- Opowiadanie: Sinister-Alef - Dar zarazy

Dar zarazy

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Dar zarazy

I

W kom­na­cie al­che­mi­ka In­gra­ma pa­no­wa­ła ciem­ność. Jego ka­mer­dy­ner, Barry, już dawno skoń­czył pracę, więc wy­ga­sił wszyst­kie świa­tła. Nie wia­do­mo, która do­kład­nie była go­dzi­na – mu­sia­ło być późno w nocy. Wła­śnie wtedy, gdy nikt nie wi­dział, sze­ro­kie okno otwo­rzy­ło się po­wo­li do we­wnątrz, samo z sie­bie. Wpa­dły przez nie ble­dziut­kie pro­mie­nie księ­ży­ca, a fi­ra­na za­fa­lo­wa­ła w po­wie­trzu jak w od­mę­tach wód. Ta­jem­ni­cza siła nie ob­ja­wi­ła się, a lo­ka­tor nadal spał.

Po chwi­li jed­nak wstał z łóżka. Zro­bił to, nie bu­dząc się wcale. Praw­do­po­dob­nie dzia­łał przez sen, bo póź­niej nic nie pa­mię­tał. Co ta­kie­go się wtedy stało?

Pod­szedł do swo­je­go biur­ka, na któ­rym stały wszyst­kie jego elik­si­ry, które w ostat­nich dniach przy­go­to­wy­wał. W po­nu­rym świe­tle ich za­war­tość szkli­ła się ja­do­wi­cie, choć wiele z nich nie było jesz­cze go­to­wych. In­gram nie za­in­te­re­so­wał się nimi.

Skie­ro­wał się ku prze­stron­nej sza­fie, w któ­rej trzy­mał za­pa­sy prze­róż­nych ma­te­ria­łów. Otwo­rzył drzwi, a za nimi znaj­do­wa­ło się mul­tum am­pu­łek, fla­szek i sło­icz­ków, a każdy z nich miał inny, wy­myśl­ny kształt. Al­che­mik wy­grze­bał z tyłu jedną małą am­pu­łecz­kę, która była pusta.

Przy­glą­dał się jej – mimo tego, że nadal po­grą­żo­ny był we śnie – a po chwi­li od­krę­cił na­kręt­kę. Wziął głę­bo­ki wdech i dmuch­nął w jej szyj­kę. Z jego ust ule­cia­ło coś ta­jem­ni­cze­go: ciem­na, kłę­bią­ca się mgieł­ka, która przy­po­mi­na­ła dym z ka­dzi­dła. Gdy całe na­czy­nie się za­peł­ni­ło, za­krę­cił je i scho­wał do jed­ne­go z ku­fer­ków, które stało na biur­ku.

Ze­szedł z na dolne pię­tro, gdzie zo­sta­wił je na ko­mo­dzie w sieni. Na przy­le­pio­nej kar­tecz­ce na­ba­zgrał szyb­ko jakiś napis.

Wró­cił się do łóżka i uło­żył się pod koł­drą , jak gdyby nigdy nic się nie wy­da­rzy­ło. Nie można po­wie­dzieć że usnął, o nie. Prze­cież wcze­śniej nawet się nie obu­dził.

 

II

Na­stęp­ne­go dnia In­gram wstał i le­ni­wie się prze­cią­gnął. Przez nie­do­bit­ki snu ata­ko­wał go ta­jem­ni­czy chłód. Ocu­cił go, a wtedy al­che­mik zo­ba­czył, że po po­ko­ju bie­ga­ją roz­wia­ne kart­ki, wszyst­kie roz­sy­pa­ne. Oka­za­ło się, że okno jest otwar­te na oścież, a fi­ra­ny po­wie­wa­ją wzdy­ma­ne jak za­gu­bio­ne dusze. Zdzi­wił go ten widok, więc prze­tarł oczy.

Ze­rwał się z łóżka i z tru­dem za­mknął okien­ni­ce, bo wiatr sta­wiał silny opór.

Kto mógł otwo­rzyć je otwo­rzyć? To nie mógł być stary Barry. Nawet on, cho­ciaż u mnie służy, nie zna klu­cza do mojej kom­na­ty.

Al­che­mik otwo­rzył drzwi i zszedł na dół. Miał na­dzie­ję, że spo­tka swo­je­go słu­żą­ce­go przy po­ran­nej pracy i wy­py­ta się go o te dziw­ne zja­wi­sko.

Tym­cza­sem nie zna­lazł ni­ko­go.

Gdzież on się po­dzie­wa? – In­gram tupał pan­to­flem, który wy­chy­lił spod noc­nych szat. Która była go­dzi­na? Na po­żół­kłej tar­czy ze­ga­ra ze schlud­nie gra­we­ro­wa­ny­mi licz­ba­mi wy­czy­tał, że jest pra­wie dzie­sią­ta.

Dzie­sią­ta? Już tak późno!

Nie­po­kój al­che­mi­ka po­wo­li prze­ra­dzał się w gniew.

Wtem nagle na po­dwó­rzu ozwał się stu­kot kopyt, a zaraz za nim tur­ko­ta­nie kół. Roz­brzmie­wa­ła rów­nież ciche mru­cze­nie, tak ty­po­we dla sta­re­go sługi.

Zanim wóz za­je­chał do staj­ni, Al­che­mik wy­biegł z domu tak, jak był, w noc­nym ubra­niu. Za­grzmiał obu­rzo­nym gło­sem.

– Barry! Gdzie ty się włó­czysz o tej porze, do stu dia­błów! W moim po­ko­ju ktoś otwo­rzył okno, naj­pew­niej kiedy spa­łem, a ty pew­nie o tym nie wiesz.

Sta­rzec prze­stał dra­pać się po swo­jej siwej bród­ce, a uśmiech zszedł mu z twa­rzy..

– Drogi panie, skąd­że taka złość? Nie za­stał mnie pan w domu, bo po­je­cha­łem od­wieźć pa­ku­nek dla króla.

– Jaki pa­ku­nek? – Al­che­mik za­marł w bez­ru­chu.

– A no, take małe puz­der­ko, co się mieni bry­lan­ci­ka­mi. Le­ża­ło sobie ot, na ko­mo­dzie w przed­sion­ku wie­ży­cy. Do niej do­cze­pio­na była kar­tecz­ka z wia­do­mo­ścią: wy­słać kró­lo­wi w pre­zen­cie. Jak naj­szyb­ciej.

Al­che­mik od­dy­chał cięż­ko i wy­cie­rał chu­s­tecz­ką czoło.

– Słu­chaj, stary przy­ja­cie­lu: czy zaj­rza­łeś do środ­ka pu­de­łecz­ka?

– A skąd! Śmiał­bym otwie­rać pa­ku­nek dla króla?

– Och, na złych anio­łów! Przy­go­tuj powóz, a ja pójdę się prze­brać.

– A dokąd to je­dzie­my, panie?

– Na dwór Mal­kol­ma, aby go ostrzec. To musi być ja­kieś oszu­stwo, gdyż ja, mówię ci to w pełni świa­do­mo­ści, nie przy­go­to­wy­wa­łem żad­ne­go po­dar­ku!

Al­che­mik, za­dy­go­taw­szy ze stra­chu, do­padł drzwi i znik­nął w środ­ku miesz­ka­nia. Barry tym­cza­sem cmok­nął na konia, po czym wy­pro­wa­dził z za­jaz­du mały, ale ele­ganc­ko zdo­bio­ny powóz. W swoim dłu­gim życiu wi­dział już wiele, lecz nadal re­ago­wał na po­dob­ne wy­pad­ki nie­zna­nym lę­kiem. Zmar­no­wał dwie bite go­dzi­ny na trasę do zamku i z po­wro­tem, aby do­star­czyć straż­ni­kom prze­sył­kę. Tym­cza­sem oka­zu­je się, że wie­leb­ny In­gram ni­cze­go od sie­bie nie po­sy­łał. A nikt inny nie miesz­kał w pro­mie­niu kilku mil. Coś dziw­ne­go się tu świę­ci…

 

III

– Dokąd oni zmie­rza­ją?

Przez okien­ko po­wo­zu al­che­mik wi­dział da­le­kie po­ła­cie ste­pów i łąk, przez które wiła się ubita ka­mien­na ścież­ka. Teraz tą ścież­ką cią­gnę­ło kilka wy­kwint­nych wozów, za­przę­żo­nych w szla­chet­ne konie. Je­cha­ły one pro­sto w kie­run­ku zamku.

– Ach, to nie pa­mię­ta pan? – wtrą­cił Barry – dzi­siaj nasze kró­le­stwo ob­cho­dzi świę­to. Pa­miąt­kę śmier­ci Chlo­dwi­ga, pra­dzia­da na­sze­go wład­cy i za­ło­ży­cie­la dy­na­stii.

In­gram po­bladł. Fak­tycz­nie, przy­po­mi­nał sobie, że we wrze­śniu wielu wiel­mo­żów od­wie­dza­ło króla na uczcie, pod­czas któ­rej wspo­mi­na­no dzie­je i pod­bo­je jego przod­ka. Jemu tym­cza­sem kom­plet­nie ta uro­czy­stość wy­le­cia­ła z głowy, cho­ciaż był naj­bar­dziej za­ufa­nym to­wa­rzy­szem wład­cy. Tak się jed­nak za­nu­rzył w swo­jej pracy nad ba­da­niem elik­si­rów, że od ty­go­dni wy­łącz­nie to go zaj­mo­wa­ło. Chciał zna­leźć od­po­wied­ni skład­nik, dzię­ki któ­re­mu do­peł­nił­by naj­bar­dziej se­kret­ny pro­jekt, czyli le­kar­stwo na wszyst­kie cho­ro­by świa­ta. Przy tylu oka­zjach był już tak bli­sko, jed­nak za­wsze coś wy­cho­dzi­ło nie tak.

W dro­dze przez pola cał­ko­wi­cie po­rzu­cił pro­fe­syj­ne zmar­twie­nia i cały umysł prze­peł­nił mu strach. Za nie­dłu­go roz­pocz­nie się uczta, pod­czas któ­rej ze­bra­ne bę­dzie całe to­wa­rzy­stwo przy­ja­ciół i sprzy­mie­rzeń­ców Mal­kol­ma. Więk­szość z nich In­gram znał oso­bi­ście, dla­te­go nie mógł po­zwo­lić, aby ktoś na ich oczach na­bi­jał się z jego osoby. Jeśli oczy­wi­ście prze­sył­ka była ka­wa­łem. Spra­wy miały się dużo go­rzej, jeśli to cichy za­mach na życie króla, ukar­to­wa­ny tak, aby po­dej­rze­nia padły na jego wła­sne­go al­che­mi­ka…

– Prę­dzej, Barry! Prę­dzej!

– I-ha­aa!

Sługa po­śpie­szał konia, ale stary Ru­dolf nie mógł wy­cią­gnąć z sie­bie wię­cej siły. Prze­bie­rał no­ga­mi i tupał ko­py­ta­mi, ledwo na­dą­ża­jąc za cią­giem po­wo­zów, które śmi­ga­ły z lewej stro­ny.

Wę­dro­wa­li dalej przez ni­skie pa­gór­ki, a wiatr nad nimi hulał coraz śmie­lej. Na do­da­tek tego roz­lał się ulew­ny deszcz, a drogi za­mie­ni­ły się w błot­ni­ste grzę­za­wi­ska. Całe szczę­ście, że zamek był tuż tuż.

Jego strze­li­ste wieże ma­ja­czy­ły na tle czar­ne­go nieba, a wy­nio­słe, pro­ste mury prze­ty­ka­ne były set­ka­mi okien, w któ­rych pa­li­ło się złote świa­tło.

W końcu wóz prze­to­czył się przez zwo­dzo­ny most, za któ­rym przy­jął ich straż­nik bram.

– Wi­taj­cie, czci­god­ny In­gra­mie! Uczta już się roz­po­czę­ła. Od­by­wa się w głów­nym re­fek­ta­rzu.

A więc nie było już czasu do stra­ce­nia. Szla­chet­ny gość wy­sko­czył z wozu zo­sta­wia­jąc Barry’ego, i po­biegł w stro­nę wiel­kiej sali nie zwra­ca­jąc uwagi na to, że dep­tał swoje roz­wia­ne szaty.

Do­tar­ły do niego tu­bal­ne głosy. To sam król Mal­kolm prze­ma­wiał!

In­gram wpadł do środ­ka. Zdą­żył zo­ba­czyć tylko roz­sta­wio­ne w pod­ko­wę stoły z masą bie­siad­ni­ków. Na samym środ­ku stał mo­nar­cha ubra­ny w ce­re­mo­nial­ne szaty, ale pło­ną­ce po­chod­nie roz­my­wa­ły jego twarz. Tylko jeden szcze­gół rzu­cał się w oczy. Małe, fio­le­to­we pu­de­łecz­ko, które uno­sił nad głową.

Ce­re­mo­nię prze­rwał prze­raź­li­wy wrzask.

– Wasza wy­so­kość, po­wstrzy­maj­cie się!

Wszy­scy ze­bra­ni wes­tchnę­li. Sze­re­gi szla­chet­nie ufry­zo­wa­nych głów od­wró­ci­ły się w stro­nę krzy­czą­ce­go. Mo­nar­cha za­marł, od­chy­la­jąc od sie­bie pre­zent.

– Hen­ryk In­gram! Co się stało… Od czego mam się po­wstrzy­mać?

– To jest pu­łap­ka, królu! – za­czer­wie­nił się al­che­mik – to jest…

– Pu­łap­ka? Jaka pu­łap­ka? – pod ko­ro­ną za­lśni­ły dwa ogrom­ne spodki. Oczy roz­sze­rzo­ne zdu­mie­niem.

– Ktoś inny pod­szył się pod moje imię i do­star­czył Wa­szej Wy­so­ko­ści tę pacz­kę!

Sala za­nio­sła się zdu­mio­ny­mi wes­tchnie­nia­mi.

– Zaraz, czyż Barry to nie twój sługa, Hen­ry­ku? To On wła­sno­ręcz­nie do­star­czył pre­zent.

– Barry wziął pacz­kę z mojej ko­mo­dy. Pro­blem w tym, że nie ja ją tam po­ło­ży­łem. Ktoś mu­siał wkraść się do wieży, bo rano po prze­bu­dze­niu od­na­la­złem jedno okno na oścież otwar­te. Zo­sta­łem wcią­gnię­ty w obrzy­dli­wy pod­stęp!

Go­ście dys­ku­to­wa­li z oży­wie­niem. Nawet pło­mie­nie świec drga­ły jak sza­lo­ne.

– Wy­bacz mi, Wasza Wy­so­ko­ści, że byłem zmu­szo­ny prze­rwać tą ce­re­mo­nię – In­gram ukło­nił się nisko. – Nie mo­głem po­zwo­lić, by wy­da­rzy­ła się ka­ta­stro­fa.

Nie śmiał spoj­rzeć w oczy mo­nar­sze. Trząsł się i ocze­ki­wał od­po­wie­dzi. Jego król zda­wał się w tym cza­sie nad czymś za­sta­na­wiać.

– Przy­ja­cie­lu, prze­pra­szam cię, ale muszę ci coś wy­ja­wić – król prze­cią­gle wes­tchnął – a mia­no­wi­cie to, że ja już przed ucztą otwo­rzy­łem twój pre­zent.

Ta wia­do­mość pra­wie strą­ci­ła al­che­mi­ka z nóg.

– Jak to? Co było w środ­ku?

– Spo­koj­nie! – Król wy­su­nął roz­ło­żo­ną dłoń. – Zo­bacz sam.

Ostroż­nie od­su­nął wiecz­ko, a dźwięk od­ty­ka­nia pu­deł­ka wstrzą­snął al­che­mi­kiem jak huk otwie­ra­nych wrót. W środ­ku le­ża­ła mała, szkla­na am­puł­ka. Wład­ca uniósł ją w górę, po­ka­zu­jąc wszem i wobec, mie­nią­cą się od bla­sku lam­pio­nów.

Na­czy­nie było puste.

– Muszę ci po­wie­dzieć, że za­in­te­re­so­wał mnie ten pre­zent. My­śla­łem, że to sama am­puł­ka. Wie­dzia­łem jed­nak, że je­steś na­praw­dę zmyśl­nym ba­da­czem, więc mo­głeś ukryć w niej jakiś nie­spo­dzie­wa­ny se­kret. Li­czy­łem na to, że wy­tłu­ma­czysz jego zna­cze­nie przed całym zgro­ma­dze­niem i za­ba­wisz nas nie­spo­dzian­ką. Tym­cza­sem jed­nak… cóż. Twój strach wska­zu­je, że sta­li­śmy się ofia­ra­mi ja­kie­goś po­nu­re­go żartu.

Al­che­mik stał stru­chla­ły, trzy­ma­jąc sple­cio­ne dło­nie przy brzu­chu. Po­chy­lał głowę, słu­cha­jąc króla.

– Nie przej­muj się, przy­ja­cie­lu. Je­steś moim sługą od lat. Po­wie­rzam ci naj­waż­niej­sze za­da­nia. Żad­nych po­dej­rzeń co do two­jej osoby nie mogę mieć. Za to moż­li­we, że są w to za­mie­sza­ni inni lu­dzie…

In­gram od razu zro­zu­miał i po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem.

– Wasza Wy­so­kość! Barry nigdy by ni­cze­go po­dob­ne­go nie zro­bił! Służy u mnie już od dwu­dzie­stu lat, więc ręczę za niego!

Zwró­cił się w twa­rzą do sta­re­go sługi. Ten opie­rał się o łuk wej­ścio­wy, nie śmiąc wejść w głąb sali. Jego mina była zmi­zer­nia­ła, jakby mię­śnie po­licz­ków i czoła za­mie­ni­ły się w cią­żą­ce ka­mie­nie.

Król uniósł dłoń do góry.

– Słu­chaj­cie! Nie mam po­wo­du, aby wsz­czy­nać śledz­two w spra­wie Barry’ego, bo jest to błaha spra­wa. Czyż co­kol­wiek się komuś stało? Nic. Mało tego – dzię­ki pre­zen­to­wi moja ko­lek­cja szkieł po­sze­rzy się o tę ślicz­ną am­pu­łecz­kę. Ha-ha­aa!

Mo­nar­cha za­niósł się szcze­rym śmie­chem, a krót­ko potem nie­śmia­ło pod­chwy­ci­li go go­ście. Al­che­mik zro­zu­miał, że fak­tycz­nie żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa nie ma. Ko­niec koń­ców, w pu­deł­ku było na­czy­nie, które mogło być pre­zen­tem. Kto za­uwa­żył­by tutaj ja­ki­kol­wiek pod­stęp?

Na­pię­cie ze­lża­ło, a go­spo­darz za­rzą­dził po­wrót do uczto­wa­nia. In­gram, cho­ciaż spo­koj­nie za­siadł do stołu, nadal pró­bo­wał uło­żyć w gło­wie dziw­ne zja­wi­ska.

Okno otwar­te na oścież w środ­ku nocy. Ta­jem­ni­czy po­da­rek dla króla, któ­re­go nie przy­go­to­wał. Ktoś mu­siał za tym wszyst­kim stać.

Męż­czy­zna od razu za­czął żywić po­dej­rze­nia do jed­nej osoby.

Dan­rod. Kró­lew­ski mar­sza­łek, który do­wo­dził od­dzia­ła­mi armii. Prze­bie­gły in­try­gant, który po­sia­dał nie­ma­łe wpły­wy rów­nież na dwo­rze. Jako je­dy­ny pod­da­ny króla żywił do niego pewną skry­wa­ną nie­chęć, choć resz­ta dy­gni­ta­rzy uda­wa­ła, że tego nie widzi. Nie było wąt­pli­wo­ści, że mar­sza­łek skry­cie dąży do uzy­ska­nia wła­dzy. Na szczę­ście, król z każ­dej in­try­gi wy­cho­dzi bez szwan­ku, a Dan­rod cią­gle prze­kli­nał zły los. Al­che­mik od dawna go ob­ser­wo­wał. Przy­go­to­wy­wał nawet tru­ci­znę w razie osta­tecz­no­ści, lecz do tej pory uda­wa­ło się utrzy­my­wać dy­gni­ta­rza w ry­zach.

Pod­czas uczty sie­dział do­kład­nie na­prze­ciw­ko In­gra­ma, wy­cie­ra­jąc chust­ką krót­ką, czar­ną brodę. W ułam­ku se­kun­dy zdało się, że rzuca swo­je­mu prze­ciw­ni­ko­wi ostre spoj­rze­nie. Oby­dwo­je mieli sie­bie na oku.

On na pewno ma­czał palce w tej spra­wie. Chce ze mnie zro­bić głup­ca!

In­gram nie mógł usie­dzieć długo ze świa­do­mo­ścią ką­śli­wych spoj­rzeń. Już po pierw­szym daniu mu­siał prze­pro­sić bie­siad­ni­ków, w tym króla, za­pew­nia­jąc ich, że czeka go mnó­stwo pracy. Oprócz tego po­pro­sił rów­nież o jedną rzecz.

– Niech Wasza Wy­so­kośc prze­ka­że mi am­puł­kę. Po­wi­nie­nem ją zba­dać, czy na pewno jest bez­piecz­na. Może dzię­ki temu cze­goś się do­wiem…

Mo­nar­cha wy­ra­ził zgodę. Gdy zimne na­czy­nie tra­fi­ło w ręce al­che­mi­ka, ten po­że­gnał się i nie­mal­że wy­biegł na ze­wnątrz, a wier­ny sługa po­dą­żył za nim w kie­run­ku po­wo­zu.

 

IV.

Uczta trwa­ła cały wie­czór, aż do póź­nych go­dzin noc­nych. Go­ście pili, śpie­wa­li grom­kim chó­rem i świet­nie się ba­wi­li. Al­che­mik tym­cza­sem był już w swoim domu. Chciał jak naj­szyb­ciej spraw­dzić, czy nie znaj­dzie ja­kichś po­dej­rza­nych śla­dów. Prze­cze­sał pal­ca­mi wszyst­kie półki, szu­fla­dy i szafy trą­ca­jąc raz po raz na­czy­nia, które dźwięcz­nie dzwo­ni­ły.

…Na bogów! Bra­ku­je jed­nej. Bra­ku­je jed­nej!

Przyj­rzał się rów­nież kró­lew­skie­mu pre­zen­to­wi. Im bar­dziej ją badał, tym bled­szy się robił. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że na­czy­nie po­cho­dzi z jego ze­sta­wu.

Otarł pot z czoła. Czy fla­szecz­ka od po­cząt­ku była pusta? – my­ślał – jeśli nie, co się stało z jej za­war­to­ścią? Może ktoś ją wylał lub wy­pa­ro­wa­ła…

Po­sta­no­wił spraw­dzić bu­tel­kę róż­ny­mi che­micz­ny­mi spo­so­ba­mi, aby wy­do­być z niej ślady uży­cia. Nie­ste­ty, każda me­to­da za­wo­dzi­ła, a bu­te­lecz­ka ni­czym nie wy­róż­nia­ła się od in­nych, które stały puste już od wielu lat.

Ko­lej­ne py­ta­nie: jakim cudem ktoś wy­kradł mi ją z ga­bi­ne­tu?

Rzu­cił się do okna i otwo­rzył je. Nie do­strzegł wokół żad­nych po­szlak. Rynna była cała, nie nad­we­rę­żo­na. Belki stały całe i zdro­we, może tylko zdar­te przez wiatr. Nie zna­lazł rów­nież liny czy śla­dów buta. Poza tym, męż­czy­zna miesz­kał na progu wy­so­kie­go klifu, a okno jego po­ko­ju otwie­ra­ło się pro­sto na mgli­sty prze­stwór morza. Tylko głu­piec pró­bo­wał­by ta­kich de­spe­rac­kich prób wła­ma­nia!

In­gram za­mknął okno. Po­czuł się bez­rad­ny. Wy­rzu­cał sobie to, że w nocy za­miast obu­dzić się, spał ka­mien­nym snem jak za­bi­ty. Mógł­by za­po­biedz dziw­nym in­cy­den­tom i zła­pać dra­nia na go­rą­cym uczyn­ku.

W tym jed­nak mo­men­cie nie wie­dział, co na­le­ży czy­nić. Głowa pę­ka­ła mu od nad­mier­ne­go stre­su, któ­re­go najadł się w ciągu ca­łe­go dnia. Czy po­wi­nien się po­ło­żyć i od­po­cząć? A co, jeśli atak się po­wtó­rzy?

Mimo nie­po­ko­ju, wszedł do łóżka, gdy na­stał wie­czór, pró­bu­jąc uspo­ko­ić swoje myśli. Kró­lo­wi nic nie jest, jego ro­dzi­na jest bez­piecz­na, a jego go­ście śpie­wa­ją i tań­czą w naj­lep­sze. Nie ma po­wo­dów do zmar­twie­nia. To mógł być fak­tycz­nie tylko głupi, nie­groź­ny żart.

Noc prze­bie­gła mu na wo­dze­niu ocza­mi po ciem­nych za­ka­mar­kach. Cisza. Bez­ruch. I tak przez dłu­gie, nocne go­dzi­ny. Do­pie­ro nad ranem al­che­mi­ka zmo­rzył sen, za­mknął jego zmy­sły i oto­czył ciem­nym, czu­łym ra­mie­niem.

 

V.

Zbu­dzi­ło go gwał­tow­ne do­bi­ja­nie się do drzwi. Wy­sko­czył z łózka z lę­kiem, a kle­ją­ce się oczy nadal wi­dzia­ły ciem­ność.

Barry wy­glą­dał za okno, gar­biąc się i marsz­cząc brwi.

– Panie, to jakaś zbroj­na dru­ży­na.

Al­che­mi­ka zlał zimny pot. Przy­padł obok swo­je­go sługi i zo­ba­czył de­le­ga­cję trój­ki żoł­nie­rzy. Dło­nie trzy­ma­li na mie­czach, a miny mieli za­snu­te smut­kiem, jak zwia­stun nie­szczęść.

Trzę­sąc się z zimna, go­spo­darz otwo­rzył drzwi.

– Co się stało, mości ry­ce­rze?

Jeden z gwar­dzi­stów wes­tchnął. Prze­cią­gnął chwi­lę ciszy, a na­stęp­nie rzekł:

– Zła wia­do­mość. Nasz król, Mal­kolm, nie żyje. Zmarł dzi­siaj w póź­nych go­dzi­nach noc­nych.

W sieni do­mo­stwa za­padł mrok. Barry upu­ścił trzy­ma­ną laskę, a In­gram za­stygł. Nie po­wie­dział na to ani słowa.

– Już wczo­raj pod­czas uczty za­czął mieć dziw­ne do­le­gli­wo­ści – wy­ja­śniał dalej ry­cerz – to nie przez al­ko­hol, jego kró­lew­ska mość nie wziął jesz­cze pu­cha­ru do ust. Mimo to na­pa­dły go nud­no­ści i krę­ci­ło mu się w gło­wie. Zmie­nił się jego wy­gląd – zbladł strasz­li­wie, a oczy za­pa­dły się w głąb czasz­ki. Wy­pro­wa­dzo­no go z re­fek­ta­rza do kom­na­ty, gdzie cały czas obrzy­dli­wie kasz­lał.

Ry­cerz obej­rzał się za okna, lekko zde­ner­wo­wa­ny. Zbli­żył się do al­che­mi­ka i zni­żył głos.

– To wy­glą­da­ło jak zwy­kła cho­ro­ba, ale póź­niej za­czę­ło dziać się coś nie do opi­sa­nia. Ponoć skóra zro­bi­ła się zie­lon­ka­wa, a potem zmarsz­czy­ła się i złusz­czy­ła jak u ja­kie­goś gada. Taka jest re­la­cja me­dy­ków. Mó­wi­li, że jesz­cze nigdy nie wi­dzie­li po­dob­ne­go przy­pad­ku.

In­gram słu­chał z twar­dą gulą w gar­dle. Słowa wbi­ja­ły mu się w głowę i za­pa­da­ły w pa­mięć, a on je do­głęb­nie roz­wa­żał.

– Ro­dzi­na prze­ży­wa ża­ło­bę. On, który był mężem, ojcem i dziad­kiem, od­szedł od nas w oko­li­cach pół­no­cy.

– Pół­noc? Uch! – żach­nął się Barry i szep­nął – to prze­cie go­dzi­na złych du­chów!

Al­che­mik skar­cił star­ca gwał­tow­nie.

– Duchy nie ist­nie­ją. Inni głupi ma­go­wie pró­bu­ją je przy­wo­ły­wać, ale ja tylko się z nich na­śmie­wam. Król zo­stał za­bi­ty przez in­try­gę, nie ma innej moż­li­wo­ści!

Męż­czy­zna, mó­wiąc to, po­czuł za­lą­żek nie­po­ko­ju w sercu. Wie­dział, na kogo padną po­dej­rze­nia. Tak się też stało.

– Aby wy­ja­śnić tą spra­wę, mu­si­my prze­słu­chać wszyst­kich po­dej­rza­nych. Wy, al­che­mi­ku… – ry­cerz się za­wa­hał. Wsty­dził się tego, co miał po­wie­dzieć – dla­te­go przy­szli­śmy po pana, mości al­che­mi­ku.

Trój­ka wy­słan­ni­ków stała jak ka­mien­ne po­są­gi, a w rę­kach jed­ne­go z nich za­zgrzy­tał łań­cuch. In­gra­mo­wi prze­wró­ci­ło się w gło­wie.

– Lu­dzie, chyba nie są­dzi­cie, że to ja! Miał­bym zabić mo­je­go wspa­nia­łe­go wład­cę, któ­re­mu wier­nie służę odkąd wszedł na tron jako na­sto­la­tek? Czy wy wie­cie, co wy ro­bi­cie? Na wszyst­kich bogów, i to przy ta­kiej tra­ge­dii!

Mio­tał rę­ka­mi, plą­tał się we wła­snych sza­tach, ale ry­cerz po­zo­sta­wał nie­ugię­ty.

– Takie są pro­ce­du­ry. Mu­si­my je za­cho­wać w celu za­pew­nie­nia jak naj­więk­sze­go bez­pie­czeń­stwa. Nic nie może nam umknąć, a tym bar­dziej przy oso­bie, która jest naj­bar­dziej za­mie­sza­na w ten in­cy­dent.

In­gram po­czuł się osa­czo­ny. Od po­cząt­ku do­my­ślał się, do czego do­pro­wa­dzi wi­zy­ta gwar­dzi­stów.

– Hen­ry­ku In­gra­mie Ju­nio­rze, je­ste­śmy zmu­sze­ni pana aresz­to­wać.

Po­le­ce­nie zo­sta­ło po­wie­dzia­ne jed­nym tchem, przez twarz zimną jak głaz. Oskar­żo­ny ci­skał prze­ra­żo­ne spoj­rze­nia, pró­bu­jąc zna­leźć ra­tu­nek u Barry’ego. Cóż jed­nak mógł zro­bić bied­ny, stary sługa, w ob­li­czu apa­ra­tu spra­wie­dli­wo­ści? Nie mieli na po­do­rę­dziu żad­nych do­wo­dów. Nic, jakby zło­wro­ga siła z nieba wy­czy­ści­ła ślady do cna.

Ry­ce­rze skuli go maga w kaj­da­ny – nie po­tra­fił się po­ru­szyć z osłu­pie­nia, więc dał się wy­pro­wa­dzić na dwór. Tam po­le­cił na od­chod­ne ka­mer­dy­ne­ro­wi, aby zo­stał w domu i ba­czył na wszel­kie po­dej­rza­ne zja­wi­ska. Po tych sło­wach czwo­ro męż­czyzn wsia­dło na konie i po­gna­ło w kie­run­ku zamku.

 

VI.

Czar­ny zamek po­now­nie uka­zał się jego oczom. Tym razem był ciem­ny i po­nu­ry. Wszyst­kie okna zga­szo­no, a we­wnątrz nie pa­li­ła się żadna świe­ca. W upior­nej ule­wie wy­glą­dał jak wiel­ka cmen­tar­na kryp­ta.

Trój­ka gwar­dzi­stów nie pi­snę­ła nawet słów­ka, gdy pro­wa­dzi­li więź­nia przez puste ko­ry­ta­rze. Nawet po­miesz­cze­nia, które wcze­śniej były naj­bar­dziej ru­chli­we, teraz za­mar­ły w bez­ru­chu. Nawet pro­por­ce, które wi­sia­ły na ścia­nach, zdję­to.

Al­che­mik spo­glą­dał na ten widok z po­czu­ciem grozy. Pra­gnął krzy­czeć, aby wy­rzu­cić z sie­bie swój sprze­ciw. To nie ja! Nie ja do­pro­wa­dzi­łem do tej ka­ta­stro­fy!

Każdy wy­buch jego roz­pa­czy tłu­mi­ło stą­pa­nie żoł­nie­rzy. Jeden z nich roz­pa­lił po­chod­nie, po czym cała eskor­ta za­nu­rzy­ła się w ciem­ne pod­zie­mia zam­ko­we.

Wnet przed ocza­mi In­gra­ma roz­cią­gnął się długi ko­ry­tarz, a po jego obu stro­nach po­ja­wia­ły się rzędy wnek. Prze­łknął ślinę, za­ci­ska­jąc pię­ści. Mu­siał za­ak­cep­to­wać swój los, nie miał in­ne­go wyj­ścia.

Kraty za­skrzy­pia­ły, roz­wie­ra­jąc się na oścież. Do­brze, że god­ność kró­lew­skie­go przy­ja­cie­la zo­sta­ła choć tro­chę po­sza­no­wa­na, i wpro­wa­dzo­no go ła­god­nie, bez szar­pa­nia.

– Ża­łu­ję, że to musi tak wy­glą­dać – wy­znał do­wód­ca straż­ni­ków – ale nie mo­że­my za­nie­dbać pro­ce­dur.

Oskar­żo­ny po­ki­wał głową z nie­obec­nym wy­ra­zem twa­rzy. Zdą­żył się już uspo­ko­ić, a teraz zła­pa­ła go ogrom­na me­lan­cho­lia. Kraty, czar­ne jak smoła, za­trza­snę­ły się, a gwar­dzi­ści ode­szli.

A więc tak ob­ró­ci­ły się spra­wy. Hen­ryk In­gram, naj­bliż­szy przy­ja­ciel króla, za­mknię­ty w cuch­ną­cym lochu za jego za­bój­stwo.

Osu­nął się na śli­ską ścia­nę, na którą pa­da­ła stróż­ka świa­tła z otwo­ru w su­fi­cie. Za­mknął oczy, ale nie mógł się opę­dzić od po­tę­pień­czych jęków, które od czasu do czasu do­by­wa­ły się z są­sied­nich cel. Uwię­zie­ni byli tam za­ma­chow­cy, mor­der­cy, zło­dzie­je i inni zło­czyń­cy. Ich ryki uci­na­ło tylko sta­now­cze po­le­ce­nie straż­ni­ka.

– Cisza! Zająć się snem!

Grupa, która eskor­to­wa­ła al­che­mi­ka, wy­dzie­li­ła jed­ne­go żoł­nie­rza, aby stał na cza­tach przy jego lochu. Cho­dzi­ło nie tylko o do­pil­no­wa­nie, żeby nie uciekł, ale rów­nież o ochro­nę jego wła­sne­go zdro­wia.

Więź­nio­wi tym­cza­sem coś przy­ku­ło uwagę. To mały pęk klu­czy, który po­brzę­ki­wał u pasa żoł­nie­rza. Klu­cze! Py­ta­nie tylko, czy da­ło­by się je jakoś do­stać? Może by tak… jakoś go ogłu­szyć, jakoś pod­kraść… Jakoś… albo…

Chwy­cił się za głowę. Miał dość tych strasz­nych prze­żyć. Siły tak szyb­ko mu ode­szły, że nie po­tra­fił się już zdo­być na żadne czyny. Sku­lił się na twar­dej, drew­nia­nej pry­czy, od­wró­cił do ścia­ny i za­czął cicho, spa­zma­tycz­nie po­chli­py­wać.

Och, nasz wspa­nia­ły królu! Kto cię zabił…?

Z tym bo­le­snym py­ta­niem osu­nął się w mrok i mo­men­tal­nie za­snął.

 

VII.

Z szcze­li­ny wraz ze świa­tłem księ­ży­ca spły­nął cichy szum. Prze­wiał przez kraty i owio­nął noz­drza straż­ni­ka. Oczy zbroj­ne­go męż­czy­zny zle­pi­ły się, aż w końcu za­padł w sen, po­dob­nie jak wię­zień.

W tym mo­men­cie al­che­mik drgnął. Po­wol­nym, sztyw­nym ru­chem pod­cią­gnął się z łoża. Nie otwie­rał przy tym oczu.

Do­zor­ca lochu spał w naj­lep­sze, jak ni­cze­mu nie­win­ne dziec­ko. Nie spo­dzie­wał się tego, co się z nim sta­nie. Zbli­ży­ły się do niego lekko roz­war­te usta, które przy­ci­ska­ły się do krat. Ostroż­nie, lecz dłu­gim od­de­chem dmuch­nę­ły, wy­pusz­cza­jąc z gar­dła zie­lon­ka­we opary.

Przy­po­mi­na­ły dłu­gie smugi dymu, jaki snuje się od za­pa­lo­nych fajek. Wy­da­wa­ły się pły­wać w po­wie­trzu, kie­ru­jąc swoje ję­zy­ki w stro­nę straż­ni­ka. W końcu do­pa­dły go, oto­czy­ły i wci­snę­ły się przez nos i usta. Męż­czy­zna drgnął nie­spo­koj­nie we śnie, a po chwi­li za­czął ję­czeć. Jego pierś się za­sza­mo­ta­ła, a usta zła­pa­ły ury­wa­ny od­dech. Po nim opadł bez sił, a jego ciało nawet się nie po­ru­szy­ło.

Czy umarł?

Al­che­mik wy­szcze­rzył się obrzy­dli­wym uśmie­chem, cho­ciaż cały czas miał za­mknię­te oczy. Pas z klu­cza­mi leżał na wy­cią­gnię­cie ręki, lecz ten dziw­ny duch – lub co­kol­wiek to było – po­gar­dził nimi. Przy­bli­żył chy­tre usta do krat, wy­pusz­cza­jąc ko­lej­ne por­cje dymu. W kilka se­kund że­la­stwo roz­pły­wa­ło się w cie­płą, smo­li­stą maź, aż pręty cał­ko­wi­cie znik­nę­ły, od góry do dołu.

Wię­zień od­zy­skał wol­ność.

Wy­su­nął się na ko­ry­tarz i przy­sta­nął nad mar­twym cia­łem. Nie prze­jął się zbyt­nio cichą śmier­cią, jaką zadał. Je­dy­ne, co zro­bił, to wziął nóż na­le­żą­cy do żoł­nie­rza, po czym udał się w stro­nę ciem­no­ści, na końcu któ­rej świe­ci­ło świa­tło.

Gdy stą­pał mokrą pod­ło­gą, obu­dzi­ło się wielu zbrod­nia­rzy, któ­rzy przy­pa­dli do krat i nie wie­rzy­li wła­snym oczom.

Ten czło­wiek był w lochu, my­śle­li nie­któ­rzy.

To al­che­mik, nie­cny czar­no­księż­nik! Jaką dia­bel­ską sztucz­ką opu­ścił celę?

Roz­le­gły się gło­śne, zwie­lo­krot­nio­ne przez echo ryki i dud­nie­nie że­la­za. Każdy z więź­niów żądał, aby szla­chet­ny męż­czy­zna po­dzie­lił się swoim se­kre­tem i uwol­nił rów­nież ich.

Na próż­no. In­gram, nadal po­grą­żo­ny we śnie, szedł przed sie­bie w wy­pro­sto­wa­nej pozie, jak za­klę­ty. Ani razu nie obej­rzał się za sie­bie czy cho­ciaż w bok.

On jest opę­ta­ny, prze­mknę­ło przez głowę wielu.

W końcu do­tarł do wyj­ścia. Za­su­nął cięż­kie, mo­sięż­ne drzwi na zamek, po czym na­sta­ła cisza. Zna­lazł się znowu na pa­ła­co­wym par­te­rze. Wtedy stało się coś nie­spo­dzie­wa­ne­go.

Otwo­rzył oczy.

– Gdzie… Gdzie ja je­stem?

Nie pa­mię­tał, co wy­da­rzy­ło się przed jego za­śnię­ciem. Roz­glą­dał się do­oko­ła jak za­gu­bio­ne dziec­ko. Zo­ba­czył nagie ścia­ny, cięż­kie go­be­li­ny i de­ko­ra­cyj­ne sto­ja­ki na zbro­je. Wszyst­kie meble po­kry­wa­ła blada po­świa­ta księ­ży­ca, która wy­do­by­wa­ła je z cie­nia. Za okna­mi, w któ­rych świe­ci­ły się smęt­ne wi­tra­że, trwa­ła ciem­na noc.

– Co ja tutaj robię?

Jego serce pod­sko­czy­ło, gdy usły­szał szorst­kie okrzy­ki.

– Hej, ty tam! Skąd się tutaj wzią­łeś?

 

VIII.

Żoł­nie­rze. Po­wie­dzie­li, że za­pro­wa­dzą go do króla. Wtedy coś za­czę­ło się mu przy­po­mi­nać.

– Prze­cież nasz wład­ca… nie żyje!

– Mamy no­we­go króla. Sam zo­ba­czysz!

Wy­pchnę­li go po krę­tych scho­dach, które wy­da­wa­ły się nie mieć końca. Pa­no­wa­ła tam ciem­ność, a oni nie mieli przy sobie po­chod­ni. Mu­sie­li znać trasę na pa­mięć. W końcu wy­rzu­ci­li więź­nia na gruby, szkar­łat­ny dywan.

Jak oni śmią tak się ze mną ob­cho­dzić?! – po­my­ślał prze­ra­żo­ny.

To prze­ra­że­nie jed­nak nie mogło się rów­nać z tym, co po­czuł se­kun­dę póź­niej.

– Hen­ry­ku – In­gra­mie – Ju­nio­rze – głos był szorst­ki, pełen spo­koj­nej, wy­szu­ka­nej drwi­ny. Wy­po­wie­dział jego imię bar­dzo, bar­dzo po­wo­li – wstań, pro­szę.

Żoł­nie­rze pod­nie­śli więź­nia. Ka­fel­ki znik­nę­ły sprzed oczu, a po­ja­wi­ło się ma­syw­ne, ma­ho­nio­we biur­ko. Za nim sie­dział nie kto inny, jak Dan­rod. Dawny mar­sza­łek Mal­col­ma.

Krew od­pły­nę­ła z głowy al­che­mi­ka. Stał się blady, a jego serce za­mar­ło ni­czym ska­mie­nia­łe.

Wszyst­kie jego po­dej­rze­nia się spraw­dzi­ły. Dy­gni­tarz do­stał, czego za­wsze żądał!

– Co ro­bisz na tro­nie na­sze­go kró­le­stwa? Uzur­pa­tor! To ty za­bi­łeś ko­cha­ne­go Mal­col­ma, ty, nikt inny nie mógł!

Uzur­pa­tor uniósł dłoń.

– Spo­koj­nie, nie mu­sisz nic mówić. Nie męcz się, chciał­bym, abyś swoje ostat­nie chwi­le wy­ko­rzy­stał jak naj­mi­lej. Może na­pi­jesz się miodu? Może ze­chciał­byś kie­li­szek wina?

Nowy wład­ca ski­nął na słu­żą­cych. Wnet po­ja­wi­ły się dwa kie­lisz­ki. Dan­rod od razu przy­sta­wił jeden do ust; drugi był prze­zna­czo­ny dla więź­nia. Al­che­mik nie przy­jął pro­po­zy­cji. Usta za­sy­sa­ły mu się do gar­dła, nie mógł nawet mówić.

– A więc wi­dzisz, mój drogi go­ściu. Król nie żyje, niech żyje nowy król! Wła­dza musi po­zo­stać w czy­ichś rę­kach. Tak się zło­ży­ło, że nikt się po nią nie zgło­sił. Król miał same córki, nie za­pew­nił sobie na­stęp­cy. Dla­te­go, pod jego nie­obec­ność, opie­kę nad na­ro­dem przej­mu­je naj­bliż­szy, w tym przy­pad­ku mar­sza­łek. Je­stem od teraz twoim wład­cą na czas… bli­żej nie­okre­ślo­ny.

Dan­rod roz­chy­lił dło­nie w ge­ście ko­micz­nej bez­rad­no­ści. In­gram ob­ser­wo­wał go mor­der­czym spoj­rze­niem.

– Mar­szał­ku…

– Ach, tro­chę sza­cun­ku! Wasza kró­lew­ska mość, po­wtórz­cie!

Hen­ry­ko­wi nie mogło to przejść przez gar­dło. Skrzy­wił się, jakby mu­siał roz­gryźć wi­ją­ce­go się ro­ba­ka.

– Po­wie­cie? Nie? Cóż, szko­da. Widzę po was, że prze­bi­ja z wa­sze­go za­cho­wa­nia, al­che­mi­ku, nie­prze­bra­na nie­chęć co do no­we­go wład­cy, czyż to nie praw­da?

Uśmiech­nął się. Miał pa­skud­ny uśmiech.

– Szko­da, bo jesz­cze nie­daw­no sobie my­śla­łem: a może by tak uło­ży­ła się mię­dzy nami współ­pra­ca? Tym bar­dziej, że bied­ny pan al­che­mik po­mógł mi w zdo­by­ciu wła­dzy…

In­gram pod­sko­czył.

– Co? O czym ty ple­ciesz, po­my­leń­cu!

– O tym, co wy­da­rzy­ło się tam­tej nocy. Tej, pod­czas któ­rej król umarł.

Sa­mo­zwa­niec wstał z tronu. Zbli­żył się do więź­nia, po­cą­ce­go się z nie­po­ko­ju, a na­stęp­nie na­chy­lił się nad nim. Prze­mó­wił do jego ucha po­ufa­łym tonem.

– Do­stał od cie­bie pre­zent. To on był przy­czy­ną tej cho­ro­by. Zdradź mi, co scho­wa­łeś w tym nie­po­zor­nym pu­deł­ku? Jaką pa­skud­ną za­ra­zę tam przy­wle­kłeś? Śmia­ło, po­chwal się!

Al­che­mik był jak ze­sztyw­nia­ła bryła lodu. Zimny pot lał się z niego stru­ga­mi. Przed ocza­mi miał wiel­kie, wy­szcze­rzo­ne w uśmie­chu zęby swo­je­go wroga. Myśli mu się po­lą­tą­ły od tego, co usły­szał.

– To twoja wina! Tyś mi pod­rzu­cił tę pu­deł­ko! Zor­ga­ni­zo­wa­łeś for­tel, pod­stęp, żeby mnie o to po­są­dzić!

– O, nie nie nie, my­lisz się, mój drogi Hen­ry­ku. Mo­żesz wie­rzyć lub nie, ale ja nie mia­łem nic wspól­ne­go z tymi pa­kun­ka­mi. To fakt, od dawna pla­no­wa­łem za­mach na króla. Jesz­cze tam­tej nocy, będąc na try­bu­nach, ob­my­śla­łem, jak by po­dejść tego nędz­ni­ka, ana­li­zo­wa­łem po­miesz­cze­nie, ob­ser­wo­wa­łem ze­bra­nych do­stoj­ni­ków… a wtedy nagle ze­rwa­łeś się ty. Przy­glą­da­łem się temu wi­do­wi­sku z za­cie­ka­wie­niem. Go­ście mieli za­ci­śnię­te usta, każ­de­go przy­bi­ło zdu­mie­nie. A mnie zże­ra­ła cie­ka­wość. Gdy oka­za­ło się, że pre­zen­ty są puste, ode­tchnę­li­ście z ulgą. Ja jed­nak do­my­śla­łem się, że to musi coś ozna­czać, że za nie­dłu­go sta­nie się coś waż­ne­go. Moje myśli się speł­ni­ły: król po­czuł się źle i wy­pro­wa­dzo­no go z sali. Wtedy byłem już pe­wien, że ko­ro­nę mam za­pew­nio­ną jak w banku!

Za­re­cho­tał pod­łym śmie­chem. In­gram tym­cza­sem za­chły­snął się ze wście­kło­sci.

– Podły kun­dlu! Jak śmiesz oskar­żać mnie o takie zbrod­nie! Uwa­żasz, że za­bi­łem króla, a ty w tej sy­tu­acji ob­ją­łeś rządy jako tro­skli­wy obroń­ca tronu?

– Tro­skli­wy obroń­ca tronu… Hmm, nad tym nie po­my­śla­łem. Dzię­ku­ję, że dałeś mi spo­sób na po­zy­ska­nie przy­chyl­no­ści oby­wa­te­li. Przed­sta­wię cie­bie jako zdraj­cę, a ja przej­mę brzmie­nię obo­wiąz­ku, by uchro­nić pań­stwo przed bez­kró­le­wiem!

Dwaj wro­go­wie wpa­try­wa­li się w sie­bie z nie­na­wi­ścią. Na­sta­ła cisza, którą prze­rwał jeden z gwar­dzi­stów.

– A-khm, akhm, ach – za­kasz­lał gło­śno.

In­gram wsłu­chał się w jego ka­szel. Wy­czuł w nim coś dziw­ne­go. Coś, co, jak mu się wy­da­wa­ło, już wi­dział. Rów­nież drugi z żoł­nie­rzy przy­glą­dał się ba­daw­czo swo­je­mu to­wa­rzy­szo­wi.

Ko­lej­ny atak kasz­lu. Jego siła roz­ry­wa­ła straż­ni­ko­wi gar­dło, wy­ci­ska­ła mu łzy z oczu.

Dan­rod wbił w niego za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nie.

– Co się z wami wy­ra­bia? Wyjść mi z kom­na­ty, ale już!

– Tak… ahum, ahum, j-jest.

Obaj męż­czyź­ni ze stra­ży opu­ści­li kom­na­tę.

– Słu­chaj, Hen­ry­ku – pod­jął z po­wro­tem Dan­rod – przed twoją śmier­cią chcę, abyś wydał mi swoją ta­jem­ni­cę. Pro­szę cię, jeśli to zro­bisz, może oszczę­dzę ci tor­tur, na jakie za­słu­gu­jesz. Wy­star­czy, że po­wiesz: w jaki spo­sób umarł stary król? Jaką cho­ro­bą go za­ra­zi­łeś?

Non­sza­lanc­ko usiadł na biur­ku. Jego oczy wy­peł­ni­ły się tro­ską, tak do­brze uda­wa­ną, że wy­glą­dał jak okrut­ny ro­dzic, który prze­py­tu­je swoje dziec­ko.

In­gram zbie­rał w sobie reszt­ki ani­mu­szu. W pew­nym mo­men­cie po­czuł się jed­nak słabo.

Dziw­na, nie­ocze­ki­wa­na fala sła­bo­ści za­la­ła jego ciało. Nie mógł wy­raź­nie do­strzec uzur­pa­to­ra, jego syl­wet­ka się roz­ma­zy­wa­ła, ko­ły­sa­ła… aż w końcu znik­nę­ła.

Przed ocza­mi Hen­ry­ka roz­la­ła się ciem­na pust­ka. Nie wi­dział ani nie sły­szał już nic.

Czy ze­mdlał? Czy do­stał ataku cho­ro­by?

Nic z tych rze­czy. Al­che­mik stał dalej, wy­pro­sto­wa­ny jak tyka. Do tego miał za­mknię­te oczy, za­ci­śnię­te wręcz. Jego usta nagle, bez żad­nej za­po­wie­dzi, wy­bu­chły cięż­kim, plu­ją­cym sy­kiem:

– Po­ka­żę ci, co się stało z kró­lem!

Chuch­nął. Wy­pu­ścił kłąb dymu, smro­dli­we­go oparu, który wy­peł­nił po­wie­trze jak kłę­bią­ca się pleśń. Dan­rod rzu­cił się w tył, ogłu­pia­ły. Wy­ro­sły na nim ru­mień­ce, bąble, od­pa­rze­nia. Jego skóra sy­cza­ła, pie­ni­ła się, aż sze­ro­ki­mi pła­ta­mi roz­la­ła się na boki, od­sła­nia­jąc mięk­kie, krwi­sto czer­wo­ne mię­śnie.

Nie zdą­żył nawet wrza­snąć. Wydał tylko gwał­tow­ny kwik.

Wy­zie­wy opę­ta­ne­go do­cie­ra­ły do każ­de­go kąta. Prze­nik­nę­ły nawet przez drzwi i rzu­ci­ły się na gwar­dzi­stę. Umarł od razu, upa­da­jąc bez życia. Jego ciało za­czę­ło ro­pieć, a dziw­na, lepka maź roz­la­ła się na po­sadz­kę.

W kom­na­cie za­pa­no­wał za­duch. Po­wie­trze na­bra­ło ko­lo­ru gę­ste­go fio­le­tu o obrzy­dli­wym, mar­twym od­cie­niu. Od­da­lo­ne o kilka kro­ków wi­tra­że fa­lo­wa­ły za ca­łu­nem tru­ją­ce­go jadu, a wnet także i mi­ster­ne szkła sto­pi­ły się w że­la­zi­stą smołę. Przez otwo­ry, jakie po­zo­sta­ły po oknach, wdzie­rał się wi­cher. Dmął i ogłu­szał z ty­ta­nicz­ną siłą, bo wieża kró­lew­ska wzno­si­ła się wy­so­ko, na hu­ra­ga­no­wych nie­mal­że wy­so­ko­ściach.

Al­che­mik mógł ode­tchnąć po­wie­wem z ze­wnątrz, na­sy­co­nym desz­czo­wą wil­go­cią.

Z dzie­cin­nym spo­ko­jem wy­szedł z kom­na­ty, prze­kuś­ty­kał obok ludzi, któ­rzy za­snę­li wiecz­nym snem. Cho­ro­ba prze­ni­ka wszyst­ko, sięga naj­głęb­szych trze­wi czło­wie­ka, zwie­rzę­cia a nawet przed­mio­tu, żeby go od środ­ka splu­ga­wić i wy­żreć. Nic nie zdoła przed nią ujść z ży­ciem, z wy­jąt­kiem In­gra­ma.

Na szczy­cie klat­ki scho­do­wej wy­glą­dał jak ol­brzym, jak mrocz­ny golem, z któ­re­go wy­klę­ta zo­sta­ła dusza. Jego ciało stało się ma­rio­net­ką. Stał w gro­te­sko­wym roz­kro­ku, ra­mio­na zwi­sa­ły mu w dół, jak worki bez­sen­sow­nie sztur­cha­ne przez dzie­ci. Naj­wię­cej grozy jed­nak zio­nę­ło nie z zmar­twia­łe­go ciała, ale z twa­rzy.

Była to twarz pusta. Twarz czło­wie­ka, który wła­śnie wisi na skra­ju sko­na­nia, któ­re­mu mie­sza się rze­czy­wi­stość z ma­ka­brycz­ny­mi ma­ja­ka­mi ostat­nich kon­wul­sji. Twarz ta drgnę­ła usta­mi. Wy­sła­ła jedno drgnie­nie, póź­niej na­stęp­ne, tak jakby po­je­dyn­czy­mi sy­gna­ła­mi chcia­ła zmu­sić usta do po­ru­sze­nia się. Do pew­ne­go stop­nia jej się to udało, usta lekko się unio­sły, wy­trzesz­cza­jąc się w nie­rów­ny gry­mas.

W końcu siła woli wy­gra­ła, a In­gram uwol­nił się z prze­klę­te­go otę­pie­nia.

– Gdzie ja je­stem? Czemu oni wszy­scy nie żyją! – wrza­snął.

Zo­rien­to­wał się, że znów stra­cił przy­tom­ność. To trwa­ło rap­tem kil­ka­na­ście se­kund. Co się z nim dzie­je? Dla­cze­go tak czę­sto, gdy jest u szczy­tu swo­ich sił, świa­do­mość mu się od­ci­na, a potem cuci go w oto­cze­niu znisz­cze­nia i nie­szczęść?

Nie uwie­rzę, że coś mnie na­wie­dza. Duchy nie ist­nie­ją. A teraz muszę ucie­kać.

Biegł. Biegł w dół. Runął z scho­dów, sa­dził po kilka stop­ni. Pręd­kość przy­ćmie­wa­ła od­dech. W pa­mię­ci wi­ro­wa­ły mu ob­ra­zy mar­twych ludzi: dwóch straż­ni­ków i Dan­ro­da. Wszy­scy byli obrzy­dli­wie spa­sku­dze­ni, wy­glą­da­ły jak roz­szar­pa­ne ro­pu­chy.

To ta cho­ro­ba za­bi­ła króla. Mu­sia­ła prze­do­stać się do zamku w moim sło­iku. Nikt jed­nak nigdy, prze­nig­dy nie wmówi mi, że to ja ją spo­wo­do­wa­łem!

Zbiegł już na sam dzie­dzi­niec, a tam cze­kał go ko­lej­ny widok ma­ka­bry.

Na środ­ku placu zie­le­ni, mię­dzy krze­wa­mi zwię­dłych kwia­tów, le­ża­ło ciało. Na­le­ża­ło do ko­bie­ty; al­che­mik roz­po­znał dłu­gie, roz­wia­ne tka­ni­ny sunki. Nie miała jed­nak twa­rzy. Za­miast niej szkar­łat­na masa roz­kła­da­ła się w sze­ro­ką plamę, a z dru­giej stro­ny wiały strzę­py ja­snych wło­sów.

O nie, tego już za wiele.

Nie śmiał się zbli­żać, ale jego do­my­sły ukła­da­ły skraw­ki tej ta­jem­ni­cy w jedną ca­łość.

Ta cho­ro­ba była za­raź­li­wa. Dla­te­go dwór tak nagle opu­sto­szał. Król umarł, ale po­zo­sta­wił po sobie ukry­ty cień, który, nie­do­strze­gal­ny, rzu­cał się na in­nych ludzi i zdła­wiał ich życie. To dla­te­go gwar­dzi­sta uzur­pa­to­ra za­no­sił się kasz­lem gor­szym od gruź­li­cy. Pew­nym było, że gdyby Dan­rod nie zgi­nął, jego los i tak był prze­są­dzo­ny. Prę­dzej czy póź­niej do­pa­dło­by go to prze­kleń­stwo.

Al­che­mik rzu­cił się w na­stęp­ne ko­ry­ta­rze, które wy­da­wa­ły mu się mie­szać jak w ka­lej­do­sko­pie. Po dro­dze wi­dział rze­czy, któ­rych nigdy nie za­po­mni. Z każ­de­go kąta wy­ra­sta­ły nowe trupy, wy­ła­nia­ły się ża­ło­sne twa­rze, wy­krzy­wio­ne w spa­zma­tycz­nych gry­ma­sach. Jedne omdla­łe z nad­mia­ru bólu, a inne me­lan­cho­lij­ne, po­grą­żo­ne jak gdyby w roz­my­śla­niach. Wszyst­kie łą­czy­ła jedna cecha – były cał­ko­wi­cie zimne i nie­ru­cho­me.

Czy to jawa czy kosz­mar? Może to wszyst­ko mu się śnije? Może to jakiś zły duch zsyła na niego dła­wią­ce wizje, a on nie po­tra­fi uwol­nić się od ma­ja­ków?

Po­wta­rzał sobie jed­nak raz po raz: duchy nie ist­nie­ją! Ta ka­ta­stro­fa nie jest moją winą, nie jest moją winą!

Z tymi my­śla­mi wresz­cie do­tarł do głów­ne­go wyj­ścia z zamku. Wy­biegł na po­most, prze­mie­rzył go na ostat­nim tchu, a gdy był do­sta­tecz­nie da­le­ko, padł ze zmę­cze­nia na mokrą od desz­czu trawę.

 

IX.

– Barry! Barry!

Wiatr hulał po do­li­nach i wzgó­rzach. Po­ła­cie sza­rych traw nie­spo­koj­nie drga­ło, po­dob­ne set­kom roz­trzę­sio­nych du­szy­czek, które cze­ka­ją na wyrok. In­gram tym­cza­sem cze­kał na od­po­wiedź. Echo jego na­wo­ły­wań nio­sło się da­le­ko, do­się­ga­ło zni­ka­ją­cych we mgle ho­ry­zon­tów. Od­po­wiedź jed­nak nie nad­cho­dzi­ła. Cią­gle trwa­ła cisza, roz­le­gła, nie­po­dziel­nie pa­nu­ją­ca cisza. Al­che­mik miał nie­mi­łe prze­czu­cie.

– Barry! Stary druhu, bła­gam, ura­tuj mnie! Gdzie je­steś? Gdzie je­steś…

Te ostat­nie słowa po­wie­dział już do sie­bie, z łzami na po­licz­kach, gdy upadł na ko­la­na. Nie mógł już dłu­żej znieść tego pasma nie­szczęść.

One jed­nak wcale się nie za­koń­czył.

Za­miast głosu swo­je­go wier­ne­go sługi, usły­szał naj­okrop­niej­szy dźwięk na świe­cie.

Zdła­wio­ny, nie­wy­raź­ny śmiech, który wy­da­wał się do­bie­gać z za­świa­tów.

– Mm-ha-bha­ha-ba­ha­ha-ha­aa…

Al­che­mik ostroż­nie pod­niósł głowę, a jego warga drga­ła.

– Wołaj dalej, nie­szczę­śni­ku, m-ha­ha! Wołaj dalej. Nikt nie przy­bę­dzie ci na ra­tu­nek!

Ten głos… Brzmiał jakoś zna­jo­mo, tak jakby sły­szał go już kie­dyś, w za­mierz­chłych cza­sach. Głos, który za­milkł na wiele lat, ale w końcu dał o sobie znać.

– Kim je­steś?

– Je­stem du­chem, je­stem wia­trem, je­stem twoją wy­obraź­nią…

Nie­wi­dzial­ny roz­mów­ca zro­bił po­dmuch. In­gram po­czuł go na swo­ich po­licz­kach. Zmru­żył oczy, od­wró­cił głowę, dał się temu dziw­ne­mu wie­trzy­ko­wi po­gła­skać, oma­mić. A gdy otwo­rzył oczy, mo­men­tal­nie prze­klnął sie­bie za to, że sobie ich nie wy­łu­pał.

Gdyby to zro­bił, nie zo­ba­czył by ducha.

Stał przed nim we wła­snej po­sta­ci, na tle ciem­ne­go zamku. Jego strzę­py żoł­nier­skie­go mun­du­ru po­wie­wa­ły na wie­trze, tak jak żywej isto­cie. Na gło­wie miał hełm, spod któ­re­go lała się krew. Krew, krew, krew… Dla­cze­go jest jej aż tyle? Cie­kła z jego ust, ciem­nym, gę­stym stru­mie­niem, po czym krze­pła dłu­gi­mi stru­ga­mi na szyi. In­gram nie chciał na niego pa­trzyć, za to duch ob­da­ro­wy­wał go swoim obrzy­dli­wym uśmie­chem. Wy­da­wał się za­sta­na­wiać nad tym, w jaki spo­sób może prze­ra­zić al­che­mi­ka tak, by bła­gał o li­tość. Te roz­my­śla­nia naj­wy­raź­niej na­pa­wa­ły go wcale nie­ma­łą ucie­chą.

– Haha, przy­wi­taj się ze swoim przy­ja­cie­lem, Hen­ry­ku In­gra­mie Ju­nio­rze! – Za­dud­nił niie­wi­dzial­ny głos, a przy­wo­dził tym na myśl stare dzwo­ny ko­ściel­ne.

– Nie wiem, kim je­steś ani gdzie się znaj­du­jesz, ale żądam jed­ne­go: spra­wie­dli­we­go trak­to­wa­nia. Skoro znasz już moje imię i na­zwi­sko, roz­ka­zu­je ci zdra­dzić swoje!

Nie spo­dzie­wał się, że znaj­dzie w sobie tyle od­wa­gi. Po chwi­li jed­nak siła nagle go opu­ści­ła, a on do­stał za­gwost­ki, czy na pewno do­brze zro­bił.

– Hmmm… moje imię? – Nie­wi­dzial­ny głos jak gdyby nigdy nic za­młyn­ko­wał w po­wie­trzu, tuż nad głową al­che­mi­ka. – Chciał­byś znać moje imię, ale mówię ci, że nie bę­dzie ono dla cie­bie nowe. Jako miesz­ka­niec kró­le­stwa mu­sia­łeś sły­szeć je nie­je­den raz. Cho­ciaż­by wczo­raj, w dzień, w któ­rym umarł twój wład­ca, ob­cho­dzo­no hucz­nie świę­to wła­śnie na moją pa­miąt­kę.

In­gram był zbyt wy­cień­czo­ny, żeby jego umysł był zdol­ny do zwy­czaj­ne­go tempa my­śle­nia. Po chwi­li jed­nak wszyst­ko zro­zu­miał.

– Ty… ty je­steś Chlo­dwig, le­gen­dar­ny przo­dek dy­na­stii! Za­ło­ży­ciel rodu kró­lew­skie­go, chwa­leb­ny po­grom­ca bar­ba­rzyń­ców…

Po tych sło­wach męż­czy­znę za­tka­ło. Po­wie­trze za­ry­cza­ło, po­tęż­ny nie­bo­skłon zda­wał się drżeć i hu­czeć na całej swo­jej roz­pię­to­ści. Wpeł­niał świat wy­nio­słym śmie­chem, który spa­dał z góry jak cięż­ki grom bły­ska­wi­cy.

-Ha-ha-ha! Zga­dłeś, synu mo­je­go kraju! To ja, wiel­ki wład­ca, naj­po­tęż­niej­szy ze wszyst­kich kró­lów, jacy na­ro­dzi­li się w póź­niej­szych cza­sach! Wład­ca, któ­re­mu twój Mal­kolm nie do­ra­stał nawet do pięt!

Al­che­mik słu­chał ducha z nie­sa­mo­wi­tą po­ko­rą. Stał teraz przed ma­je­sta­tem ca­łe­go nieba, które grzmia­ło nad nim i miało moc zmieść czło­wie­ka z po­wierzch­ni zie­mii. Sku­lił się na tra­wie, bo jesz­cze nigdy nie czuł się tak mały i po­kor­ny.

– Dzi­wisz się, czemu tak mówię? Dzi­wisz? Otóż po­słu­chaj mojej racji, słu­gu­sie. Moja dy­na­stia skar­la­ła, splu­ga­wi­ła się, a każde po­ko­le­nie kró­lów było jesz­cze gor­sze od po­przed­nie­go. Nie mo­głem pa­trzyć na to i nie czuć obrzy­dze­nia! Do­praw­dy, pa­ła­łem zza grobu pełną nie­na­wi­ścią, szcze­gól­nie mocną do Mal­kol­ma. Wiesz może, dla­cze­go? Skąd wzię­ły się moje uczu­cia?

Otóż cho­dzi­ło mi o wła­dzę. Od dziec­ka pra­gną­łem wła­dzy, a gdy w koncu do­sta­ła się w moje ręce, udo­wod­ni­łem, że nie je­stem byle jakim bę­kar­cim kmio­tem. Zbu­do­wa­łem silne pań­stwo, pod­bi­łem wszyst­kie wro­gie mi ludy, wy­rżną­łem ich w pień albo za­go­ni­łem do nie­wol­nic­twa. Rzą­dzi­łem twar­dą ręką, a pod­da­ni byli mi ule­gli we wszyst­kim. Każdy czło­wiek, nawet naj­mniej­sze dziec­ko czy naj­star­szy dziad, drże­li przed moim imie­niem, ale drże­li z po­dzi­wem. Od­da­wa­li mi cześć, bili po­kło­ny, a w ich oczach wi­dzia­łem bez­gra­nicz­ne od­da­nie, sza­leń­czy wręcz fa­na­tyzm! To było pięk­ne, ja na to za­słu­gi­wa­łem, a nawet na wię­cej!

Do­ko­ny­wa­łem coraz to dalej idą­cych przed­się­wzięć, roz­wi­ja­łem kró­le­stwo tak bar­dzo, że stało się nie do po­zna­nia. Wcze­śniej lu­dzie gryź­li zie­mię i zdy­cha­li z głodu, a za moich rzą­dów opły­wa­li w obrzy­dli­we luk­su­sy, nie­mal roz­pust­ne bo­gac­twa. To ja im to wszyst­ko za­pew­ni­łem, ja byłem żró­dłem ich szczę­ścia! Po­win­ni mi się kła­niać, od­da­wać nie­mal boską cześć. Chcia­łem być bo­giem, bo­giem, za któ­re­go wszy­scy jak jeden mąż rzu­ci­li­by na szal wła­sne życie. I wiesz, co wtedy się stało?

Cisza była cięż­ka jak ołów. Al­che­mik, oszo­ło­mio­ny, nie po­tra­fił w żaden spo­sób od­po­wie­dzieć.

– Umar­łem. Szo­ku­ją­ce, czyż nie? W naj­zwy­klej­szy spo­sób umar­łem. Umar­łem jak spro­śna świ­nia, jak nędz­ny bie­dak, który za­słu­gu­je, żeby go byle żoł­dak kop­nął w rzyć. Dla­cze­go nawet wiel­kich wład­ców spo­ty­ka tak podły los? Po­wi­nie­nem za­miast tego żyć wiecz­nie, rzą­dzić wiecz­nie i nie­po­dziel­nie, a wtedy spra­wie­dli­wo­ści stała się za­dość!

Nie mo­głem jed­nak nic po­ra­dzić. Gdy już szwen­da­łem się po bez­kre­sach mgli­stych pust­ko­wi, zmu­szo­ny byłem ob­ser­wo­wać upa­dek swo­je­go kró­le­stwa. Luk­su­sy, które zo­sta­wi­łem lu­dziom, na­mie­sza­ły im w gło­wach. Dys­cy­pli­na znik­nę­ła, a na­stęp­ni rzą­dzą­cy po­rzu­ca­li moje sro­gie prawa. Pa­trzy­łem i nie wie­rzy­łem wła­snym oczom. Kraj zmniej­szył się nie­mal o po­ło­wę, wy­lud­nił się, wy­ja­ło­wił. Lu­dzie znowu stali się pod­ły­mi wie­śnia­ka­mi po­kro­ju ta­kich szui jak twój Barry. Haha, wie­dzia­łem, że się obu­rzysz! Taki upa­dek, taki upa­dek… Bra­ko­wa­ło sil­nej ręki, która zdła­wi­ła by oby­wa­te­li w jed­nej chwi­li!

Duch po­pły­nął w stro­nę bu­rzo­we­go ho­ry­zon­tu, a brzmia­ło to tak, jak gdyby setki że­la­znych wa­go­nów skrzy­pia­ło na to­rach w ko­pal­ni węgla. Wtem ude­rzył z po­wro­tem al­che­mi­ka i dalej cią­gnął swoją prze­mo­wę.

Ale uwa­żaj, synu! Bycie du­chem daje mi nie tylko ogra­ni­cze­nia, ale rów­nież pewne moż­li­wo­ści. W tym na przy­kład… Opę­ty­wa­nie ludz­kich dusz. Traf chciał, abym wziął na ce­low­nik wła­śnie cie­bie! Naj­bliż­szy przy­ja­ciel króla, jego wła­sny al­che­mik, to było ide­al­ne pole do po­pi­su. Wy­my­śli­łem for­tel z cho­ro­bą. My, duchy, po­tra­fi­my tchnąć na ży­wych śmier­tel­nym jadem. Mo­tłoch od wie­ków na­zy­wał to mo­ro­wym po­wie­trzem, a winę zrzu­ca­li na nocne zjawy i widma. Otóż, jak wi­dzisz, ludz­kie mity oka­za­ły się praw­dą!

In­gram in­ten­syw­nie my­ślał. A ra­czej pró­bo­wał z ca­łych sił wy­ła­pać myśli, jakie prze­wa­la­ły się z hu­kiem przez jego głowę.

– Jak to? Czy to ty przy­go­to­wa­łeś pre­zent z am­puł­ką? Co było w środ­ku? Od­po­wia­daj, co za­bi­ło króla!

Na ten poryw wście­kło­ści kró­lew­skie­mu słu­dze od­po­wie­dział bo­le­sny po­li­czek.

– Milcz! Nie takim tonem, jasne? Wszyst­ko, o co py­tasz, już po­wie­dzia­łem. Teraz masz mnie słu­chać, gdyż koń­czę swoją opo­wieść!

Nie­wi­dzial­ny kształt wcią­gnął po­wie­trze, przez co w prze­stwo­rzach utwo­rzył się cien­ki wir.

– Ty, wiel­ce wspa­nia­ły al­che­mi­ku, nie je­steś tym, za kogo się uwa­żasz. Po­wia­dasz, że masz w po­gar­dzie swo­ich ko­le­gów po fachu, któ­rzy za­kli­na­ją duchy. Już w dzie­ciń­stwie od­rzu­ci­łeś prze­ko­na­nie o ich ist­nie­niu i ob­ra­łeś drogę skraj­ne­go ra­cjo­na­li­zmu. Całe życie spę­dzi­łeś nad książ­ka­mi, ucząć się wszyst­kich na­uko­wych dzie­dzin świa­ta. My­śla­łeś, że dzię­ki temu osią­gniesz swój cel, swoje ma­rze­nia. Tar­gną­łeś się nawet na wy­na­le­zie­nie le­kar­stwa na wszyst­kie cho­ro­by! Oj, bie­da­ku bie­da­ku.

Rze­czy­wi­stość za­drwi­ła z cie­bie po ca­ło­ści.

Ist­nie­ją bo­wiem, jak wi­dzisz, na tym świe­cie cuda, o któ­rych nie śniło się żad­nym fi­lo­zo­fom, le­ka­rzom, zie­la­rzom, ani żad­nym innym na­ukow­com. Tak, do cie­bie to mówię, nędz­ny czło­wie­ku! Uwa­żasz, że twój umysł jest naj­mą­drzej­szy i naj­po­tęż­niej­szy w całym wszech­świe­cie?

Ten, do któ­re­go były skie­ro­wa­ne te słowa, klę­czał na ziemi jak za­klę­ty. Dusił go wstyd, wstyd zże­rał go od środ­ka, a od ze­wnątrz roz­bie­rał i oga­ła­cał. Był teraz na wy­łącz­ną dys­po­zy­cję strasz­li­we­go ducha.

– A czy je­steś tak po­tęż­ny, aby prze­czy­tać mi w my­ślach.

Wy­tę­żył wzrok, wpa­tru­jąc się w ciem­ne niebo. Nie po­wie­dział ani słowa.

– Nie! Ale za to ja sły­sza­łem każdą twoją myśl. Śle­dzi­łem każde twoje po­czy­na­nie i nie opusz­cza­łem cię ani na krok. Jak się z tym czu­jesz? Dalej zżera cię wstyd?

Bła­gam, za­bierz­cie mnie stąd – go­rącz­ko­wo my­ślał al­che­mik – za­bierz­cie mnie stąd…

Głos zbli­żył się do jego ucha.

– Za­bie­rze­my cię stąd, ale w takie miej­sce, które nie śniło ci się w naj­gor­szych kosz­ma­rach! Wyjdę z two­je­go ciała, ale za­bio­rę cię ze sobą. Co ty na to, straż­ni­ku?

Za­krwio­ny duch, któ­re­go wcze­śniej wi­dział In­gram, po­ki­wał chęt­nie głową.

Wtedy burza okrut­nych wrza­sków ru­nę­ła na głowę bied­ne­go męż­czy­zny. Nie­wi­dzial­na siła przy­par­ła go do traw­ni­ka i na­pie­ra­ła na niego cię­ża­rem setek lat udręk. Wy­da­wa­ło mu się, że otwo­rzy­ły się przed nim wszyst­kie bramy pie­kła i do­pa­dły go całe za­stę­py po­tę­pio­nych dusz, które dła­wią się wła­sną krwią i szar­pią pa­zu­ra­mi ciała ludzi.

– Dość tego, dość!

Sza­mo­tał się, mały, zmi­zer­nia­ły czło­wiek. Jego twarz tak wy­krzy­wi­ły spa­zmy stra­chu, że stała się blada jak sama śmierć. Wkrót­ce skóra za­pa­dła się w czasz­kę, a rów­nież kości i mię­śnie roz­pły­nę­ły się na gęstą maź. Ona z kolei po­de­rwa­ła się w po­wie­trze i wi­cher po­niósł ją w czte­ry stro­ny świa­ta, roz­rzu­ca­jąc po po­bli­skich la­sach, po­lach i mo­rzach.

Duch Chlo­dwi­ga wy­szedł z ciała kró­lew­skie­go sługi, po czym od­le­ciał w siną dal, w ślepe za­kąt­ki ho­ry­zon­tu. Speł­nił swoje ma­rze­nie – ze­mścił się na wła­snym ro­dzie i za­koń­czył pa­no­wa­nie dy­na­stii. Nie tylko po rzą­dzą­cych nie zo­stał żaden ślad, ale rów­nież po zamku. Ma­syw­ny bu­dy­nek za­trzesz­czał w fun­da­men­tach, po czym roz­padł się w drob­ny mak, wzbi­ja­jąc tu­ma­ny kurzu.

Je­dy­na pa­miąt­ka, jaka zo­sta­ła lu­dziom z tych ta­jem­ni­czych cza­sów, to pewna le­gen­da. We­dług niej w róż­nych miej­scach można od­na­leźć skraw­ki ciem­no­fio­le­to­wych szat, które przy­nio­sły ze sobą bu­rzo­we chmu­ry. Prze­sąd­ni wie­śnia­cy omi­ja­ją je z da­le­ka, gdyż po­wia­da­ją, że kto do­tknie ta­kie­go szy­bu­ją­ce­go skraw­ka tka­ni­ny, do­sta­nie ataku obrzy­dli­wej cho­ro­by.

 

To wła­śnie zo­sta­ło po Hen­ry­ku In­gra­mie Ju­nio­rze, na­dwor­nym al­che­mi­ku, przy­ja­cie­lu króla i czło­wie­ku, który wy­śmie­wał się z ist­nie­nia du­chów.

 

Koniec

Komentarze

Hej Si­ni­ster-Alef!

 

wiążę z pi­sar­stwem swoją przy­szłość i ma­rze­nia i chciał­bym się w tym kie­run­ku roz­wi­jać.

No i faj­nie. Bądź jak Twój Hen­ryk, który parł w za­par­te (to bym po­pra­wił) , do­pó­ki nie do­piął swego.

 

Do­da­łem do ko­lej­ki. Rzut oka wy­star­czył, by za­uwa­żyć, że jesz­cze sporo pracy przed Tobą. Ale też widać, że kie­dyś mo­żesz być na­praw­dę nie­złym (bo pi­szesz o sobie: chciał­bym, patrz wyżej) pi­sa­rzem. Lub pi­sar­ką. I nie przej­muj się ewen­tu­al­ną kry­ty­ką. Im jej wię­cej, tym le­piej dla Cie­bie. Przyj do celu!

 

 

“Kiedy lu­dzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie po­do­ba, pra­wie za­wsze mają rację. Kiedy mówią ci, co do­kład­nie we­dług nich jest źle i jak to na­pra­wić, pra­wie za­wsze się mylą”. Neil Ga­iman

Tekst jest prze­ła­do­wa­ny roz­wle­kły­mi opi­sa­mi. Sądzę, że w za­ło­że­niu miały one bu­do­wac na­strój, wy­wo­ły­wać u czy­ta­ją­ce­go dreszcz grozy i nie­po­ko­ju, ale cóż, nad­miar po­tra­fi dzia­łac od­wrot­nie i po­zo­sta­je tylko zdzi­wie­niew ro­dza­ju “ile można?”. Tym bar­dziej i ła­twiej, że wiele ele­men­tów owych opi­sów po­wta­rza się. Ro­zu­miem, po­wta­rza się sy­tu­acja, po­wta­rza się re­ak­cja na nią, ale jako czy­tel­nik pytam wtedy “ile można?”. Poza tym cią­głe epa­to­wa­nie “strasz­no­ścia­mi” prze­sta­je po tro­sze dzia­łać, aż w końcu dzia­łać prze­sta­je…

Dla od­mia­ny po­zy­tyw­nie oce­niam kre­acje ducha Chlo­dwi­ga. Nie łazi jak senna mara, brzę­cząc łań­cu­cha­mi, ale dzia­ła. Jak i w jakim celu, mało chwa­leb­nym zresz­tą, mniej­sza, grunt, że po­dej­mu­je kon­kret­ne dzia­ła­nia. Mniej­sza też z tym, że mógł­by to wszyst­ko zro­bić dys­kret­niej, a cho­ciaż mniej okrut­nie, ale przyj­mu­ję, że przez wieki na­gro­ma­dzi­ło się w nim tyle roz­go­ry­cze­nia stop­nio­wym upad­kiem jego wła­sne­go dzie­ła, że go szlag tra­fiał. :-)

Ję­zy­ko­wo jest tak sobie. Nie bra­ku­je po­tknięć, wi­docz­ne są śłady prze­ró­bek – wy­bacz, na tej krót­kiej uwa­dze skoń­czę, tak zwana ła­pan­ka, czyli szcze­gó­ło­we wska­za­nia na po­szcze­gół­ne nie­do­rób­ki wy­kra­cza poza moje obec­ne moż­li­wo­ści cza­so­we.

Aha, jesz­cze raz uwaga ogól­na. Na­zy­wasz tekst le­gen­dą. Le­gen­dy stresz­cza­ją wy­da­rze­nia, Ty na­to­miast przed­sta­wiasz czy­tel­ni­kom kro­ni­kę, która nie stresz­cza, lecz opi­su­je. A to opo­wia­da­nie da­ło­by się ład­nie stre­ścić, nei prze­sta­jąc być opo­wia­da­niem grozy.

W mojej oce­nie (w pełni nie­pro­fe­sjo­nal­nej ;) ) cał­kiem spoko sobie po­ra­dzi­łeś z przed­sta­wie­niem świa­ta+akcji, a rów­no­cze­śnie nie za­nu­dza­jąc ste­kiem in­for­ma­cji o kró­le­stwie, jego hi­sto­rii, roli al­che­mi­ków. Sam mam z tym pro­blem, że od razu chcę cały świat opo­wie­dzieć, Tobie udało się tro­chę akcji dać w pierw­szym opo­wia­da­niu. Koń­ców­ka cie­ka­wa i kre­acja Chlo­dwi­ga – jak wyżej – nie­zła. Opisy pew­nie dłu­gie, ale sam mam z tym pro­blem – trze­ba pra­co­wać nad ob­ra­zo­wo­ścią w krót­kich zda­niach.

 

Po­wo­dze­nia!

Cześć, Si­ni­ster-Alef! Czwart­ko­wy dy­żur­ny mel­du­je się na po­kła­dzie z dość znacz­nym po­śli­zgiem…

 

Tekst jest dość długi i nie­ste­ty nie­zbyt po­ry­wa­ją­cy. W za­sa­dzie do opi­nii wy­ra­żo­nej przez Ada­maKB mógł­bym do­sta­wić +1.

 

Wy­da­je mi się, że na po­czą­tek po­wi­nie­neś zmie­rzyć się z nieco krót­szy­mi for­ma­mi i stop­nio­wo szli­fo­wać warsz­tat. Po­le­cam Two­jej uwa­dze garść po­rad­ni­ków (tak, bez­wstyd­nie ukra­dzio­ne z posta Ar­nu­bi­sa):

 

Betuj bliź­nie­go swego jak sie­bie sa­me­go – po­rad­nik do­ty­czą­cy be­to­wa­nia opo­wia­dań wg Psy­cho­Fi­sha

Por­tal dla żół­to­dzio­bów – po­rad­nik dla no­wych użyt­kow­ni­ków wg Dra­ka­iny

In­ter­punk­cja dla po­cząt­ku­ją­cych – po­rad­nik do­ty­czą­cy in­ter­punk­cji wg Tar­ni­ny

Skład­nia dla po­cząt­ku­ją­cych – po­rad­nik do­ty­czą­cy skład­ni wg Tar­ni­ny

Jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi – po­rad­nik za­pi­su dia­lo­gów wg Mor­ty­cja­na 

Wza­jem­na pomoc me­ry­to­rycz­na przy pi­sa­niu opo­wia­dań – wątek sa­mo­po­mo­co­wy do­ty­czą­cy kwe­stii me­ry­to­rycz­nych

Wza­jem­na pomoc ję­zy­ko­wa przy pi­sa­niu opo­wia­dań – wątek sa­mo­po­mo­co­wy do­ty­czą­cy kwe­stii ję­zy­ko­wych

Wza­jem­na pomoc różna przy pi­sa­niu opo­wia­dań – wątek sa­mo­po­mo­co­wy do­ty­czą­cy kwe­stii nie­miesz­czą­cych się w dwóch wcze­śniej­szych 

 

Nie­mniej, nie zra­żaj się i pisz! Po­ten­cjał zde­cy­do­wa­nie jest :)

Jak opi­sał mnie pe­wien zacny Bard: "Szysz­ko­wy Czem­pion Nie­skoń­czo­no­ści – lord lata, im­pe­ra­tor szor­tów, naj­wspa­nial­sza por­ta­lo­wa Szy­szu­nia"

wiążę z pi­sar­stwem swoją przy­szłość i ma­rze­nia i chciał­bym się w tym kie­run­ku roz­wi­jać

W kró­le­stwie Nin­fa­gen żył ongiś nie­ja­ki Hen­ryk In­gram Ju­nior.

Mmm… https://wsjp.pl/haslo/podglad/67049/niejaki Od sie­bie dodam, że "nie­ja­ki" jest ciut lek­ce­wa­żą­ce i dość współ­cze­sne.

Czło­wiek ten słu­żył na dwo­rze ów­cze­sne­go króla Mal­kol­ma, a słu­żył jako nie byle kto. Był bo­wiem al­che­mi­kiem. Przy­rzą­dzał prze­róż­ne elik­si­ry, le­kar­stwa, de­kok­ty, które miały nie­kie­dy dzi­wacz­ne i za­dzi­wia­ją­ce dzia­ła­nie.

Te zda­nia wpro­wa­dza­ją ga­wę­dziar­ską at­mos­fe­rę, ale przy­da­ło­by się im jed­nak prze­szli­fo­wa­nie: Słu­żył on na dwo­rze króla Mal­kol­ma, a słu­żył jako nie byle kto. Był al­che­mi­kiem. Przy­rzą­dzał roz­ma­ite elik­si­ry, le­kar­stwa, de­kok­ty, nie­rzad­ko o zdu­mie­wa­ją­cym dzia­ła­niu.

Pew­nie po­my­śli­cie sobie, że pan In­gram w swoim ta­jem­ni­czym fachu parał się magią, rzu­cał za­klę­cia, a jego mik­stu­ry ki­pia­ły wręcz od nie­ziem­skiej, nie­ma­te­rial­nej ener­gii?

Mmmm… nie można się parać w fachu, tylko jako fa­cho­wiec, ale w ogóle… hmm.

Och, tutaj mu­si­cie się roz­cza­ro­wać, gdyż Hen­ryk nie po­dzie­lał za­in­te­re­so­wań in­nych braci po fachu.

"In­nych" zbęd­ne. Po­wtó­rzył się "fach".

Sam był głę­bo­ko ra­cjo­nal­nym czło­wie­kiem i kie­ro­wał się nauką, a swoją wie­dzę czer­pał z do­głęb­ne­go stu­dio­wa­nia wielu pra­sta­rych ksiąg, nie­raz opa­słych to­misz­czy i roz­sy­pu­ją­cych się w dło­niach wo­lu­mi­nów, które trak­to­wa­ły o che­mii, fi­zy­ce, bio­lo­gii, zie­lar­stwie i in­nych po­trzeb­nych na­ukach.

Oooj, epi­ste­mo­lo­gia. W ma­gicz­nym wszech­świe­cie, kiedy widać, że magia dzia­ła, stu­dio­wa­nie jej i sto­so­wa­nie jest jak naj­bar­dziej ra­cjo­nal­ne. Pi­sa­łam o tym tutaj: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842862 "Kie­ro­wać się nauką" to nic nie zna­czy. I – nauka nie ro­śnie na drze­wach, a i jej po­dział nie jest dany od To­ta-Her­me­sa. Ale skup­my się na war­stwie ję­zy­ko­wej: Sam był czło­wie­kiem głę­bo­ko ra­cjo­nal­nym, a wie­dzę czer­pał z do­głęb­nych stu­diów nad opa­sły­mi, roz­sy­pu­ją­cy­mi się ze sta­ro­ści księ­ga­mi, które trak­to­wa­ły o che­mii, fi­zy­ce, bio­lo­gii, zie­lar­stwie i in­nych uży­tecz­nych na­ukach.

Każde przed­się­wzię­cie trak­to­wał jako eks­pe­ry­ment i do­cho­dził do roz­wią­za­nia jak naj­bar­dziej na­uko­wy­mi me­to­da­mi, a gdy raz sobie coś po­sta­no­wił, parł w za­par­te, do­pó­ki nie do­piął swego.

Prze­czy­taj to gło­śno… "Iść w za­par­te" można tylko na prze­słu­cha­niu, a upór i me­to­da na­uko­wa – to nie to samo. O scjen­ty­zmie nie będę dys­ku­to­wać, bo po­szła­bym w dy­gre­sje.

Kie­dyś przed­sta­wił kró­lo­wi, z któ­rym był nie­mal­że za­przy­jaź­nio­ny, swój nowy po­mysł.

Źle się to par­su­je. Co to zna­czy "nie­mal­że za­przy­jaź­nio­ny" i jakie to ma zna­cze­nie dla fa­bu­ły?

Po­sta­wił po­przecz­kę bar­dzo wy­so­ko, gdyż obrał za cel stwo­rze­nie naj­po­tęż­niej­sze­go elik­si­ru, jaki kie­dy­kol­wiek wy­pły­nął z jego pra­cow­ni.

Puste słowa i nie­do­bra­ne me­ta­fo­ry. Elik­sir może wy­pły­nąć z bu­tel­ki, nie z pra­cow­ni, nie można go stwo­rzyć, tylko przy­rzą­dzić (uwa­rzyć etc.). Ogól­nie zda­nie do wy­cię­cia. Z na­stęp­ne­go zda­nia wy­ni­ka, że chciał po pro­stu otrzy­mać pa­na­ceum – kla­sycz­ny cel al­che­mii. I jest tu się nad czym roz­wo­dzić?

Wy­obraź­cie sobie, że lu­dzie cho­rzy na czar­ną ospę, cier­pią­cy gruź­li­cze du­cho­ty czy wy­nisz­cza­ją­cy trąd nagle zdro­wie­ją, gdy spły­wa na nich bło­go­sła­wień­stwo bło­gie­go nek­ta­ru, który leczy jak boski bal­sam.

Re­kla­mu­jesz to pa­na­ceum? Bo tak to zda­nie wy­glą­da, głów­nie z winy pur­pu­ry.

Tak, In­gram sbył ma­rzy­cie­lem, ale takim, który su­mien­nie dąży do speł­nie­nia swo­ich ma­rzeń.

Li­te­rów­ka, ale zda­nie ogól­nie spa­dło z su­fi­tu.

Wła­śnie dla­te­go za­mknął się w swoim ga­bi­ne­cie na wiele desz­czo­wych dni i ciem­nych nocy.

Czy niż at­mos­fe­rycz­ny ma zna­cze­nie dla fa­bu­ły? Czy po pro­stu ład­nie Ci to brzmia­ło i nie po­my­śla­łeś, że jeśli tak długo pada, to przy­da­ło­by się ra­czej wziąć trzy­sta łokci drze­wa ce­dro­we­go i po parze z każ­de­go ga­tun­ku zwie­rząt? ;)

czę­sto wy­czer­pa­ny za­sy­piał nad roz­wi­nię­ty­mi zwo­ja­mi, a jego ka­mer­dy­ner Barry mu­siał gasić świe­ce.

Hmm. Uwa­żaj na po­wtó­rze­nia.

po­myśl­ne

Po­myśl­nie.

Mimo to nie chciał się pod­dać, do­pó­ki znad de­sty­la­tor­ni nie buch­nie biały dym, a on nie krzyk­nie: Eu­re­ka!

Biały dym z apa­ra­tu­ry de­sty­la­cyj­nej – to nie jest do­brze. https://pl.wikipedia.org/wiki/Destylacja

Nie wia­do­mo, która do­kład­nie była go­dzi­na – przez otwar­te na oścież okno wpa­da­ły upior­ne pro­mie­nie księ­ży­ca, a fi­ra­na fa­lo­wa­ła w po­wie­trzu jak w od­mę­tach wód.

Co to są "od­mę­ty" i dla­cze­go uży­wasz słów, któ­rych nie ro­zu­miesz? Je­że­li chcesz po­rów­nać fi­ran­kę do wo­do­ro­stów, do­brze – tylko po co?

In­gram wstał, ale się nie obu­dził.

Ale aka­pit temu na­pi­sa­łeś "Al­che­mik In­gram obu­dził się pew­nej nocy.". To jak było?

Na biur­ku stały wszyst­kie jego de­kok­ty i elik­si­ry, które w ostat­nich dniach przy­go­to­wy­wał.

To nie jest ob­ra­zo­we. I nie je­stem prze­ko­na­na do tego biur­ka, ale co tam.

W po­nu­rym świe­tle ich za­war­tość szkli­ła się mrocz­ną ja­do­wi­to­ścią

A to… też nie jest ob­ra­zo­we, al­bo­wiem jest bez sensu. Co to zna­czy "szkli­ła się mrocz­ną ja­do­wi­to­ścią"?

Wiele z tych mik­stur nie było jesz­cze go­to­wych, a w tym sta­nie miały siłę uśmier­cić każ­de­go czło­wie­ka.

Nie po pol­sku. Mik­stu­ry w bu­tel­kach są go­to­we, tak w ogóle – mogą być pół­pro­duk­ta­mi do innej syn­te­zy, ale w tej chwi­li żaden pro­ces pro­duk­cyj­ny chyba nie za­cho­dzi. Ale przede wszyst­kim – druga część zda­nia jest skal­ko­wa­na z an­giel­skie­go.

prze­stron­nej sza­fie

Prze­stron­ne może być po­miesz­cze­nie – szafa tylko wtedy, kiedy jest się molem.

Otwo­rzył krzy­we drzwicz­ki

Dobra, to jest duża ("prze­stron­na") la­bo­ra­to­ryj­na szafa. I za­wie­szo­no w niej małe, krzy­we drzwicz­ki? Na­dwor­ny al­che­mik, przy­ja­ciel (czy nie?) króla, chyba ma pie­nią­dze na nie­zbęd­ny sprzęt?

i jego oczom – za­mknię­tym – uka­za­ły się

I takie są skut­ki, kiedy się nie myśli o tym, co się pisze. Fraza "jego oczom uka­za­ły się" ozna­cza tyle, co "zo­ba­czył". Każde słowo i każdy fra­ze­olo­gizm coś ozna­cza. To pod­sta­wo­wa praw­da, którą mu­sisz sobie przy­swo­ić. (Oczy­wi­ście, przy­swo­je­nie jej spo­wo­du­je wrzo­dy żo­łąd­ka po każ­dym kon­tak­cie z ra­diem, prasą i te­le­wi­zją, ale to już nie moja wina.)

sze­re­gi fio­lek, am­pu­łek i fla­szek, a każda z nich miała wy­myśl­ny kształt szyj­ki, wy­pu­kłą butle czy ogrom­ną za­kręt­kę

https://pl.wikipedia.org/wiki/Ampu%C5%82ka_(far­ma­cja) Co pró­bu­jesz o tym szkle po­wie­dzieć, nie wiem. Ale wklę­słą butlę ma chyba tylko bu­tel­ka Kle­ina.

Al­che­mik się­gnął po dra­bi­nę i wy­grze­bał z sa­me­go szczy­tu, z za­pa­ję­czy­no­wa­nych tyłów szafy jedną małą am­pu­łecz­kę, która była pusta.

Nie­ste­ty, nie ma ta­kie­go słowa: Al­che­mik wszedł po dra­bi­nie i z kąta naj­wyż­szej półki szafy, ro­ze­rwaw­szy na­gro­ma­dzo­ne pa­ję­czy­ny, wy­do­był ob­le­pio­ną ku­rzem bu­te­lecz­kę. Była pusta.

ale jak mógł się przy­glą­dać, skoro po­grą­żo­ny był w śnie

Skoro był po­grą­żo­ny we śnie.

bez­wol­nie, jak ślepa kukła, po­czła­pał do biur­ka

https://wsjp.pl/haslo/podglad/102443/bezwolnie

Był to po­dmuch z głę­bo­kich za­ka­mar­ków gar­dła, wy­ko­na­ny jakby bez­sil­nie, bez świa­do­mo­ści.

Tak, pa­mię­tam, że on lu­na­ty­ku­je. Co to zna­czy https://wsjp.pl/haslo/podglad/102279/bezsilnie ?

Z jego ust ule­cia­ło coś ta­jem­ni­cze­go

Z ust po­dmu­chu?

sztyw­na ręka tra­fi­ła na­wlecz­ką i za­krę­ci­ła je ostry­mi, drew­nia­ny­mi ru­cha­mi

Nie mam po­ję­cia, co pró­bu­jesz po­wie­dzieć. https://sjp.pwn.pl/doroszewski/nawleczka;5456760.html "Ostre ruchy" to takie szyb­kie, owa­dzie. "Drew­nia­ne" to sztyw­ne.

Nie­świa­do­my al­che­mik trzy­mał jesz­cze na­czyn­ko przez chwi­lę, do­pó­ki ko­tłu­ją­cy się w środ­ku dymek nie zmęt­niał, roz­ja­śnił się i znik­nął.

Lu­na­ty­ku­ją­cy al­che­mik trzy­mał na­czyn­ko jesz­cze przez chwi­lę, aż ko­tłu­ją­cy się w środ­ku dymek zmęt­niał, zbladł i znik­nął.

scho­wał ją do puz­der­ka, prze­wią­zał je wstąż­ką i na­stęp­nie zszedł z swo­je­go po­ko­ju na niż­sze pię­tro.

Zda­nie za­czy­na­my dużą li­te­rą: Scho­wał ją do puz­der­ka, prze­wią­zał je wstąż­ką i zszedł na niż­sze pię­tro.

W jed­nej chwi­li ska­mie­niał, nie wy­ko­nu­jąc już żad­nych ru­chów przez resz­tę nocy.

Imie­słów przy­słów­ko­wy współ­cze­sny ozna­cza tylko i wy­łącz­nie jed­no­cze­sność: W jed­nej chwi­li ska­mie­niał i przez resz­tę nocy ani drgnął.

jego nos od­dy­chał mia­ro­wym, spo­koj­nym od­de­chem

Nos sam nie od­dy­cha. A czło­wiek od­dy­cha (przez nos) po­wie­trzem, nie od­de­chem.

Przez skraj kli­fów wę­dro­wał swoim uty­ka­ją­cym cho­dem Barry.

Wy­bierz się, pro­szę, do Or­ło­wa i po­wę­druj "przez skraj kli­fów"…: Skra­jem klifu kuś­ty­kał Barry.

Star­co­wi nie prze­szka­dza­ła ta od­le­głość, bo to znowu nie było aż tak da­le­ko.

Mhm. Po­mi­ja­jąc fakt, że bie­da­czy­na te­le­pie się do pracy ze sztyw­ną nogą (więc dla niego to może być cał­kiem da­le­ko, a nad mo­rzem wieje – za­pra­szam do Or­ło­wa) – po co to za­zna­czasz, skoro nie jest ważne?

Wy­star­czy­ło, że okrą­żył z boku jedno ni­skie wznie­sie­nie

Teraz już nie wiem, jak ta oko­li­ca wy­glą­da.

już za nim wy­strze­la­ły po­krzy­wio­ne ko­mi­ny i za­pad­nię­te dasz­ki dzi­wacz­ne­go domu.

Co su­ge­ru­je, że mu­siał jesz­cze iść spory ka­wa­łek, skoro ko­mi­ny i dasz­ki są wi­docz­ne zza cze­goś (bo to ozna­cza "wy­strze­la­ły").

Świę­ci pań­scy, jesz­cze jest tyle do zro­bie­nia przy tym do­mo­stwie!

Praca w domu nigdy się nie koń­czy, ale jakie zna­cze­nie mają pro­ble­my Barry'ego? Po­nad­to – czy w tym świe­cie wy­zna­je się chrze­ści­jań­stwo? Jeśli nie, to skąd świę­ci?

kiedy to wszyst­ko, skoro do­cho­dzą jesz­cze co­dzien­ne obo­wiąz­ki

Czy mam ro­zu­mieć, że sta­ru­szek ze sztyw­ną nogą sam łazi po da­chach? Nie ma in­nych słu­żą­cych? Nie ma w są­siedz­twie rze­mieśl­ni­ków?

Gdy Barry był już u drzwi domu, otwo­rzył je klu­czem. Był z In­gra­mem za­przy­jaź­nio­ny już od dawna, dla­te­go al­che­mik po­zwa­lał swemu słu­dze na no­sze­nie wła­sne­go klu­cza. Bez tego nie mógł wy­peł­niać swo­je­go za­wo­du.

Wąt­pię, żeby czy­tel­nik za­sta­na­wiał się, czemu pra­cow­nik ma klucz do swo­je­go miej­sca pracy i jak to świad­czy o jego sto­sun­kach z pra­co­daw­cą. Zob. tu: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842887

Sień wy­da­wa­ła mu się taka sama jak zwy­kle, ale z przy­zwy­cza­je­nia chciał do­kład­nie zba­dać ją wzro­kiem, żeby się upew­nić, czy coś się nie zmie­ni­ło.

Czyli facet ma nawyk spraw­dza­nia, czy coś się nie zmie­ni­ło. Pa­ra­no­ja? Zda­nie nie­sty­li­stycz­ne i za dłu­gie, nawet, gdyby było po­trzeb­ne: Sień wy­glą­da­ła zwy­czaj­nie, ale jak co dzień ro­zej­rzał się, ot, dla pew­no­ści.

Wcze­śniej go tam nie było, cóż to nasz al­che­mik sobie tam scho­wał?

To bu­du­je po­stać nar­ra­to­ra (iro­nia), ale też Barry'ego – i opi­nię nar­ra­to­ra o Bar­rym (że jest nie­god­ny za­ufa­nia).

Było tam rów­nież na­pi­sa­ne, aby do­star­czyć go NA­TYCH­MIAST. To słowo było pod­kre­ślo­ne dwoma gru­by­mi li­nia­mi.

Dwie­ma.

Skoro tak, to trze­ba wy­ko­nać – Barry wes­tchnął na myśl o cze­ka­ją­cej go po­dró­ży.

Skoro tak, to trze­ba wy­ko­nać. Barry wes­tchnął na myśl o cze­ka­ją­cej go po­dró­ży. Mhm. Czyli ten nie­god­ny za­ufa­nia sługa od razu, bez py­ta­nia pryn­cy­pa­ła, bez przy­rzą­dze­nia śnia­da­nia (co, jak po­wie­dzia­łeś, na­le­ży do jego obo­wiąz­ków), rzuca wszyst­ko i je­dzie w po­dróż. Ze sztyw­ną nogą. Nie trzy­ma się to kupy.

Do­pie­ro co wszedł do wnę­trza

A można wejść gdzie in­dziej?

No ale cóż, praca to praca!

No, ale cóż, praca to praca!

Po­wo­li spiął za­spa­ne­go ko­ni­ka imie­niem Ru­dolf

Nie uży­waj słów, któ­rych zna­cze­nia nie znasz: https://wsjp.pl/haslo/podglad/37195/spiac/4888802/konia

Na szczę­ście, al­che­mik miesz­kał nie­mal w jego są­siedz­twie, trzy z czte­rech wież za­mczy­ska było widać nawet przez okna w miesz­ka­niu.

Jakie to wszyst­ko bli­sko i do­god­nie po­ło­żo­ne. I co z tego wy­ni­ka?

Minie może pół­to­ra go­dzi­ny, zanim tam do­je­dzie, i ko­lej­ne pół­to­ra, po któ­rych się wróci.

Do­je­dzie tam może w pół­to­rej go­dzi­ny, a w ko­lej­ne pół­to­rej wróci.

Na ścież­kach ze­rwał się lekki wia­te­rek, który przy­no­sił chłod­ną bryzę z oko­licz­nej rzeki.

https://wsjp.pl/haslo/podglad/49555/bryza to wia­te­rek… I wia­te­rek nie może się ze­rwać "na ścież­kach", co­kol­wiek to zna­czy.

za­cią­ga­jąc świe­że po­wie­trze

https://wsjp.pl/haslo/podglad/37574/zaciagac po­wie­trze może je­dy­nie komin.

w dru­giej po­ło­wie cią­gle mylił się i mie­szał słowa.

Kró­cej: w dru­giej po­ło­wie cią­gle się mylił.

Przez nie­do­bit­ki snu ata­ko­wał go ta­jem­ni­czy chłód.

https://wsjp.pl/haslo/podglad/111676/niedobitek

Ocu­cił go, a wtedy al­che­mik zo­ba­czył, że po po­ko­ju bie­ga­ją roz­wia­ne kart­ki, wszyst­kie roz­sy­pa­ne.

An­tro­po­mor­fi­za­cja mało za­sad­na. Na trzy różne spo­so­by za­pew­niasz, że kart­ki są roz­sy­pa­ne: Otrzeź­wio­ny al­che­mik zo­ba­czył, że po pod­ło­dze hu­la­ją roz­sy­pa­ne kart­ki.

fi­ra­ny po­wie­wa­ją wzdy­ma­ne jak za­gu­bio­ne dusze

Czemu uży­wasz tak du­szosz­czy­pa­tiel­nych (co tam, że bez­sen­sow­nych) ob­ra­zów do przed­sta­wie­nia firan? To jest opo­wia­da­nie o fi­ra­nach?

Zdzi­wił go ten widok, więc prze­tarł oczy.

Ciach: Prze­tarł oczy. Resz­ta jasna z kon­tek­stu.

A tu pro­szę: było otwar­te na oścież.

A tu pro­szę, otwar­te na oścież.

Wzdry­gnął się z nie­po­ko­ju, po czym za­mknął okno z tru­dem, bo wiatr sta­wiał silny opór

A nie z zimna aby? Skoro wi­chu­ra roz­sy­pu­je kart­ki i utrud­nia za­mknię­cie okna?

Wtedy zo­rien­to­wał się, że za­pa­no­wa­ła nie­zmier­na, głę­bo­ka jak odmęt wody cisza.

Czyli ta cisza za­pa­dła już wcze­śniej? Wiatr miał wy­łą­czo­ny dźwięk? I daj sobie świę­ty spo­kój z tym od­mę­tem.

otwo­rzyc te okno

Otwo­rzyć to okno. "Te" okna. To licz­ba mnoga.

Ale co ro­bił­by w środ­ku nocy?

Nie zja­dłeś "tu"?

Poza tym, miał klucz do domu, ale nie mógł wejść do mo­je­go ga­bi­ne­tu.

Poza tym, miał klucz do domu, ale nie mógł wejść do ga­bi­ne­tu.

Tylko ja znam wzór ry­glów na wzmoc­nio­nych drzwiach.

Wzór rygli, ale jak ten zamek ma dzia­łać, nie mam po­ję­cia.

In­gram nie­zwy­kle skru­pu­lat­nie za­bez­pie­czał swój ga­bi­net, w któ­rym trzy­mał wiele kosz­tow­nych i nie­bez­piecz­nych in­gre­dien­cji, a nie­któ­re z nich były ścią­gnię­te z da­le­kich kra­jów

Spro­wa­dzo­ne z da­le­kich kra­jów, a BHP na­ka­zu­je trzy­mać cie­cze nie­bez­piecz­ne z dala od pa­pie­rzysk, w la­bo­ra­to­rium.

O iro­nio, że przy ta­kich moc­nych drzwiach roz­war­te okien­ni­ce hu­la­ły sobie w naj­lep­sze!

Nie pytaj, co sobie wy­obra­zi­łam… "O iro­nio" to wy­krzyk­nie­nie – "że" jest tu nie­po­trzeb­ne. Okien­ni­ce mogą być otwar­te, ale nie roz­war­te, nie są też sy­no­ni­mem okna.

Al­che­mik roz­szy­fro­wał wej­ście

… ?

zszedł w dół

Zszedł na dół.

wy­py­ta się go o te ta­jem­ni­cze zja­wi­ska

Bez "się".

Bar­ry­ego

Znik­nął apo­strof.

Gdzież on się po­dzie­wa? – In­gram tupał pan­to­flem, który wy­chy­lił spod noc­nych szat.

Myśl­nik zbęd­ny (to myśl, nie wy­po­wiedź). Co In­gram zro­bił z pan­to­flem, nie wiem.

Na sta­rej, po­żół­kłej tar­czy z schlud­nie gra­we­ro­wa­ny­mi licz­ba­mi wy­czy­tał, że jest pra­wie dzie­sią­ta.

A dla­cze­go licz­by mia­ły­by być wy­gra­we­ro­wa­ne byle jak?

Jesz­cze nigdy nie przy­tra­fi­ło mu się obu­dzić tak późno, nie mó­wiąc już o Bar­rym, który po­wi­nien być w środ­ku swo­jej co­dzien­nej pracy.

Nie po pol­sku i nie trzy­ma się kupy.

Ten dzień za­czął się na­praw­dę dziw­nie, a nie­po­kój In­gra­ma po­wo­li prze­ra­dzał się w gniew.

Co to wnosi?

Bar­ry­ego

Apo­strof!

Wtem nagle na pod­wó­żu ozwał się stu­kot kopyt, a zaraz za nim tur­ko­ta­nie kół.

Nagle z PO­DWÓ­RZA dał się sły­szeć stu­kot kopyt, a po nim tur­kot kół. Stu­kot nie gada.

Roz­brzmie­wa­ła rów­nież ciche mru­cze­nie, tak ty­po­we dla sta­re­go sługi.

I sły­szal­ne przez ścia­ny?

Zanim wóz za­je­chał do staj­ni, Al­che­mik wy­biegł z domu tak, jak był, w noc­nym ubra­niu. Za­grzmiał z wy­ba­łu­szo­ny­mi ocza­mi.

"Al­che­mik" małą, to nie imię. Tak, jak stał. Ostat­nie zda­nie jest a) śmiesz­ne, b) zbęd­ne. Spo­sób wy­gło­sze­nia na­stęp­nej kwe­stii oczy­wi­sty z kon­tek­stu.

I wy­tłu­macz się, jak otwo­rzy­łeś moje okno w po­ko­ju!

I jak otwo­rzy­łeś okno w moim po­ko­ju!

zwy­czaj­ny uśmiech zszedł mu z twa­rzy

A po­ja­wił się nie­zwy­kły?

Ja tyko wy­ko­nu­je swoje obo­wiąz­ki

Li­te­rów­ka.

A no, take małe puz­der­ko, śmisz­ne takie i wy­pa­cy­ko­wa­ne, na­szpi­ko­wa­ne bry­lan­ci­ka­mi…

A, no, takie małe puz­der­ko, śmisz­ne takie i wy­pa­cy­ko­wa­ne, na­szpi­ko­wa­ne bry­lan­ci­ka­mi… O ma­lo­wa­niu i bry­lan­ci­kach mowy nie było.

Barry wi­docz­nie głę­bo­ko się za­my­ślił.

"Wi­docz­nie" su­ge­ru­je przy­pusz­cze­nie.

też po­win­ni mieć omamy

Po­win­ni – czy mają?

już nie rób wy­rzu­tów, Barry

Nie robi wy­rzu­tów, tylko się na­bi­ja z głu­pie­go szefa.

Mu­si­my go ostrzec.

Przed czym?

wy­sta­wił głowę przez okno

Brak krop­ki.

wy­słał to kró­lo­wi pod moją przy­kryw­ką

Wy­słał to kró­lo­wi, po­da­jąc się za mnie. https://wsjp.pl/haslo/podglad/20889/przykrywka/5157214/dzialania

Ale to brzmi na­praw­dę pa­skud­nie. Kto u dia­ska, po­wa­żył­by się na coś ta­kie­go?

To on mówi gwarą, czy jed­nak nie?

Gdy mi­nę­ło kilka chwil, Al­che­mik wy­sko­czył w swo­ich naj­bar­dziej od­święt­nych sza­tach, tych głe­bo­ko fio­le­to­wych z czar­ny­mi pod­szy­cia­mi.

Z czego wy­sko­czył? I skąd po­mysł, że znam całą za­war­tość gar­de­ro­by al­che­mi­ka? I – jeśli to ma zna­cze­nie – jak w końcu wy­glą­da­ły te szaty? I po co się stro­ić, skoro to nie jest oka­zja ofi­cjal­na, a każda chwi­la droga?

Wszedł do swo­je­go za­da­szo­ne­go po­wo­zu

Wsiadł do po­wo­zu. Do­my­ślam się, że do wła­sne­go.

IV.

Przed­tem kro­pek nie było.

Al­che­mik wy­glą­dal przez okno w swoim po­wo­zie. Stam­tąd wi­dział da­le­kie po­ła­cie ste­pów i łąk, przez które wiła się ubita ka­mien­na ścież­ka. Teraz tą ścież­ką cią­gło kilka wy­kwint­nych wozów, za­przę­żo­nych w szla­chet­ne, do­rod­ne konie. Z tego, co można było za­uwa­żyć, cią­gnę­ły one w stro­nę zamku.

A może tak: Przez okno po­wo­zu al­che­mik wi­dział roz­szu­mia­ną łąkę, jak okiem się­gnąć, i bru­ko­wa­ną drogę, którą je­cha­ło kilka karoc, za­przę­żo­nych w szla­chet­ne konie. Droga łą­czy­ła się z tą, którą on sam zmie­rzał do zamku. (A tak w ogóle, to przed chwi­lą ten zamek był o rzut be­re­tem. Oczy­wi­ście, wcze­śniej był o pół­to­rej go­dzi­ny konno, czyli co naj­mniej 6 km, pew­nie wię­cej).

pa­mię­ta­łeś panie o jego świę­cie.

Wo­łacz wy­dzie­la­my: pa­mię­ta­łeś, panie, o jego świę­cie.

A bo ponoć dziś jest któ­raś­tam rocz­ni­ca śmier­ci za­ło­ży­cie­la dy­na­stii, mal­kol­mo­we­go pra­pra­dzia­da… ach, chyba żem o tym na amen za­po­mniał!

I to nie jest świę­to pań­stwo­we? Tylko tak, ot, coś, co można za­po­mnieć?

że jest wrze­sień, a we wrze­śniu za­wsze wielu wiel­mo­żów od­wie­dza­ło króla Mal­kol­ma na uczcie, pod­czas któ­rej wspo­mi­na­li dzie­je i pod­bo­je jego przod­ka Chlo­dwi­ga

Uczta trwa­ła mie­siąc, tak?

 

Dobra, mam dosyć.

Tekst jest bar­dzo mę­czą­cy w czy­ta­niu. Uży­wasz słów, któ­rych nie ro­zu­miesz, ale przede wszyst­kim – ko­łu­jesz, klu­czysz, glę­dzisz nawet, co chwi­la sam sobie prze­czysz. Zdaje się, że dalej do­cho­dzisz do ja­kiejś kon­klu­zji, ale przy­kro mi – nie mam już siły. Za trud­ne za­da­nie sobie po­sta­wi­łeś. Spró­buj na razie cze­goś krót­sze­go i prost­sze­go.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka