
Witam! Poprawiłem moje opowiadanie o alchemiku, który nie wierzył w duchy. Myślę, że nowa wersja będzie przystępniejsza i poukładana.
Zapraszam do czytania,
Sinister Alef
Witam! Poprawiłem moje opowiadanie o alchemiku, który nie wierzył w duchy. Myślę, że nowa wersja będzie przystępniejsza i poukładana.
Zapraszam do czytania,
Sinister Alef
I
W komnacie alchemika Ingrama panowała ciemność. Jego kamerdyner, Barry, już dawno skończył pracę, więc wygasił wszystkie światła. Nie wiadomo, która dokładnie była godzina – musiało być późno w nocy. Właśnie wtedy, gdy nikt nie widział, szerokie okno otworzyło się powoli do wewnątrz, samo z siebie. Wpadły przez nie bledziutkie promienie księżyca, a firana zafalowała w powietrzu jak w odmętach wód. Tajemnicza siła nie objawiła się, a lokator nadal spał.
Po chwili jednak wstał z łóżka. Zrobił to, nie budząc się wcale. Prawdopodobnie działał przez sen, bo później nic nie pamiętał. Co takiego się wtedy stało?
Podszedł do swojego biurka, na którym stały wszystkie jego eliksiry, które w ostatnich dniach przygotowywał. W ponurym świetle ich zawartość szkliła się jadowicie, choć wiele z nich nie było jeszcze gotowych. Ingram nie zainteresował się nimi.
Skierował się ku przestronnej szafie, w której trzymał zapasy przeróżnych materiałów. Otworzył drzwi, a za nimi znajdowało się multum ampułek, flaszek i słoiczków, a każdy z nich miał inny, wymyślny kształt. Alchemik wygrzebał z tyłu jedną małą ampułeczkę, która była pusta.
Przyglądał się jej – mimo tego, że nadal pogrążony był we śnie – a po chwili odkręcił nakrętkę. Wziął głęboki wdech i dmuchnął w jej szyjkę. Z jego ust uleciało coś tajemniczego: ciemna, kłębiąca się mgiełka, która przypominała dym z kadzidła. Gdy całe naczynie się zapełniło, zakręcił je i schował do jednego z kuferków, które stało na biurku.
Zeszedł z na dolne piętro, gdzie zostawił je na komodzie w sieni. Na przylepionej karteczce nabazgrał szybko jakiś napis.
Wrócił się do łóżka i ułożył się pod kołdrą , jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Nie można powiedzieć że usnął, o nie. Przecież wcześniej nawet się nie obudził.
II
Następnego dnia Ingram wstał i leniwie się przeciągnął. Przez niedobitki snu atakował go tajemniczy chłód. Ocucił go, a wtedy alchemik zobaczył, że po pokoju biegają rozwiane kartki, wszystkie rozsypane. Okazało się, że okno jest otwarte na oścież, a firany powiewają wzdymane jak zagubione dusze. Zdziwił go ten widok, więc przetarł oczy.
Zerwał się z łóżka i z trudem zamknął okiennice, bo wiatr stawiał silny opór.
Kto mógł otworzyć je otworzyć? To nie mógł być stary Barry. Nawet on, chociaż u mnie służy, nie zna klucza do mojej komnaty.
Alchemik otworzył drzwi i zszedł na dół. Miał nadzieję, że spotka swojego służącego przy porannej pracy i wypyta się go o te dziwne zjawisko.
Tymczasem nie znalazł nikogo.
Gdzież on się podziewa? – Ingram tupał pantoflem, który wychylił spod nocnych szat. Która była godzina? Na pożółkłej tarczy zegara ze schludnie grawerowanymi liczbami wyczytał, że jest prawie dziesiąta.
Dziesiąta? Już tak późno!
Niepokój alchemika powoli przeradzał się w gniew.
Wtem nagle na podwórzu ozwał się stukot kopyt, a zaraz za nim turkotanie kół. Rozbrzmiewała również ciche mruczenie, tak typowe dla starego sługi.
Zanim wóz zajechał do stajni, Alchemik wybiegł z domu tak, jak był, w nocnym ubraniu. Zagrzmiał oburzonym głosem.
– Barry! Gdzie ty się włóczysz o tej porze, do stu diabłów! W moim pokoju ktoś otworzył okno, najpewniej kiedy spałem, a ty pewnie o tym nie wiesz.
Starzec przestał drapać się po swojej siwej bródce, a uśmiech zszedł mu z twarzy..
– Drogi panie, skądże taka złość? Nie zastał mnie pan w domu, bo pojechałem odwieźć pakunek dla króla.
– Jaki pakunek? – Alchemik zamarł w bezruchu.
– A no, take małe puzderko, co się mieni brylancikami. Leżało sobie ot, na komodzie w przedsionku wieżycy. Do niej doczepiona była karteczka z wiadomością: wysłać królowi w prezencie. Jak najszybciej.
Alchemik oddychał ciężko i wycierał chusteczką czoło.
– Słuchaj, stary przyjacielu: czy zajrzałeś do środka pudełeczka?
– A skąd! Śmiałbym otwierać pakunek dla króla?
– Och, na złych aniołów! Przygotuj powóz, a ja pójdę się przebrać.
– A dokąd to jedziemy, panie?
– Na dwór Malkolma, aby go ostrzec. To musi być jakieś oszustwo, gdyż ja, mówię ci to w pełni świadomości, nie przygotowywałem żadnego podarku!
Alchemik, zadygotawszy ze strachu, dopadł drzwi i zniknął w środku mieszkania. Barry tymczasem cmoknął na konia, po czym wyprowadził z zajazdu mały, ale elegancko zdobiony powóz. W swoim długim życiu widział już wiele, lecz nadal reagował na podobne wypadki nieznanym lękiem. Zmarnował dwie bite godziny na trasę do zamku i z powrotem, aby dostarczyć strażnikom przesyłkę. Tymczasem okazuje się, że wielebny Ingram niczego od siebie nie posyłał. A nikt inny nie mieszkał w promieniu kilku mil. Coś dziwnego się tu święci…
III
– Dokąd oni zmierzają?
Przez okienko powozu alchemik widział dalekie połacie stepów i łąk, przez które wiła się ubita kamienna ścieżka. Teraz tą ścieżką ciągnęło kilka wykwintnych wozów, zaprzężonych w szlachetne konie. Jechały one prosto w kierunku zamku.
– Ach, to nie pamięta pan? – wtrącił Barry – dzisiaj nasze królestwo obchodzi święto. Pamiątkę śmierci Chlodwiga, pradziada naszego władcy i założyciela dynastii.
Ingram pobladł. Faktycznie, przypominał sobie, że we wrześniu wielu wielmożów odwiedzało króla na uczcie, podczas której wspominano dzieje i podboje jego przodka. Jemu tymczasem kompletnie ta uroczystość wyleciała z głowy, chociaż był najbardziej zaufanym towarzyszem władcy. Tak się jednak zanurzył w swojej pracy nad badaniem eliksirów, że od tygodni wyłącznie to go zajmowało. Chciał znaleźć odpowiedni składnik, dzięki któremu dopełniłby najbardziej sekretny projekt, czyli lekarstwo na wszystkie choroby świata. Przy tylu okazjach był już tak blisko, jednak zawsze coś wychodziło nie tak.
W drodze przez pola całkowicie porzucił profesyjne zmartwienia i cały umysł przepełnił mu strach. Za niedługo rozpocznie się uczta, podczas której zebrane będzie całe towarzystwo przyjaciół i sprzymierzeńców Malkolma. Większość z nich Ingram znał osobiście, dlatego nie mógł pozwolić, aby ktoś na ich oczach nabijał się z jego osoby. Jeśli oczywiście przesyłka była kawałem. Sprawy miały się dużo gorzej, jeśli to cichy zamach na życie króla, ukartowany tak, aby podejrzenia padły na jego własnego alchemika…
– Prędzej, Barry! Prędzej!
– I-haaa!
Sługa pośpieszał konia, ale stary Rudolf nie mógł wyciągnąć z siebie więcej siły. Przebierał nogami i tupał kopytami, ledwo nadążając za ciągiem powozów, które śmigały z lewej strony.
Wędrowali dalej przez niskie pagórki, a wiatr nad nimi hulał coraz śmielej. Na dodatek tego rozlał się ulewny deszcz, a drogi zamieniły się w błotniste grzęzawiska. Całe szczęście, że zamek był tuż tuż.
Jego strzeliste wieże majaczyły na tle czarnego nieba, a wyniosłe, proste mury przetykane były setkami okien, w których paliło się złote światło.
W końcu wóz przetoczył się przez zwodzony most, za którym przyjął ich strażnik bram.
– Witajcie, czcigodny Ingramie! Uczta już się rozpoczęła. Odbywa się w głównym refektarzu.
A więc nie było już czasu do stracenia. Szlachetny gość wyskoczył z wozu zostawiając Barry’ego, i pobiegł w stronę wielkiej sali nie zwracając uwagi na to, że deptał swoje rozwiane szaty.
Dotarły do niego tubalne głosy. To sam król Malkolm przemawiał!
Ingram wpadł do środka. Zdążył zobaczyć tylko rozstawione w podkowę stoły z masą biesiadników. Na samym środku stał monarcha ubrany w ceremonialne szaty, ale płonące pochodnie rozmywały jego twarz. Tylko jeden szczegół rzucał się w oczy. Małe, fioletowe pudełeczko, które unosił nad głową.
Ceremonię przerwał przeraźliwy wrzask.
– Wasza wysokość, powstrzymajcie się!
Wszyscy zebrani westchnęli. Szeregi szlachetnie ufryzowanych głów odwróciły się w stronę krzyczącego. Monarcha zamarł, odchylając od siebie prezent.
– Henryk Ingram! Co się stało… Od czego mam się powstrzymać?
– To jest pułapka, królu! – zaczerwienił się alchemik – to jest…
– Pułapka? Jaka pułapka? – pod koroną zalśniły dwa ogromne spodki. Oczy rozszerzone zdumieniem.
– Ktoś inny podszył się pod moje imię i dostarczył Waszej Wysokości tę paczkę!
Sala zaniosła się zdumionymi westchnieniami.
– Zaraz, czyż Barry to nie twój sługa, Henryku? To On własnoręcznie dostarczył prezent.
– Barry wziął paczkę z mojej komody. Problem w tym, że nie ja ją tam położyłem. Ktoś musiał wkraść się do wieży, bo rano po przebudzeniu odnalazłem jedno okno na oścież otwarte. Zostałem wciągnięty w obrzydliwy podstęp!
Goście dyskutowali z ożywieniem. Nawet płomienie świec drgały jak szalone.
– Wybacz mi, Wasza Wysokości, że byłem zmuszony przerwać tą ceremonię – Ingram ukłonił się nisko. – Nie mogłem pozwolić, by wydarzyła się katastrofa.
Nie śmiał spojrzeć w oczy monarsze. Trząsł się i oczekiwał odpowiedzi. Jego król zdawał się w tym czasie nad czymś zastanawiać.
– Przyjacielu, przepraszam cię, ale muszę ci coś wyjawić – król przeciągle westchnął – a mianowicie to, że ja już przed ucztą otworzyłem twój prezent.
Ta wiadomość prawie strąciła alchemika z nóg.
– Jak to? Co było w środku?
– Spokojnie! – Król wysunął rozłożoną dłoń. – Zobacz sam.
Ostrożnie odsunął wieczko, a dźwięk odtykania pudełka wstrząsnął alchemikiem jak huk otwieranych wrót. W środku leżała mała, szklana ampułka. Władca uniósł ją w górę, pokazując wszem i wobec, mieniącą się od blasku lampionów.
Naczynie było puste.
– Muszę ci powiedzieć, że zainteresował mnie ten prezent. Myślałem, że to sama ampułka. Wiedziałem jednak, że jesteś naprawdę zmyślnym badaczem, więc mogłeś ukryć w niej jakiś niespodziewany sekret. Liczyłem na to, że wytłumaczysz jego znaczenie przed całym zgromadzeniem i zabawisz nas niespodzianką. Tymczasem jednak… cóż. Twój strach wskazuje, że staliśmy się ofiarami jakiegoś ponurego żartu.
Alchemik stał struchlały, trzymając splecione dłonie przy brzuchu. Pochylał głowę, słuchając króla.
– Nie przejmuj się, przyjacielu. Jesteś moim sługą od lat. Powierzam ci najważniejsze zadania. Żadnych podejrzeń co do twojej osoby nie mogę mieć. Za to możliwe, że są w to zamieszani inni ludzie…
Ingram od razu zrozumiał i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Wasza Wysokość! Barry nigdy by niczego podobnego nie zrobił! Służy u mnie już od dwudziestu lat, więc ręczę za niego!
Zwrócił się w twarzą do starego sługi. Ten opierał się o łuk wejściowy, nie śmiąc wejść w głąb sali. Jego mina była zmizerniała, jakby mięśnie policzków i czoła zamieniły się w ciążące kamienie.
Król uniósł dłoń do góry.
– Słuchajcie! Nie mam powodu, aby wszczynać śledztwo w sprawie Barry’ego, bo jest to błaha sprawa. Czyż cokolwiek się komuś stało? Nic. Mało tego – dzięki prezentowi moja kolekcja szkieł poszerzy się o tę śliczną ampułeczkę. Ha-haaa!
Monarcha zaniósł się szczerym śmiechem, a krótko potem nieśmiało podchwycili go goście. Alchemik zrozumiał, że faktycznie żadnego niebezpieczeństwa nie ma. Koniec końców, w pudełku było naczynie, które mogło być prezentem. Kto zauważyłby tutaj jakikolwiek podstęp?
Napięcie zelżało, a gospodarz zarządził powrót do ucztowania. Ingram, chociaż spokojnie zasiadł do stołu, nadal próbował ułożyć w głowie dziwne zjawiska.
Okno otwarte na oścież w środku nocy. Tajemniczy podarek dla króla, którego nie przygotował. Ktoś musiał za tym wszystkim stać.
Mężczyzna od razu zaczął żywić podejrzenia do jednej osoby.
Danrod. Królewski marszałek, który dowodził oddziałami armii. Przebiegły intrygant, który posiadał niemałe wpływy również na dworze. Jako jedyny poddany króla żywił do niego pewną skrywaną niechęć, choć reszta dygnitarzy udawała, że tego nie widzi. Nie było wątpliwości, że marszałek skrycie dąży do uzyskania władzy. Na szczęście, król z każdej intrygi wychodzi bez szwanku, a Danrod ciągle przeklinał zły los. Alchemik od dawna go obserwował. Przygotowywał nawet truciznę w razie ostateczności, lecz do tej pory udawało się utrzymywać dygnitarza w ryzach.
Podczas uczty siedział dokładnie naprzeciwko Ingrama, wycierając chustką krótką, czarną brodę. W ułamku sekundy zdało się, że rzuca swojemu przeciwnikowi ostre spojrzenie. Obydwoje mieli siebie na oku.
On na pewno maczał palce w tej sprawie. Chce ze mnie zrobić głupca!
Ingram nie mógł usiedzieć długo ze świadomością kąśliwych spojrzeń. Już po pierwszym daniu musiał przeprosić biesiadników, w tym króla, zapewniając ich, że czeka go mnóstwo pracy. Oprócz tego poprosił również o jedną rzecz.
– Niech Wasza Wysokośc przekaże mi ampułkę. Powinienem ją zbadać, czy na pewno jest bezpieczna. Może dzięki temu czegoś się dowiem…
Monarcha wyraził zgodę. Gdy zimne naczynie trafiło w ręce alchemika, ten pożegnał się i niemalże wybiegł na zewnątrz, a wierny sługa podążył za nim w kierunku powozu.
IV.
Uczta trwała cały wieczór, aż do późnych godzin nocnych. Goście pili, śpiewali gromkim chórem i świetnie się bawili. Alchemik tymczasem był już w swoim domu. Chciał jak najszybciej sprawdzić, czy nie znajdzie jakichś podejrzanych śladów. Przeczesał palcami wszystkie półki, szuflady i szafy trącając raz po raz naczynia, które dźwięcznie dzwoniły.
…Na bogów! Brakuje jednej. Brakuje jednej!
Przyjrzał się również królewskiemu prezentowi. Im bardziej ją badał, tym bledszy się robił. Wszystko wskazywało na to, że naczynie pochodzi z jego zestawu.
Otarł pot z czoła. Czy flaszeczka od początku była pusta? – myślał – jeśli nie, co się stało z jej zawartością? Może ktoś ją wylał lub wyparowała…
Postanowił sprawdzić butelkę różnymi chemicznymi sposobami, aby wydobyć z niej ślady użycia. Niestety, każda metoda zawodziła, a buteleczka niczym nie wyróżniała się od innych, które stały puste już od wielu lat.
Kolejne pytanie: jakim cudem ktoś wykradł mi ją z gabinetu?
Rzucił się do okna i otworzył je. Nie dostrzegł wokół żadnych poszlak. Rynna była cała, nie nadwerężona. Belki stały całe i zdrowe, może tylko zdarte przez wiatr. Nie znalazł również liny czy śladów buta. Poza tym, mężczyzna mieszkał na progu wysokiego klifu, a okno jego pokoju otwierało się prosto na mglisty przestwór morza. Tylko głupiec próbowałby takich desperackich prób włamania!
Ingram zamknął okno. Poczuł się bezradny. Wyrzucał sobie to, że w nocy zamiast obudzić się, spał kamiennym snem jak zabity. Mógłby zapobiedz dziwnym incydentom i złapać drania na gorącym uczynku.
W tym jednak momencie nie wiedział, co należy czynić. Głowa pękała mu od nadmiernego stresu, którego najadł się w ciągu całego dnia. Czy powinien się położyć i odpocząć? A co, jeśli atak się powtórzy?
Mimo niepokoju, wszedł do łóżka, gdy nastał wieczór, próbując uspokoić swoje myśli. Królowi nic nie jest, jego rodzina jest bezpieczna, a jego goście śpiewają i tańczą w najlepsze. Nie ma powodów do zmartwienia. To mógł być faktycznie tylko głupi, niegroźny żart.
Noc przebiegła mu na wodzeniu oczami po ciemnych zakamarkach. Cisza. Bezruch. I tak przez długie, nocne godziny. Dopiero nad ranem alchemika zmorzył sen, zamknął jego zmysły i otoczył ciemnym, czułym ramieniem.
V.
Zbudziło go gwałtowne dobijanie się do drzwi. Wyskoczył z łózka z lękiem, a klejące się oczy nadal widziały ciemność.
Barry wyglądał za okno, garbiąc się i marszcząc brwi.
– Panie, to jakaś zbrojna drużyna.
Alchemika zlał zimny pot. Przypadł obok swojego sługi i zobaczył delegację trójki żołnierzy. Dłonie trzymali na mieczach, a miny mieli zasnute smutkiem, jak zwiastun nieszczęść.
Trzęsąc się z zimna, gospodarz otworzył drzwi.
– Co się stało, mości rycerze?
Jeden z gwardzistów westchnął. Przeciągnął chwilę ciszy, a następnie rzekł:
– Zła wiadomość. Nasz król, Malkolm, nie żyje. Zmarł dzisiaj w późnych godzinach nocnych.
W sieni domostwa zapadł mrok. Barry upuścił trzymaną laskę, a Ingram zastygł. Nie powiedział na to ani słowa.
– Już wczoraj podczas uczty zaczął mieć dziwne dolegliwości – wyjaśniał dalej rycerz – to nie przez alkohol, jego królewska mość nie wziął jeszcze pucharu do ust. Mimo to napadły go nudności i kręciło mu się w głowie. Zmienił się jego wygląd – zbladł straszliwie, a oczy zapadły się w głąb czaszki. Wyprowadzono go z refektarza do komnaty, gdzie cały czas obrzydliwie kaszlał.
Rycerz obejrzał się za okna, lekko zdenerwowany. Zbliżył się do alchemika i zniżył głos.
– To wyglądało jak zwykła choroba, ale później zaczęło dziać się coś nie do opisania. Ponoć skóra zrobiła się zielonkawa, a potem zmarszczyła się i złuszczyła jak u jakiegoś gada. Taka jest relacja medyków. Mówili, że jeszcze nigdy nie widzieli podobnego przypadku.
Ingram słuchał z twardą gulą w gardle. Słowa wbijały mu się w głowę i zapadały w pamięć, a on je dogłębnie rozważał.
– Rodzina przeżywa żałobę. On, który był mężem, ojcem i dziadkiem, odszedł od nas w okolicach północy.
– Północ? Uch! – żachnął się Barry i szepnął – to przecie godzina złych duchów!
Alchemik skarcił starca gwałtownie.
– Duchy nie istnieją. Inni głupi magowie próbują je przywoływać, ale ja tylko się z nich naśmiewam. Król został zabity przez intrygę, nie ma innej możliwości!
Mężczyzna, mówiąc to, poczuł zalążek niepokoju w sercu. Wiedział, na kogo padną podejrzenia. Tak się też stało.
– Aby wyjaśnić tą sprawę, musimy przesłuchać wszystkich podejrzanych. Wy, alchemiku… – rycerz się zawahał. Wstydził się tego, co miał powiedzieć – dlatego przyszliśmy po pana, mości alchemiku.
Trójka wysłanników stała jak kamienne posągi, a w rękach jednego z nich zazgrzytał łańcuch. Ingramowi przewróciło się w głowie.
– Ludzie, chyba nie sądzicie, że to ja! Miałbym zabić mojego wspaniałego władcę, któremu wiernie służę odkąd wszedł na tron jako nastolatek? Czy wy wiecie, co wy robicie? Na wszystkich bogów, i to przy takiej tragedii!
Miotał rękami, plątał się we własnych szatach, ale rycerz pozostawał nieugięty.
– Takie są procedury. Musimy je zachować w celu zapewnienia jak największego bezpieczeństwa. Nic nie może nam umknąć, a tym bardziej przy osobie, która jest najbardziej zamieszana w ten incydent.
Ingram poczuł się osaczony. Od początku domyślał się, do czego doprowadzi wizyta gwardzistów.
– Henryku Ingramie Juniorze, jesteśmy zmuszeni pana aresztować.
Polecenie zostało powiedziane jednym tchem, przez twarz zimną jak głaz. Oskarżony ciskał przerażone spojrzenia, próbując znaleźć ratunek u Barry’ego. Cóż jednak mógł zrobić biedny, stary sługa, w obliczu aparatu sprawiedliwości? Nie mieli na podorędziu żadnych dowodów. Nic, jakby złowroga siła z nieba wyczyściła ślady do cna.
Rycerze skuli go maga w kajdany – nie potrafił się poruszyć z osłupienia, więc dał się wyprowadzić na dwór. Tam polecił na odchodne kamerdynerowi, aby został w domu i baczył na wszelkie podejrzane zjawiska. Po tych słowach czworo mężczyzn wsiadło na konie i pognało w kierunku zamku.
VI.
Czarny zamek ponownie ukazał się jego oczom. Tym razem był ciemny i ponury. Wszystkie okna zgaszono, a wewnątrz nie paliła się żadna świeca. W upiornej ulewie wyglądał jak wielka cmentarna krypta.
Trójka gwardzistów nie pisnęła nawet słówka, gdy prowadzili więźnia przez puste korytarze. Nawet pomieszczenia, które wcześniej były najbardziej ruchliwe, teraz zamarły w bezruchu. Nawet proporce, które wisiały na ścianach, zdjęto.
Alchemik spoglądał na ten widok z poczuciem grozy. Pragnął krzyczeć, aby wyrzucić z siebie swój sprzeciw. To nie ja! Nie ja doprowadziłem do tej katastrofy!
Każdy wybuch jego rozpaczy tłumiło stąpanie żołnierzy. Jeden z nich rozpalił pochodnie, po czym cała eskorta zanurzyła się w ciemne podziemia zamkowe.
Wnet przed oczami Ingrama rozciągnął się długi korytarz, a po jego obu stronach pojawiały się rzędy wnek. Przełknął ślinę, zaciskając pięści. Musiał zaakceptować swój los, nie miał innego wyjścia.
Kraty zaskrzypiały, rozwierając się na oścież. Dobrze, że godność królewskiego przyjaciela została choć trochę poszanowana, i wprowadzono go łagodnie, bez szarpania.
– Żałuję, że to musi tak wyglądać – wyznał dowódca strażników – ale nie możemy zaniedbać procedur.
Oskarżony pokiwał głową z nieobecnym wyrazem twarzy. Zdążył się już uspokoić, a teraz złapała go ogromna melancholia. Kraty, czarne jak smoła, zatrzasnęły się, a gwardziści odeszli.
A więc tak obróciły się sprawy. Henryk Ingram, najbliższy przyjaciel króla, zamknięty w cuchnącym lochu za jego zabójstwo.
Osunął się na śliską ścianę, na którą padała stróżka światła z otworu w suficie. Zamknął oczy, ale nie mógł się opędzić od potępieńczych jęków, które od czasu do czasu dobywały się z sąsiednich cel. Uwięzieni byli tam zamachowcy, mordercy, złodzieje i inni złoczyńcy. Ich ryki ucinało tylko stanowcze polecenie strażnika.
– Cisza! Zająć się snem!
Grupa, która eskortowała alchemika, wydzieliła jednego żołnierza, aby stał na czatach przy jego lochu. Chodziło nie tylko o dopilnowanie, żeby nie uciekł, ale również o ochronę jego własnego zdrowia.
Więźniowi tymczasem coś przykuło uwagę. To mały pęk kluczy, który pobrzękiwał u pasa żołnierza. Klucze! Pytanie tylko, czy dałoby się je jakoś dostać? Może by tak… jakoś go ogłuszyć, jakoś podkraść… Jakoś… albo…
Chwycił się za głowę. Miał dość tych strasznych przeżyć. Siły tak szybko mu odeszły, że nie potrafił się już zdobyć na żadne czyny. Skulił się na twardej, drewnianej pryczy, odwrócił do ściany i zaczął cicho, spazmatycznie pochlipywać.
Och, nasz wspaniały królu! Kto cię zabił…?
Z tym bolesnym pytaniem osunął się w mrok i momentalnie zasnął.
VII.
Z szczeliny wraz ze światłem księżyca spłynął cichy szum. Przewiał przez kraty i owionął nozdrza strażnika. Oczy zbrojnego mężczyzny zlepiły się, aż w końcu zapadł w sen, podobnie jak więzień.
W tym momencie alchemik drgnął. Powolnym, sztywnym ruchem podciągnął się z łoża. Nie otwierał przy tym oczu.
Dozorca lochu spał w najlepsze, jak niczemu niewinne dziecko. Nie spodziewał się tego, co się z nim stanie. Zbliżyły się do niego lekko rozwarte usta, które przyciskały się do krat. Ostrożnie, lecz długim oddechem dmuchnęły, wypuszczając z gardła zielonkawe opary.
Przypominały długie smugi dymu, jaki snuje się od zapalonych fajek. Wydawały się pływać w powietrzu, kierując swoje języki w stronę strażnika. W końcu dopadły go, otoczyły i wcisnęły się przez nos i usta. Mężczyzna drgnął niespokojnie we śnie, a po chwili zaczął jęczeć. Jego pierś się zaszamotała, a usta złapały urywany oddech. Po nim opadł bez sił, a jego ciało nawet się nie poruszyło.
Czy umarł?
Alchemik wyszczerzył się obrzydliwym uśmiechem, chociaż cały czas miał zamknięte oczy. Pas z kluczami leżał na wyciągnięcie ręki, lecz ten dziwny duch – lub cokolwiek to było – pogardził nimi. Przybliżył chytre usta do krat, wypuszczając kolejne porcje dymu. W kilka sekund żelastwo rozpływało się w ciepłą, smolistą maź, aż pręty całkowicie zniknęły, od góry do dołu.
Więzień odzyskał wolność.
Wysunął się na korytarz i przystanął nad martwym ciałem. Nie przejął się zbytnio cichą śmiercią, jaką zadał. Jedyne, co zrobił, to wziął nóż należący do żołnierza, po czym udał się w stronę ciemności, na końcu której świeciło światło.
Gdy stąpał mokrą podłogą, obudziło się wielu zbrodniarzy, którzy przypadli do krat i nie wierzyli własnym oczom.
Ten człowiek był w lochu, myśleli niektórzy.
To alchemik, niecny czarnoksiężnik! Jaką diabelską sztuczką opuścił celę?
Rozległy się głośne, zwielokrotnione przez echo ryki i dudnienie żelaza. Każdy z więźniów żądał, aby szlachetny mężczyzna podzielił się swoim sekretem i uwolnił również ich.
Na próżno. Ingram, nadal pogrążony we śnie, szedł przed siebie w wyprostowanej pozie, jak zaklęty. Ani razu nie obejrzał się za siebie czy chociaż w bok.
On jest opętany, przemknęło przez głowę wielu.
W końcu dotarł do wyjścia. Zasunął ciężkie, mosiężne drzwi na zamek, po czym nastała cisza. Znalazł się znowu na pałacowym parterze. Wtedy stało się coś niespodziewanego.
Otworzył oczy.
– Gdzie… Gdzie ja jestem?
Nie pamiętał, co wydarzyło się przed jego zaśnięciem. Rozglądał się dookoła jak zagubione dziecko. Zobaczył nagie ściany, ciężkie gobeliny i dekoracyjne stojaki na zbroje. Wszystkie meble pokrywała blada poświata księżyca, która wydobywała je z cienia. Za oknami, w których świeciły się smętne witraże, trwała ciemna noc.
– Co ja tutaj robię?
Jego serce podskoczyło, gdy usłyszał szorstkie okrzyki.
– Hej, ty tam! Skąd się tutaj wziąłeś?
VIII.
Żołnierze. Powiedzieli, że zaprowadzą go do króla. Wtedy coś zaczęło się mu przypominać.
– Przecież nasz władca… nie żyje!
– Mamy nowego króla. Sam zobaczysz!
Wypchnęli go po krętych schodach, które wydawały się nie mieć końca. Panowała tam ciemność, a oni nie mieli przy sobie pochodni. Musieli znać trasę na pamięć. W końcu wyrzucili więźnia na gruby, szkarłatny dywan.
Jak oni śmią tak się ze mną obchodzić?! – pomyślał przerażony.
To przerażenie jednak nie mogło się równać z tym, co poczuł sekundę później.
– Henryku – Ingramie – Juniorze – głos był szorstki, pełen spokojnej, wyszukanej drwiny. Wypowiedział jego imię bardzo, bardzo powoli – wstań, proszę.
Żołnierze podnieśli więźnia. Kafelki zniknęły sprzed oczu, a pojawiło się masywne, mahoniowe biurko. Za nim siedział nie kto inny, jak Danrod. Dawny marszałek Malcolma.
Krew odpłynęła z głowy alchemika. Stał się blady, a jego serce zamarło niczym skamieniałe.
Wszystkie jego podejrzenia się sprawdziły. Dygnitarz dostał, czego zawsze żądał!
– Co robisz na tronie naszego królestwa? Uzurpator! To ty zabiłeś kochanego Malcolma, ty, nikt inny nie mógł!
Uzurpator uniósł dłoń.
– Spokojnie, nie musisz nic mówić. Nie męcz się, chciałbym, abyś swoje ostatnie chwile wykorzystał jak najmilej. Może napijesz się miodu? Może zechciałbyś kieliszek wina?
Nowy władca skinął na służących. Wnet pojawiły się dwa kieliszki. Danrod od razu przystawił jeden do ust; drugi był przeznaczony dla więźnia. Alchemik nie przyjął propozycji. Usta zasysały mu się do gardła, nie mógł nawet mówić.
– A więc widzisz, mój drogi gościu. Król nie żyje, niech żyje nowy król! Władza musi pozostać w czyichś rękach. Tak się złożyło, że nikt się po nią nie zgłosił. Król miał same córki, nie zapewnił sobie następcy. Dlatego, pod jego nieobecność, opiekę nad narodem przejmuje najbliższy, w tym przypadku marszałek. Jestem od teraz twoim władcą na czas… bliżej nieokreślony.
Danrod rozchylił dłonie w geście komicznej bezradności. Ingram obserwował go morderczym spojrzeniem.
– Marszałku…
– Ach, trochę szacunku! Wasza królewska mość, powtórzcie!
Henrykowi nie mogło to przejść przez gardło. Skrzywił się, jakby musiał rozgryźć wijącego się robaka.
– Powiecie? Nie? Cóż, szkoda. Widzę po was, że przebija z waszego zachowania, alchemiku, nieprzebrana niechęć co do nowego władcy, czyż to nie prawda?
Uśmiechnął się. Miał paskudny uśmiech.
– Szkoda, bo jeszcze niedawno sobie myślałem: a może by tak ułożyła się między nami współpraca? Tym bardziej, że biedny pan alchemik pomógł mi w zdobyciu władzy…
Ingram podskoczył.
– Co? O czym ty pleciesz, pomyleńcu!
– O tym, co wydarzyło się tamtej nocy. Tej, podczas której król umarł.
Samozwaniec wstał z tronu. Zbliżył się do więźnia, pocącego się z niepokoju, a następnie nachylił się nad nim. Przemówił do jego ucha poufałym tonem.
– Dostał od ciebie prezent. To on był przyczyną tej choroby. Zdradź mi, co schowałeś w tym niepozornym pudełku? Jaką paskudną zarazę tam przywlekłeś? Śmiało, pochwal się!
Alchemik był jak zesztywniała bryła lodu. Zimny pot lał się z niego strugami. Przed oczami miał wielkie, wyszczerzone w uśmiechu zęby swojego wroga. Myśli mu się polątąły od tego, co usłyszał.
– To twoja wina! Tyś mi podrzucił tę pudełko! Zorganizowałeś fortel, podstęp, żeby mnie o to posądzić!
– O, nie nie nie, mylisz się, mój drogi Henryku. Możesz wierzyć lub nie, ale ja nie miałem nic wspólnego z tymi pakunkami. To fakt, od dawna planowałem zamach na króla. Jeszcze tamtej nocy, będąc na trybunach, obmyślałem, jak by podejść tego nędznika, analizowałem pomieszczenie, obserwowałem zebranych dostojników… a wtedy nagle zerwałeś się ty. Przyglądałem się temu widowisku z zaciekawieniem. Goście mieli zaciśnięte usta, każdego przybiło zdumienie. A mnie zżerała ciekawość. Gdy okazało się, że prezenty są puste, odetchnęliście z ulgą. Ja jednak domyślałem się, że to musi coś oznaczać, że za niedługo stanie się coś ważnego. Moje myśli się spełniły: król poczuł się źle i wyprowadzono go z sali. Wtedy byłem już pewien, że koronę mam zapewnioną jak w banku!
Zarechotał podłym śmiechem. Ingram tymczasem zachłysnął się ze wściekłosci.
– Podły kundlu! Jak śmiesz oskarżać mnie o takie zbrodnie! Uważasz, że zabiłem króla, a ty w tej sytuacji objąłeś rządy jako troskliwy obrońca tronu?
– Troskliwy obrońca tronu… Hmm, nad tym nie pomyślałem. Dziękuję, że dałeś mi sposób na pozyskanie przychylności obywateli. Przedstawię ciebie jako zdrajcę, a ja przejmę brzmienię obowiązku, by uchronić państwo przed bezkrólewiem!
Dwaj wrogowie wpatrywali się w siebie z nienawiścią. Nastała cisza, którą przerwał jeden z gwardzistów.
– A-khm, akhm, ach – zakaszlał głośno.
Ingram wsłuchał się w jego kaszel. Wyczuł w nim coś dziwnego. Coś, co, jak mu się wydawało, już widział. Również drugi z żołnierzy przyglądał się badawczo swojemu towarzyszowi.
Kolejny atak kaszlu. Jego siła rozrywała strażnikowi gardło, wyciskała mu łzy z oczu.
Danrod wbił w niego zaniepokojone spojrzenie.
– Co się z wami wyrabia? Wyjść mi z komnaty, ale już!
– Tak… ahum, ahum, j-jest.
Obaj mężczyźni ze straży opuścili komnatę.
– Słuchaj, Henryku – podjął z powrotem Danrod – przed twoją śmiercią chcę, abyś wydał mi swoją tajemnicę. Proszę cię, jeśli to zrobisz, może oszczędzę ci tortur, na jakie zasługujesz. Wystarczy, że powiesz: w jaki sposób umarł stary król? Jaką chorobą go zaraziłeś?
Nonszalancko usiadł na biurku. Jego oczy wypełniły się troską, tak dobrze udawaną, że wyglądał jak okrutny rodzic, który przepytuje swoje dziecko.
Ingram zbierał w sobie resztki animuszu. W pewnym momencie poczuł się jednak słabo.
Dziwna, nieoczekiwana fala słabości zalała jego ciało. Nie mógł wyraźnie dostrzec uzurpatora, jego sylwetka się rozmazywała, kołysała… aż w końcu zniknęła.
Przed oczami Henryka rozlała się ciemna pustka. Nie widział ani nie słyszał już nic.
Czy zemdlał? Czy dostał ataku choroby?
Nic z tych rzeczy. Alchemik stał dalej, wyprostowany jak tyka. Do tego miał zamknięte oczy, zaciśnięte wręcz. Jego usta nagle, bez żadnej zapowiedzi, wybuchły ciężkim, plującym sykiem:
– Pokażę ci, co się stało z królem!
Chuchnął. Wypuścił kłąb dymu, smrodliwego oparu, który wypełnił powietrze jak kłębiąca się pleśń. Danrod rzucił się w tył, ogłupiały. Wyrosły na nim rumieńce, bąble, odparzenia. Jego skóra syczała, pieniła się, aż szerokimi płatami rozlała się na boki, odsłaniając miękkie, krwisto czerwone mięśnie.
Nie zdążył nawet wrzasnąć. Wydał tylko gwałtowny kwik.
Wyziewy opętanego docierały do każdego kąta. Przeniknęły nawet przez drzwi i rzuciły się na gwardzistę. Umarł od razu, upadając bez życia. Jego ciało zaczęło ropieć, a dziwna, lepka maź rozlała się na posadzkę.
W komnacie zapanował zaduch. Powietrze nabrało koloru gęstego fioletu o obrzydliwym, martwym odcieniu. Oddalone o kilka kroków witraże falowały za całunem trującego jadu, a wnet także i misterne szkła stopiły się w żelazistą smołę. Przez otwory, jakie pozostały po oknach, wdzierał się wicher. Dmął i ogłuszał z tytaniczną siłą, bo wieża królewska wznosiła się wysoko, na huraganowych niemalże wysokościach.
Alchemik mógł odetchnąć powiewem z zewnątrz, nasyconym deszczową wilgocią.
Z dziecinnym spokojem wyszedł z komnaty, przekuśtykał obok ludzi, którzy zasnęli wiecznym snem. Choroba przenika wszystko, sięga najgłębszych trzewi człowieka, zwierzęcia a nawet przedmiotu, żeby go od środka splugawić i wyżreć. Nic nie zdoła przed nią ujść z życiem, z wyjątkiem Ingrama.
Na szczycie klatki schodowej wyglądał jak olbrzym, jak mroczny golem, z którego wyklęta została dusza. Jego ciało stało się marionetką. Stał w groteskowym rozkroku, ramiona zwisały mu w dół, jak worki bezsensownie szturchane przez dzieci. Najwięcej grozy jednak zionęło nie z zmartwiałego ciała, ale z twarzy.
Była to twarz pusta. Twarz człowieka, który właśnie wisi na skraju skonania, któremu miesza się rzeczywistość z makabrycznymi majakami ostatnich konwulsji. Twarz ta drgnęła ustami. Wysłała jedno drgnienie, później następne, tak jakby pojedynczymi sygnałami chciała zmusić usta do poruszenia się. Do pewnego stopnia jej się to udało, usta lekko się uniosły, wytrzeszczając się w nierówny grymas.
W końcu siła woli wygrała, a Ingram uwolnił się z przeklętego otępienia.
– Gdzie ja jestem? Czemu oni wszyscy nie żyją! – wrzasnął.
Zorientował się, że znów stracił przytomność. To trwało raptem kilkanaście sekund. Co się z nim dzieje? Dlaczego tak często, gdy jest u szczytu swoich sił, świadomość mu się odcina, a potem cuci go w otoczeniu zniszczenia i nieszczęść?
– Nie uwierzę, że coś mnie nawiedza. Duchy nie istnieją. A teraz muszę uciekać.
Biegł. Biegł w dół. Runął z schodów, sadził po kilka stopni. Prędkość przyćmiewała oddech. W pamięci wirowały mu obrazy martwych ludzi: dwóch strażników i Danroda. Wszyscy byli obrzydliwie spaskudzeni, wyglądały jak rozszarpane ropuchy.
To ta choroba zabiła króla. Musiała przedostać się do zamku w moim słoiku. Nikt jednak nigdy, przenigdy nie wmówi mi, że to ja ją spowodowałem!
Zbiegł już na sam dziedziniec, a tam czekał go kolejny widok makabry.
Na środku placu zieleni, między krzewami zwiędłych kwiatów, leżało ciało. Należało do kobiety; alchemik rozpoznał długie, rozwiane tkaniny sunki. Nie miała jednak twarzy. Zamiast niej szkarłatna masa rozkładała się w szeroką plamę, a z drugiej strony wiały strzępy jasnych włosów.
O nie, tego już za wiele.
Nie śmiał się zbliżać, ale jego domysły układały skrawki tej tajemnicy w jedną całość.
Ta choroba była zaraźliwa. Dlatego dwór tak nagle opustoszał. Król umarł, ale pozostawił po sobie ukryty cień, który, niedostrzegalny, rzucał się na innych ludzi i zdławiał ich życie. To dlatego gwardzista uzurpatora zanosił się kaszlem gorszym od gruźlicy. Pewnym było, że gdyby Danrod nie zginął, jego los i tak był przesądzony. Prędzej czy później dopadłoby go to przekleństwo.
Alchemik rzucił się w następne korytarze, które wydawały mu się mieszać jak w kalejdoskopie. Po drodze widział rzeczy, których nigdy nie zapomni. Z każdego kąta wyrastały nowe trupy, wyłaniały się żałosne twarze, wykrzywione w spazmatycznych grymasach. Jedne omdlałe z nadmiaru bólu, a inne melancholijne, pogrążone jak gdyby w rozmyślaniach. Wszystkie łączyła jedna cecha – były całkowicie zimne i nieruchome.
Czy to jawa czy koszmar? Może to wszystko mu się śnije? Może to jakiś zły duch zsyła na niego dławiące wizje, a on nie potrafi uwolnić się od majaków?
Powtarzał sobie jednak raz po raz: duchy nie istnieją! Ta katastrofa nie jest moją winą, nie jest moją winą!
Z tymi myślami wreszcie dotarł do głównego wyjścia z zamku. Wybiegł na pomost, przemierzył go na ostatnim tchu, a gdy był dostatecznie daleko, padł ze zmęczenia na mokrą od deszczu trawę.
IX.
– Barry! Barry!
Wiatr hulał po dolinach i wzgórzach. Połacie szarych traw niespokojnie drgało, podobne setkom roztrzęsionych duszyczek, które czekają na wyrok. Ingram tymczasem czekał na odpowiedź. Echo jego nawoływań niosło się daleko, dosięgało znikających we mgle horyzontów. Odpowiedź jednak nie nadchodziła. Ciągle trwała cisza, rozległa, niepodzielnie panująca cisza. Alchemik miał niemiłe przeczucie.
– Barry! Stary druhu, błagam, uratuj mnie! Gdzie jesteś? Gdzie jesteś…
Te ostatnie słowa powiedział już do siebie, z łzami na policzkach, gdy upadł na kolana. Nie mógł już dłużej znieść tego pasma nieszczęść.
One jednak wcale się nie zakończył.
Zamiast głosu swojego wiernego sługi, usłyszał najokropniejszy dźwięk na świecie.
Zdławiony, niewyraźny śmiech, który wydawał się dobiegać z zaświatów.
– Mm-ha-bhaha-bahaha-haaa…
Alchemik ostrożnie podniósł głowę, a jego warga drgała.
– Wołaj dalej, nieszczęśniku, m-haha! Wołaj dalej. Nikt nie przybędzie ci na ratunek!
Ten głos… Brzmiał jakoś znajomo, tak jakby słyszał go już kiedyś, w zamierzchłych czasach. Głos, który zamilkł na wiele lat, ale w końcu dał o sobie znać.
– Kim jesteś?
– Jestem duchem, jestem wiatrem, jestem twoją wyobraźnią…
Niewidzialny rozmówca zrobił podmuch. Ingram poczuł go na swoich policzkach. Zmrużył oczy, odwrócił głowę, dał się temu dziwnemu wietrzykowi pogłaskać, omamić. A gdy otworzył oczy, momentalnie przeklnął siebie za to, że sobie ich nie wyłupał.
Gdyby to zrobił, nie zobaczył by ducha.
Stał przed nim we własnej postaci, na tle ciemnego zamku. Jego strzępy żołnierskiego munduru powiewały na wietrze, tak jak żywej istocie. Na głowie miał hełm, spod którego lała się krew. Krew, krew, krew… Dlaczego jest jej aż tyle? Ciekła z jego ust, ciemnym, gęstym strumieniem, po czym krzepła długimi strugami na szyi. Ingram nie chciał na niego patrzyć, za to duch obdarowywał go swoim obrzydliwym uśmiechem. Wydawał się zastanawiać nad tym, w jaki sposób może przerazić alchemika tak, by błagał o litość. Te rozmyślania najwyraźniej napawały go wcale niemałą uciechą.
– Haha, przywitaj się ze swoim przyjacielem, Henryku Ingramie Juniorze! – Zadudnił niiewidzialny głos, a przywodził tym na myśl stare dzwony kościelne.
– Nie wiem, kim jesteś ani gdzie się znajdujesz, ale żądam jednego: sprawiedliwego traktowania. Skoro znasz już moje imię i nazwisko, rozkazuje ci zdradzić swoje!
Nie spodziewał się, że znajdzie w sobie tyle odwagi. Po chwili jednak siła nagle go opuściła, a on dostał zagwostki, czy na pewno dobrze zrobił.
– Hmmm… moje imię? – Niewidzialny głos jak gdyby nigdy nic zamłynkował w powietrzu, tuż nad głową alchemika. – Chciałbyś znać moje imię, ale mówię ci, że nie będzie ono dla ciebie nowe. Jako mieszkaniec królestwa musiałeś słyszeć je niejeden raz. Chociażby wczoraj, w dzień, w którym umarł twój władca, obchodzono hucznie święto właśnie na moją pamiątkę.
Ingram był zbyt wycieńczony, żeby jego umysł był zdolny do zwyczajnego tempa myślenia. Po chwili jednak wszystko zrozumiał.
– Ty… ty jesteś Chlodwig, legendarny przodek dynastii! Założyciel rodu królewskiego, chwalebny pogromca barbarzyńców…
Po tych słowach mężczyznę zatkało. Powietrze zaryczało, potężny nieboskłon zdawał się drżeć i huczeć na całej swojej rozpiętości. Wpełniał świat wyniosłym śmiechem, który spadał z góry jak ciężki grom błyskawicy.
-Ha-ha-ha! Zgadłeś, synu mojego kraju! To ja, wielki władca, najpotężniejszy ze wszystkich królów, jacy narodzili się w późniejszych czasach! Władca, któremu twój Malkolm nie dorastał nawet do pięt!
Alchemik słuchał ducha z niesamowitą pokorą. Stał teraz przed majestatem całego nieba, które grzmiało nad nim i miało moc zmieść człowieka z powierzchni ziemii. Skulił się na trawie, bo jeszcze nigdy nie czuł się tak mały i pokorny.
– Dziwisz się, czemu tak mówię? Dziwisz? Otóż posłuchaj mojej racji, sługusie. Moja dynastia skarlała, splugawiła się, a każde pokolenie królów było jeszcze gorsze od poprzedniego. Nie mogłem patrzyć na to i nie czuć obrzydzenia! Doprawdy, pałałem zza grobu pełną nienawiścią, szczególnie mocną do Malkolma. Wiesz może, dlaczego? Skąd wzięły się moje uczucia?
Otóż chodziło mi o władzę. Od dziecka pragnąłem władzy, a gdy w koncu dostała się w moje ręce, udowodniłem, że nie jestem byle jakim bękarcim kmiotem. Zbudowałem silne państwo, podbiłem wszystkie wrogie mi ludy, wyrżnąłem ich w pień albo zagoniłem do niewolnictwa. Rządziłem twardą ręką, a poddani byli mi ulegli we wszystkim. Każdy człowiek, nawet najmniejsze dziecko czy najstarszy dziad, drżeli przed moim imieniem, ale drżeli z podziwem. Oddawali mi cześć, bili pokłony, a w ich oczach widziałem bezgraniczne oddanie, szaleńczy wręcz fanatyzm! To było piękne, ja na to zasługiwałem, a nawet na więcej!
Dokonywałem coraz to dalej idących przedsięwzięć, rozwijałem królestwo tak bardzo, że stało się nie do poznania. Wcześniej ludzie gryźli ziemię i zdychali z głodu, a za moich rządów opływali w obrzydliwe luksusy, niemal rozpustne bogactwa. To ja im to wszystko zapewniłem, ja byłem żródłem ich szczęścia! Powinni mi się kłaniać, oddawać niemal boską cześć. Chciałem być bogiem, bogiem, za którego wszyscy jak jeden mąż rzuciliby na szal własne życie. I wiesz, co wtedy się stało?
Cisza była ciężka jak ołów. Alchemik, oszołomiony, nie potrafił w żaden sposób odpowiedzieć.
– Umarłem. Szokujące, czyż nie? W najzwyklejszy sposób umarłem. Umarłem jak sprośna świnia, jak nędzny biedak, który zasługuje, żeby go byle żołdak kopnął w rzyć. Dlaczego nawet wielkich władców spotyka tak podły los? Powinienem zamiast tego żyć wiecznie, rządzić wiecznie i niepodzielnie, a wtedy sprawiedliwości stała się zadość!
Nie mogłem jednak nic poradzić. Gdy już szwendałem się po bezkresach mglistych pustkowi, zmuszony byłem obserwować upadek swojego królestwa. Luksusy, które zostawiłem ludziom, namieszały im w głowach. Dyscyplina zniknęła, a następni rządzący porzucali moje srogie prawa. Patrzyłem i nie wierzyłem własnym oczom. Kraj zmniejszył się niemal o połowę, wyludnił się, wyjałowił. Ludzie znowu stali się podłymi wieśniakami pokroju takich szui jak twój Barry. Haha, wiedziałem, że się oburzysz! Taki upadek, taki upadek… Brakowało silnej ręki, która zdławiła by obywateli w jednej chwili!
Duch popłynął w stronę burzowego horyzontu, a brzmiało to tak, jak gdyby setki żelaznych wagonów skrzypiało na torach w kopalni węgla. Wtem uderzył z powrotem alchemika i dalej ciągnął swoją przemowę.
Ale uważaj, synu! Bycie duchem daje mi nie tylko ograniczenia, ale również pewne możliwości. W tym na przykład… Opętywanie ludzkich dusz. Traf chciał, abym wziął na celownik właśnie ciebie! Najbliższy przyjaciel króla, jego własny alchemik, to było idealne pole do popisu. Wymyśliłem fortel z chorobą. My, duchy, potrafimy tchnąć na żywych śmiertelnym jadem. Motłoch od wieków nazywał to morowym powietrzem, a winę zrzucali na nocne zjawy i widma. Otóż, jak widzisz, ludzkie mity okazały się prawdą!
Ingram intensywnie myślał. A raczej próbował z całych sił wyłapać myśli, jakie przewalały się z hukiem przez jego głowę.
– Jak to? Czy to ty przygotowałeś prezent z ampułką? Co było w środku? Odpowiadaj, co zabiło króla!
Na ten poryw wściekłości królewskiemu słudze odpowiedział bolesny policzek.
– Milcz! Nie takim tonem, jasne? Wszystko, o co pytasz, już powiedziałem. Teraz masz mnie słuchać, gdyż kończę swoją opowieść!
Niewidzialny kształt wciągnął powietrze, przez co w przestworzach utworzył się cienki wir.
– Ty, wielce wspaniały alchemiku, nie jesteś tym, za kogo się uważasz. Powiadasz, że masz w pogardzie swoich kolegów po fachu, którzy zaklinają duchy. Już w dzieciństwie odrzuciłeś przekonanie o ich istnieniu i obrałeś drogę skrajnego racjonalizmu. Całe życie spędziłeś nad książkami, ucząć się wszystkich naukowych dziedzin świata. Myślałeś, że dzięki temu osiągniesz swój cel, swoje marzenia. Targnąłeś się nawet na wynalezienie lekarstwa na wszystkie choroby! Oj, biedaku biedaku.
Rzeczywistość zadrwiła z ciebie po całości.
Istnieją bowiem, jak widzisz, na tym świecie cuda, o których nie śniło się żadnym filozofom, lekarzom, zielarzom, ani żadnym innym naukowcom. Tak, do ciebie to mówię, nędzny człowieku! Uważasz, że twój umysł jest najmądrzejszy i najpotężniejszy w całym wszechświecie?
Ten, do którego były skierowane te słowa, klęczał na ziemi jak zaklęty. Dusił go wstyd, wstyd zżerał go od środka, a od zewnątrz rozbierał i ogałacał. Był teraz na wyłączną dyspozycję straszliwego ducha.
– A czy jesteś tak potężny, aby przeczytać mi w myślach.
Wytężył wzrok, wpatrując się w ciemne niebo. Nie powiedział ani słowa.
– Nie! Ale za to ja słyszałem każdą twoją myśl. Śledziłem każde twoje poczynanie i nie opuszczałem cię ani na krok. Jak się z tym czujesz? Dalej zżera cię wstyd?
Błagam, zabierzcie mnie stąd – gorączkowo myślał alchemik – zabierzcie mnie stąd…
Głos zbliżył się do jego ucha.
– Zabierzemy cię stąd, ale w takie miejsce, które nie śniło ci się w najgorszych koszmarach! Wyjdę z twojego ciała, ale zabiorę cię ze sobą. Co ty na to, strażniku?
Zakrwiony duch, którego wcześniej widział Ingram, pokiwał chętnie głową.
Wtedy burza okrutnych wrzasków runęła na głowę biednego mężczyzny. Niewidzialna siła przyparła go do trawnika i napierała na niego ciężarem setek lat udręk. Wydawało mu się, że otworzyły się przed nim wszystkie bramy piekła i dopadły go całe zastępy potępionych dusz, które dławią się własną krwią i szarpią pazurami ciała ludzi.
– Dość tego, dość!
Szamotał się, mały, zmizerniały człowiek. Jego twarz tak wykrzywiły spazmy strachu, że stała się blada jak sama śmierć. Wkrótce skóra zapadła się w czaszkę, a również kości i mięśnie rozpłynęły się na gęstą maź. Ona z kolei poderwała się w powietrze i wicher poniósł ją w cztery strony świata, rozrzucając po pobliskich lasach, polach i morzach.
Duch Chlodwiga wyszedł z ciała królewskiego sługi, po czym odleciał w siną dal, w ślepe zakątki horyzontu. Spełnił swoje marzenie – zemścił się na własnym rodzie i zakończył panowanie dynastii. Nie tylko po rządzących nie został żaden ślad, ale również po zamku. Masywny budynek zatrzeszczał w fundamentach, po czym rozpadł się w drobny mak, wzbijając tumany kurzu.
Jedyna pamiątka, jaka została ludziom z tych tajemniczych czasów, to pewna legenda. Według niej w różnych miejscach można odnaleźć skrawki ciemnofioletowych szat, które przyniosły ze sobą burzowe chmury. Przesądni wieśniacy omijają je z daleka, gdyż powiadają, że kto dotknie takiego szybującego skrawka tkaniny, dostanie ataku obrzydliwej choroby.
To właśnie zostało po Henryku Ingramie Juniorze, nadwornym alchemiku, przyjacielu króla i człowieku, który wyśmiewał się z istnienia duchów.
Hej Sinister-Alef!
wiążę z pisarstwem swoją przyszłość i marzenia i chciałbym się w tym kierunku rozwijać.
No i fajnie. Bądź jak Twój Henryk, który parł w zaparte (to bym poprawił) , dopóki nie dopiął swego.
Dodałem do kolejki. Rzut oka wystarczył, by zauważyć, że jeszcze sporo pracy przed Tobą. Ale też widać, że kiedyś możesz być naprawdę niezłym (bo piszesz o sobie: chciałbym, patrz wyżej) pisarzem. Lub pisarką. I nie przejmuj się ewentualną krytyką. Im jej więcej, tym lepiej dla Ciebie. Przyj do celu!
“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman
Tekst jest przeładowany rozwlekłymi opisami. Sądzę, że w założeniu miały one budowac nastrój, wywoływać u czytającego dreszcz grozy i niepokoju, ale cóż, nadmiar potrafi działac odwrotnie i pozostaje tylko zdziwieniew rodzaju “ile można?”. Tym bardziej i łatwiej, że wiele elementów owych opisów powtarza się. Rozumiem, powtarza się sytuacja, powtarza się reakcja na nią, ale jako czytelnik pytam wtedy “ile można?”. Poza tym ciągłe epatowanie “strasznościami” przestaje po trosze działać, aż w końcu działać przestaje…
Dla odmiany pozytywnie oceniam kreacje ducha Chlodwiga. Nie łazi jak senna mara, brzęcząc łańcuchami, ale działa. Jak i w jakim celu, mało chwalebnym zresztą, mniejsza, grunt, że podejmuje konkretne działania. Mniejsza też z tym, że mógłby to wszystko zrobić dyskretniej, a chociaż mniej okrutnie, ale przyjmuję, że przez wieki nagromadziło się w nim tyle rozgoryczenia stopniowym upadkiem jego własnego dzieła, że go szlag trafiał. :-)
Językowo jest tak sobie. Nie brakuje potknięć, widoczne są śłady przeróbek – wybacz, na tej krótkiej uwadze skończę, tak zwana łapanka, czyli szczegółowe wskazania na poszczegółne niedoróbki wykracza poza moje obecne możliwości czasowe.
Aha, jeszcze raz uwaga ogólna. Nazywasz tekst legendą. Legendy streszczają wydarzenia, Ty natomiast przedstawiasz czytelnikom kronikę, która nie streszcza, lecz opisuje. A to opowiadanie dałoby się ładnie streścić, nei przestając być opowiadaniem grozy.
W mojej ocenie (w pełni nieprofesjonalnej ;) ) całkiem spoko sobie poradziłeś z przedstawieniem świata+akcji, a równocześnie nie zanudzając stekiem informacji o królestwie, jego historii, roli alchemików. Sam mam z tym problem, że od razu chcę cały świat opowiedzieć, Tobie udało się trochę akcji dać w pierwszym opowiadaniu. Końcówka ciekawa i kreacja Chlodwiga – jak wyżej – niezła. Opisy pewnie długie, ale sam mam z tym problem – trzeba pracować nad obrazowością w krótkich zdaniach.
Powodzenia!
Cześć, Sinister-Alef! Czwartkowy dyżurny melduje się na pokładzie z dość znacznym poślizgiem…
Tekst jest dość długi i niestety niezbyt porywający. W zasadzie do opinii wyrażonej przez AdamaKB mógłbym dostawić +1.
Wydaje mi się, że na początek powinieneś zmierzyć się z nieco krótszymi formami i stopniowo szlifować warsztat. Polecam Twojej uwadze garść poradników (tak, bezwstydnie ukradzione z posta Arnubisa):
Betuj bliźniego swego jak siebie samego – poradnik dotyczący betowania opowiadań wg PsychoFisha
Portal dla żółtodziobów – poradnik dla nowych użytkowników wg Drakainy
Interpunkcja dla początkujących – poradnik dotyczący interpunkcji wg Tarniny
Składnia dla początkujących – poradnik dotyczący składni wg Tarniny
Jak zapisywać dialogi – poradnik zapisu dialogów wg Mortycjana
Wzajemna pomoc merytoryczna przy pisaniu opowiadań – wątek samopomocowy dotyczący kwestii merytorycznych
Wzajemna pomoc językowa przy pisaniu opowiadań – wątek samopomocowy dotyczący kwestii językowych
Wzajemna pomoc różna przy pisaniu opowiadań – wątek samopomocowy dotyczący kwestii niemieszczących się w dwóch wcześniejszych
Niemniej, nie zrażaj się i pisz! Potencjał zdecydowanie jest :)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
wiążę z pisarstwem swoją przyszłość i marzenia i chciałbym się w tym kierunku rozwijać
W królestwie Ninfagen żył ongiś niejaki Henryk Ingram Junior.
Mmm… https://wsjp.pl/haslo/podglad/67049/niejaki Od siebie dodam, że "niejaki" jest ciut lekceważące i dość współczesne.
Człowiek ten służył na dworze ówczesnego króla Malkolma, a służył jako nie byle kto. Był bowiem alchemikiem. Przyrządzał przeróżne eliksiry, lekarstwa, dekokty, które miały niekiedy dziwaczne i zadziwiające działanie.
Te zdania wprowadzają gawędziarską atmosferę, ale przydałoby się im jednak przeszlifowanie: Służył on na dworze króla Malkolma, a służył jako nie byle kto. Był alchemikiem. Przyrządzał rozmaite eliksiry, lekarstwa, dekokty, nierzadko o zdumiewającym działaniu.
Pewnie pomyślicie sobie, że pan Ingram w swoim tajemniczym fachu parał się magią, rzucał zaklęcia, a jego mikstury kipiały wręcz od nieziemskiej, niematerialnej energii?
Mmmm… nie można się parać w fachu, tylko jako fachowiec, ale w ogóle… hmm.
Och, tutaj musicie się rozczarować, gdyż Henryk nie podzielał zainteresowań innych braci po fachu.
"Innych" zbędne. Powtórzył się "fach".
Sam był głęboko racjonalnym człowiekiem i kierował się nauką, a swoją wiedzę czerpał z dogłębnego studiowania wielu prastarych ksiąg, nieraz opasłych tomiszczy i rozsypujących się w dłoniach woluminów, które traktowały o chemii, fizyce, biologii, zielarstwie i innych potrzebnych naukach.
Oooj, epistemologia. W magicznym wszechświecie, kiedy widać, że magia działa, studiowanie jej i stosowanie jest jak najbardziej racjonalne. Pisałam o tym tutaj: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842862 "Kierować się nauką" to nic nie znaczy. I – nauka nie rośnie na drzewach, a i jej podział nie jest dany od Tota-Hermesa. Ale skupmy się na warstwie językowej: Sam był człowiekiem głęboko racjonalnym, a wiedzę czerpał z dogłębnych studiów nad opasłymi, rozsypującymi się ze starości księgami, które traktowały o chemii, fizyce, biologii, zielarstwie i innych użytecznych naukach.
Każde przedsięwzięcie traktował jako eksperyment i dochodził do rozwiązania jak najbardziej naukowymi metodami, a gdy raz sobie coś postanowił, parł w zaparte, dopóki nie dopiął swego.
Przeczytaj to głośno… "Iść w zaparte" można tylko na przesłuchaniu, a upór i metoda naukowa – to nie to samo. O scjentyzmie nie będę dyskutować, bo poszłabym w dygresje.
Kiedyś przedstawił królowi, z którym był niemalże zaprzyjaźniony, swój nowy pomysł.
Źle się to parsuje. Co to znaczy "niemalże zaprzyjaźniony" i jakie to ma znaczenie dla fabuły?
Postawił poprzeczkę bardzo wysoko, gdyż obrał za cel stworzenie najpotężniejszego eliksiru, jaki kiedykolwiek wypłynął z jego pracowni.
Puste słowa i niedobrane metafory. Eliksir może wypłynąć z butelki, nie z pracowni, nie można go stworzyć, tylko przyrządzić (uwarzyć etc.). Ogólnie zdanie do wycięcia. Z następnego zdania wynika, że chciał po prostu otrzymać panaceum – klasyczny cel alchemii. I jest tu się nad czym rozwodzić?
Wyobraźcie sobie, że ludzie chorzy na czarną ospę, cierpiący gruźlicze duchoty czy wyniszczający trąd nagle zdrowieją, gdy spływa na nich błogosławieństwo błogiego nektaru, który leczy jak boski balsam.
Reklamujesz to panaceum? Bo tak to zdanie wygląda, głównie z winy purpury.
Tak, Ingram sbył marzycielem, ale takim, który sumiennie dąży do spełnienia swoich marzeń.
Literówka, ale zdanie ogólnie spadło z sufitu.
Właśnie dlatego zamknął się w swoim gabinecie na wiele deszczowych dni i ciemnych nocy.
Czy niż atmosferyczny ma znaczenie dla fabuły? Czy po prostu ładnie Ci to brzmiało i nie pomyślałeś, że jeśli tak długo pada, to przydałoby się raczej wziąć trzysta łokci drzewa cedrowego i po parze z każdego gatunku zwierząt? ;)
często wyczerpany zasypiał nad rozwiniętymi zwojami, a jego kamerdyner Barry musiał gasić świece.
Hmm. Uważaj na powtórzenia.
pomyślne
Pomyślnie.
Mimo to nie chciał się poddać, dopóki znad destylatorni nie buchnie biały dym, a on nie krzyknie: Eureka!
Biały dym z aparatury destylacyjnej – to nie jest dobrze. https://pl.wikipedia.org/wiki/Destylacja
Nie wiadomo, która dokładnie była godzina – przez otwarte na oścież okno wpadały upiorne promienie księżyca, a firana falowała w powietrzu jak w odmętach wód.
Co to są "odmęty" i dlaczego używasz słów, których nie rozumiesz? Jeżeli chcesz porównać firankę do wodorostów, dobrze – tylko po co?
Ingram wstał, ale się nie obudził.
Ale akapit temu napisałeś "Alchemik Ingram obudził się pewnej nocy.". To jak było?
Na biurku stały wszystkie jego dekokty i eliksiry, które w ostatnich dniach przygotowywał.
To nie jest obrazowe. I nie jestem przekonana do tego biurka, ale co tam.
W ponurym świetle ich zawartość szkliła się mroczną jadowitością
A to… też nie jest obrazowe, albowiem jest bez sensu. Co to znaczy "szkliła się mroczną jadowitością"?
Wiele z tych mikstur nie było jeszcze gotowych, a w tym stanie miały siłę uśmiercić każdego człowieka.
Nie po polsku. Mikstury w butelkach są gotowe, tak w ogóle – mogą być półproduktami do innej syntezy, ale w tej chwili żaden proces produkcyjny chyba nie zachodzi. Ale przede wszystkim – druga część zdania jest skalkowana z angielskiego.
przestronnej szafie
Przestronne może być pomieszczenie – szafa tylko wtedy, kiedy jest się molem.
Otworzył krzywe drzwiczki
Dobra, to jest duża ("przestronna") laboratoryjna szafa. I zawieszono w niej małe, krzywe drzwiczki? Nadworny alchemik, przyjaciel (czy nie?) króla, chyba ma pieniądze na niezbędny sprzęt?
i jego oczom – zamkniętym – ukazały się
I takie są skutki, kiedy się nie myśli o tym, co się pisze. Fraza "jego oczom ukazały się" oznacza tyle, co "zobaczył". Każde słowo i każdy frazeologizm coś oznacza. To podstawowa prawda, którą musisz sobie przyswoić. (Oczywiście, przyswojenie jej spowoduje wrzody żołądka po każdym kontakcie z radiem, prasą i telewizją, ale to już nie moja wina.)
szeregi fiolek, ampułek i flaszek, a każda z nich miała wymyślny kształt szyjki, wypukłą butle czy ogromną zakrętkę
https://pl.wikipedia.org/wiki/Ampu%C5%82ka_(farmacja) Co próbujesz o tym szkle powiedzieć, nie wiem. Ale wklęsłą butlę ma chyba tylko butelka Kleina.
Alchemik sięgnął po drabinę i wygrzebał z samego szczytu, z zapajęczynowanych tyłów szafy jedną małą ampułeczkę, która była pusta.
Niestety, nie ma takiego słowa: Alchemik wszedł po drabinie i z kąta najwyższej półki szafy, rozerwawszy nagromadzone pajęczyny, wydobył oblepioną kurzem buteleczkę. Była pusta.
ale jak mógł się przyglądać, skoro pogrążony był w śnie
Skoro był pogrążony we śnie.
bezwolnie, jak ślepa kukła, poczłapał do biurka
https://wsjp.pl/haslo/podglad/102443/bezwolnie
Był to podmuch z głębokich zakamarków gardła, wykonany jakby bezsilnie, bez świadomości.
Tak, pamiętam, że on lunatykuje. Co to znaczy https://wsjp.pl/haslo/podglad/102279/bezsilnie ?
Z jego ust uleciało coś tajemniczego
Z ust podmuchu?
sztywna ręka trafiła nawleczką i zakręciła je ostrymi, drewnianymi ruchami
Nie mam pojęcia, co próbujesz powiedzieć. https://sjp.pwn.pl/doroszewski/nawleczka;5456760.html "Ostre ruchy" to takie szybkie, owadzie. "Drewniane" to sztywne.
Nieświadomy alchemik trzymał jeszcze naczynko przez chwilę, dopóki kotłujący się w środku dymek nie zmętniał, rozjaśnił się i zniknął.
Lunatykujący alchemik trzymał naczynko jeszcze przez chwilę, aż kotłujący się w środku dymek zmętniał, zbladł i zniknął.
schował ją do puzderka, przewiązał je wstążką i następnie zszedł z swojego pokoju na niższe piętro.
Zdanie zaczynamy dużą literą: Schował ją do puzderka, przewiązał je wstążką i zszedł na niższe piętro.
W jednej chwili skamieniał, nie wykonując już żadnych ruchów przez resztę nocy.
Imiesłów przysłówkowy współczesny oznacza tylko i wyłącznie jednoczesność: W jednej chwili skamieniał i przez resztę nocy ani drgnął.
jego nos oddychał miarowym, spokojnym oddechem
Nos sam nie oddycha. A człowiek oddycha (przez nos) powietrzem, nie oddechem.
Przez skraj klifów wędrował swoim utykającym chodem Barry.
Wybierz się, proszę, do Orłowa i powędruj "przez skraj klifów"…: Skrajem klifu kuśtykał Barry.
Starcowi nie przeszkadzała ta odległość, bo to znowu nie było aż tak daleko.
Mhm. Pomijając fakt, że biedaczyna telepie się do pracy ze sztywną nogą (więc dla niego to może być całkiem daleko, a nad morzem wieje – zapraszam do Orłowa) – po co to zaznaczasz, skoro nie jest ważne?
Wystarczyło, że okrążył z boku jedno niskie wzniesienie
Teraz już nie wiem, jak ta okolica wygląda.
już za nim wystrzelały pokrzywione kominy i zapadnięte daszki dziwacznego domu.
Co sugeruje, że musiał jeszcze iść spory kawałek, skoro kominy i daszki są widoczne zza czegoś (bo to oznacza "wystrzelały").
Święci pańscy, jeszcze jest tyle do zrobienia przy tym domostwie!
Praca w domu nigdy się nie kończy, ale jakie znaczenie mają problemy Barry'ego? Ponadto – czy w tym świecie wyznaje się chrześcijaństwo? Jeśli nie, to skąd święci?
kiedy to wszystko, skoro dochodzą jeszcze codzienne obowiązki
Czy mam rozumieć, że staruszek ze sztywną nogą sam łazi po dachach? Nie ma innych służących? Nie ma w sąsiedztwie rzemieślników?
Gdy Barry był już u drzwi domu, otworzył je kluczem. Był z Ingramem zaprzyjaźniony już od dawna, dlatego alchemik pozwalał swemu słudze na noszenie własnego klucza. Bez tego nie mógł wypełniać swojego zawodu.
Wątpię, żeby czytelnik zastanawiał się, czemu pracownik ma klucz do swojego miejsca pracy i jak to świadczy o jego stosunkach z pracodawcą. Zob. tu: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842887
Sień wydawała mu się taka sama jak zwykle, ale z przyzwyczajenia chciał dokładnie zbadać ją wzrokiem, żeby się upewnić, czy coś się nie zmieniło.
Czyli facet ma nawyk sprawdzania, czy coś się nie zmieniło. Paranoja? Zdanie niestylistyczne i za długie, nawet, gdyby było potrzebne: Sień wyglądała zwyczajnie, ale jak co dzień rozejrzał się, ot, dla pewności.
Wcześniej go tam nie było, cóż to nasz alchemik sobie tam schował?
To buduje postać narratora (ironia), ale też Barry'ego – i opinię narratora o Barrym (że jest niegodny zaufania).
Było tam również napisane, aby dostarczyć go NATYCHMIAST. To słowo było podkreślone dwoma grubymi liniami.
Dwiema.
Skoro tak, to trzeba wykonać – Barry westchnął na myśl o czekającej go podróży.
Skoro tak, to trzeba wykonać. Barry westchnął na myśl o czekającej go podróży. Mhm. Czyli ten niegodny zaufania sługa od razu, bez pytania pryncypała, bez przyrządzenia śniadania (co, jak powiedziałeś, należy do jego obowiązków), rzuca wszystko i jedzie w podróż. Ze sztywną nogą. Nie trzyma się to kupy.
Dopiero co wszedł do wnętrza
A można wejść gdzie indziej?
No ale cóż, praca to praca!
No, ale cóż, praca to praca!
Powoli spiął zaspanego konika imieniem Rudolf
Nie używaj słów, których znaczenia nie znasz: https://wsjp.pl/haslo/podglad/37195/spiac/4888802/konia
Na szczęście, alchemik mieszkał niemal w jego sąsiedztwie, trzy z czterech wież zamczyska było widać nawet przez okna w mieszkaniu.
Jakie to wszystko blisko i dogodnie położone. I co z tego wynika?
Minie może półtora godziny, zanim tam dojedzie, i kolejne półtora, po których się wróci.
Dojedzie tam może w półtorej godziny, a w kolejne półtorej wróci.
Na ścieżkach zerwał się lekki wiaterek, który przynosił chłodną bryzę z okolicznej rzeki.
https://wsjp.pl/haslo/podglad/49555/bryza to wiaterek… I wiaterek nie może się zerwać "na ścieżkach", cokolwiek to znaczy.
zaciągając świeże powietrze
… https://wsjp.pl/haslo/podglad/37574/zaciagac powietrze może jedynie komin.
w drugiej połowie ciągle mylił się i mieszał słowa.
Krócej: w drugiej połowie ciągle się mylił.
Przez niedobitki snu atakował go tajemniczy chłód.
… https://wsjp.pl/haslo/podglad/111676/niedobitek
Ocucił go, a wtedy alchemik zobaczył, że po pokoju biegają rozwiane kartki, wszystkie rozsypane.
Antropomorfizacja mało zasadna. Na trzy różne sposoby zapewniasz, że kartki są rozsypane: Otrzeźwiony alchemik zobaczył, że po podłodze hulają rozsypane kartki.
firany powiewają wzdymane jak zagubione dusze
Czemu używasz tak duszoszczypatielnych (co tam, że bezsensownych) obrazów do przedstawienia firan? To jest opowiadanie o firanach?
Zdziwił go ten widok, więc przetarł oczy.
Ciach: Przetarł oczy. Reszta jasna z kontekstu.
A tu proszę: było otwarte na oścież.
A tu proszę, otwarte na oścież.
Wzdrygnął się z niepokoju, po czym zamknął okno z trudem, bo wiatr stawiał silny opór
A nie z zimna aby? Skoro wichura rozsypuje kartki i utrudnia zamknięcie okna?
Wtedy zorientował się, że zapanowała niezmierna, głęboka jak odmęt wody cisza.
Czyli ta cisza zapadła już wcześniej? Wiatr miał wyłączony dźwięk? I daj sobie święty spokój z tym odmętem.
otworzyc te okno
Otworzyć to okno. "Te" okna. To liczba mnoga.
Ale co robiłby w środku nocy?
Nie zjadłeś "tu"?
Poza tym, miał klucz do domu, ale nie mógł wejść do mojego gabinetu.
Poza tym, miał klucz do domu, ale nie mógł wejść do gabinetu.
Tylko ja znam wzór ryglów na wzmocnionych drzwiach.
Wzór rygli, ale jak ten zamek ma działać, nie mam pojęcia.
Ingram niezwykle skrupulatnie zabezpieczał swój gabinet, w którym trzymał wiele kosztownych i niebezpiecznych ingrediencji, a niektóre z nich były ściągnięte z dalekich krajów
Sprowadzone z dalekich krajów, a BHP nakazuje trzymać ciecze niebezpieczne z dala od papierzysk, w laboratorium.
O ironio, że przy takich mocnych drzwiach rozwarte okiennice hulały sobie w najlepsze!
Nie pytaj, co sobie wyobraziłam… "O ironio" to wykrzyknienie – "że" jest tu niepotrzebne. Okiennice mogą być otwarte, ale nie rozwarte, nie są też synonimem okna.
Alchemik rozszyfrował wejście
… ?
zszedł w dół
Zszedł na dół.
wypyta się go o te tajemnicze zjawiska
Bez "się".
Barryego
Zniknął apostrof.
Gdzież on się podziewa? – Ingram tupał pantoflem, który wychylił spod nocnych szat.
Myślnik zbędny (to myśl, nie wypowiedź). Co Ingram zrobił z pantoflem, nie wiem.
Na starej, pożółkłej tarczy z schludnie grawerowanymi liczbami wyczytał, że jest prawie dziesiąta.
A dlaczego liczby miałyby być wygrawerowane byle jak?
Jeszcze nigdy nie przytrafiło mu się obudzić tak późno, nie mówiąc już o Barrym, który powinien być w środku swojej codziennej pracy.
Nie po polsku i nie trzyma się kupy.
Ten dzień zaczął się naprawdę dziwnie, a niepokój Ingrama powoli przeradzał się w gniew.
Co to wnosi?
Barryego
Apostrof!
Wtem nagle na podwóżu ozwał się stukot kopyt, a zaraz za nim turkotanie kół.
Nagle z PODWÓRZA dał się słyszeć stukot kopyt, a po nim turkot kół. Stukot nie gada.
Rozbrzmiewała również ciche mruczenie, tak typowe dla starego sługi.
I słyszalne przez ściany?
Zanim wóz zajechał do stajni, Alchemik wybiegł z domu tak, jak był, w nocnym ubraniu. Zagrzmiał z wybałuszonymi oczami.
"Alchemik" małą, to nie imię. Tak, jak stał. Ostatnie zdanie jest a) śmieszne, b) zbędne. Sposób wygłoszenia następnej kwestii oczywisty z kontekstu.
I wytłumacz się, jak otworzyłeś moje okno w pokoju!
I jak otworzyłeś okno w moim pokoju!
zwyczajny uśmiech zszedł mu z twarzy
A pojawił się niezwykły?
Ja tyko wykonuje swoje obowiązki
Literówka.
A no, take małe puzderko, śmiszne takie i wypacykowane, naszpikowane brylancikami…
A, no, takie małe puzderko, śmiszne takie i wypacykowane, naszpikowane brylancikami… O malowaniu i brylancikach mowy nie było.
Barry widocznie głęboko się zamyślił.
"Widocznie" sugeruje przypuszczenie.
też powinni mieć omamy
Powinni – czy mają?
już nie rób wyrzutów, Barry
Nie robi wyrzutów, tylko się nabija z głupiego szefa.
Musimy go ostrzec.
Przed czym?
wystawił głowę przez okno
Brak kropki.
wysłał to królowi pod moją przykrywką
Wysłał to królowi, podając się za mnie. https://wsjp.pl/haslo/podglad/20889/przykrywka/5157214/dzialania
Ale to brzmi naprawdę paskudnie. Kto u diaska, poważyłby się na coś takiego?
To on mówi gwarą, czy jednak nie?
Gdy minęło kilka chwil, Alchemik wyskoczył w swoich najbardziej odświętnych szatach, tych głeboko fioletowych z czarnymi podszyciami.
Z czego wyskoczył? I skąd pomysł, że znam całą zawartość garderoby alchemika? I – jeśli to ma znaczenie – jak w końcu wyglądały te szaty? I po co się stroić, skoro to nie jest okazja oficjalna, a każda chwila droga?
Wszedł do swojego zadaszonego powozu
Wsiadł do powozu. Domyślam się, że do własnego.
IV.
Przedtem kropek nie było.
Alchemik wyglądal przez okno w swoim powozie. Stamtąd widział dalekie połacie stepów i łąk, przez które wiła się ubita kamienna ścieżka. Teraz tą ścieżką ciągło kilka wykwintnych wozów, zaprzężonych w szlachetne, dorodne konie. Z tego, co można było zauważyć, ciągnęły one w stronę zamku.
A może tak: Przez okno powozu alchemik widział rozszumianą łąkę, jak okiem sięgnąć, i brukowaną drogę, którą jechało kilka karoc, zaprzężonych w szlachetne konie. Droga łączyła się z tą, którą on sam zmierzał do zamku. (A tak w ogóle, to przed chwilą ten zamek był o rzut beretem. Oczywiście, wcześniej był o półtorej godziny konno, czyli co najmniej 6 km, pewnie więcej).
pamiętałeś panie o jego święcie.
Wołacz wydzielamy: pamiętałeś, panie, o jego święcie.
A bo ponoć dziś jest któraśtam rocznica śmierci założyciela dynastii, malkolmowego prapradziada… ach, chyba żem o tym na amen zapomniał!
I to nie jest święto państwowe? Tylko tak, ot, coś, co można zapomnieć?
że jest wrzesień, a we wrześniu zawsze wielu wielmożów odwiedzało króla Malkolma na uczcie, podczas której wspominali dzieje i podboje jego przodka Chlodwiga
Uczta trwała miesiąc, tak?
Dobra, mam dosyć.
Tekst jest bardzo męczący w czytaniu. Używasz słów, których nie rozumiesz, ale przede wszystkim – kołujesz, kluczysz, ględzisz nawet, co chwila sam sobie przeczysz. Zdaje się, że dalej dochodzisz do jakiejś konkluzji, ale przykro mi – nie mam już siły. Za trudne zadanie sobie postawiłeś. Spróbuj na razie czegoś krótszego i prostszego.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.