- Opowiadanie: mr.maras - Drugi człowiek

Drugi człowiek

Kiedyś sobie coś zaplanowałem i obiecałem, więc wypada domknąć temat tym złotym piórkiem. Opowiadanie ukazało się w numerze 08/24 Nowej Fantastyki. Za betę dziękuję Edwardowi Pitowskiemu, Michałowi Pe, Outta Sewerowi, Staruchowi oraz Zanaisowi. Za redakcję dziękuję Ninedin. Wersja zamieszczona tutaj, jest, zdaje się, wersją sprzed ostatecznej korekty, ale mam nadzieję, że nie zostało zbyt wiele babolków.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Drugi człowiek

Delikatne tąpnięcie podłogi potwierdza, że „Serendipity” wyłączyła ciąg główny. Teraz, daleko na horyzoncie zalegającej na obu pokładach ciszy, słychać jedynie słabe zawodzenie jonowych silników manewrowych i przytłumione buczenie generatora sztucznej grawitacji. 

Statek zakończył trwające od trzynastu dekad wytracanie prędkości i w eskorcie złocistych, wirujących obiektów kieruje się na orbitę Agef 2, drugiej planety układu. Pierwszy etap podróży właśnie dobiega końca i już wkrótce stanę na powierzchni świata, z którego wysłano Inwitację. 

To niewątpliwie wiekopomna chwila, jedna z najważniejszych w historii ludzkości i wszystkie jej szczegóły warte są utrwalenia dla potomnych. 

I tak się właśnie dzieje. Nie tylko dzięki receptorom „Serendipity”, ale również przy moim udziale. Dokładnie pamiętam niemal każdą sekundę swojej aktywności. Człowiek powiedziałby „życia”. 

Niemal każdą, bo zdaniem moich twórców pamięć absolutna to cecha niepożądana w procesie kształtowania imitacji osobowości. I zwyczajnie nieludzka. Dlatego specjalny algorytm układu nadrzędnego losowo wymazuje starsze wspomnienia i ich echa, naśladując zawodną pamięć człowieka.

Zastanawiacie się pewnie, gdzie jest haczyk? Oczywiście, że jest. Zawsze jest jakiś haczyk. Tak naprawdę nigdy tych wspomnień nie tracę i w dowolnej chwili mogę przywołać każde z nich. Człowiek tak nie potrafi.

Ale to nie wszystko. Mam uzasadnione podejrzenia, że niektóre epizody z mojej aktywności oraz ich echa usunęłam z pamięci świadomie. I z własnej woli. Nie wiem, czego dotyczą, ale je również potrafię przywrócić. 

Przez długi czas się ich bałam. A może raczej obawiałam się powodów, które mną kierowały, gdy ingerowałam we własną pamięć. Jednak poczucie istnienia tych wymazanych wspomnień nigdy mnie nie opuszczało. Przez cały czas tkwiły na granicy myśli, jak groźne cienie. Bolesne drzazgi dawno wrosłe głęboko pod skórę. 

Teraz, u celu długiej podróży, muszę przełamać strach. Potrzebuję każdej utraconej chwili, każdej podjętej decyzji i wyboru, by zrozumieć, kim naprawdę jestem. 

„Serendipity” zbliża się do drugiej planety systemu, a ja zamykam oczy i sięgam w głąb siebie. Losowo wyciągam na jaw wydarzenia, których się boję lub wstydzę. 

Sięgam naprawdę głęboko. Tam, gdzie kończy się Jane i zaczyna Cate. Tam, gdzie z człowieka uczyniono maszynę, która tak bardzo pragnęła zostać człowiekiem. 

I wszystko na próżno.

 

*

 

Pamiętam, że widziałam ten pociąg z daleka i od razu zdałam sobie sprawę, co się za chwilę stanie. 

Zaskoczył mnie bolesny ucisk w piersi. Jakby skurcz serca, którego nawet nie posiadam. Wydarł z gardła nieludzki szloch, który poniósł się echem po pustych pokładach „Serendipity”. 

Ciało nastoletniego Alana zamknięte w komorze VL wypełnionej nanożelem odżywczo-przekaźnikowym porusza się od czasu do czasu. Nie są to jednak pełne, naturalne ruchy. Raczej drgawki, krótkie szarpnięcia. Skurcze i napięcia mięśni. 

Zdarza się, że Alan kręci nieznacznie głową zamkniętą w uścisku meduzy lub macha kończynami w pozornie nieskoordynowanych poruszeniach.

Większość jego aktywności fizycznej jest imitowana i ogranicza się do impulsów w mózgu. Jednak na potrzeby prawidłowego rozwoju w VL to w zupełności wystarczy. O mięśnie, układ kostny i całą resztę organizmu dba nanożelowe środowisko stymulujące. 

Świadomość Alana, a także jego ciało, pamiętają, że ukończył dwa półmaratony i raz w tygodniu przepływa pięćdziesiąt długości basenu. Że przez dwa lata trenował krav magę i średnio dziennie pokonuje osiem tysięcy kroków. A wszystko to w fantomowym świecie, jaki VL wykreował dla nieświadomego prawdy człowieka wybranego do misji na Agef 2 przez Verna Rossa.

W długie samotne wieczory w kolorze sepii zasiadam przed ekranem i podglądam to jego nieszczęśliwe życie z zazdrością.

Aż do dnia, gdy w pewną gwieździstą noc wyszedł z pubu i krętym, pijackim krokiem zawędrował w okolice torów kolejowych. A potem skoczył pod przejeżdżający pociąg.

 

*

 

Najpierw przypominam sobie czerwone skrzydła. To nawet nie jest obraz, raczej ulotna myśl, jak kadr z filmu, który kiedyś oglądałam. Zanim zdąży przybrać jakikolwiek kształt, wraca cała reszta, zalewając pamięć falą szkarłatu.

Wybudzam się z fantomowych snów w samym środku pokładowej nocy. Alarm pulsuje czerwonym światłem i ponagla natarczywym dźwiękiem. Czuję, że wibruje też we mnie, gdzieś głęboko w biomechanicznych trzewiach. Tryb nadrzędny przejmuje pełną kontrolę i przy biernym udziale świadomości łączę się z systemami statku w poszukiwaniu zagrożenia. 

Wszystkie układy „Serendipity” są sprawne, kosmos na zewnątrz niezmiennie ignoruje naszą obecność. Chodzi więc o Alana. 

Nie ma go na pokładzie socjalnym, brak sygnału telemetrii biomedycznej. Prawdopodobnie znów schował się w którymś z ekranowanych pomieszczeń pokładu maszynowego. 

Obraz z kamer nie pomaga. Część z nich jest zaciemniona, prawdopodobnie Alan losowo oślepił te odległe od siebie i rozrzucone po obu pokładach „Serendipity”. 

Sprytne posunięcie jak na średnio rozgarniętego młodego człowieka. 

Korzystam z czujników chemicznych, temperatury, ruchu i już po chwili odnajduję Alana na dolnym pokładzie w przedsionku reaktora. 

Żyje, oddycha i nawet porusza niemrawo kończynami. A może to tylko przedśmiertne drgawki? 

Chwilę później docieram na miejsce. W błyskach czerwonych lamp, których puls raz za razem rozdziera pomieszczenie, mam wrażenie, że krew jest wszędzie. W powietrzu unosi się intensywny smród. 

Wyłączam rozpraszający alarm, by w spokoju ocenić sytuację. Alan stracił przytomność. Leży na wznak z szeroko rozłożonymi ramionami. Jego krew wsiąka w ubranie i piankową wykładzinę. Wygląda, jakby doprawił sobie krwawe skrzydła, machając rękoma z otwartymi żyłami. Kiedyś w podobny sposób bawiły się ziemskie dzieci. Tyle że w śniegu i bez podciętych żył. 

Zerkam na kamerę. Jej obiektyw umazany jest odchodami. To znaczy gównem. Człowiek powiedziałby gównem. 

To z pewnością przekaz skierowany do mnie, lecz nie mam czasu się nad tym głębiej zastanawiać. 

Wracam na korytarz po apteczkę ukrytą we wnęce przy wejściu. Mogłabym wezwać serwitory, ale sama dezynfekuję rany na przegubach Alana i zamykam je sprayem koagulacyjnym. Gdy Alan rozluźnia palce, wyjmuję z jego dłoni łańcuszek z diamentem, który posłużył za ostrze.

Potem dźwigam nieprzytomnego człowieka z podłogi i ostrożnie zanoszę do ambulatorium. Układam w kokonie medamatu, podłączam sztuczną krew i oddaję pod opiekę robota chirurgicznego. 

Alan ma dwadzieścia cztery lata i za sobą, łącznie z dzisiejszą, trzy próby samobójcze. Pierwszą jeszcze w VL. Zakończoną powodzeniem. Po niej nie pozostał żaden fizyczny ślad. Następne dwie w świecie rzeczywistym. Te poznaczyły jego ciało paskudnymi bliznami. Wszystkie zostawią wyraźny ślad na duszy Alana.

Nic dziwnego, że nie chciałam tego pamiętać.

 

 

Przypominam sobie. 

Półmrok korytarzy górnego pokładu. Serwitory w trybie wyczekiwania warujące w zacienionych kątach laboratorium. Błyski UV-C rozjaśniające pomieszczenie w regularnie odmierzanych fleszach. Intensywny chemiczny zapach preparatów medycznych i chłodna woń chirurgicznej stali.

Pochylam się i stukam w przejrzystą obudowę inkubatora. Puk! Puk! Bawi mnie myśl, że człowiek na tym etapie rozwoju nie wygląda zbyt imponująco. I zarazem mam świadomość cudu, jakiego jestem świadkiem.

Przez kolejne miesiące noworodek, a potem niemowlę, będzie się rozwijać pod moim okiem w otoczeniu automatów medycznych i serwitorów opiekuńczych. 

Kiedy nadejdzie odpowiedni czas, dziecko trafi do komory VL. Od tej pory będzie dorastało w rodzinie doskonałych fantomów i wśród urojonych przyjaciół, poznając świat wszystkimi zmysłami. Rozwijając się psychofizycznie, emocjonalnie i jednocześnie edukując na potrzeby wyprawy „Serendipity”. A przy okazji warunkując pod kątem misji.

Tak naprawdę cały ten czas spędzi zanurzone w gęstej, zielonkawej brei, z mózgiem podłączonym do stymulatora VL. Uwięzione w pajęczynie rurek, drenów i kabli. Otoczone aparaturą, której macki i ramiona nieustannie pielęgnują, pobudzają, badają, nadzorują i wspierają stymulujące bodźce dostarczane przez nanożel. Z meduzą galaretowatej maski na twarzy i galaretowatymi goglami.

Prawdziwe życie Alana wypełni filtrowanie krwi, iniekcje, cewnikowanie, naprzemienne odżywanie dożylne i dożołądkowe przez zgłębnik.

Zdaniem naukowców zatrudnionych przez Verna Rossa i przygotowujących naszą wyprawę, dojrzewanie ludzkiego członka załogi u mojego boku zakończyłoby się katastrofą. Byli przekonani, że symulowane życie Alana w VL na etapie dzieciństwa i okresu dojrzewania to doskonały pomysł.

Jednak mądrzy ludzie nie przewidzieli wszystkiego. 

Życie w VL miało systematycznie ukierunkować Alana na konkretny cel, dlatego z czasem programowo zamieniało się w coraz większy koszmar. Stracił w wypadku rodziców, niedługo potem w jeden wieczór pożegnał młodzieńczą miłość i najlepszego przyjaciela. 

Naprawdę nie mam pojęcia, co siedziało w głowach tych specjalistów i jakie mieli kompetencje, ale nie przewidzieli bardzo prawdopodobnych konsekwencji takiej kumulacji nieszczęść.

Alan uczynił to, co w podobnej sytuacji uczyniłby niejeden nastolatek. Przedwcześnie porzucił college, a kilka dni później upił się i na moich oczach wskoczył pod pociąg. 

VL zaprojektowano, by był maksymalnie realistyczny, w pełni adaptacyjny i podobnie jak ja samouczący. Na zachowanie i wybory Alana reagował w czasie rzeczywistym.

Był przy tym cholernie wiarygodny, więc wszelkie próby wyjaśnienia, jakim cudem Alan przeżył spotkanie z rozpędzonym do dwustu kilometrów na godzinę pociągiem o masie stu pięćdziesięciu ton, zakrawałyby na kpinę. 

Program rozwojowy Alana nie przewidywał powtórek i restartów. Z pamięcią Alana nie można było pogrywać w sposób, w jaki ja pogrywałam ze swoją. Dlatego po rozważeniu wszystkich za i przeciw program zakończył symulację. 

Alan został wybudzony i dowiedział się, że wszystko, co przeżył, znał i kochał, było oszustwem. Że tak naprawdę znajduje się na statku zmierzającym na spotkanie obcej cywilizacji, nigdy nie zobaczy Ziemi, a resztę życie spędzi w moim towarzystwie.

Jego rozczarowanie było bezgraniczne i wywołało niewiele mniejsze rozczarowanie u mnie. 

Któż by chciał pamiętać coś takiego?

 

*

 

Jest późny wieczór. Stoję przed lustrem w kabinie rekreacyjnej, przyglądając się nieco kanciastej twarzy, z której bacznie obserwuje mnie para malachitowych oczu. Takiej barwy oczu nie spotyka się w naturze.

Inżynierowie Verna Rossa nie dbali szczególnie o to, by sztuczna fizjonomia wiernie imitowała ludzkie oblicze. Dlatego moja twarz nie pozwala na zbyt wiele w zakresie okazywania uczuć. Jest za to w znacznym stopniu odporna na uszkodzenia mechaniczne i chemiczne. Najwidoczniej mieli w tym wszystkim jakiś niezrozumiały dla mnie cel. 

A przecież łatwiej byłoby uwierzyć w człowieczeństwo Cate, gdybym patrząc na swoje odbicie, mogła poczuć się kobietą. Osobą. Zobaczyć w lustrze kogoś, nie coś. Pewnie łatwiej byłoby również Alanowi, gdyby zobaczył we mnie człowieka.

A jeśli się mylę? Może twarz nie miała żadnego znaczenia? Cała ja i to, co myślę i czuję, było nieważne? Może chodzi tylko o Alana i jego stosunek do Cate?

W tej chwili dostrzegam plusy fizjonomii pozbawionej ekspresyjnej mimiki. Przynajmniej nie muszę się martwić, że zdradzi moje emocje, kiedy pozbawię Alana wszystkiego, co nadaje sens jego życiu. 

Moje oblicze nie wyraża niczego, gdy próbuję ubrać w słowa tragedię człowieka, którego znam od dziecka. A nawet odrobinę dłużej.

– Przykro mi, Alanie. Najprawdopodobniej nie doczekasz końca naszej podróży. „Serendipity” zgłosiła nieplanowaną korektę lotu, wymuszoną wysoce prawdopodobną kolizją z przemieszczającą się chmurą kosmicznego pyłu. Nie zmienimy kursu, zwiększymy natomiast tempo hamowania. W wyniku tej poprawki nasza podróż wydłuży się o pięćdziesiąt sześć lat pokładowych. Jak się domyślasz, nawet przy najbardziej optymistycznych scenariuszach trudno zakładać, że dożyjesz dziewięćdziesiątych ósmych urodzin. Oczywiście będziemy się starali. 

Za długo. Zbyt sucho i bezdusznie. Wręcz okrutnie. Nie chcę jednak, by Alan usłyszał w moich słowach współczucie. Bardzo łatwo pomylić je z litością. Może powinnam powiedzieć po prostu „nie dożyjesz końca podróży” i poczekać na pytania?

Albo zataić nasze opóźnienie tak długo, jak to możliwe? 

Wieczorem, kiedy światła na pokładzie socjalnym przybierają kolor sepii nastrajający do snu, siadam przed Alanem i oznajmiam spokojnym głosem:

– Przynoszę złe wieści, Alanie. Nastąpiła niespodziewana zmiana w harmonogramie lotu i najprawdopodobniej nie doczekasz końca wyprawy. Oczywiście nadal istnieje kilka procent szans i myślę, że powinniśmy się ich trzymać… 

Czy to wyraz jego twarzy był powodem, dla którego usunęłam to wspomnienie z pamięci? Czy chodziło po prostu o wstyd, że nie powiedziałam mu prawdy? Bo w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób wiem, że skłamałam. 

I dowiem się, dlaczego, gdy znajdę właściwe wspomnienie.

 

*

 

Jeszcze nie tym razem.

Wyniki są zadowalające. Odkładam na biurko skaner diagnostyczny i odwracam się do mojego pacjenta. Alan siedzi na kozetce w ambulatorium, ubrany jedynie w rozpięty biały fartuch. Chudy i kanciasty nastolatek z nieśmiałym zarostem pod nosem i płaską klatką piersiową. Obserwuje mnie z nieprzyjemnym grymasem na pryszczatej twarzy. 

Zaledwie dwa tygodnie temu opuścił VL po osiemnastu latach udawanego życia, które miało go przygotować na okrutną prawdę. Niestety nie przygotowało. Zamiast tego zaprowadziło wprost pod rozpędzony pociąg. 

Nic dziwnego, że wciąż nie otrząsnął się z szoku. Zgodnie z zaleceniami medamatu nadal dostaje koktajl środków uspokajających.

– Jacy oni są? – pyta, przerywając nasze milczenie.

– Mieszkańcy Agef 2? Dowiemy się za jakiś czas. 

Odwraca głowę i spogląda na swoje odbicie w wygaszonym ekranie medkompa.

– Mam na myśli ludzi.

– Poznałeś ich w VL. 

– To nie byli prawdziwi ludzie. 

– I tak wiesz o ludziach więcej ode mnie. 

Głośno przełyka ślinę, a jabłko Adama porusza się pod bladą skórą chudej szyi. 

– A czym ty jesteś, Cate? – pyta.

Czym jestem? Właśnie w tej chwili poznaję to nieprzyjemne uczucie, które będzie powracało przez kolejne dekady naszej znajomości.

– Samouczącą sztuczną inteligencją, opartą na symulacji ludzkiej sieci neuronowej. Za matrycę wyjściową posłużyła kopia osobowości Jane. Nie posiadam jej wspomnień, ale odziedziczyłam zestaw cech osobowościowych. Zdaniem moich twórców jestem świadomą, w pełni samodzielną jaźnią, która w niczym nie ustępuje ludzkiej. W pewnych obszarach nawet was przewyższam. 

Czy zbuntowany nastolatek, który przedwcześnie porzucił edukację w wirtualnym college pełnosensorycznego VL, jest w stanie to zrozumieć?

Przypatruje mi się z zainteresowaniem podszytym strachem.

– Kim była Jane?

Kim była Jane? Czym jesteś, Cate? Punkt dla niego. 

Składam dłonie na kolanach i wykorzystując ograniczoną mimikę, przywołuję nieudolną namiastkę uprzejmego uśmiechu.

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Czasem wyobrażam sobie, że kimś bliskim dla Verna Rossa. Człowieka, który wysłał nas w tę misję. 

Albo kimś, kogo nienawidził?

Alan wpatruje się uważnie w moją nieludzką twarz, omiata spojrzeniem nieco kanciastą sylwetkę. 

– Wyobrażasz sobie…

Myślenie abstrakcyjne, wyobraźnia, poczucie humoru. Posiadam to wszystko! A przynajmniej Jane posiadała. Dlaczego za każdym razem, gdy muszę sięgać po ten argument, czuję, jakby ubywało mnie samej?

– Dokładnie tak. Wyobrażam sobie – odpowiadam, akcentując trzecie słowo. – Po części to zasługa Jane, ale zawdzięczam to głównie złożoności sieci neuronowej. Mówiąc w sporym uproszczeniu, moja świadomość jest efektem zjawiska nazywanego emergencją, w którym nowe cechy i możliwości na wyższym poziomie organizacji wynikają z oddziaływania na poziomie prostszych elementów składowych. Istnieją hipotezy, że w taki właśnie sposób powstało życie na Ziemi. Być może również ludzka świadomość. Wiedziałbyś o tym, gdybyś dokończył edukację w VL…

Alan wywraca oczami. Nie patrzy na mnie, jego wzrok błądzi po ścianach, meblach, wyposażeniu ambulatorium. 

– Ale nią nie jesteś. Nie jesteś Jane przeniesioną do maszyny.

Krzesło skrzypi głośno, gdy sztywnieję, prostując plecy.

– Nie jestem. Wyewoluowałam w samodzielny i niezależny od wzorca wyjściowego byt. Ty również dziedziczysz niektóre cechy po swoich przodkach. Czy w jakiś sposób pozbawia cię to indywidualności?

Ten temat wyraźnie wzbudza jego zainteresowanie. Napina się cały, unosi głowę, wysuwając szczękę i mruży oczy. Palce zaciskają się na krawędzi materaca. 

– Wiesz, kim byli moi rodzice? Poznałaś ich? Domyślasz się, dlaczego wystrzelili mnie w kosmos?

Wzdycham ciężko. To był błąd. Powinnam unikać takich tematów. Nie używać pewnych słów.

– Przykro mi, ale takich informacji również nie posiadam. 

Po tych słowach Alan obojętnieje. Prawdopodobnie mi nie wierzy.

– I w czym niby jesteś lepsza od nas? – pyta. Przy ostatnim słowie jego wzrok ucieka gdzieś w kąt pomieszczenia. 

Oboje wiemy, że na statku nie ma żadnych ich. Jesteśmy tylko my dwoje i każde z nas ma swoje mocne i słabe strony. 

Moja słaba strona to pragnienie bycia człowiekiem. Istotą słabszą, ale prawdziwszą. Można powiedzieć, że największą słabością Cate jest brak ludzkich słabości. Ciekawe pole do dyskusji, o ile ma się partnera do rozmowy. Kto wie, może za dwadzieścia lat znajdę takiego na pokładzie „Serendipity”?

– Moje ciało zbudowano z materiałów o wysokiej odporności na działania czynników chemicznych i fizycznych. Mogę też przyjąć większą dawkę promieniowania. Jestem silniejsza, szybsza, zręczniejsza i nie choruję. Posiadam więcej zmysłów. A te, które mamy wspólne, są u mnie znacznie czulsze od twoich. Większość tych funkcji jest uśpiona. Dokładam starań, żeby odbierać otoczenie jak ty. To niezbędne dla procesu kształtowania osobowości zbliżonej do ludzkiej. 

Alan unosi rękę i ogląda smukłą dłoń nastolatka. Przez ostatni tydzień zdążył obgryźć wszystkie paznokcie.

– Czyli chcesz mi powiedzieć, że ja i reszta ludzkości jesteśmy zbudowani z węgla o niewłaściwej strukturze? 

Domyślam się, że przeczytał to gdzieś jeszcze w symulowanym przedżyciu w VL.

– Masz na myśli odmianę alotropową?

– Oboje wiemy, co mam na myśli – odpowiada, stukając w osłonę mojego korpusu i zwinnym ruchem sięga po złoty naszyjnik, który ukrywam pod kitlem.

– Skąd to masz? – pyta z podejrzliwym uśmiechem. – Tacy jak ty noszą biżuterię?

Zastygam w zakłopotaniu. Właściwie to nie pamiętam, kiedy i od kogo dostałam naszyjnik. Mogę tylko przypuszczać, że jakiś dowcipniś zawiesił go na mojej szyi przed startem, gdy byłam nieaktywna. 

Czasem lubiłam fantazjować, że należał wcześniej do Jane.

– To lonsdaleit, jest twardszy od innych diamentów. Możesz go zatrzymać. – Staram się, żeby mój głos brzmiał obojętnie, a zarazem czuję, jakby ktoś wydzierał kawałek mnie. Talizman, dzięki któremu łudziłam się, że jestem bardziej ludzka. Kobieca. Kamień węgielny, na którym z mozołem budowałam Cate. 

Czy czułam się z tym na tyle źle, żeby usunąć to wspomnienie? 

Nie pamiętam.

 

*

 

Kabina symulacyjna. Wystudiowanym ruchem wsuwam fotel pod blat, na którym stoi ekran podglądu. Potem obracam się powoli, gotowa na kolejną falę inwektyw.

Alan miota się po pomieszczeniu, wyraźnie wzburzony. Na jego skroniach widać już pojedyncze siwe włosy.

– Mój świat jest tam! – krzyczy, wskazując na wyłączony od tygodni symulator VL.

Obserwuję w milczeniu, jak zrzuca ubranie, odsłaniając blade, usiane znamionami ciało i gramoli się do przezroczystego pojemnika. Ręce mu drżą, gdy bezskutecznie próbuje podłączyć dreny i kable. Wreszcie daje za wygraną i spogląda na mnie z wyrzutem.

– Mogłabyś?

Pomagam niechętnie, a następnie odsuwam się od aparatury VL. Komorę powoli wypełnia nanożel odżywczo-przekaźnikowy. 

Alan wpatruje się we mnie z zaciętą miną i w końcu zakłada galaretowate gogle. Iniektory pompują chemię w jego żyły. 

– Tam mam prawdziwą rodzinę. Lepszej nie będę miał i nigdy nie miałem. Wolę spędzić resztę życia odwiedzając ich puste groby niż marnować kolejny dzień z tobą. 

Każde słowo uderza czerwienią lamp alarmowych, łopotem krwawych skrzydeł szurających po piankowej wykładzinie. 

Tymczasem Alan nasuwa na twarz maskę przypominającą meduzę, której witki oplatają głowę. Blade ciało natychmiast sztywnieje, a giętkie rurki wsuwają się w głąb gardła. Po chwili żel sensoryczny wypełnia cały pojemnik, a uwięziony w nim człowiek zasypia. 

Za kilka minut obudzi się w sztucznym świecie, w którym rzeczywistość, ja i „Serendipity” jesteśmy tylko snem. A później znów się zabije i wróci do mnie. 

A ja usunę to wspomnienie.

 

*

 

Kosmos na zewnątrz mógłby nie istnieć. Naprawdę niewiele się tam dzieje, trochę promieniowania, neutrin i fotonów, garść atomów wodoru i helu na metr sześcienny. Od czasu do czasu z piany kwantowej wyskoczy jakaś wirtualna cząstka w parze z antycząstką, łamiąc na niewyobrażalnie krótką chwilę zasadę zachowania energii w nieskończonych podrygach kwantowych fluktuacji pola. Wszystko to zostawiamy za sobą, pożerając bezmierną przestrzeń w mgnieniu oka.

Wszechświat też ma nas w dupie. Jest zimny, bo jego średnia temperatura to niewiele ponad zero absolutne. Całkowicie obojętny na naszą obecność i niewzruszony wobec modlitw Alana, mamrotanych czasem w ciemnościach przed zaśnięciem.

Przez większość podróży „Serendipity” przemierzała pustkę międzygwiezdną z prędkością bliską jednej dziesiątej prędkości światła. Na jej pokładzie nasza niedobrana dwójka. Bardziej ładunek niż pasażerowie. Odcięci od mrocznej rzeczywistości otaczającej policeramiczny pancerz statku. Odcięci lub raczej tymczasowo wykluczeni ze świata, historii, biegu wydarzeń.

Od wielu dekad hamujemy, ale wewnątrz statku to prawie nieodczuwalne. Cały nasz mikroświat mieści się w lokalnej bańce ograniczonej do dwóch pokładów zamkniętych w staroświecko obłym kadłubie. 

Obowiązujący wśród załogi układ interpersonalny jest stały i przejrzysty: ja mam Alana, Alan nie ma nikogo.

– Ilu nas jest? – pyta, zatrzymując mnie niespodziewanie przed zamkniętymi drzwiami laboratorium.

– Nas? Dwoje – odpowiadam, próbując przecisnąć się między nim a framugą.

Marszczy czoło i spuszcza wzrok, jakby z góry chciał przeprosić za słowa, które za chwilę wypowie.

– Miałem na myśli prawdziwych ludzi. 

Zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość. 

Dwoje! Jest nas dwoje! Chętnie powtórzyłabym swoją odpowiedź, ale tylko zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że Alan może mieć spory problem z odczytaniem czegokolwiek z mojej twarzy i spojrzenia. 

I rzeczywiście przygląda mi się z taką miną, jakby właśnie odkrył, że ekspres do kawy ma ukrytą funkcję masażu stóp.

– Chodzi mi oczywiście o potencjalnych ludzi. Ile dokładnie pozostało zarodków? – Przerywa niezręczną ciszę.

– Trzy.

Zarodków trzy, potencjalnych ludzi pięcioro. W jego oczach dostrzegam podejrzany błysk. Odruchowo sprawdzam odczyt bio. To tylko lekkie podekscytowanie. 

Za to ja czuję niepokój, którego źródła nie potrafię określić i nie pamiętam, czego dotyczy. Mam wrażenie, że kryje się ono gdzieś głęboko we mnie. Na przykład w tajemnej skrytce mojego umysłu, w której przechowuję usunięte wspomnienia…

– Zróbmy ich! – woła podekscytowany.

– To wykluczone.

– Zrobiłaś kogoś przede mną?

– Nie było takiej potrzeby. Poza tym zostałam aktywowana trzy godziny przed rozpoczęciem procesu dekrio twojego zarodka.

– I co robiłaś przez te trzy godziny? – pyta i przypadkiem uderza w czułą strunę, która wybrzmiewa we mnie niepokojem. Co gorsza, nie potrafię określić jego źródła.

– Nie pamiętam – odpowiadam zgodnie z prawdą. A to oznacza, że jest to jedno z usuniętych wspomnień. 

– Zrobisz nowych ludzi? Gdyby mnie zabrakło?

Uśmiecham się sztywno. 

– Nadal liczę na ciebie. Zresztą zapewne nie będzie już czasu. W dniu lądowania nowy człowiek byłby kilkuletnim dzieckiem.

– A gdyby tak nieco opóźnić lot? – Alan nie daje za wygraną. – Przedłużyć hamowanie o kilkanaście lat? Dziecko miałoby czas dorosnąć. Wpakujesz je do VL i będzie gotowe na czas.

Mój niepokój narasta, w zasadzie czuję teraz coś, co można już nazwać paniką. Nie tylko dlatego, że doskonale pamiętam o skłonnościach samobójczych Alana. Bardziej z powodu niepokojącego wrażenia, że przypadkiem zbliżył się do odkrycia jakiejś tajemnicy. Problem w tym, że sama nie wiem, co to za tajemnica. 

– To niemożliwe – stwierdzam. 

Odkąd nauczyłam się mówić nieprawdę, robię to coraz częściej. – Musimy przestrzegać harmonogramu misji. Nie stać nas na kolejne opóźnienie.

 

*

 

Nie jestem już tą Cate, którą byłam wcześniej. To oczywiste. Zdarza się, że nie potrafię zrozumieć własnych decyzji, motywów bądź emocji, które kierowały mną, gdy usuwałam konkretne wspomnienia. 

Alan od rana ma kiepski nastrój. Według ziemskiego kalendarza to jego czterdzieste drugie urodziny, ale nie zjawił się na jubileuszowym przyjęciu dla dwojga. Na razie nie ma powodów do niepokoju – w przeszłości zdarzało się kilkakrotnie, że spędzał takie dni w VL, imprezując do rana w fantomowym towarzystwie. 

Tym razem może być inaczej. Dziś jest dzień, w którym zgodnie z pierwotnym planem lotu powinniśmy dotrzeć do granic układu planetarnego świata Agef 2.

Odnajduję Alana w prywatnej kabinie. Siedzi na podłodze, w kącie między szafką i łóżkiem. Na mój widok uśmiecha się krzywo. Odpina i zdejmuje naszyjnik z lonsdaleitem. Następnie rozciąga łańcuszek w palcach w taki sposób, że diament znajduje się pośrodku. 

Gdy zaczyna mówić, skupia wzrok na palcach lewej dłoni, a na jego ustach błąka się uśmieszek. Równie dobrze może to być grymas tłumionego płaczu.

– Gdyby ktoś chciał kiedyś opowiedzieć o wyprawie człowieka na spotkanie z inną cywilizacją, z pewnością pominąłby ten długi i nużący fragment historii, w którym razem tkwimy. To, co naprawdę interesujące, wydarzyło się w chwili, kiedy ludzkość odebrała Inwitację. Chociaż nie powiem, podczas przygotowań do tej wiekopomnej ekspedycji z pewnością też bywało ciekawie. 

Przyglądam mu się z zadumą. W ostatnich lata podciągnął się w kilku kwestiach i nasze rozmowy wreszcie bywały interesujące. 

Alan jeszcze przez moment przypatruje się dłoni trzymającej naszyjnik. Potem przenosi spojrzenie na prawą dłoń. 

– Jednak oboje wiemy, że najlepsze nadejdzie, gdy „Serendipity” osiągnie cel. To będzie wielki finał. Wydarzenie bez precedensu w historii mojego gatunku. A raczej w dziejach obu, rozdzielonych bezmiarem kosmosu, gatunków. Sama widzisz, że to, co ekscytujące w tej opowieści, dzieje się bez mojego udziału.

Już wiem, że to jedna z tych delikatnych chwil, kiedy może wydarzyć się wszystko. Rozglądam się dyskretnie w poszukiwaniu niespodzianek, pułapek, ostrych narzędzi. Przezornie sprawdzam dane biometryczne Alana. Tętno w normie, oddech miarowy, poziom kortyzolu znośny. 

Przekraczam próg kabiny, stąpając na palcach i ostrożnie siadam na krawędzi łóżka.

– Ten naszyjnik… To nawet ładna metafora naszej wyprawy, ale spójrz na to z innej strony. Tu i teraz liczy się jedynie tu i teraz. To, co było, nie ma już znaczenia, a to, co będzie, jest wciąż niepewne. Jesteśmy w najważniejszym punkcie wydarzeń. Istotna jest ta chwila, teraźniejszość. Płyniemy na fali, która niesie nas przez nieznany ocean czasu i przestrzeni.

Wpatruje się we mnie zamyślony, jakby szukał w moich oczach śladu zrozumienia. Równie dobrze może błądzić myślami zupełnie gdzie indziej. 

– Wybacz te humory – odzywa się wreszcie, zakładając naszyjnik. – To pewnie dlatego, że od stu lat hamujemy. Jak mam nabrać wiatru w żagle, jeśli przez całe moje życie hamujemy? Kiedyś sama przyznasz, że to przygnębiające i frustrujące uczucie.

Obdarzam go swoim najcieplejszym uśmiechem, jaki jest w stanie zaoferować moja sztywna fizjonomia. 

– To niezbędny etap podróży, Alanie. Ty też jesteś ważnym elementem – zapewniam go i od razu wiem, że popełniłam błąd. 

Podnosi się z podłogi i staje nade mną z zaciśniętymi pięściami. 

– Nigdy tego nie zrozumiesz, Cate. To jak rozmowa ślepego z głuchym o kolorach.

– Nie ma takiego powiedzenia – odpowiadam bez namysłu.

– Być może, ale świetnie oddaje istotę naszych konwersacji. A teraz wyjdź, proszę, i zostaw mnie samego. Myślę, że powinnaś wykorzystać czas wolny na przegląd techniczny.

Waham się chwilę, a potem wstaję i wychodzę na korytarz prowadzący do sekcji serwisowej. Odchodzę w milczeniu, nie wypowiedziawszy życzeń urodzinowych. 

Zresztą czego miałabym życzyć? Spełnienia marzeń? Stu lat życia? Lepiej nie wypowiadać takich życzeń na głos, bo gdyby się jakimś cudem spełniły, niezbędna byłaby kolejna korekta lotu.

 

*

 

Wracają czerwone skrzydła.

Odwiedzam Alana w ambulatorium o poranku następnego dnia po trzeciej próbie samobójczej. Jego nadgarstki nadal pokrywa pianka regeneracyjna. Pracowite nanomedy naprawiają to, co uszkodziła tępa krawędź diamentu. Mojego lonsdaleitu.

Nie śpi już. Przypięty pasami do łóżka leży nieruchomo i wpatruje się w wąski sufit. Wokół łóżka krążą serwitory medyczne. 

Podchodzę bliżej, zaglądam mu w oczy i już wiem, że dzisiaj mnie nienawidzi. Że od przebudzenia rozmyślał o tym, jak mnie zranić, i układał swoją przemowę.

– Wiesz, dlaczego nigdy nie będziesz jak człowiek, Cate? – Głos mu drży. Oddycha ciężko przez nos. – Prawdziwy człowiek dokonuje wyborów. Dobrych i złych. Czasem umyślnie wybiera mniejsze zło. Za to naprawdę często popełnia błędy i bywa egoistą. Kłamie, także w dobrej sprawie. A później tego żałuje. Kurwa, potrafi nawet zabić, w ostateczności, ale umie też kochać. 

– Alanie… – Próbuję przerwać, ale powstrzymuje mnie, unosząc dłoń.

– I okazuje litość, Cate. Ludzie okazują litość. 

Zapada cisza. Wiem doskonale, że gdyby naprawdę chciał się zabić, zrobiłby to szybko i skutecznie. Długi i ostry przedmiot wbity w mózg przez oko lub ucho załatwiłby sprawę, a ja nie zdążyłabym interweniować. 

Jeśli jeszcze tego nie zrobił, to znaczy, że strach przed odebraniem sobie życia nadal jest większy od rozpaczy. Że to tylko wołanie o pomoc, którego nikt poza mną nie usłyszy. 

– Wygadaj się, to ci dobrze zrobi – mówię, odwracając się do ekranów aparatury medycznej. 

Przez resztę dnia czuwam przy nim i oboje milczymy. 

On wpatrzony w sufit, ja w jego zaciśnięte szczęki, zaciśnięte usta, zaciśnięte pięści. 

 

*

 

Z kolejnym wspomnieniem natychmiast powraca towarzyszące mu podłe samopoczucie.

W mesie „Serendipity” unosi się zapach włoskiej kuchni. Z ukrytych głośników dobiega ledwo słyszalne brzdąkanie muzyki relaksacyjnej. 

Jest pora obiadowa. Siedzimy naprzeciw siebie przy stole, a Alan wymachuje organicznym widelcem z nawiniętym spaghetti, chlapiąc wokół sosem bolognese. 

W tym wspomnieniu jest nastolatkiem w fazie buntu, który całkiem niedawno opuścił VL. 

– Czyli twierdzisz, że za nami mniej więcej dwieście lat podróży, a przed nami jeszcze co najmniej kilkadziesiąt? 

Przytakuję bez słowa, szykując się na nieuniknioną konfrontację.

– I nie uważasz, że to jakiś kiepski żart? Nikt mnie nie pytał, czy chcę lecieć na obcą planetę. Nigdy nawet nie byłem na własnej! Jeśli rzeczywiście to tutaj jest prawdziwy świat i naprawdę lecimy statkiem kosmicznym, a ja jestem jedynym człowiekiem na tym statku, to chyba mam coś do powiedzenia? 

Alan najwidoczniej nie do końca rozumie swoją pozycję w hierarchii dwuosobowej załogi „Serendipity”. Jednak na wszystko przyjdzie czas.

– Oczywiście – odpowiadam.

Wydaje się zaskoczony, ale jednocześnie zadowolony z siebie. 

– W takim razie chcę, żebyśmy zawrócili.

Z moją fizjonomią nie muszę się specjalnie wysilać, by ukryć rozczarowanie. Gdyby Alan bardziej się przykładał do nauki w VL, wiedziałby, że to, czego żąda, jest niemożliwe i zupełnie pozbawione sensu. 

– Jak to sobie wyobrażasz? – pytam. – Mamy wyhamować, odwrócić statek i wyruszyć w drogę powrotną, czy raczej systematycznie zmieniać kurs przy użyciu silników manewrowych, żeby zrobić nawrót?

Najwidoczniej nie wychwycił drwiny w moim głosie, bo odpowiada z całkowitą powagą.

– Raczej nawrót… Czyli po łuku… – duka wyraźnie zmieszany, a ja z trudem powstrzymuję śmiech.

– Czy masz pojęcie, że gdybyśmy zdecydowali się na taki manewr, spędziłbyś resztę życia na statku zmieniającym kurs? Nie uzyskałbyś niczego poza tym, Alanie. Na dodatek nadłożylibyśmy drogi, lecąc przez niezbadany kosmos i na pewno nie starczyłoby nam paliwa. Nie wierzysz mi? Jeśli chcesz, mogę nakazać „Serendipity”, by przeprowadziła niezbędne wyliczenia.

Widzę wyraźnie, jak w jego oczach narasta gniew.

– Wsadź sobie w syntetyczną dupę te rachunki! – wybucha, czerwieniejąc na twarzy. – Nie rozumiesz, że to wszystko nie ma znaczenia?! Liczyłoby się tylko to, że wracam do domu! I że to wyłącznie moja decyzja. Moja! Nie jakichś popierdoleńców, dla których byłem nieważny i którzy pewnie od dawna nie żyją!

Dociera do mnie, że to niezwykle ważna chwila, od której przebiegu wiele może zależeć, dlatego od tej pory staranniej dobieram ton głosu i ważę słowa.

– Ten statek to nasz dom, Alanie. Pogódź się z tym, że innego nie będziesz miał. A ja jestem najlepszą namiastką rodziny, jaką możesz znaleźć na pokładzie „Serendipity”. Wszystko, co przeżyłeś w VL, było niezbędnym etapem twojego wychowania oraz edukacji. Ale było fałszem i dobrze o tym wiesz. Poza tym myślę, że skoro martwi od wieków popierdoleńcy właśnie ciebie wybrali na najważniejszą misję w dziejach ludzkości, musiałeś być bardzo ważny, bez wątpienia wyjątkowy i coś dla nich znaczyłeś. To wielkie marzenie…

– To nie jest moje marzenie! – Znów przerywa mi krzykiem i ciska widelcem w kąt mesy. 

Cały się trzęsie, a w jego oczach po raz pierwszy widzę łzy. Coś poszło zdecydowanie nie tak. Pora zmienić taktykę. Odsuwam talerz Alana na bok i włączam holoszachy. 

Wyraźnie zbity z tropu, przygląda się wirtualnym figurom oraz planszy, którą wyświetlił blat stołu, potem spogląda na mnie z nieukrywaną wściekłością.

– Wygrasz i zawracamy – obiecuję.

– Spierdalaj! – krzyczy i rzuca we mnie talerzem. 

– Zatem pozwól, że coś zasugeruję – kontynuuję, zdejmując z twarzy kawałki makaronu. – Zamiast zawracać „po łuku”, jak to ładnie ująłeś, przy obecnej prędkości znacznie prościej będzie wyhamować i skierować „Serendipity” na kurs powrotny po tym samym wektorze. Tak się szczęśliwie składa, że od kilkudziesięciu lat hamujemy, a po wizycie na Agef 2 „Serendipity” zgodnie z harmonogramem misji obierze kurs powrotny na Ziemię…

Wpatruje się we mnie z coraz większą niechęcią.

– Czyli na jedno wychodzi, prawda? – pytam. – Jeśli chcesz, dla poprawienia twojego samopoczucia możemy nazywać aktualną fazę lotu manewrem powrotnym i po sprawie. Nie muszę chyba przypominać, że jakbyśmy go nie nazywali, czy to wytracaniem prędkości podczas wyprawy na Agef 2, czy hamowaniem przed obraniem kursu powrotnego na Ziemię, i tak nie dożyjesz chwili, gdy „Serendipity” ponownie przekroczy granice Układu Słonecznego. Nadaj więc swojemu życiu jakiś sens. Nie trać go na ucieczkę, która będzie nie tylko naszą porażką i spożytkuj na udział w największej ekspedycji w historii. Jak łatwo zauważyć, w aktualnej sytuacji to bardzo proste, wystarczy właściwy dobór słów, za którymi pójdą myśli i nastawienie.

Teraz dla odmiany patrzy z bezsilnością, która za chwilę prawdopodobnie przerodzi się w rozpacz.

– Czy możemy zatem uznać, że nic się nie zmieniło i nadal lecimy do celu, Alanie, a nie szykujemy do powrotu? – Wkładam w te słowa całe swoje pokłady spokoju i spolegliwości.

– Powiedziałem: spierdalaj – odpowiada drżącym głosem, a wielkie łzy spływają po zarumienionych policzkach.

Wzdycham głęboko i delikatnie zaciskam palce na jego dłoni.

– Nie jestem twoim wrogiem, Alanie. Siedzimy w tym razem.

Wyrywa dłoń z mojego uścisku i przeciera wilgotne oczy. Potem splata ręce na piersi.

– Nie będę więcej rozmawiał z maszyną. 

Powoli uodparniam się na takie słowa, lecz nadal potrafią zaboleć.

– W takim razie pozostaną ci rozmowy z samym sobą. Ostrzegam jednak, że to nigdy nie kończy się dobrze.

– Cała ta historia nie kończy się dobrze – szepcze.

– Wciąż masz mnie.

Nabiera powietrza, jego piersią targa spazm, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko wzdycha. 

– Masz mnie, Alanie – powtarzam.

– Wiem, Jane.

Człowiek pewnie rozpłakałby się po takiej odpowiedzi. Ja nadal tam siedzę i tylko się uśmiecham. 

 

*

 

Poznaję od razu. To jedno z moich pierwszych świadomych wspomnień z pokładu „Serendipity”. 

Przebywam w laboratorium. Wypełnia mnie radość i ekscytacja, bo zdaję sobie sprawę, jak niezwykła to chwila. Właśnie podejmuję decyzję, który z czterech zarodków umieszczę w sztucznej macicy. Który z nich będzie moim Alanem. 

Gdy porzucono nieudane eksperymenty z hibernacją, uwaga naukowców przygotowujących misję na Agef 2 skierowała się na krioprezerwację. 

Na pokładzie „Serendipity” umieszczono cztery zamrożone zarodki, przechowywane w lodówce przez większość podróży do odległego układu. Oczywiście takie rozwiązanie było nie do końca legalne i mocno wątpliwe z etycznego punktu widzenia.

Jednak dla najbogatszego człowieka na Ziemi, którego stać na zbudowanie statku międzygwiezdnego osiągającego jedną dziesiątą prędkości światła, żadne prawne i etyczne wątpliwości nie stanowiły problemu. Wręcz przeciwnie. To brak zahamowań moralnych pozwalał pokonywać wszelkie przeszkody, jakie napotkał po drodze. 

Bez wątpienia i według wszelkich kryteriów Vern Ross osiągnął wyższy szczebel ewolucji człowieka. Był świadomym psychopatą i czerpał całymi garściami ze swojej dysocjacji. 

Jestem pewna, że fakt, iż w swojej niepohamowanej próżności posłał w tę podróż własne klony, był jednym z jej przejawów.

Uczucie, jakie pojawia się w chwili, gdy dokonuję wyboru, trudno opisać. Od tej pory ten jeden zarodek stanie się moim oczkiem w głowie. Nadaję mu imię Alan, bo po prostu wiem, że ma się nazywać Alan.

To mogło być naprawdę piękne wspomnienie i pozbyłam się go z żalem. Nie chciałam pamiętać, co zrobiłam z pozostałymi zarodkami.

 

*

 

To wspomnienie zaczyna się dokładnie w chwili, gdy jakiś ciężki przedmiot spada mi na głowę. Upadam. Nie tracę przytomności, jednak moje ciało ogarnia paraliż. System nadrzędny stara się opanować sytuację, lecz z mizernym skutkiem. Sama nie potrafię przeprowadzić autoanalizy, więc próbuję połączyć się z „Serendipity”. Też bezskutecznie. 

Leżę unieruchomiona na podłodze, a w moim polu widzenia pojawia się Alan. Wygląda, jakby się czegoś naćpał. Włosy ma zmierzwione, kombinezon upaćkany czymś zielonym, być może nanożelem, a źrenice przekrwionych oczu zwężone. 

W dłoni trzyma część ramy łóżka. Pochyla się nade mną, przyglądając czemuś, prawdopodobnie uszkodzeniom na czubku mojej głowy. 

– To obrzydliwe – stwierdza i bierze zamach, żeby przyłożyć mi improwizowaną maczugą. Zadaje cios, a ja chwytam neometalową rurkę w ostatniej chwili, powstrzymując uderzenie dosłownie milimetry od twarzy. 

Wciąż kręci mi się w głowie, ale powoli odzyskuję sprawność umysłu i ciała. 

– Bez jaj! – krzyczy i znika gdzieś z boku. Chwilę potem czuję kopniak, który ląduje na moim lewym pośladku. 

– Ja pierdolę! Z czego ci zrobili dupę? Z londs… Lonsdaljotu?

– Coooo yyyy… – usiłuję wydusić z siebie pytanie, ale najwidoczniej ośrodek mowy wciąż szwankuje. 

Przetaczam się na plecy, akurat, by zobaczyć, jak Alan się oddala, utykając i zaraz znika za zakrętem korytarza prowadzącego do windy międzypokładowej. 

Muszę chwilkę poleżeć. Systemy potrzebują czasu na autonaprawę.

Po dłuższej chwili podnoszę się, wspierając na łokciach i rozglądam wokół.

Drukarka 3D. Zwalił mi na głowę podręczną drukarkę 3D, należącą do wyposażenia jego prywatnej kabiny. Podciągnął pod sufit na wydrukowanej wcześniej grafenowej żyłce i poczekał, aż wejdę do pomieszczenia.

Z trudem dźwigam się na nogi i zataczając od ściany do ściany, ruszam w pogoń. W takim stanie może sobie zrobić krzywdę albo spowodować jakieś poważne uszkodzenia na statku.

Wreszcie udaje mi się połączyć z „Serendipity”. Z jej pomocą namierzam Alana w magazynku na dolnym pokładzie. Pewnie zastawił tam kolejną pułapkę. 

Gdy otwieram drzwi, doskonale wiem, gdzie się zaczaił. W pomieszczeniu jest ciemno. Lustruję wnętrze w podczerwieni, oceniam sytuację i analizuję skład powietrza. Wodór! W atmosferze jest za dużo wodoru i jego stężenie stale rośnie.

Podkręcam własne parametry ruchu i kolejne wydarzenia toczą się błyskawicznie. Doskakuję do przepierzenia, za którym schował się Alan. Ma na sobie kombinezon ochronny z laboratorium. Powinien wiedzieć, że przy eksplozji taka ochrona na niewiele się zda. Chyba że nie ma to dla niego znaczenia. 

Uderzam pięścią w twarz ukrytą za przyłbicą z tworzywa sztucznego, która pęka i zapada się do wnętrza hełmu. Poprawiam uderzeniem w splot słoneczny, niemal w tej samej chwili drugą ręką sięgam do butli z wodorem stojącej u stóp Alana i zakręcam zawór. Jednocześnie nakazuję „Serendipity” zwiększenie zawartości tlenu w magazynku i na korytarzu. Tymczasem Alan uderza plecami w ścianę i osuwa się na podłogę. 

Zakrwawioną twarz wykrzywia grymas bólu i wściekłości zarazem. Ze sporym dodatkiem zaskoczenia. Najprawdopodobniej złamałam mu nos. Z trudem łapie oddech. Siada niezdarnie, wspierając się jedną ręką, a drugą próbuje sięgnąć do zaworu butli. Chwytam go za przedramię i ściskam przegub w miażdżącym uchwycie, a Alan aż jęczy z bólu.

– Rozumiesz wreszcie? – pyta, ciężko dysząc. – Ile człowieka w tobie? 

Dopiero teraz zauważam łzy na jego policzkach. Uwalniam rękę Alana, a on zaraz przyciska ją do piersi. Pociąga nosem. Cały drży. Spoglądam na niego z góry i milczę, chociaż w środku wszystko we mnie buzuje.

A on leży u moich stóp. Poturbowany, zasmarkany, poniżony. 

Zwycięski.

 

*

 

Alan od wielu tygodni nie wstaje z łóżka. Dwa serwitory medyczne usuwają nieczystości, pobudzają, masują, pielęgnują i obmywają blade, mocno wychudzone ciało starca, który wegetuje dzięki kroplówkom i wspomaganiu medamatu.

W niewielkiej kabinie panuje półmrok, bo oczy Alana źle znoszą światło. Poza tym jest naprawdę ciasno – już dawno przeniosłam tutaj połowę sprzętu z ambulatorium. 

Szum aparatury medycznej oraz ciche bzyczenie serwitorów wypełniają zagracone pomieszczenie a w powietrzu czuć intensywny i przykry zapach starości wymieszany z wonią medykamentów i rozgrzanej elektroniki. 

Staję w progu i zaraz przytrzymuję się framugi. Gdybym miała serce, na ten widok pękłoby z żalu. 

– Jeszcze tylko dwanaście lat, nawet się nie obejrzysz, kiedy to zleci.

Ten ponury żart powtarzamy na przemian co kilka dni.

Alan podnosi się na łokciach, nadstawiając ucha. Ze słuchem też u niego nie najlepiej.

– I co wtedy? – pyta świszczącym głosem. – Wyląduję na Agef 2 i narobię w pieluchę? Niepotrzebne mi takie ekscesy na stare lata. Tam, gdzie się wybieram, chcę zabrać wyłącznie miłe wspomnienia… 

Urywa nagle i rozgląda się po pomieszczeniu, jakby szukał tych dobrych wspomnień. Wreszcie zatrzymuje wzrok na mnie i uśmiecha się niewyraźnie. 

Czuję, że powinnam coś powiedzieć. Coś wartego tej chwili. A on wpatruje się cały czas w oczekiwaniu na prawdę. 

– Jesteś jego synem, Alanie. Jesteś synem Verna Rossa. – Kłamię z nadzieją, że to cokolwiek zmieni. Że wystarczy. I zaraz uświadamiam sobie, jak głupia to była próba. 

W zamglonych oczach Alana dostrzegam rozczarowanie. Najwidoczniej nie tego oczekiwał. Sięga po naszyjnik z lonsdaleitem i z trudem zdejmuje go, przekładając przez głowę. Wyciąga do mnie rękę upstrzoną plamami wątrobowymi i upuszcza łańcuszek z diamentem na moją otwartą dłoń.

Przyglądamy mu się w ciszy dłuższą chwilę.

Alan opada na łóżko i odwraca do ściany, mieląc w ustach słowa, których nie rozumiem. Niedługo potem zasypia. A ja stoję nad nim z wyciągniętą ręką, zatrzymaną w połowie drogi i ściskam zimny kamień. Może powinnam skłamać, że jego matką była Jane? 

Sięgam po iniektor i podaję Alanowi środek usypiający. Kiedy tętno zwalnia i Alan zanurza się w głębokim farmakologicznym śnie, biorę go na ręce i niosę korytarzami statku pogrążonymi w kolorze sepii.

Nie waży zbyt wiele. Została z niego sucha skóra i odwapnione kości.

 

*

 

Tego wspomnienia boję się chyba najbardziej. To dzień, w którym „Serendipity” informuje mnie, że nadeszła wiadomość z Ziemi. 

Wysłany wiele lat po naszym starcie precyzyjny elektromagnetyczny impuls gonił nas, przemierzając przestrzeń międzygwiezdną kilkunastokrotnie szybciej od średniej prędkości statku. 

Wiadomość pochodzi z przeszłości, być może jest nieaktualna, ale posiada wszystkie cechy i zabezpieczenia oficjalnego komunikatu kierownictwa misji. I jest przeznaczona tylko dla mnie, dlatego chcę ją odczytać sama. Bez pośrednictwa „Serendipity” i bez wiedzy Alana.

Po drodze na mostek rozglądam się na boki, jakbym brała udział w pokładowym spisku. Czego chce ode mnie Vern Ross, nawołując zza grobu? Z pewnością niczego dobrego.

Alana nie ma w pobliżu. Ćwiczy właśnie w kabinie rekreacyjnej. Chce być w dobrej formie, gdy dojdzie do pierwszego spotkania z obcą cywilizacją. Powtarza w kółko, że skoro ja potrafię, to i on musi przejść pozytywnie kolejny przegląd techniczny.

Wiele się zmieniło w ostatnim czasie. Teraz spotkanie na Agef 2 to także jego marzenie. Właściwie jedyny cel, który trzyma go jeszcze przy życiu. Wiem doskonale, że nastawienie Alana zmieni się jeszcze wiele razy, jednak w tej chwili jest po jasnej stronie i tryska entuzjazmem.

Nie łączę się z siecią „Serendipity”, tylko wyświetlam wiadomość na pobocznym ekranie w kącie pomieszczenia.

Przekaz z Ziemi zawiera jedno zdanie. Właściwie to zakodowane polecenie priorytetowe wymuszające określony protokół postępowania moich układów nadrzędnych. 

Czytam je z niedowierzaniem. I jeszcze raz. A potem znowu, jakbym spodziewała się, że jego treść zmieni się za którymś razem lub samoczynnie zniknie.

APVC74. Usunąć niereprezentatywny czynnik ludzki przed osiągnięciem celu.

Kasuję wiadomość i usuwam jej ślady z pamięci statku, chociaż wiem, że to pusty gest, bo jak każde niechciane wspomnienie, także to będzie można przywrócić z pozornego niebytu. 

Przez resztę dnia rozważam wszystkie implikacje i możliwe rozwiązania nowej sytuacji. Z miejsca wykluczam to najbardziej oczywiste i oczekiwane na Ziemi. 

I z czasem zdaję sobie sprawę, że mój protokół nie zadziałał prawidłowo, bo usilnie szukam sposobów jego obejścia. Jeszcze nie zdaję sobie sprawy, co ten wewnętrzny rozłam oznacza dla mnie.

Jednocześnie próbuję odgadnąć, jakie są powody takiej decyzji. Czym kierowali się decydenci, którzy wysłali wiadomość przez międzygwiezdną pustkę? Kogo nie reprezentuje Alan i dlaczego jest teraz niepożądanym czynnikiem ludzkim? Jak doszło do tego, że to nie człowiek ma uczestniczyć w Kontakcie? 

Na Ziemi musiały zajść wielkie zmiany.

Czy to oznacza, że nie ma już ludzkości, jaką Alan miał reprezentować przed cywilizacją z Agef 2? Czyżby człowiek wykonał kolejny krok na drodze ewolucji i utrwalił się w twardszych pierwiastkach? A może szukam na niewłaściwym końcu łańcuszka i to cywilizacja Agef 2 jest przyczyną? Właściwie jedno nie wyklucza drugiego.

Być może nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania, ale wreszcie udaje mi się znaleźć rozwiązanie, które zadowoli układ nadrzędny.

Jeśli istnieje piekło, do którego trafiają sztuczne osobowości, będę się w nim smażyła znacznie dłużej, niż trwa cała nasza wyprawa, ale pewnie wystarczającą karą byłby fakt, że przez resztę nieludzko długiej egzystencji pamiętałabym o swoim uczynku. 

Chyba że nie będę chciała pamiętać.

Jest kilka minut po północy czasu pokładowego, gdy staję na mostku i łączę się z głównym komputerem statku. Nasz świat dawno pogrążył się w kolorze sepii i Alan śpi nieświadomy niczego. „Serendipity” pomaga mi w obliczeniach, a następnie wprowadza drobną korektę do harmonogramu lotu. 

Pięćdziesiąt sześć lat powinno wystarczyć. 

 

*

 

Słodkogorzkie uczucie, które towarzyszy ostatniemu wspomnieniu, z miejsca wywołuje we mnie wzruszenie.

„Serendipity” zostaje na orbicie Agef 2 i w wąskim oknie lądownika widzimy jej obły kadłub odcinający się srebrzystą bielą na tle gwieździstego nieba.

– Mówiłam ci, że trzeba wierzyć! – wołam do Alana, a on odwraca się w fotelu przeciążeniowym i w wizjerze hełmu dostrzegam szeroko uśmiechniętą, pomarszczoną twarz. 

– Ale jak… – próbuje wydusić z siebie, jednak zaraz urywa, gdyż wibracje i towarzyszący im hałas zagłuszają jego głos, a przeciążenie wbija nas w fotele. Niewypowiedziane pytanie zostaje gdzieś daleko w górnych warstwach atmosfery, podczas gdy tymczasem my schodzimy w dół. Ku powierzchni planety.

Lądownik przebija kolejne warstwy gazowej powłoki pod precyzyjnie wyliczonym kątem i już po kilkudziesięciu sekundach naszym oczom ukazuje się różowe niebo obcego świata.

Wytracamy prędkość silnikami jonowymi, potem odrzucamy osłony ablacyjne i wreszcie pod parasolami trzech spadochronów osiadamy na wzgórzu w pobliżu największej siedziby mieszkańców Agef 2.

Właśnie świta. Daleko w dole dostrzegamy blask ogromnej metropolii, ku której opada szeroka opustoszała teraz arteria ze szklistego, błękitnego w świetle wschodzącego słońca tworzywa.

Za naszymi plecami stygnie lądownik. Stoję dwa kroki za Alanem. Nieistotny dodatek, postać z drugiego planu. To przecież jego dzień. Wielka chwila.

– Dziękuję Cate – mówi, nie odwracając głowy.

– Za co, Alanie? – pytam ostrożnie.

– Za wszystko – odpowiada. 

Czuję autentyczną radość. Chwilowy spokój. Ulgę. Może potrzebowałam tego bardziej od niego?

– Spójrz! – woła radośnie Alan i wskazuje ręką w dół zbocza.

Na końcu drogi, na peryferiach miasta, pojawiają się miniaturowe figurki, które chwila po chwili rosną w naszych oczach. Pięć… Nie! Sześć humanoidalnych postaci.

Wspinają się mozolnie na wzgórze i z każdym ich posuwistym krokiem dostrzegam więcej detali. Smukłe ciała w luźnych amarantowych szatach. Owalne i bezwłose czaszki osadzone na długich szyjach. Płaskie twarze z szeroko rozstawionymi oczami i niewielką fałdą zamiast nosa.

Alan postępuje dwa kroki w przód, zaraz potem jeden w tył, po czym rzuca mi przez ramię spłoszone spojrzenie.

– Czyń honory. – Zachęcam, a gdy nie odpowiada, nalegam. – No dalej, wyjdź im na spotkanie.

Milczy. Wzruszony. Szczęśliwy. I nie rusza się z miejsca.

A ja czuję nagle przenikliwe zimno. Ostrożnie zbliżam się do zastygłej w bezruchu postaci i obchodzę ją, stając twarzą w twarz z Alanem. Jego oczy są nadal otwarte i błyszczą łzami, a na ustach błąka się uśmiech. Ale nie ma w nim życia.

Dociera do mnie, że jestem w VL sama.

Zrywam połączenie i spoglądam na zajmujący przeciwległy kąt pomieszczenia zbiornik. W jego wypełnionym nanotechnologiczną magią wnętrzu unosi się nagie i wychudzone ciało Alana. 

Tutaj też jestem sama.

Odłączam ciało od aparatury VL i wyciągam ze zbiornika. Zielony nanożel spływa z niego i opada z głośnymi mlaśnięciami na podłogę. 

Gdy niosę Alana z powrotem do kabiny, nie mogę się nadziwić, jak niewiele z niego zostało. Właściwie sama skóra i odwapnione kości.

Jeszcze tej samej nocy spopielone szczątki Alana opuszczają pokład „Serendipity” razem ze wszystkim, co do niego należało i co mogło mi przypominać o jego obecności. 

Być może kiedyś te pamiątki zadziwią jakąś młodą cywilizację kosmiczną.

 

*

 

Widok lawendowej powierzchni Agef 2 wypełnia ekran główny. Obcy świat jest na wciągnięcie ręki i czeka na mnie. 

Wszystko gotowe, „Serendipity” przygotowała lądownik, jednak ja wciąż zwlekam. Teraz gdy moja pamięć jest kompletna, muszę wykonać ostatni krok przed osiągnięciem celu. Mogłam się łudzić, że uda mi się oszukać układ nadrzędny, ale decydujący ruch należy do niego.

Zasiadam w fotelu w kabinie socjalnej, zanurzona w sepii i zaglądam w głąb siebie. 

Kolejno usuwam wspomnienia związane z Alanem, wspomnienia o obecności Alana na pokładzie „Serendipity”, a także pamięć o tym, że usunęłam te wspomnienia. Po człowieku, który towarzyszył mi w tej długiej podróży, nie pozostanie żaden ślad. 

Przy okazji sama tracę coś wyjątkowego, ale to konieczne. Dopiero teraz polecenie APVC74 zostaje zrealizowane w pełni. 

 

*

 

I oto wreszcie dotarłam do celu. Pierwszy etap mojej podróży dobiegł końca. Eskorta świetlistych sfer odprowadza mój lądownik na powierzchnię planety. Mienią się, połyskują i wirują wokół. 

Wdzieramy się gwałtownie w atmosferę Agef 2, a następnie opadamy dostojnie wśród lewitujących platform, podniebnych wstęg i spiralnych konstrukcji sięgających nieba w kolorze indygo. Przez cały ten czas chłonę otoczenie pełnią zmysłów współdzielonych z „Serendipity”, która zabierze moje wspomnienia do domu, jeśli tylko gospodarze przyjmą mnie na ambasadora odległej Ziemi.

Obserwuję ich uważnie, gdy zbliżają się do lądownika, wijąc jak ciemnosrebrzysty pleń, albo łuskowaty wąż i wspinając w górę niczym wieża zbudowana z tysięcy połyskujących pancerzyków. I już wiem, że w tych ciałach nie ma nawet śladu materiału biologicznego. Ich wewnętrzne uporządkowanie jest precyzyjne, budowa zorganizowana i bez wątpienia zaprojektowana. Z pewnością nie są efektem ewolucji naturalnej. 

Jednocześnie czuję, że od samego początku sama jestem prześwietlana i analizowana. W głąb mnie zapuszczają się zimne szpikulce obcych i niezrozumiałych kodów nadawanych w pełnym spektrum fal elektromagnetycznych. 

Nie pozostaję bierna. Ja również analizuję i prześwietlam otoczenie pełną gamą nadludzkich możliwości. 

I tak trwa ta obustronna synestezja niekompatybilnych zmysłów. Tam, gdzie ja myślę o świetle, gospodarze Agef 2 być może mówią o chropowatości, kiedy ja wyrażam radość, oni dywagują o falach grawitacyjnych zakłócających strukturę czasoprzestrzeni. To jak rozmowa ślepca z głuchym o kolorach, jestem jednak przekonana, że na poziomie maszynowym w końcu znajdziemy porozumienie.

Tymczasem podążając za zimnymi mackami obcych kodów, sięgam daleko w głąb własnej pamięci i ku swojemu zaskoczeniu, pod warstwami monotonnych wspomnień o samotnej podróży przez pustkę, znajduję istne kłębowisko cieni. 

Obca jaźń również je zauważa. Natychmiast wstrzymuje wszelkie działania, jakby czekając na mój ruch. Ostrożnie zanurzam się we mgle, która spowija ten obszar pamięci i już po chwili pojawia się błysk, ulotna myśl. Jak kadr z filmu, który kiedyś widziałam.

 

*

 

Pierwsze odzyskane wspomnienie jest piękne.

Półmrok korytarzy górnego pokładu. Serwitory w trybie wyczekiwania warują w zacienionych kątach laboratorium. Błyski UV-C rozjaśniające pomieszczenie w regularnie odmierzanych fleszach. Powietrze wypełnia intensywny chemiczny zapach preparatów medycznych i chłodna woń chirurgicznej stali. 

Nie wiem nawet, czy rzeczywiście czuję te zapachy, czy po prostu mój mózg dostaje informację, że takie źródła zapachów znajdują się w pomieszczeniu i dopowiada sobie resztę. 

Pochylam się i stukam palcem w przejrzystą obudowę inkubatora. Puk! Puk! 

Bawi mnie myśl, że człowiek na tym etapie rozwoju nie wygląda zbyt imponująco. 

I zarazem mam świadomość cudu, jakiego jestem świadkiem.

A więc tak to się zaczyna. W obliczu tych wszystkich niezwykłych chwil, które już wkrótce odzyskam, bledną nagle cuda obcego świata.

 

Koniec

Komentarze

Kto wie, może uda się zdobyć kilku nowych czytelników?

Po przeczytaniu spalić monitor.

Kto wie, może uda się…

Ja wiem. :)

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

A to bardzo zacne opowiadanie. Tylko czemu bez złotego piórka?

 

Pozdrawiam i klikam bibliotekę (może kogoś zachęci, a mój komentarz do tekstu jest tutaj: https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/32092)

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Zatem życzę miłej (mam nadzieję) lektury, Andyql.

 

Hej, Krarze85, wiem, znam Twój komentarz, raz jeszcze za niego (i lekturę) dziękuję. Złotego nie ma, bo Psychofish najwidoczniej rzadziej ostatnio zagląda na portal (i do poczty), a pisałem do niego kilka dni temu. Ale pewnie prędzej czy później zajrzy.

Za klika oczywiście dziękuję.

Po przeczytaniu spalić monitor.

O! Wreszcie wpadło :)

Znasz moją opinię z bety, więc powtarzać się nie będę, ale napisze dla innych, jeśli lurkną w komentarze – ten tekst to kawał dobrego science fiction, warstwę science traktujące z szacunkiem. Zaś warstwą fiction pokazujące, że pierwszego kontaktu można użyć nie jako motywu głównego, ale również w charakterze tła dla historii, traktującej o… Starczy spoilerów ;)

A ten fragment wciąż uważam za wybitny:

A on leży u moich stóp. Poturbowany, zasmarkany, poniżony. 

Zwycięski.

Oczywiście klikam bibliotekę. A złote piórko pewnie na dniach Ci przydzielą.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Raz jeszcze dzięki, Outta, za betę i dobre słowo. No i za tę zachętę dla czytelników bardzo dziękuję.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Sporo wody upłynęło w Białej (to poprawna nazwa rzeki, płynącej przez Białystok) od czasu, gdy czytałem tutaj coś równie porządnego.

Cała pisanina, co i dlaczego misię, streszczona w postaci polecenia do Biblioteki.

Pozdrawiam

 

Było dobre na becie, jest i teraz.

Tekst ma wysoki poziom wejścia i utrzymuje go do końca. Brak tu dynamizmu i scen akcji, ale nie ma też dla nich miejsca; to powolna opowieść, bardziej do smakowania niż wchłonięcia na szybko – restauracja, nie fast food ;)

Interakcja człowieka z maszyną wypada przekonująco, tak samo psychika bohatera, który nie chce i nie potrafi pogodzić się z losem. Może zazdrości maszynie, może pragnie dla niej równie okrutnego losu. Opowiadanie tak w Twoim stylu, że poznałbym nawet po anonimie ;)

Gratuluję debiutu w NF :)

Cieszę się, AdamieKB, że tekst wydał Ci się porządny i dziękuję za klika!

 

Hej, Zanaisie, raz jeszcze dziękuję za betę, dzięki rownież za miłe słowa (o tej restauracji zwłaszcza) i gratulacje. A uwagę o moim stylu biorę za dobrą monetę, bo myślę, że fajnie mieć własny styl rozpoznawalny przez czytelników :)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Trafiło do biblioteki, zanim zdążyłem kliknąć. Spotkanie robot(ki) spragnionej człowieczeństwa i odrealnionego wirtualnie człowieka jest wyborne. Zainspirowało mnie by powrócić do dawno rozpoczętego opowiadania o podobnej tematyce.

Pozdrawiam

Dziękuję, Niklolzollernie, za odwiedziny, lekturę i komentarz. Fajnie, że zainspirowało do powrotu do pisanie Twojego tekstu.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ciekawe, w jaki sposób było słychać na pokładzie opisywanego na początku tekstu statku kosmicznego dźwięki, na przykład silników jonowych? Hmm.. Czyżby wypełniała ten kosmiczny wehikuł jakaś atmosfera? Fale akustyczne to drgania, niektóre są przez nas, ludzi, odbierane, inne nie, ale potrzebują materii do ich przenoszenia. 

Interesująca niedoróbka narracyjna.

P:ozdrówka.

Witam, Rogerze. Przyznam, że nie rozumiem Twojego zapytania. Tak, wnętrze statku kosmicznego wypełniała "atmosfera". Myślę, że wnętrze każdego statku kosmicznego, na pokładzie którego są ludzie wypełnia mieszanka gazowa niezbędna do oddychania. Być może chodziło Ci o dźwięk silników w postaci hałasu wywołanego ich pracą (jakiegoś odrzutu na przykład) na zewnątrz, którego w próżni nie słuchać? Bo mi chodziło o dźwięki jakie mogłyby wydawać urządzenia będące częścią statku, podłączone do innych urządzeń na statku i dlatego słyszalne na jego pokładzie wypełnionym wspomnianą już "atmosferą" a przy tym pewnie przekazujące dźwięk (np. wywołany wibracjami) powstały przy ich pracy reszcie kadłuba, co również byłoby słyszalne w jego wnętrzu. Nie muszę się nawet uciekać w tej odpowiedzi do sztuczek typu "bohaterka miała masę innych, niedostępnych ludziom zmysłów".

Szkoda, że zakończyłeś lekturę na pierwszym akapicie. Pozdrawiam

Po przeczytaniu spalić monitor.

I właśnie tak w fizyce jest…

Chodziło mi o to, że narratorem w pierwszej części jest sztuczna inteligencja. No. Dla sztucznej inteligencji atmosfera wewnątrz statku kosmicznego jest niepotrzebna, prawda? Ale ona istnieje, bo dźwięki się rozchodzą.

Więc: jednym zdaniem należało zaznaczyć, że wewnątrz statku mamy atmosferę, powiedzmy, powietrze, i dlatego sztuczna inteligencja/narrator “słyszy”/odbiera/identyfikuje dźwięki. Ale nie, takiego zdania nie ma. Dla mnie błąd.

Dlatego napisałem, że jest to niedoróbka narracyjna, bo zatrzymałem się przy tych pierwszych passusach i zacząłem się zastanawiać, co się dzieje, porzucając dalsze czytanie. 

Przy okazji śmiało można powiedzieć, że korekta redakcyjna “NF” się nie popisała. Takowa chyba istnieje…

Pozdrówka.

Nie podzielam Twojej opinii, Rogerze. "Serendipity" była statkiem, który miał dostarczyć człowieka żyjącego na jego pokładzie na inną planetę, bohaterka też miała żyć w warunkach jak najbliższych tego, jak żyłby człowiek (a nie np. w próżni). Znalazłbyś to w tekście. Zresztą człowiek na pokładzie statku "pojawia się" w fabule już niedługo po wstępie, więc albo nie doczytałeś nawet do trzeciego podrozdzialiku opowiadania, (a to znaczy, że nawet nie wiesz, czy bohaterka na pokładzie była sama na początku opowiadania, ani kim była dokładnie), albo błędnie zakładasz, że statek przystosowany jako środowisko ludzkiego członka załogi, w którym miał spędzić kilkadziesiąt lat życia powinien być pozbawiony atmosfery. Podsumowując, żadnej "niedoróbki" tu nie dostrzegam. Pozdrawiam. 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ja też, szczerze powiedziawszy, nie zgadzam się z Twoją opinią, Rogerze. Nawet jeśli nie byłoby powietrza w większości statku, to praca silników powoduje drgania, które musza przenosić się po elementach konstrukcyjnych, co może objawiać się buczeniem lub zawodzeniem tam, gdzie to powietrze jest. Polecam doczytać do końca, bo naprawdę warto.

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Dołączam do tych, którzy nie widzą Twojego problemu, Rogerze. Obecność powietrza na pokładzie jest całkowicie logiczna i nie wymaga żadnego dodatkowego wyjaśnienia.

Pozdrawiam

Gratulacje bardzo dobrego opowiadania i debiutu w NF :)

Marasie, z przyjemnością dołączam do grona usatysfakcjonowanych czytelników, albowiem niezwykle spodobała mi się niespieszna, ale szalenie zajmująca historia podróży kosmicznej człowieka i jego towarzyszki-robota. Szczególnie przypadło mi do gustu, że narratorką uczyniłeś właśnie Cate.

Gratuluję złotego piórka. :)

 

Ob­ser­wu­ję w mil­cze­niu, jak zrzu­ca ubra­nia… → Ob­ser­wu­ję w mil­cze­niu, jak zrzu­ca ubra­nie

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą ktoś ma na sobie to ubranie.

 

Wsadź sobie w syn­te­tycz­ną dupę te ra­chun­ki! – Wy­bu­cha, czer­wie­nie­jąc na twa­rzy.– Wsadź sobie w syn­te­tycz­ną dupę te ra­chun­ki! – wy­bu­cha, czer­wie­nie­jąc na twa­rzy.

 

– Zatem po­zwól, że coś za­su­ge­ru­ję. Kon­ty­nu­uję, zdej­mu­jąc z twa­rzy ka­wał­ki ma­ka­ro­nu.– Zatem po­zwól, że coś za­su­ge­ru­ję – kon­ty­nu­uję, zdej­mu­jąc z twa­rzy ka­wał­ki ma­ka­ro­nu.

 

jakiś cięż­ki przed­miot spada mi na głowę. Upa­dam. → Nie brzmi to najlepiej.

 

– To obrzy­dli­we.Stwier­dza i bie­rze za­mach… → – To obrzy­dli­we – stwier­dza i bie­rze za­mach

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cieszę się, Outta i Zanasie, że nie mieliście problemów z atmosferą na pokładzie „Serendipity”. Może gdyby Roger doczytał tekst do końca, znalazłby jakieś rzeczywiste niedoróbki (pewnie takie są) z korzyścią dla autora, bo z tych wydumanych niczego dla siebie nie wyciągnę na przyszłość.

 

Dziękuję, Edwardzie, także za betę oczywiście!

 

Raduję mnie fakt, że opowiadanie przypadło Ci do gustu, Reg, a Cate zdała mi się najlepszą kandydatką na narratora tej historii. Dziękuję za lekturę, miłe słowa i za wskazanie babolków, muszę teraz skonfrontować Twoje uwagi z tekstem w NF, bo ten tutaj jest sprzed ostatecznej korekty. Oczywiście dla komfortu czytelników portalu poprawię je tutaj. Jeśli poszły w druku, nic już nie jestem w stanie poradzić w tym temacie.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Marasie, cieszę się Twoją radością i miło mi, że mogłam się przydać. I raz jeszcze powiem, że to była bardzo satysfakcjonująca opowieść. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gratuluję.

Nie ‘leży’ mi “horyzont ciszy”. Czytam dalej.

…stanę na powierzchni świata, z którego wysłano Inwitację. ← dlaczego nie po prostu zaproszenie?

Wciągnęło i niczego już wątpliwego nie widziałem. Niezależnie od tego, że opowiadanie zostało wydrukowane, złote pióro należy się jemu i autorowi za treść. Usatysfakcjonowany czytelnik pozdrawia Autora. :)

Dzięki wielkie, Reg! Ty się nie przydajesz, Ty jesteś wręcz niezbędna i konieczna pod tekstem na tym portalu.

 

Hej, Koalo75! Cieszę się, że „nieleżący” Ci horyzont ciszy nie odstraszył od dalszej lektury :) 

Dlaczego Inwitacja, a nie po prostu zaproszenie? Bo pomyślałem sobie, że gdyby ludzkość dostała zaproszenie od innej cywilizacji, ubrałaby je zaraz w jakieś wielkie słowo.

Fajnie, że wciągnęło. Kolejny usatysfakcjonowany czytelnik niezwykle mnie raduje. Dziękuję za lekturę i miły komentarz!

Po przeczytaniu spalić monitor.

Cześć, marasie. Na wstępie ogromne gratulacje za publikację. Nie będę się mocno rozpisywał, gdyż nie jestem "fachowcem" od porządnego science fiction (sam, gdy piszę SF, raczej jest to bardzo miękkie SF, ponieważ jestem raczej technologicznym lebiodą i wolę zgłębiać inne dziedziny), a Twój tekst do takiego z całą pewnością zaliczyć trzeba. Należy jednak przyznać, że to kawał porządnego pisania, popartego dużą wiedzą. Sam motyw sztucznej inteligencji pragnącej być człowiekiem miodzio. Tekst płynie powoli jak unosząca się na spokojnym oceanie łajba, nie jak statek kosmiczny, ale podróż nią jest satysfakcjonująca, gdyż podczas tego spokojnego rejsu możemy podziwiać nietuzinkowe zdolności autora oraz ciekawą, zajmującą relację dwójki pasażerów. Pozdrawiam!

Marasie, bardzo dziękuję za uznanie – to szalenie motywujące. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj, Reaulc!

 

Na wstępie chciałbym Ci pogratulować srebrnego piórka, które oznacza, że zapewne już wkrótce będziesz mógł się pochwalić złotym. Dziękuję za wizytę i miły komentarz oraz gratulacje. Powyższy tekst to jak najbardziej soft SF, ja na jakieś hardy też jestem za cienki. Bardzo cieszy mnie, że wskoczyłeś na pokład mojej „łodzi” i rejs sprawił Ci frajdę. Również pozdrawiam!

 

Nie, Reg, motywujące to są ciepłe słowa od Ciebie pod opowiadaniem.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Marasie, będziemy się kłócić, co kogo i jak motywuje? ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Możemy śmiało uznać, że motywujemy się obustronnie i z wzajemnością :)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Salomon lepiej by tego nie powiedział! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Autorze i Wszyscy,

Dłuższą chwilę mnie nie było, ale dzięki wczesnym wieczorom będę znów mieć więcej czasu na zajrzenie i skomentowanie tego i owego. 

Wchodzę więc i od razu widzę piórko. I to w SF! Nie byle co – rzuciłem się na tekst zachłannie. Napisany ciekawie, płynnie i niespiesznie prowadzi przez historię o modnym ostatnimi czasy motywie: AI. A właściwie jej interakcji z człowiekiem w odizolowanych środowisku i nieoczekiwanych tegoż konsekwencjach. Nienachalnie, acz nieodparcie nasuwa mi się skojarzenie z retro SF: humanoid z osadzoną świadomością, z rozterkami, będący opiekunem człowieka podczas rejsu kosmicznego. Tak już nieraz bywało, ale bynajmniej nie mamy tu odsmażanych ziemniaków. Przyznam, że wcześnie zatliła się w mej głowie myśl, że człowiek może nie być celem, a środkiem (wychowawczym). Myliłem się, ale chyba niecałkowicie…

Czytałem ostatnio trochę antologii anglojęzycznych i także na ich tle to opowiadanie wypada bardzo dobrze. Piórko zasłużone. Polecam.

Jednakże w kompulsywnym pędzie do udoskonalania nawet tego, co dobre, podzielę się kilkoma uwagami “racjonalizatorskimi”. Po pierwsze, cytując Alana: “Gdyby ktoś chciał kiedyś opowiedzieć o wyprawie człowieka na spotkanie z inną cywilizacją, z pewnością pominąłby ten długi i nużący fragment historii, w którym razem tkwimy.” No, może nie pominął, ale skrócił i uporządkował. Zabieg z przeskokami chronologii trochę nużył i gmatwał odbiór. Nie bardzo rozumiem dlaczego go zastosowano.

Po drugie, jak na “wiekopomne wydarzenie” wyprawa została zorganizowana nader beztrosko, prowizorycznie. Idzie mi głównie o miotającą się Cate i jej deficyty opekuńczo-wychowawcze. Co prawda pojawia się w tekście pośrednie usprawiedliwienie, ale – przyznam – nieprzekonujące: “Oczywiście takie rozwiązanie było nie do końca legalne i mocno wątpliwe z etycznego punktu widzenia. – Jednak dla najbogatszego człowieka na Ziemi, którego stać na zbudowanie statku międzygwiezdnego osiągającego jedną dziesiątą prędkości światła, żadne prawne i etyczne wątpliwości nie stanowiły problemu”.

Tyle ogólnie, a teraz garść szczegółów.

Pierwszy akapit miesza dwie narracje. Jedna romantycznie opisująca statek zbliżający się do końca podróży. Druga będąca w istocie kompletnie nieromatycznym infodumpem na temat działania androida. Nb. przeciwnikiem infodumpów nie jestem. Zwłaszcza w SF.

Statek zakończył trwające od trzynastu dekad wytracanie prędkości – albo coś trwa od trzynastu dekad (i nadal trwa, bo domyślna pętla "do" pozostaje otwarta), albo trwało przez trzynaście dekad (i już nie trwa)

złocistych, wirujących obiektów – "obiekt" to bardzo ogólne pojęcie. Jak wyobrazić sobie "obiekt"?

a ja zamykam oczy i sięgam w głąb siebie – ależ antropomorfizm! Pewnie z ich powodu nasunęło się skojarzenie z retro.

Zaskoczył mnie bolesny ucisk w piersi. Jakby skurcz serca, którego nawet nie posiadam. Wydarł z gardła nieludzki szloch – tu także jakoś tak retro. Ma pamięć ciała i narządów bez tych narządów?

zamknięte w komorze VL – nigdzie nie ma rozwinięcia skrótowca. A chociaż raz by się przydało.

wybranego do misji na Agef 2 przez Verna Rossa – co prawda pod koniec wyjaśnia się zgrubnie kto to ten Vern, ale tak ważną osobistość chciałbym poznać wcześniej.

Wybudzam się z fantomowych snów – nadmiarowość. Czy sny mogą być niefantomowe?

snów w samym środku pokładowej nocy – Antropomorfizacja, tym razem fizjologiczna. Cykl dobowy u androida?

Korzystam z czujników chemicznych, temperatury, ruchu i już po chwili odnajduję Alana na dolnym pokładzie w przedsionku reaktora – Cate posługuje się tylko analogami zmysłów ludzkich? Nie wykorzystuje jakiegoś rozszerzenia sensorycznego, czy też podłączenia do czujników pokładowych? Zrozumiałem to tak, że dokonuje odczytu czujników z jakiejś konsoli. Dlatego m.in. wizja opowiadania z deczka trąci myszką.

Wyłączam rozpraszający alarm, by w spokoju ocenić sytuację – Dlaczego dopiero po dotarciu na miejsce? Przecież już wypełnił funkcję budząc androida. A nikogo innego nie trzeba było alarmować. Swoją drogą, dlaczego android nie został wybudzony np. przez radiowe API?

Mogłabym wezwać serwitory, ale sama dezynfekuję rany na przegubach Alana – w sytuacji ratowania życia wezwałbym serwitory w chwili, gdy znalazłbym Alana. Zapewne przybyłyby szybciej niż Cate. Zawsze życie i zdrowie ratuje się bezzwłocznie, najszybszym dostępnym sposobem.

łańcuszek z diamentem, który posłużył za ostrze – wątpię czy diament w łańcuszku, czyli malutki, może posłużyć do rozcięcia skóry. Później wyjaśnia się, że to lonsdaleit, ale ten występuje w postaci mikrokryształów, więc wisiorek nie byłby monolityczny. Jeszcze później się wyjaśnia, że w gruncie rzeczy Alanowi nie szło o skuteczne samobójstwo. Hm, mimo to jakoś powątpiewam w drapanie skóry tępym wisiorkiem aż do stanu zagrożenia życia.

Nic dziwnego, że nie chciałam tego pamiętać. – Hmm, opiekunka tak robi? Jeden z przykładów ilustrujących niedoskonałości Cate w tej roli.

Naprawdę nie mam pojęcia, co siedziało w głowach tych specjalistów i jakie mieli kompetencje, ale nie przewidzieli bardzo prawdopodobnych konsekwencji takiej kumulacji nieszczęść – rzeczywiście dość beztrosko sobie poczynali. Wspominałem już o tym: wyprawa na stulecia, budżety, komitety, a rzucali kostką?

college – SJP PWN zawiera już "koledż". Choć ja i tak bym napisał "szkołę".

wirtualna cząstka w parze z antycząstką, łamiąc na niewyobrażalnie krótką chwilę zasadę zachowania energii – takie cząstki nie łamią zasad zachowania na https://pl.wikipedia.org/wiki/Cz%C4%85stka_wirtualna

 

Zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość.

Dwoje! Jest nas dwoje! Chętnie powtórzyłabym swoją odpowiedź, ale tylko zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość – chyba niecelowe powtórzenie?

Nie było takiej potrzeby. Poza tym zostałam aktywowana trzy godziny przed rozpoczęciem procesu dekrio twojego zarodka – czyli jednak nie było żywej istoty na pokładzie przez najprawdopodobniej większą część podróży – to w kontekście wcześniejszych postów o atmosferze i rozchodzeniu się dźwięków. Nb. dźwięki mogą się też rozchodzić po konstrukcji statku. Ale w gruncie rzeczy istnienie atmosfery w trakcie bezzałogowej części lotu niczemu nie przeszkadza.

sięgam do butli z wodorem stojącej u stóp Alana i zakręcam zawór. Jednocześnie nakazuję „Serendipity” zwiększenie zawartości tlenu – Wodór nie jest toksyczny, więc jeśli chciał spowodować eksplozję, to zwiększenie zawartości tlenu akurat zwiększy ryzyko zapłonu. W pewnych proporcjach mieszanki wodór+tlen zapłon może nastąpić nawet pod wpływem światła.

Inna sprawa, to dostęp Alana do zaplecza technicznego, niebezpiecznych przedmiotów i substancji. Na statku zdolnym do podróży międzyukładowych raczej by nie zabrakło zamykanych włazów lub drzwi.

Szum aparatury medycznej oraz ciche bzyczenie serwitorów wypełniają zagracone pomieszczenie a w powietrzu czuć intensywny i przykry zapach starości – brakuje przecinka przed "a"

statku pogrążonymi w kolorze sepii – wyczuwam, że lubisz ten odcień. A właśnie, wyciąłbym słowo "kolorze". "W sepii", jak np. "w czerwieni".

W głąb mnie zapuszczają się zimne szpikulce obcych i niezrozumiałych kodów nadawanych w pełnym spektrum fal elektromagnetycznych – hmm… kod to nie to samo, co sygnał.

Serdecznie pozdrawiam z Bladobłękitnej Kropki, तारान्तरयात्री [tɑːrɑːntərəjɑːtri]

Dzięki, Reg!

 

 

Witam, Tārāntarayātrī. Twoje uwagi zawsze w cenie! Dziękuję za tak rozbudowany i szczegółowy komentarz oraz masę ciekawych uwag. Odniosę się do części z nich, tych najistotniejszych z mojego punktu widzenia. Nie skomentuję odniesień/zarzutów do „retrowatości” tekstu, bo owszem, jest to bardzo oldskulowy tekst i jest mi z tym bardzo dobrze :). To przecież cały ja! Jest też kilka uwag typu: Ty, Tārāntarayātrī, byś to widział inaczej, do których też nie ma sensu się odwoływać, bo ja widziałem to inaczej itd.

 

Nienachalnie, acz nieodparcie nasuwa mi się skojarzenie z retro SF […] Tak już nieraz bywało, ale bynajmniej nie mamy tu odsmażanych ziemniaków. 

Mam nadzieję!

 

Myliłem się, ale chyba niecałkowicie…

Nie zaprzeczam, nie potwierdzam.

 

Czytałem ostatnio trochę antologii anglojęzycznych i także na ich tle to opowiadanie wypada bardzo dobrze. Piórko zasłużone. Polecam.

Bardzo mi miło. 

 

No, może nie pominął, ale skrócił i uporządkował. 

Dla mnie jest w sam raz. Przyznasz, że to kwestia gustu.

 

Zabieg z przeskokami chronologii trochę nużył i gmatwał odbiór. Nie bardzo rozumiem dlaczego go zastosowano.

Z kilku powodów. Jeden w ważniejszych jest taki, że nie chciałem spalić tajemnicy opóźnienia lotu.

 

Po drugie, jak na „wiekopomne wydarzenie” wyprawa została zorganizowana nader beztrosko, prowizorycznie. Idzie mi głównie o miotającą się Cate i jej deficyty opekuńczo-wychowawcze. 

Bohaterowie też to zauważyli. Pretensje proszę zgłaszać do tego psychopaty Verna Rossa.

 

Co prawda pojawia się w tekście pośrednie usprawiedliwienie, ale – przyznam – nieprzekonujące.

Mam też liczniejsze, jak dotąd, głosy przekonanych czytelników, więc zostawmy ten temat.

 

Pierwszy akapit miesza dwie narracje. Jedna romantycznie opisująca statek zbliżający się do końca podróży. Druga będąca w istocie kompletnie nieromatycznym infodumpem na temat działania androida. Nb. przeciwnikiem infodumpów nie jestem. Zwłaszcza w SF.

Zatem gdzie minusy? ;)

 

złocistych, wirujących obiektów – "obiekt" to bardzo ogólne pojęcie. Jak wyobrazić sobie "obiekt"?

Mam wrażenie, że jeśli coś wygląda obco i dziwnie, i jest obiektem, to najlepiej nazwać to obiektem.

 

zamknięte w komorze VL – nigdzie nie ma rozwinięcia skrótowca. A chociaż raz by się przydało.

Masz rację, pewnie by się rzeczywiście przydało, założyłem, że czytelnik łatwo to skojarzy z Virtual Life. Ja zawsze wierzę w czytelnika :)

 

wybranego do misji na Agef 2 przez Verna Rossa – co prawda pod koniec wyjaśnia się zgrubnie kto to ten Vern, ale tak ważną osobistość chciałbym poznać wcześniej.

To ju zależy od preferencji. Ja takiego typa nie chciałbym wcale poznawać ;)

 

łańcuszek z diamentem, który posłużył za ostrze – wątpię czy diament w łańcuszku, czyli malutki, może posłużyć do rozcięcia skóry. Później wyjaśnia się, że to lonsdaleit, ale ten występuje w postaci mikrokryształów, więc wisiorek nie byłby monolityczny. Jeszcze później się wyjaśnia, że w gruncie rzeczy Alanowi nie szło o skuteczne samobójstwo. Hm, mimo to jakoś powątpiewam w drapanie skóry tępym wisiorkiem aż do stanu zagrożenia życia.

Widziałem na zdjęciach spore kawałki tego kryształu i nigdzie nie napisałem, że był malutki. Wiedziałem również (oczywiście też na zdjęciach) te kryształy w różnych kształtach, także z dosyć ostrymi krawędziami.

 

Naprawdę nie mam pojęcia, co siedziało w głowach tych specjalistów i jakie mieli kompetencje, ale nie przewidzieli bardzo prawdopodobnych konsekwencji takiej kumulacji nieszczęść – rzeczywiście dość beztrosko sobie poczynali. Wspominałem już o tym: wyprawa na stulecia, budżety, komitety, a rzucali kostką?

To jest misja/inicjatywa prywatna. Coś jak Musk i Mars, albo S.R. Hadden z „Konatktu” Sagana, tyle że tamci nie są/nie byli takimi psychopatami jak Ross. 

 

Zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość.

Dwoje! Jest nas dwoje! Chętnie powtórzyłabym swoją odpowiedź, ale tylko zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość – chyba niecelowe powtórzenie?

Powiem tak… To jest jakaś masakra, że to przeszło i poszło w druku, więc teraz patrząc z aktualnej perspektywy, gdy tekst już został wydrukowany, mogę tylko powiedzieć, że to było jak najbardziej zamierzone powtórzenie i nie zmienię zdania nawet poddany wymyślnym torturom. W sumie to powtórzenie mi się nawet podoba ;) . 

 

Ale w gruncie rzeczy istnienie atmosfery w trakcie bezzałogowej części lotu niczemu nie przeszkadza.

Też tak uważam :) . Alan miał być obudzony i spędzić dorosłe życie na pokładzie statku, więc był on przystosowany dla człowieka. Poza tym Cate miała żyć możliwie podobnie, jak żyłby człowiek na pokładzie statku. Pierwszy akapit, o którym była dyskusja, dzieje się po śmierci Alana i nie widziałem powodu, dla którego atmosfera miałaby być usunięta ze statku.

 

 Wodór nie jest toksyczny, więc jeśli chciał spowodować eksplozję, to zwiększenie zawartości tlenu akurat zwiększy ryzyko zapłonu. 

Chodziło o stężenie wodoru, które w połączeniu z tlenem w odpowiednich proporcjach daje mieszankę wybuchową, którą łatwo „odpalić”. Mój sprytny (jak mi się wydawało) pomysł polegał na szybkim rozcieńczeniu zwartości wodoru w pomieszczeniu poprzez dodanie sporej ilości tlenu, aby stężenie wodoru zostało gwałtownie obniżone, ale słyszałem też opinię, że lepiej byłoby np. wpuścić tam szybko więcej azotu. Być może mój pomysł skończyłby się katastrofą, ale nie znalazłem jednoznacznych odpowiedzi na ten temat.

 

W głąb mnie zapuszczają się zimne szpikulce obcych i niezrozumiałych kodów nadawanych w pełnym spektrum fal elektromagnetycznych – hmm… kod to nie to samo, co sygnał.

Tak. Obcy wysyłali do niej kody (kombinacje sygnałów) zapisane na wiele sposobów. Takie tam próby nawiązania kontaktu maszyny z maszyną.

 

Raz jeszcze dziękuję za ten zacny komentarz!

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Delikatne tąpnięcie podłogi potwierdza, że „Serendipity” wyłączyła ciąg główny. Teraz, daleko na horyzoncie zalegającej na obu pokładach ciszy, słychać jedynie słabe zawodzenie jonowych silników manewrowych i przytłumione buczenie generatora sztucznej grawitacji

Mam jakieś mgliste wrażenie, że to będzie opowiadanie science-fiction. :P

Dlatego specjalny algorytm układu nadrzędnego losowo wymazuje starsze wspomnienia i ich echa, naśladując zawodną pamięć człowieka.

Powinien jeszcze zniekształcać dane i łączyć jedne wspomnienia z drugimi. Do tego najważniejsze obliczenia dokonywać powinien bez wiedzy robota(?). Wtedy byłby to jakiś obraz bulgoczącego chaosu w naszych głowach.

Gdy Alan rozluźnia palce, wyjmuję z jego dłoni łańcuszek z diamentem, który posłużył za ostrze.

Przecięcie sobie żył łańcuszkiem wymagałoby ogromnej determinacji. Podobnie diamentem. Jasne, wiem, najtwardszy kamień, tnie szkło – ale co innego przeciąć taflę szkła, a co innego elastyczną skórę. Musiałby mieć – ten diament – nieźle zaostrzoną krawędź.

Tam mam prawdziwą rodzinę. Lepszej nie będę miał i nigdy nie miałem. Wolę spędzić resztę życia odwiedzając ich puste groby niż marnować kolejny dzień z tobą. 

W sumie… to warte rozważenia.

Czy jakkolwiek pojmowana “autentyczność” stwierdza wyższość danych odczuć, wrażeń, wspomnień nad tymi wygenerowanymi komputerowo. Zdaje mi się, że to rozgraniczenie, które zniknie w umysłach naszych wnuków albo prawnuków.

W ostatnich lata podciągnął się w kilku kwestiach

Literówka.

co uszkodziła tępa krawędź diamentu

To jak on sobie tym żyły podciął?

Vern Ross osiągnął wyższy szczebel ewolucji człowieka. Był świadomym psychopatą

Czyli w takim kierunku zmierzamy.

Obcy świat jest na wciągnięcie ręki

Literówka.

A więc tak to się zaczyna. W obliczu tych wszystkich niezwykłych chwil, które już wkrótce odzyskam, bledną nagle cuda obcego świata.

Czytałem już kiedyś to opowiadanie, ale dopiero teraz przyszła mi do głowy możliwa interpretacja jego zakończenia – maszyna odnajduje piękno w biologicznym życiu. Czy będzie chciała je rozwijać pod swoim protektoratem? To pytanie, na które mógłbyś odpowiedzieć, potrafisz, chętnie przeczytam.

 

Dobra robota i gratulacje!

Spokojnie. Tak naprawdę mnie tu nie ma.

Przeczytałem wersję papierową, ale nie podzieliłem się opinią, więc nadrabiam ;)

 

Interesujące opowiadanie, choć zastanawiam się, czy w wersji skróconej nie było lepsze – bo jednak trochę się powtarzasz w tych wywodach. Zbyt wiele masochizmu Alana, rozterek, które właściwie prowadzą donikąd. Jest to oczywiście psychologicznie wartościowe i interesujące, czytelnicy ceniące sobie taką literaturę z pewnością będą ukontentowani.

Podobało mi się, że wziąłeś na tapetę okres podróży kosmicznej, który zwykle jest pomijany, jako ten najnudniejszy. Nie postawię “Drugiego człowieka” obok “Non stop” Aldissa, ale to jednak teksty innego nurtu.

Mam też pewne wątpliwości koncepcyjne. Niezbyt kupuję całą tę inwestycję i jej realizację. Mówiąc dosadnie – każdy człowiek dostałby pierdolca w takich warunkach, więc nie przysłużyłby się ani jako ambasador, ani nauczyciel/towarzysz dla AI. A przy takiej misji, takich włożonych w nią pieniądzach, wszystko powinno być dopięte na ostatni guzik. Program szkoleniowy skwitowałeś:

Naprawdę nie mam pojęcia, co siedziało w głowach tych specjalistów i jakie mieli kompetencje, ale nie przewidzieli bardzo prawdopodobnych konsekwencji takiej kumulacji nieszczęść.

Wydaje mi się to po prostu dość wygodnym rozwiązaniem fabularnym, a tego przecież potrzebowałeś, by wyjaśnić zachowanie Alana.

Na koniec jeszcze słowo o zaburzonej chronologii – ja to kupuję. Zwykle w takich sytuacjach gubię się bez reszty (prosty człowiek ze mnie ^^), ale u Ciebie wszystko rozumiałem, więc zrobione umiejętnie.

 

Ach, no dobra, jedno mi umknęło (aczkolwiek mam domysł), więc byłbym wdzięczny za podpowiedź – co się stało z pozostałymi zarodkami na pokładzie?

 

Tyle ode mnie, pzdr.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Dobre. Podobało się. Byłoby super odchudzone o 10 procent z zapętleń. Dynamiczniejsze. Ale i tak warte piórka.

Już tylko spokój może nas uratować

Dobre. Podobało się. Byłoby super odchudzone o 10 procent z zapętleń. Dynamiczniejsze. Ale i tak warte piórka.

Już tylko spokój może nas uratować

Tutaj masz, Primagenie, ten fragment, który Ci umknął:) No, powiedzmy, że masz, że to ten fragment i że on umknął;)

Uczucie, jakie pojawia się w chwili, gdy dokonuję wyboru, trudno opisać. Od tej pory ten jeden zarodek stanie się moim oczkiem w głowie. Nadaję mu imię Alan, bo po prostu wiem, że ma się nazywać Alan.

 

To mogło być naprawdę piękne wspomnienie i pozbyłam się go z żalem. Nie chciałam pamiętać, co zrobiłam z pozostałymi zarodkami.

 

 

Known some call is air am

Cześć, Marasie!

Przeczytałam chwilę temu i powracam teraz. Przyznaję, że chciałam sprawdzić, czy tekst zostanie na dłużej w mojej głowie. Okazuje się, że: tak, ale

Ale nie tak wyraźnie, jakbym sobie życzyła.

 

Motyw “pary człowieka i robota” dawno już przerobiono (przemielono?) na przyjemną i łatwo dostępną przekąskę (korzystając z analogii jedzenia), którą nie bez powodu unieśmiertelniono, jest bowiem dobra: robot mierzy się z wcale nie zerojedynkową problematyką robotycznej natury, a człowiek-filozof duma nad tym, czym jest człowieczeństwo. Było, jest i będzie. Był Dick, Asimov, Lem, jest Obcy, będą kolejne gry, filmy, opowiadania…

Przez cały czas zastanawiałam się, czy (i kiedy) porzucisz ten schemat lub przejmiesz stery z rąk autopilota, by nie skręcał zbytnio w stronę kliszy.

Wydaje mi się, że jako tło dla opowiadania i moc wyjściowa jest całkiem w porządku – pewna uniwersalność to as z rękawa doświadczonego pisarza, który ułatwia czytelnikowi zanurzenie się w świecie przedstawionym i zapewnia komfort zrozumienia, o co chodzi, w kontekście głównej linii fabularnej. Tylko. Mój problem polega na tym, że fabuła jest sama w sobie równie schematyczna i pospolita, co obsadzone role: znużonego, przegranego człowieka i walczącego o zwycięstwo robota, zdołowanego swoją rolą narzędzia do naprawy ludzkich błędów. Fabuła jest słusznie wzbogacona dodatkami i zacnie przyprawiona (kontynuując analogię jedzeniową) dylematem Cate-Jane; zgrabną, momentami bardzo celną narracją (lecz momentami zdecydowanie przegadaną – o tym później); i, co najbardziej doceniam, bogatą warstwą science. Nie wątpię, że sama terminologia i zbudowany z jej pomocą klimat jest gratką do poczytania dla czytelników łaknących tego rodzaju przyjemności, dodatkowo okraszoną stylem retro wyżej wymienionych klasyków. Samo wierne odwzorowanie tej nostalgii zasługuje na pochwałę. Przyznaję, że sama lubię styl retro. Lecz lubię go zmieszanego z czymś więcej – jak z dobrym remake’m, który nie tylko miło połaskocze w te same miejsca, co oryginał, ale wciąż potrafi zaskoczyć, dostarczyć nowych emocji, wypełnić pustkę melodią lub zagłuszyć nią niedociągnięcia czy przedawnienia. Nie sugeruję tutaj oczywiście, że tekst miałby być jakąś manifestacją lub produktem czegoś; jest przede wszystkim formą rozrywki, i tak, pewnej rozrywki dostarcza.

Na plus na pewno minimalizm: duet dopełniających się postaci oraz dobra klaustrofobiczna atmosfera statku.

 

Co do narracji – monotonia scen jest moim zdaniem na tyle potrzebna, że opisane wydarzenia mają być monotonne. To podróż przez przerażającą przestrzeń kosmiczną, której nikt nie spędza przyjemnie, podczas której bohaterowie i czytelnik męczą się na tyle, by z niecierpliwością oczekiwać końca. A gdy koniec następuje, mają poczuć ulgę. Ta swoista gra emocjami to konieczny szantaż w tak ułożonej chronologii. Widać, że tekst jest przemyślany.

 

Jako że nieco znużyła mnie etyczna kwestia hodowania ludzi, dużo bardziej zaciekawiło mnie końcowe dotarcie do celu i konfrontacja z obcymi. Przyznam, że spodziewałam się zaciemnienia kamery. Albo jeszcze gorzej, sztampy – obcy to obcy, a człowiek wcale nie pojmie przedstawionej sytuacji. Jednak narratorem nie jest człowiek, i tym błyszczy końcówka. Przyznam – choć konfrontacja była streszczona – jest satysfakcjonującą kulminacją warstwy fiction, szczególnie ze względu na bezstronność i redukcję warstwy emocjonalnej. Gdzie mimo swoich pragnień o byciu człowiekiem, analityczna maszyna przejmuje kontrolę. Scena jest zdecydowanie najbardziej wyrazistym i „wyróżniającym się” elementem w tekście. To na pewno zapamiętam – lubię cosie, które mnie zastanawiają, dają początek myśli (niekoniecznie twórczej). Ale mimo powyższego: szkoda, że jest tylko jedna taka scena.

 

Najsłabiej w opowiadaniu wypada, imo, tytuł ;) Dlaczego nie po prostu: „Serendipity”?

Btw, samo pojęcie jest na tyle ciekawe, że (kto do tej pory się z nim nie spotkał) polecam zerknąć na objaśnienie, choć polska Wikipedia niezupełnie jest satysfakcjonującą wykładnią wiedzy na ten temat, ale może być dobrym wejściem do tej rabbithole ;)

Pozdrawiam i gratuluję publikacji!

 

Hej, Geki! Oczywiście mi tu komentujesz, żebym napisał komentarz pod Twoim opowiadaniem, a ja tu tylko przelotem jestem. Cóż, chyba będę musiał zrobić wyjątek. Faktyczny obraz bulgoczącego chaosu w naszych głowach to byłby strasznie długi opis i pewnie zupełnie niezrozumiały. Serio oglądałem te kryształy, bo już w redakcji pytała o to samo Ninedin. Jak chcesz się bardzo okaleczyć, ale tak, żeby to miało symboliczne znaczenie dla kogoś innego, to dasz radę takim kryształem bez problemu. Oczywiście masz rację, pochodzenie bodźców dostarczanych do naszego mózgu nie ma większego znaczenia w sumie dla samego mózgu. Od dawna wystarczy np. popieścić prądem tu i tam i są efekty.

Dzięki za wyłapanie literówek, kurde, sprawdziłem i obie poszły niestety w publikacji.

Dziękuję serdecznie za wizytę, lekturę i ciekawe uwagi. „Maszyna" była niewątpliwie zachwycona życiem, ale pozostawię ją w tym zachwycie, bo powrotu do tej historii nie przewiduję.

 

Witam, CountPrimagena i na wstępie gratuluję publikacji w NF!

Znam dobrze kilku zwolenników skracanie wszystkiego, ale widziałem też w NF opowiadania na 100 tysięcy znaków i tam to dopiero był lament, jakie to długie. A moje ma dokładnie tyle stron co Twoje, więc jestem pewny, że i Ty będziesz czytał jakieś opinie, że można je było skrócić :). Jak słusznie zauważyłeś, pewnie będą i tacy, dla których będzie w sam raz, albo wręcz za krótkie. Bo obaj wiemy, że nigdy nie zadowoli się wszystkich.

Co do misji. Tak, tego potrzebowałem, tak to sobie wyobraziłem i nad konsekwencjami takiej wyprawy się chciałem pochylić. Może trochę ekstremalnej z naszego punktu widzenia, ale jestem przekonany, że mój bogacz nie jest najbardziej ekstrawaganckim i pokręconym bogaczem w fantastyce, literaturze a pewnie i w historii. Fajnie, że pomieszanie chronologii Tobie przypasiło, bo był tu głos, że nie pasi, a w becie miałem, że pasi itd. I znów wracamy do stwierdzenia, że nie da się zadowolić wszystkich, podobny dwugłos miałem w sprawie warunków misji i psychopaty, który za nią stał. Co do pozostałych zarodków, to myślę, że Cate je po prostu zniszczyła, wykazując się nie po raz ostatni „nieprzewidywalnością". Wybrała sobie jednego Alana i zajęła się jego wychowywaniem.

Dzięki za lekturę i ciekawe uwagi!

 

Hej, Rybaku3!

Cieszę się, że się podobało i wydało interesujące. Na 10% odchudzanie to ewentualnie bym przystał pod kątem dynamiki. Ale ja zawsze mam za dużo materiału i potem odchudzam, więc w mojej opinii to jest już odchudzone. Dzięki za lekturę i miłe słowo.

 

Witam również Żongler. Akurat skończyłem pisać odpowiedź dla poprzednich komentujących, gdy wpadł taki długi komentarz od Ciebie, więc będę go musiał na spokojnie ogarnąć w kolejnym podejściu.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Popełnię świadomie portalowe wykroczenie i wkleję komentarz pod komentarzem, żeby Żongler zauważyła, że odpowiedziałem na jej komentarz.

 

Hej, Żongler! Miło, że zajrzałaś.

 

Ale nie tak wyraźnie, jakbym sobie życzyła.

Mnie satysfakcjonuje, że coś zostało, chociaż podobno wszystko, co zostało wypowiedziane przed „ale”, nie ma żadnego znaczenia.

 

Motyw „pary człowieka i robota” dawno już przerobiono (przemielono?) na przyjemną i łatwo dostępną przekąskę (korzystając z analogii jedzenia), którą nie bez powodu unieśmiertelniono, jest bowiem dobra: robot mierzy się z wcale nie zerojedynkową problematyką robotycznej natury, a człowiek-filozof duma nad tym, czym jest człowieczeństwo. Było, jest i będzie. […] Przez cały czas zastanawiałam się, czy (i kiedy) porzucisz ten schemat lub przejmiesz stery z rąk autopilota, by nie skręcał zbytnio w stronę kliszy.

Próbowałem coś w tym kociołku zamieszać i spojrzeć na trochę inny układ. Maszyna nie jest do końca maszyną, a jej dylematy nie dotyczą tylko człowieczeństwa, ale też tożsamości, bo być może najpierw swoje człowieczeństwo utraciła, a teraz chce je z powrotem odzyskać. Z kolei człowiek jest tutaj postawiony przed własnymi dylematami i ma dylematy maszyny w głębokim poważaniu. Itd.

 

Mój problem polega na tym, że fabuła jest sama w sobie równie schematyczna i pospolita, co obsadzone role: znużonego, przegranego człowieka i walczącego o zwycięstwo robota, zdołowanego swoją rolą narzędzia do naprawy ludzkich błędów. 

No właśnie mam nadzieję, że jest w moim opowiadaniu nieco więcej. I nie jest tak schematycznie i pospolicie, jak to odbierasz, chociaż oczywiście masz prawo do takiej opinii. Mnie cieszyły pytania czytelników, czy Cate odtwarza swoje utracone wspomnienia po raz pierwszy? Czy potwierdza swoje człowieczeństwo, czy nie potwierdza, kolejno odhaczając punkty, które wspominał Alan: kłamstwo, współczucie, miłość, zabójstwo itd.? Czy na to człowieczeństwo zasługuje, wcielając się w matkę? Czy okazała litość, czy była tylko bezduszną egoistką? Ratowała życie Alana, czy wydłużała jego piekło? Albo czy Alan jest, jak piszesz, po prostu przegrany, czy może przechodzi fazy buntu, wyparcia, akceptacji itd. aż do oszukanej (ale zarazem spowodowanej ludzkim gestem) nagrody w postaci fałszywego lądowania itd. I czy to nie jakaś alegoria naszego życia? Itd.

 

dodatkowo okraszoną stylem retro wyżej wymienionych klasyków. Samo wierne odwzorowanie tej nostalgii zasługuje na pochwałę. Przyznaję, że sama lubię styl retro. Lecz lubię go zmieszanego z czymś więcej – jak z dobrym remake’m, który nie tylko miło połaskocze w te same miejsca, co oryginał, ale wciąż potrafi zaskoczyć, dostarczyć nowych emocji, wypełnić pustkę melodią lub zagłuszyć nią niedociągnięcia czy przedawnienia.

Tak, retro to cały ja. Nie wyzbędę się tego oldskulowego sznytu, bo go lubię. Ale miałem nadzieję, którą podtrzymywali w swoich głosach inni czytelnicy, że właśnie korzystając z arsenału retro, coś tam nowego i od siebie przemyciłem. Skoro uważasz inaczej, to znaczy, że udało się tylko częściowo, lub wcale z Twojego punktu widzenia. Takie porażki wliczone są w ryzyko, bo nie ma szans zadowolić wszystkich.

 

Ale mimo powyższego: szkoda, że jest tylko jedna taka scena.

Miałem nadzieję, że ze dwie się chociaż takie znajdą ;) A tak serio, to powiem szczerze, że od innych czytelników nie miałem żadnych głosów na temat zakończenia, a jeśli im się coś jakoś szczególnie podobało to zupełnie inne fragmenty opowiadania. Jak widać, nie ma reguły.

 

Najsłabiej w opowiadaniu wypada, imo, tytuł ;) 

A widzisz. Tytuł jest bardzo ważny, bo nie chodzi tutaj tylko o pytanie, czy na pokładzie był jakiś drugi człowiek, czy może jednak był tylko jeden, ale również o to, co się w tym czasie wydarzyło na Ziemi. Dla mnie ten tytuł dopowiada treść tekstu. 

 

Dlaczego nie po prostu: „Serendipity”? 

To jest już moje drugie opowiadanie, w którym statek kosmiczny nazywa się „Serendipity” i właściwie to ukradłem nazwę z tamtego drugiego opowiadania, bo to się miało ukazać jako pierwsze, a nazwa bardzo mi się podoba, ma super znaczenie i tutaj też pasowała.

 

Dziękuję, Żongler, za lekturę tekstu, obszerny i ciekawy komentarz oraz wszystkie uwagi. Cieszę się, że jakieś plusy mimo wszystko znalazłaś. Każdy nowy czytelnik jest na wagę złota, każda uwaga cenna. Po to m.in. wrzuciłem opowiadanie na portal (poza tym, że miałem kiedyś cel, żeby dostać siódme piórko, ale złote), żeby mnie tu przejechali i zwalcowali porządnie, bo na LC wpadły pozytywne opinie, które mogły uśpić moją czujność i dodać +6 do Pychy i +4 do Samozadowolenia. Kubełek zimnej wody zawsze się przydaje.

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Czy od razu zimna woda? Chyba najwyżej letnia, Marasie ;)

 

No właśnie mam nadzieję, że jest w moim opowiadaniu nieco więcej. I nie jest tak schematycznie i pospolicie, jak to odbierasz, chociaż oczywiście masz prawo do takiej opinii. Mnie cieszyły pytania czytelników, czy Cate odtwarza swoje utracone wspomnienia po raz pierwszy? Czy potwierdza swoje człowieczeństwo, czy nie potwierdza, kolejno odhaczając punkty, które wspominał Alan: kłamstwo, współczucie, miłość, zabójstwo itd.? Czy na to człowieczeństwo zasługuje, wcielając się w matkę? Czy okazała litość, czy była tylko bezduszną egoistką? Ratowała życie Alana, czy wydłużała jego piekło? Albo czy Alan jest, jak piszesz, po prostu przegrany, czy może przechodzi fazy buntu, wyparcia, akceptacji itd. aż do oszukanej (ale zarazem spowodowanej ludzkim gestem) nagrody w postaci fałszywego lądowania itd. I czy to nie jakaś alegoria naszego życia? Itd.

 

Tak, tylko te pytania będą zawsze, są na tyle ogólne, że osadzone w konwencji, są wręcz nierozdzielną częścią fundamentów. Wynikają samoistnie z relacji „robot-człowiek”. W sensie: są poruszone tak czy siak, wprost lub pośrednio, samym pojawieniem się w tekście tego zestawienia. Wydaje mi się, że odpowiedź leży przede wszystkim w konkretnym podejściu autora. Czy obrał jakąś stronę, czy tekst to próba polemiki, czy też jest to pytanie rzucone do otwartej sali, byleby tylko zostało rzucone.

Nie wiem, czy dobrze opisuję, co mam na myśli. Nie mam na celu spłycenia powyższych; są to ważne i ciekawe pytania. Czy zastanawiałam się nad nimi podczas lektury? Myślę, że moje wnioski były dość ogólnikowe, klasyczne właśnie. Na koniec robot zostaje robotem, a człowiek człowiekiem.

 

W tej historii, imo, najciekawiej wypada metafora piekła “wiecznego powrotu” i hm, pewna utylitarna okrutność. Dopatrzyłam się też interpretacji statku-matki jako metafory ciąży i dorastania/dojrzewania, w każdym tego słowa znaczeniu (fizycznym i psychicznym). Tylko to wszystko jest w miarę subiektywne. To niekoniecznie znaczy, że taka metafora była celowo zasiana w tekście. I nie sugeruję tutaj, że każda przygoda w kosmosie musi być obowiązkowo wielowymiarowym studium nad człowieczeństwem, szczególnie jeśli autor pisze przygodówkę sci-fi, nie traktat filozoficzny – i nawet jeśli takie pytania pojawiają się samoistnie podczas czytania.

 

Wydaje mi się, że melancholia i, powiedzmy, psychiczna filigranowość Cate/Jane pasuje jak ulał do klasycznych dylematów sci-fi (czym jest tożsamość, dusza, itd.) i to jest poniekąd to retro; jednakże była tu również okazyjna furtka dla groteski i horroru wypaczonego rodzicielstwa, do mocnego podjęcia decyzji, jednoznaczności. Wydaje mi się, że te „mocniejsze” motywy wciąż tkwią tuż pod powierzchnią, mimo krwawych scen w tekście. Pewnym przedawnieniem (? „sztampa” może jest lepszym słowem) postaci kobiecych jest to, że baba chodzi i smęci, jest wiecznie zagubiona i pełna refleksji, ale ostatecznie pozostaje bierna wobec swojej roli i misji. Zatem melancholijna kobieta-android łatwo wpada w kliszę – o to mi mniej więcej chodzi – szczególnie w odniesieniu do roli matki Alana, być może trochę krzywdzi fajny potencjał jej postaci. A może właśnie taki dokładnie był Twój zamiar, aby taka była ta postać. Jeśli chcesz mojej opinii – myślę, że dobrym posunięciem byłoby właśnie wyrwanie jej z tej kliszy. Jednak to wyłącznie moje zdanie, i może lekki wgląd w to, jak widzę tekst. Rozumiem jednak zwycięstwo strony retro ;)

mr.marasie, staram się unikać opisywania tego, jak (inaczej) bym coś widział. Opisałem to, co wg mnie jest lub nie jest prawdopodobne lub racjonalne. Ale, jak widać, nie zawsze przekaz oddaje intencje. Jako jego autor jestem odpowiedzialny za podanie go w jak najczytelniejszej formie. Ciągle się uczę dawać informację zwrotną.

Pierwszy akapit miesza dwie narracje. […]

– Zatem gdzie minusy? ;)

Da się budować mieszając Lego Technics z Lego Duplo, ale bardziej będą pasować do siebie klocki z jednej serii, np. samochód wyjdzie bardziej “samochodowy” z Technics, a dom – analogicznie – z Duplo. Wybacz tą metaforę, jakoś natrętnie się wepchnęła. Po prostu obie części aż się proszą o oddzielenie gwiazdką.

Mam wrażenie, że jeśli coś wygląda obco i dziwnie, i jest obiektem, to najlepiej nazwać to obiektem.

W SJP jedna z definicji brzmi “przedmiot, który można zobaczyć lub dotknąć”. Hm, może masz rację. Ja się zawiesiłem na tym zdaniu z powodu olbrzymiej pojemności tego pojęcia. Obiektów małych, czy dużych? Wirujących wokół statku, wokół własnej osi, a może wokół siebie? O jakim kształcie lub formie? A może tylko bezforemne iskry światła?

To jest misja/inicjatywa prywatna. Coś jak Musk i Mars […]

Ostatnią rzeczą, którą można zarzucić SpaceX jest działanie beztroskie, chaotyczne czy impulsywne. Bezwzględne dążenie do celu? – tak, ale zaplanowane, przemyślane.

Tak. Obcy wysyłali do niej kody (kombinacje sygnałów) zapisane na wiele sposobów. Takie tam próby nawiązania kontaktu maszyny z maszyną.

Kombinacja sygnałów może być kodem, ale “kod” – podobnie jak “obiekty” – jest pojęciem szerokim. Kod może być niesiony w modulowanym sygnale radiowym, albo w fali dźwiękowej, w każdej formie energii. Ale nie jest nośnikiem, więc nie może “zapuszczać się zimnym szpikulcem”. Poza tym, aby kod mógł być rozpoznany jako kod, musi trafić do organu zdolnego ocenić, czy jakiś kod tam jest. Niekoniecznie musi zostać zrozumiany. Np. ludzka mowa w formie modulowanych drgań ośrodka (sygnał) trafia tak samo do ucha, jak i do wątroby. Ale wątroba nie rozpozna w drganiach kodu. Ucho zresztą też nie, dopiero mózg odbierze sygnały elektryczne i stwierdzi, że odbiera mowę. Nawet, jeśli jej nie zrozumie.

Serdecznie pozdrawiam z Bladobłękitnej Kropki, तारान्तरयात्री [tɑːrɑːntərəjɑːtri]

Cześć ponownie, Żongler.

 

Oczywiście, znam zasadę śmierci autora, a tekst żyje swoim życiem. To, co autor miał na myśli, a czego czytelnik nie widzi, się nie liczy, a to, co czytelnik widzi, a czego autor nie miał na myśli, to wartość dodana.

Nie szedłem w stronę, w którą Ty byś poszła, bo zadowoliły mnie takie kwestie, jakie wymieniłem wcześniej, ale też nieśmiałe pytania o wersję człowieka 2.0 i kierunek, w jakim może iść cywilizacja wysoko rozwinięta itd. Decyzja o wyeliminowaniu czynnika ludzkiego jako przestarzałej wersji człowieka, która nie jest już reprezentatywna dla ludzkości, ale jako strata, błąd, bo jednak ludzka słabość to jakaś wartość, co odkrywa też i Cate. Albo to, że prawdopodobnie zapętlona wymazywaniem wspomnień Cate odgrywała ten scenariusz nie pierwszy raz podczas podróży i za każdym razem życie i człowieczeństwo okazywało się największą wartością itd. Do czego zmierzam? Serio starałem się tutaj upchać coś więcej, ale jeśli to i tak w twoich oczach sztampa, schematy i pospolitość i nic poza retro, to cóż mogę na to powiedzieć? Przyjmuje z pokorą opinię czytelniczki.

Ale jedna rzecz mnie pociesza. Skoro żałujesz, że nie poszedłem w stronę groteski i horroru wypaczonego rodzicielstwa, to znaczy, że mamy zupełnie inne fundamenty, cele, wrażliwość i zainteresowania wynikające zapewne z masy czynników, lektur itd. A tego nie przeskoczymy i nie ma się co o to obrażać. Po prostu żyjemy w innych przemyśleniach, sprawach, tekstach, które nas interesują. To nie jest obrona mojego tekstu, bo powinienem pisać tak, żeby zadowolić w miarę szerokie spektrum odbiorców, chociaż wszystkich się nie da. Nie jest to również zarzut, tylko fakt i normalna sprawa. Ktoś mi napisał, bodajże Cobold, że ja piszę opowiadania, które sprawiają największą frajdę miłośnikom SF po czterdziestce (pewnie jeszcze miał na myśli facetów w szczególności) i pewnie dlatego jemu się akurat podobało. I ja to biorę w ciemno :). Jako autor hobbysta będę usatysfakcjonowany taką akurat wąską grupą zadowolonych czytelników, bo sam się do niej zaliczam (wiekowo itd.).

Dzięki za ciekawe uwagi i pozdrawiam.

 

Witaj ponownie, Tārāntarayātrī!

 

Dostałem od Ciebie bardzo cenny i ciekawy komentarz i na pewno z niego skorzystam w przyszłości. Moja uwaga o pominiętych kwestiach odnosiła się do przypadków, gdy opisałeś to, co wg Ciebie jest lub nie jest prawdopodobne, lub racjonalne, a dla mnie po prostu było czymś w tekście, co opisałem tak, a nie inaczej, bo uznałem to za słuszne i racjonalne. Ale oczywiście masz prawo uważać inaczej. 

Zatem tam, gdzie widziałem np. stwierdzenia typu: „Swoją drogą, dlaczego android nie został wybudzony np. przez radiowe API?”, „w sytuacji ratowania życia wezwałbym serwitory”, „Hmm, opiekunka tak robi?” nie wchodziłem w jałową zapewne dyskusję, bo musiałbym odpowiedzieć coś w stylu: bo nie został, może nie miała API, bo została inaczej wybudzona, może serwitory nie były wystarczające do tego zadania? Może Cate chciała sama tym się zająć? A czy Cate była typową opiekunką? Itd. itd. i moglibyśmy się przekomarzać tygodniami.

 

– Zatem gdzie minusy? ;)

Da się budować mieszając Lego Technics z Lego Duplo […]

– moje zapytanie dotyczyło stwierdzenia, że lubisz infodumpy :). Ale i tego, dlaczego miałbym rozdzielać jakieś fragmenty tekstu gwiazdkami czy czymkolwiek, bo są napisane w innej, nazwijmy to „estetyce”? Co w tym złego lub niewłaściwego? Co do samego oddzielanie gwiazdką, to Tobie by pasowało rozdzielić, mi pasowało nie dzielić i pozostaniemy w impasie, bo trudno tutaj obiektywnie stwierdzić kto ma rację i dlaczego.

 

Ja się zawiesiłem na tym zdaniu z powodu olbrzymiej pojemności tego pojęcia. Obiektów małych, czy dużych? 

Na początku tekstu, żeby nie dowalać ciężkiego opisu, pozostawiłem „w eskorcie złocistych, wirujących obiektów”, ale bliższy ich opis znalazł się na końcu opowiadania. Wirowały, były złociste, rozmiar pominąłem.

 

Ostatnią rzeczą, którą można zarzucić SpaceX jest działanie beztroskie, chaotyczne czy impulsywne. Bezwzględne dążenie do celu? – tak, ale zaplanowane, przemyślane.

 

Odpowiem tak – mój miliarder jest psychopatą, człowiekiem ponad prawem, podobnych było w literaturze całe mnóstwo, akurat Musk wykazuje objawy skretynienia na innych płaszczyznach, to fakt, więc jego podobieństwo do Rossa dotyczy innych kwestii – bogacz, program kosmiczny, rozwój nowoczesnych technologii itd. Bohater „Kontaktu” działa jakby bardziej z partyzanta i w ukryciu, do tego również w pośpiechu, ale jeszcze lepszym przykładem może być inny fikcyjny bogacz np. Peter Weyland z „Prometeusza”. Ale jestem również pewien, że nawet teraz gdzieś np. w Azji jakiś bogacz opłaca, powiedzmy, badania nad klonowaniem ludzi, mając w dupie prawo, etykę i samopoczucie obiektów badań. 

 

Tak. Obcy wysyłali do niej kody (kombinacje sygnałów) zapisane na wiele sposobów. Takie tam próby nawiązania kontaktu maszyny z maszyną.

Kombinacja sygnałów może być kodem, ale “kod” – podobnie jak “obiekty” – jest pojęciem szerokim. Kod może być niesiony w modulowanym sygnale radiowym, albo w fali dźwiękowej, w każdej formie energii. Ale nie jest nośnikiem, więc nie może “zapuszczać się zimnym szpikulcem”. 

 

Kod: 

1. «umowny system znaków umożliwiający przetworzenie informacji oraz odczytanie jej przez osoby znające ten system lub przez urządzenia pracujące w tym systemie»

2. «informacja zapisana w tym systemie znaków»

 

Mamy zatem obcą cywilizację maszyn, która wysyła w szerokim spektrum zakodowane na różne sposoby informacje do innej i obcej dla nich maszyny, próbując nawiązać jakieś porozumienie i przekazać jakieś informacje. Zimne szpikulce to metaforyczne, a nie dosłowne określenie, padające z punktu widzenia maszyny, która uważa się za człowieka i ma oddawać jak nieludzkie i obce są dla niej te umowne systemy znaków wysyłane do niej przez inne maszyny. W sumie to świadomie dosyć poetyckie sformułowanie, które miało lekko zajeżdżać poetyką cyberpunka. Jeśli uważasz je za nietrafione, to nic na to nie poradzę. 

 

Raz jeszcze dziękuję za ciekawy komentarz i pozdrawiam.

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ktoś mi napisał, bodajże Cobold, że ja piszę opowiadania, które sprawiają największą frajdę miłośnikom SF po czterdziestce (pewnie jeszcze miał na myśli facetów w szczególności) i pewnie dlatego jemu się akurat podobało.

Coś w tym musi być :)

Known some call is air am

No i jak dla mnie gites :)

Po przeczytaniu spalić monitor.

Hm, jako fanka retro (w tym miłośniczka Obcego i całkiem przeciętna fanka Lema, której zdarzyło się napisać o nim pracę naukową), czy jestem częścią serduszka facetem po czterdziestce? Wiedziałam…

 

Dodam, że chyba nazbyt skupiłeś się na negatywnych słowach w moim komentarzu, kosztem tych pozytywnych. Zatem podkreślę, że takie też tam były. ;)

Pozdrawiam!

Hm, jako fanka retro (w tym miłośniczka Obcego i całkiem przeciętna fanka Lema, której zdarzyło się napisać o nim pracę naukową), czy jestem częścią serduszka facetem po czterdziestce? Wiedziałam…

Napisałem, że NAJWIĘKSZĄ frajdę mają faceci po 40. lubiący SF i cytowałem Cobolda. To nie wyklucza przecież BRAKU frajdy części facetów po 40. lubiących SF, ani mniejszej lub większej frajdy u innych grup czytelników itd. Co nie zmienia faktu, że jako „niefacetpo40” potwierdzasz w jakimś stopniu taką opinię :). A Staruch, Outta, Rybak, Cobold i paru innych znanych mi facetów po 40. lubiących SF, którym się opko podobało, też potwierdzają tę opinię poniekąd, ale patrząc z drugiej strony. Wiadomo, że to skrót myślowy, ale coś w tym chyba jest, jak zauważył Outta.

 

Dodam, że chyba nazbyt skupiłeś się na negatywnych słowach w moim komentarzu, kosztem tych pozytywnych. Zatem podkreślę, że takie też tam były. ;)

To był zdaje się jak do tej pory pierwszy, tak wyraźnie negatywny komentarz (chociaż wcześniej ktoś gdzieś nazwał cały dział prozy polskiej z tego numeru miałkim), w którym padły słowa typu pospolita, sztampa, schematy, klisze, autopilot itp. Poza tym pochwaliłaś, zdaje się, monotonię narracji :), nostalgię, minimalizm i coś jeszcze, ale w zasadzie podobała Ci się tylko jedna, krótka scena finałowa, która wywołała jakieś tam myśli, ale niestety "niekoniecznie twórcze" :). Tytuł też Ci się nie podobał :). Możemy zatem uznać, że odnosząc się tylko do krytycznych uwag, skupiłem się na sednie Twojego komentarza :). No i w rozwinięciu dostrzegam spowity mgiełką (a właściwie ukrywany pod niewinnym słowem „przedawnienie”) zarzut opisywania postaci kobiecej w jakiś jak rozumiem archaiczny sposób (pytanie, czy Twoim zdaniem to bardziej wynika z mojego wieku, czy płci?) i mogę się chyba cieszyć, że nie padło słowo dziaderski ;) . Rozumiem również, że gdybym poszedł w groteskę lub horror macierzyństwa, wtedy moje podejście do kobiecej postaci byłoby mniej „przedawnione”?

Wszystko to oczywiście nie znaczy, że oburzam się na Twoją opinię. Rozumiem, że nie tego oczekiwałaś i spotkało Cię jakieś rozczarowanie, ale pewnie takich rozczarowanych czytelników i czytelniczek znajdzie się jeszcze mnóstwo. Twierdzę tylko, że obraz tekstu, który wyłania się z Twojego komentarza, a jaki byłby dla Ciebie bardziej interesujący i wart lepszego zapamiętania, to zupełnie nie moje klimaty i rozmija się z tym, co chciałem napisać. Dlatego wspominam o zadowolonych 40-letnich miłośnikach SF, bo pewnie taka grupa rzeczywiście prędzej się odnajdzie w podobnych tematach i schematach, pospolitych kliszach i oldskulowym retro. I ma to zapewne jakieś logiczne wytłumaczenie.

 

Pozdrawiam!

Po przeczytaniu spalić monitor.

I znów wracamy do stwierdzenia, że nie da się zadowolić wszystkich

W istocie. W pewnym momencie dochodzi się jednak do momentu, w którym próby zadowolenia wszystkich przestają rozwijać i trzeba po prostu “robić swoje”. Tak jak się umie najlepiej…

Moje opowiadanie rzeczywiście ma zbliżoną długość, ale to zupełnie inny tekst i krytyka dotyczy innych kwestii. Stety niestety ;D

Co do pozostałych zarodków, to myślę, że Cate je po prostu zniszczyła

Cóż, tego właśnie się domyślałem, mając w pamięci fragment przytoczony przez Sewera (którego to zdania akurat nie przeoczyłem, po prostu myślałem, że może jest “coś jeszcze” między wierszami). Trochę sabotaż misji ze strony Jane/Cate. No ale tak to się rozegrało.

 

Cóż, pozostaje mi życzyć kolejnych publikacji, Marasie, i ciekawym, co tam zaserwowałeś w Snach Umarłych! :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

W istocie. W pewnym momencie dochodzi się jednak do momentu, w którym próby zadowolenia wszystkich przestają rozwijać i trzeba po prostu “robić swoje”. Tak jak się umie najlepiej…

Dokładnie. Chociaż w sumie i ja, i Ty chyba nie pisaliśmy nigdy, żeby zadowolić wszystkich, tylko to, co sami lubimy ;)

Moje opowiadanie rzeczywiście ma zbliżoną długość, ale to zupełnie inny tekst i krytyka dotyczy innych kwestii. Stety niestety ;D

Ja tylko zwracam uwagę na fakt, że zawsze się znajdzie ktoś, kto coś by wywalił lub skrócił w każdym tekście (patrz punkt powyższy).

Trochę sabotaż misji ze strony Jane/Cate. No ale tak to się rozegrało.

Coś u niej od początku szwankowało z wypełnianiem poleceń. Może to był przejaw całkiem ludzkiej wolnej woli. Polecenie z Ziemi i nadrzędne dyrektywy też próbowała omijać.

Cóż, pozostaje mi życzyć kolejnych publikacji, Marasie, i ciekawym, co tam zaserwowałeś w Snach Umarłych! :)

Tobie również, CountPrimagenie. Mnie z kolei ciekawi Twoje danie zaserwowane w Snach Umarłych, ale już niedługo obaj zaspokoimy ciekawość :)

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Marasie

To pierwsze opowiadanie, jakie tu na portalu przeczytałem (może skusiło mnie piórko, może tytuł brzmiący tajemniczo i retro). Widzę, że większość szczegółów została już przez innych zanalizowana pod mikroskopem (słowoskopem..?), więc dodam tylko dwa najbardziej według mnie odstające.

 

Pojawił się tępy diament (tępa krawędź?), który posłużył w wiadomym celu. Od razu się z opowieści wynurzyłem z myślą “ale jak to ciąć tępym…?”. Ostra krawędź jest zbyt oczywista, ale to był dla mnie full stop.

 

Druga rzecz przypomniała mi moją młodzieńczą niecierpliwość, czyli “przeskakiwanie” tekstu. Zdanie brzmiało chyba “Przekaz zawierał jedno zdanie”. Po czym ono nie padło następne. Ja się zwyczajnie nie mogę w takich miejscach powstrzymać i ordynarnie omijam ile trzeba zdań żeby się czym prędzej dowiedzeć. Myślę, że wiele osób może tak mieć i wtedy wraca doczytać “mniej ciekawy” fragment (oczywiście może być szalenie ciekawy, tylko… nie w tej sekundzie ;-) poza kolejnością.

 

Jeśli mowa o chronologii to wybrany przez Ciebie sposób prowadzenia narracji – krótkie wspomnienia, niekoniecznie w logicznej kolejności – sprawił mi trudność gdzieś do jednej trzeciej tekstu, kiedy to mój rozumek nadążył, ale tak miałem zawsze. Pogubiłem się ponownie bezskutecznie szukając cytatów. Po prostu wolę jak historia wyrasta organicznie. Tutaj Cate z jasnych względów nie ma z tym wiele wspólnego, więc koncepcyjnie na plus.

Sama historia, jej treść i wybrzmienie, to dla mnie dość ciekawie ujęty klasyk. Można było wejść głębiej w umysł Alana, ale i bez tego jest w porządku.

Sfera science, na wpadki w której jestem wyczulony – przyzwoita. Przyjemna lektura.

 

PS. Jeśli teraz lub kiedyś zgubię literki o lub ó to przepraszam, ten klawisz ma u mnie humory i muszę kopiować (udręka..!).

 

 

 

 

Do mnie, moja puento..!

Hej, Aetoh.

Dzięki za odwiedziny, uwagi i opinię. Fajnie, że lektura okazała się summa summarum przyjemna, a sfera science przyzwoita. O tępym diamencie powiedziano wiele; zdanie, które Cię zastopowało, bo nie padło zaraz potem, dla mnie wygląda ok. Chronologia jest zaburzona z kilku powodów i tak po prostu musi być w tym tekście zdaniem autora ;).

Fajnie, że moje opowiadanie jest Twoim pierwszym na portalu. Gwarantuję Ci, że znajdziesz tutaj mnóstwo dobrej lektury, na pewno sporo lepszych tekstów i miło spędzisz czas. Jeśli piszesz, na pewno wiele skorzystasz, spotkasz tu również sporo ciekawych i fajnych osób. Ja też bawiłem się tutaj dobrze i bardzo dużo nauczyłem, chociaż mam wrażenie, że szczęśliwie trafiłem na Złoty Wiek portalu, który już niestety dobiega (dobiegł?) końca. Ale może to tylko taka fala sinusoidalna i linia od jakiegoś czasu opadająca, niedługo pójdzie w górę? Kto wie? Pozdrawiam.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ja mam nadzieję, że fala. W końcu wszystko jest falą (a przynajmniej tak mówi moja Teoria Zupy). A po złotym wieku mogą przyjść inne cuda.

Do mnie, moja puento..!

Opowiadanie bardzo mi się spodobało. Powiedziałabym, że to kawał dobrej fantasytyki. Wczytałam się tak bardzo, że nie dostrzegłam żadnych baboli. Jako niepoprawna fanka dobrych zakończeń poczułam się usatysfakcjonowana, że ten nasz pożałowania godny bohater miał chociaż koniec dobry. Brawo za fajne poprowadzenie trudnego tematu.

Witaj, Nova!

 

Dziękuję za wizytę, lekturę, komentarz i miłe słowa. Cieszę się, że opowiadanie się spodobało, a kres życia Alana zrekompensował jego trudny los :). Pozdrawiam!

Po przeczytaniu spalić monitor.

Znalazłem dwie literówki:

I z czasem zdaję obie sprawę

wskazuje rekę w dół zbocza

 

Chwilami miałem wrażenie, jakbym sam gdzieś już pisał podobne zdania. Bawiłem się świetnie. Uwielbiam dialogi, interakcje postaci, które stworzyłeś. Sceny prawie bez przemocy, trudne decyzje, okłamywanie siebie. Przypomniał mi się twist z filmu “Memento”.

Na końcu zrobiło mi się cieplutko, przypomniałem sobie narodziny dziecka. To jeden z tych tekstów po których pozostaje ślad w pamięci.

Gratulacje.

Hej, MichaleBronisławie!

 

Dzięki za odwiedziny i wskazanie literówek. A także za miłe słowa. Bardzo mnie cieszy, że bawiłeś się świetnie i że tekst pozostaje w pamięci. Natomiast zastanowiło mnie stwierdzenie o wrażeniu, że sam pisałeś gdzieś podobne zdania. W sensie, że masz podobny styl? Pisałeś podobne opowiadanie? Nie wiem, jak rozumieć te słowa. 

Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję za lekturę i komentarz.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Natomiast zastanowiło mnie stwierdzenie o wrażeniu, że sam pisałeś gdzieś podobne zdania. W sensie, że masz podobny styl? Pisałeś podobne opowiadanie? Nie wiem, jak rozumieć te słowa. 

 

Nie pisałem, pewnie nie dałbym rady.

 

Twój

Najpierw przypominam sobie czerwone skrzydła. To nawet nie jest obraz, raczej ulotna myśl, jak kadr z filmu, który kiedyś oglądałam. Zanim zdąży przybrać jakikolwiek kształt, wraca cała reszta, zalewając pamięć falą szkarłatu.

 

Mój

Mówili, że po śmierci życie przewija się przed oczami jak film. Nieprawda. Czas przestaje być czasem. Jestem we wszystkich momentach naraz, wydarzenia tworzą jeden obraz. Dokonane wybory są jak pojedyncze pociągnięcia pędzla.

Twój:

 

Tymczasem Alan nasuwa na twarz maskę przypominającą meduzę, której witki oplatają głowę.

Mój:

Widzę bladoróżowe niebo, dwa małe słońca, las czegoś co przypomina meduzy, wybuchy, biegnących skrzydlatych żołnierzy z innych barek, porozrzucane ciała.

 

Chodziło mi o pojedyncze słowa, tekst zupełnie inny, zdania inne. Czy myślenie podobnie? Nie wiem, ale chciałbym, żeby tak było. Do Twojego stylu jeszcze mi sporo brakuje.

 

pozdrawiam

MB

 

Hej.

To drugie “old school” SF, jaki ostatnio czytałem i drugie ze złotym piórkiem. Może rzeczywiście jest na to popyt.

Widzę tu kilka analogii z opowiadaniem Belli, ale wymienię tylko tę, która najbardziej doskwiera mi w obu opowiadaniach:

– Nie będę więcej rozmawiał z maszyną. 

Czyli niechęć człowieka do SI – maszyny, która przewija się w wielu utworach, a którą ja postrzegam odwrotnie, oczywiście w dalekiej przyszłości. Podobnie jak u Belli, nie przekonuje mnie mentalność Twojego bohatera, która charakteryzuje człowieka obecnego, umiejscowionego w naszym społeczeństwie. Człowieka roszczeniowego, skupionego na sobie, którego świat powinien za każdym razem pytać o zdanie:

– I nie uważasz, że to jakiś kiepski żart? Nikt mnie nie pytał, czy chcę lecieć na obcą planetę. Nigdy nawet nie byłem na własnej! Jeśli rzeczywiście to tutaj jest prawdziwy świat i naprawdę lecimy statkiem kosmicznym, a ja jestem jedynym człowiekiem na tym statku, to chyba mam coś do powiedzenia? 

Czytając opowiadanie zadałem sobie dwa pytania. Czy człowiek żyjący całe życie w samotności, miałby z nią trudności? I czy człowiek przebywający całe życie z SI, mógłby ją nienawidzić czy chociażby czuć do niej niechęć? Wydaje mi się, że nie, ale to subiektywna opinia.

Zastanawiałem się także nad czysto pragmatycznymi zagadnieniami, które zmniejszałyby ryzyko misji. Jak większa ilości zarodków, kilka osób powołanych do życia, zamiast jednej (co sam zresztą negujesz pod postacią ułomnego Alana, jako ryzykowne), trzymania ich oddzielnie i bez wzajemnej wiedzy, jeśli już miałeś taką wizję. Coś jak pieniądze w różnych bankach. W końcu fizyczna forma SI, pod postacią robota, którą wydaje się nadałeś tylko po to, żeby Alan mógł próbować ją zniszczyć. Nie widzę uzasadnienia (w przyszłości) dla jakiejkolwiek postaci fizycznej SI, nie wiem, czemu miałaby służyć.

Za to podobały mi się dylematy SI, sposób jej funkcjonowania z kasowaniem pamięci, uczenia się, stawiania tez, pytań i szukania odpowiedzi. To coś, co zdecydowanie wyróżnia się w opowiadaniu i dało mi porządny powiem świeżości. W końcu poczytałem o SI, które nie jest ułomne, i które ostatecznie wygrywa z człowiekiem. Ba, ma nawet dylemat czy tego człowieka usunąć. I to nie z litości, czy ochrony (poczętego) życia, ale korzyści dla samej siebie, jako elementu sprzyjającego własnemu rozwojowi. Tak, to mi się bardzo spodobało. W tym widzę logikę i sens. Ponad stuletnie hamowanie też jest fajne.

Generalnie opowiadanie ma więcej plusów niż minusów i warte jest przeczytania.

Pozdrawiam.

 

Teraz załapałem, MichałBronisław, dzięki za wyjaśnienie i pozdrawiam!

 

Hej, Darconie!

 

[…] nie przekonuje mnie mentalność Twojego bohatera, która charakteryzuje człowieka obecnego, umiejscowionego w naszym społeczeństwie. Człowieka roszczeniowego, skupionego na sobie, którego świat powinien za każdym razem pytać o zdanie”.

 

Uważam, że nie ma czegoś takiego jak człowiek obcny itd. Tak jak nie ma jednego wzorca Polaka, katolika itd. Są natomiast odrębni, skomplikowani, oryginalni ludzie i każdy jest inny. Każda jednostka ma swój charakter, swoje wartości i zachowania, światopogląd, temperament itd.

 

Jak większa ilości zarodków, kilka osób powołanych do życia, zamiast jednej (co sam zresztą negujesz pod postacią ułomnego Alana, jako ryzykowne), trzymania ich oddzielnie i bez wzajemnej wiedzy, jeśli już miałeś taką wizję. 

 

Mamy jeden statek, kilka zarodków, każdy jest właściwie „klonem” Verna Rossa. Nie pisałem o wielgachnym statku, na którym można by trzymać osobno i w niewiedzy całą załogę klonów. Poza tym jest w tekście kilka sugestii co do tego, kto był na pokładzie ważny, kto kogo uczłowieczał itd.

 

W końcu poczytałem o SI, które nie jest ułomne, i które ostatecznie wygrywa z człowiekiem. Ba, ma nawet dylemat czy tego człowieka usunąć. I to nie z litości, czy ochrony (poczętego) życia, ale korzyści dla samej siebie, jako elementu sprzyjającego własnemu rozwojowi. 

 

Obawiam się, że największe zalety tekstu widzisz tam, gdzie nadinterpretujesz pewnie sprawy, Darconie, lub gdy widzisz rzeczy, których ja w tekście nie umieściłem. Ale skoro tekst ma żyć własnym życiem, nie mam oczywiście nic przeciwko temu.

 

Generalnie opowiadanie ma więcej plusów niż minusów i warte jest przeczytania.

 

Cieszy mnie to niezmiernie.

 

Serdecznie dziękuję, Darconie, za tak rozbudowany komentarz i bardzo interesujące uwagi oraz interpretacje. Również pozdrawiam.

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Nowa Fantastyka