­je się na okrę­tach prze­kaź­ni­ko­wych.

– Nie wy­sy­łał­bym tej wia­do­mo­ści. Niech scho­dy po­zo­sta­ną ta­jem­ni­cą – za­su­ge­ro­wał Du­rian, a Ron­nie bez za­sta­no­wie­nia ska­so­wał przy­go­to­wa­ną treść, zrzu­ca­jąc z sie­bie jakiś nie­wy­po­wie­dzia­ny cię­żar.

Przez chwi­lę męż­czyź­ni sie­dzie­li w ciszy, po­pi­ja­jąc wodę jak naj­lep­szy al­ko­hol. Ich na­stro­je zsyn­chro­ni­zo­wa­ły się do po­zio­mu odrę­twie­nia. 

– Co robi resz­ta ze­spo­łu ba­daw­cze­go? – pytał Du­rian, prze­ry­wa­jąc ich za­du­mę.

– Malek za­ło­żył ple­cak na plecy i zszedł scho­da­mi. Harry zna­lazł coś na ma­pach 140 ki­lo­me­trów stąd i ze­brał ze­spół, żeby to zba­dać.

– A ko­man­dor Har­ris?

Ron­nie uśmiech­nął się. – Po tym, jak od­kry­li­śmy od­wró­co­ną gra­wi­ta­cję, tro­chę go od­cię­ło. Chyba mocno wziął to do sie­bie. W każ­dym razie, stwier­dził póź­niej, że po­dob­na ko­mo­ra prze­strze­ni jest pod mia­stem i wy­ru­szył ze swoją ekipą to zba­dać.

– Po­szedł do mia­sta? – zdzi­wił się Du­rian. – Od­waż­nie.

– Stwier­dził, że ma misję ba­daw­czą, więc nie jest za­gro­że­niem dla wroga.

– I co?

– I nic. Kon­takt się urwał.

Męż­czyź­ni usły­sze­li po­je­dyn­czy strzał w od­da­li, a po nim strasz­ną ciszę, za­głu­sza­ną tylko szu­mem kli­ma­ty­za­to­ra, który za­czął się krztu­sić i padł. Mo­men­tal­nie po­czu­li ukrop wdy­cha­ne­go po­wie­trza.

 

Mal­loy

 

Ka­pi­tan Mal­loy na­słu­chi­wał dźwię­ków zza drzwi. Usły­szał parę prze­bie­ga­ją­cych osób i dzi­wił się, jak można bie­gać w takim ukro­pie. Potem padły strza­ły. Jesz­cze wczo­raj roz­ma­wiał z pod­po­rucz­ni­kiem Wil­so­nem o pla­nie po­wro­tu na or­bi­tę, a dziś ucie­kał przed nim, bo pra­gnie­nie do­pro­wa­dzi­ło go do krwa­we­go sza­leń­stwa. W bazie trwa­ła walka o ostat­nią wodę, a to­wa­rzy­szy­ły jej raz po raz wy­bu­chy skła­dów amu­ni­cji i pa­li­wa, które nie wy­trzy­my­wa­ły ukro­pu. Tem­pe­ra­tu­ra na dwo­rze wy­no­si­ła już 59 stop­ni w cie­niu i do­słow­nie wszyst­ko prze­sta­ło dzia­łać, nawet lą­dow­ni­ki. Chaos prze­jął kon­tro­lę.

 Po­twor­ne wa­le­nie do drzwi wy­rwa­ło Mal­loya z odrę­twie­nia.

– Otwie­raj! – krzy­czał Bar­tley. – Wiem, że tam je­steś.

Mal­loy był cicho. Nie ufał już ni­ko­mu.

– Sły­szysz mnie?! Będę scho­dził, tylko po­trze­bu­ję tro­chę wody. Wiem, że jesz­cze masz. Otwórz – mówił coraz spo­koj­niej. Upał wy­sy­sał z niego ener­gię.

Ka­pi­tan nie re­ago­wał.

– Kurwa. Prze­cież wiem, że tam je­steś. Otwo­rzysz?

Cisza.

– Wezmę mała bu­tel­kę i idę na scho­dy. Pro­szę.

– Idź pierw­szy – cicho od­po­wie­dział Mal­loy, blo­ku­jąc do­dat­ko­wo cia­łem drzwi. – Po­cze­kaj na mnie na scho­dach. Zro­bię jedną rzecz, wezmę wodę i do cie­bie do­łą­czę.

Bar­tley ucie­szył się jak dziec­ko. – Dobra! Super! Będę cze­kał już na scho­dach – po­wie­dział, po­dzię­ko­wał i od­szedł.

Ka­pi­tan usiadł na ziemi, opar­ty ple­ca­mi o drzwi. Czuł jak bar­dzo się na­grza­ły. Cięż­ko było mu już od­dy­chać, a ostat­nia bu­tel­ka wody w jego dłoni miała już tylko kro­ple na dnie. Nie miał wię­cej. Nikt nie miał. 

 Mal­loy za­pła­kał cicho. Scho­wał twarz w dło­niach i po­zwo­lił sobie opaść na zie­mię, która była nieco chłod­niej­sza. Leżał chwi­le, zbie­ra­jąc myśli. Wspo­mi­nał lot i mo­ment, gdy wy­ru­szał w tę po­dróż, on i mi­lio­ny in­nych, a wszy­scy pewni sie­bie, głod­ni przy­go­dy. My­ślał o ro­dzi­nie, o synu, który bę­dzie do­ra­stał bez ojca w świe­cie na kra­wę­dzi prze­pa­ści. Co zrobi Zie­mia? Czy świat ogar­nie pa­ni­ka? Czy może zro­zu­mie­ją, że ta pla­ne­ta nie miała nic wspól­ne­go z ata­kiem sprzed lat? Moż­li­we, że już to wie­dzą, bo mi­nę­ło sporo czasu, a może nawet za­po­mnie­li, wró­ci­li do życia sprzed ataku, a wia­do­mość o upad­ku misji tylko ich zdzi­wi.

 Ka­pi­tan pró­bo­wał się sku­pić, ale w tym ukro­pie to było bar­dzo trud­ne. Do tego jego myśli cią­gle za­głu­sza­ła po­stać ze scho­dów. Wy­obra­żał ją sobie na jawie, w każ­dej chwi­li pró­bu­jąc zro­zu­mieć kim jest i co tam robi. Czy miała szpo­ny, czy tylko dłu­gie palce, czy scho­dzi­ła za każ­dym, kto wszedł na scho­dy? Nie po­tra­fił zbu­do­wać jed­nej wizji ob­ce­go. Bał się go tak bar­dzo, że wolał zgi­nąć na po­wierzch­ni z pra­gnie­nia, niż tam na dole od jego ataku.

 Upał go wy­kań­czał, po­wo­li, sys­te­ma­tycz­nie. Nie spał od wielu dni, bo w tej tem­pe­ra­tu­rze nie da się spać. Wie­dział, że nie ma już czasu. Był na skra­ju wy­czer­pa­nia, a jego or­ga­nizm dawał już ostat­nie sy­gna­ły ostrze­gaw­cze. Wstał z pod­ło­gi, na­brał go­rą­ce­go po­wie­trza do płuc i usiadł przed kom­pu­te­rem. Ze­brał wszyst­kie siły w sobie, by raz jesz­cze, jak za cza­sów, gdy był na­uczy­cie­lem na Ziemi, sku­pić się na za­da­niu. Po­pra­wił włosy, od­chrząk­nął i za­czął.

 

Na­gra­nie roz­po­czę­te

 

– Mój drogi synu…

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Pio­trze, tek­sty li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzą do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku ich czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­twier­dzam :) i dodam, że może ktoś się skusi. Po­zdra­wiam :)

"On jest dziw­nym wir­tu­ozem – Na or­ga­nach ludz­kich gra Bu­dząc za­chwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Po­wiedz, kogo ob­cho­dzi gra, Z któ­rej żywy nie wy­cho­dzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złu­dze­nia! Na sobie te­stu­je­my Każdą praw­dę i mit."

OK, ro­zu­miem. Nie liczę na wy­róż­nie­nia, a je­dy­nie chciał­bym otrzy­mać opi­nie co do ja­ko­ści dzie­ła i ewen­tu­al­ne su­ge­stie. Dzię­ki.

Chcia­łeś, to masz :-).

Uprze­dzam, że nie będę wcho­dził w szcze­gó­ły, nie mam bo­wiem na to czasu. A więc tak:

Prze­ciw­nik, któ­re­go nie po­ka­za­łeś, nie wy­ja­wi­łeś, kim jest i tak dalej, pla­su­je się bar­dzo bli­sko sił nad­przy­ro­dzo­nych, bo wszyst­ko wie i wszyst­ko może. Prze­chwy­ty in­for­ma­cji, ste­ro­wa­nie gra­wi­ta­cją, mi­ra­że optycz­ne jako ma­sko­wa­nie i co tam jesz­cze – fak­tycz­nie nie do po­bi­cia i nie do od­gad­nię­cia. Nie mogę na­pi­sać, że to mi się po­do­ba, gdyż nie prze­pa­dam za “cu­dow­no­ścia­mi”, ale nie­chaj bę­dzie, bo taki prze­ciw­nik do­brze wpi­su­je się w hi­sto­rię nie­uda­ne­go de­san­tu.

Pla­ne­ta i mia­sto, księ­życ zresz­tą też, sil­nie su­ge­ru­ją, że są tylko mi­ra­ża­mi. Ma­te­rial­ny­mi, ale mi­ra­ża­mi dla zmy­le­nia prze­ciw­ni­ka. To obej­mu­je rów­nież po­ja­wia­ją­cych się z ta­jem­ni­czą bro­nią w ręku (tro­chę mi laser przy­po­mi­na) miesz­kań­ców tego dziw­ne­go mia­sta.

Bo­ha­te­ro­wie nie­źle za­pre­zen­to­wa­ni czy­tel­ni­kom. W miarę zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­ni, nie two­rzą jed­no­li­te­go tłumu. W po­sta­wach i re­ak­cjach dość wia­ry­god­ni, jak na moje ocze­ki­wa­nia.

Mi­nu­sem jawi mi się wy­pra­wa jako ca­łość. Trzy­mi­lio­no­wa armia? Do­brze, że kon­ni­cy nie za­okrę­to­wa­łeś… O co mi cho­dzi? Naj­zwy­czaj­niej albo wo­ju­je­my tech­ni­ką, albo ludź­mi. Naj­zwy­czaj­niej trzy mi­lio­ny pa­sa­że­rów nie zmie­ści się w kil­ku­na­stu ko­smo­lo­tach, po­trzeb­nych jest ich tyle, że eko­no­mi­ka prze­kre­śla takie po­dej­ście – a tech­ni­kę, z jej moż­li­wo­ścia­mi mi­nia­tu­ry­za­cji, do skali nano, wszak to w przy­szło­ści się roz­gry­wa, da się upchnąć na po­wiedz­my pięt­na­stu trans­por­tow­cach. Plus ekipa tech­nicz­na, plus do­wódz­two na jesz­cze dwóch, i to już wy­glą­da, wy­bacz to słowo, lo­gicz­niej.

Ale ge­ne­ral­nie – nie ża­łu­ję czasu spę­dzo­ne­go na lek­tu­rze. 

Po­zdra­wiam

Wiel­kie dzię­ki za uwagi :) Masz rację, de­sant licz­bo­wo prze­sa­dzo­ny. Do po­pra­wy, cho­ciaż wy­cho­dzi­łem z za­ło­że­nia, że niski po­ziom tech­no­lo­gicz­ny + za­gro­że­nie ist­nie­nia ludz­ko­ści tłu­ma­czy­ło­by tak “osta­tecz­ne” po­dej­ście. W każ­dym razie, cała hi­sto­ria i wszyst­kie ko­lej­ne czę­ści (jeśli po­wsta­ną), za­kła­da­ły pełne sku­pie­nie na scho­dach. Cała in­wa­zja jest tylko pierw­szym punk­tem styku ludzi z tym two­rem.

 

Chęt­nie przyj­mę wię­cej uwag, jeśli są od­waż­ni! :) Za­mie­rzam prze­pi­sać tę część i po­cią­gnąć hi­sto­rię dalej.

Nie ma za co. :-)

Wczo­raj uszło z pa­mie­ci, mojej oczy­wi­ście, jedno jesz­cze py­ta­nie: na ja­kiej pod­sta­wie Zie­mia wy­ty­po­wa­ła wła­śnie tę pla­ne­tę jako na­jeźdź­cę, któ­re­mu chce się od­pła­cić pięk­nym za na­dob­ne?

Od razu po­zwo­lę sobie na coś w ro­dza­ju ostrze­że­nia – je­że­li pod­czas in­wa­zji na Zie­mię ata­ku­ją­cy po­słu­gi­wał się ta­ki­mi sa­my­mi spo­so­ba­mi walki, jeśli wszyst­ko wie­dział o prze­ciw­ni­ku i jego pla­nach oporu, i tak dalej, to odwet jest, uwa­żam, po­zba­wio­ny sensu i wyj­dzie na to, że za­prze­czasz sam sobie, wy­sy­ła­jąc ar­ma­dę do walki z prze­ciw­ni­kiem nie­moż­li­wym do po­ko­na­nia. Ale, skoro Zie­mia po in­wa­zji na nią jakoś się po­zbie­ra­ła i od­ży­ła, to mu­sisz albo przy­znać, że po­my­lo­no się i za­ata­ko­wa­no nie tych, któ­rych ma­le­ża­ło, albo wpro­wa­dzić długa prze­rwę cza­so­wą mię­dzy na­pa­dem na Zie­mię a próbą od­we­tu. Taka luka cza­so­wa bę­dzie wy­tłu­ma­cze­niem dla po­stę­pów tech­no­lo­gicz­nych obu stron kon­flik­tu. Ina­czej po­ło­żysz na ło­pat­ki pod­sta­wo­wą lo­gi­kę wy­da­rzeń.

Drugi “do­da­tek nad­zwy­czaj­ny”. Motyw dziew­czyn­ki i, jeśli do­brze pa­mię­tam, Da­mia­na. Fra­pu­ją­cy, urwa­ny… OK, po­czą­tek dłuż­szej hi­sto­rii i rzecz nie w urwa­niu, ale jak po­pro­wa­dzisz ten motyw dalej. 

Po­zdra­wiam

Hej, wróg nie jest nawet na­zwa­ny. Nie ma ab­so­lut­nie żad­ne­go kon­tek­stu dla tej in­wa­zji wła­śnie po to, żeby a) zbu­do­wać mak­sy­mal­ną ta­jem­ni­czość i b) szyb­ko sku­pić uwagę na scho­dach.

 

Załóż, że to wstęp do więk­sze­go dzie­ła i w ko­lej­nych czę­ściach po­wo­li by się wszyst­ko wy­ja­śnia­ło. Rów­nież wątek “pod­ziem­ne­go świa­ta”.

 

A tak już na boku zdra­dzę, że w za­ło­że­niu Zie­mia miała zo­stać bez ostrze­że­nia ude­rzo­na z dy­stan­su bro­nią, która pra­wie do­pro­wa­dzi­ła ludz­kość do upad­ku. Je­dy­ne, co udało im się usta­lić, to tra­jek­to­rię ataku, by wy­ty­po­wać jego źró­dło. Nie cze­ka­jąc na ko­lej­ne ude­rze­nie, zde­cy­do­wa­li się wy­słać tam “wszyst­ko, co mieli”.

 

 

Przyj­mu­ję po­da­ne przez Cie­bie za­ło­że­nie i nie po­zo­sta­je nic in­ne­go, jak ży­czyć Tobie po­wo­dze­nia w pi­sa­niu, no i od­bio­rze przez czy­tel­ni­ków.

Po­zdra­wiam

Nowa Fantastyka