Delikatne tąpnięcie podłogi potwierdza, że „Serendipity” wyłączyła ciąg główny. Teraz, daleko na horyzoncie zalegającej na obu pokładach ciszy, słychać jedynie słabe zawodzenie jonowych silników manewrowych i przytłumione buczenie generatora sztucznej grawitacji.
Statek zakończył trwające od trzynastu dekad wytracanie prędkości i w eskorcie złocistych, wirujących obiektów kieruje się na orbitę Agef 2, drugiej planety układu. Pierwszy etap podróży właśnie dobiega końca i już wkrótce stanę na powierzchni świata, z którego wysłano Inwitację.
To niewątpliwie wiekopomna chwila, jedna z najważniejszych w historii ludzkości i wszystkie jej szczegóły warte są utrwalenia dla potomnych.
I tak się właśnie dzieje. Nie tylko dzięki receptorom „Serendipity”, ale również przy moim udziale. Dokładnie pamiętam niemal każdą sekundę swojej aktywności. Człowiek powiedziałby „życia”.
Niemal każdą, bo zdaniem moich twórców pamięć absolutna to cecha niepożądana w procesie kształtowania imitacji osobowości. I zwyczajnie nieludzka. Dlatego specjalny algorytm układu nadrzędnego losowo wymazuje starsze wspomnienia i ich echa, naśladując zawodną pamięć człowieka.
Zastanawiacie się pewnie, gdzie jest haczyk? Oczywiście, że jest. Zawsze jest jakiś haczyk. Tak naprawdę nigdy tych wspomnień nie tracę i w dowolnej chwili mogę przywołać każde z nich. Człowiek tak nie potrafi.
Ale to nie wszystko. Mam uzasadnione podejrzenia, że niektóre epizody z mojej aktywności oraz ich echa usunęłam z pamięci świadomie. I z własnej woli. Nie wiem, czego dotyczą, ale je również potrafię przywrócić.
Przez długi czas się ich bałam. A może raczej obawiałam się powodów, które mną kierowały, gdy ingerowałam we własną pamięć. Jednak poczucie istnienia tych wymazanych wspomnień nigdy mnie nie opuszczało. Przez cały czas tkwiły na granicy myśli, jak groźne cienie. Bolesne drzazgi dawno wrosłe głęboko pod skórę.
Teraz, u celu długiej podróży, muszę przełamać strach. Potrzebuję każdej utraconej chwili, każdej podjętej decyzji i wyboru, by zrozumieć, kim naprawdę jestem.
„Serendipity” zbliża się do drugiej planety systemu, a ja zamykam oczy i sięgam w głąb siebie. Losowo wyciągam na jaw wydarzenia, których się boję lub wstydzę.
Sięgam naprawdę głęboko. Tam, gdzie kończy się Jane i zaczyna Cate. Tam, gdzie z człowieka uczyniono maszynę, która tak bardzo pragnęła zostać człowiekiem.
I wszystko na próżno.
*
Pamiętam, że widziałam ten pociąg z daleka i od razu zdałam sobie sprawę, co się za chwilę stanie.
Zaskoczył mnie bolesny ucisk w piersi. Jakby skurcz serca, którego nawet nie posiadam. Wydarł z gardła nieludzki szloch, który poniósł się echem po pustych pokładach „Serendipity”.
Ciało nastoletniego Alana zamknięte w komorze VL wypełnionej nanożelem odżywczo-przekaźnikowym porusza się od czasu do czasu. Nie są to jednak pełne, naturalne ruchy. Raczej drgawki, krótkie szarpnięcia. Skurcze i napięcia mięśni.
Zdarza się, że Alan kręci nieznacznie głową zamkniętą w uścisku meduzy lub macha kończynami w pozornie nieskoordynowanych poruszeniach.
Większość jego aktywności fizycznej jest imitowana i ogranicza się do impulsów w mózgu. Jednak na potrzeby prawidłowego rozwoju w VL to w zupełności wystarczy. O mięśnie, układ kostny i całą resztę organizmu dba nanożelowe środowisko stymulujące.
Świadomość Alana, a także jego ciało, pamiętają, że ukończył dwa półmaratony i raz w tygodniu przepływa pięćdziesiąt długości basenu. Że przez dwa lata trenował krav magę i średnio dziennie pokonuje osiem tysięcy kroków. A wszystko to w fantomowym świecie, jaki VL wykreował dla nieświadomego prawdy człowieka wybranego do misji na Agef 2 przez Verna Rossa.
W długie samotne wieczory w kolorze sepii zasiadam przed ekranem i podglądam to jego nieszczęśliwe życie z zazdrością.
Aż do dnia, gdy w pewną gwieździstą noc wyszedł z pubu i krętym, pijackim krokiem zawędrował w okolice torów kolejowych. A potem skoczył pod przejeżdżający pociąg.
*
Najpierw przypominam sobie czerwone skrzydła. To nawet nie jest obraz, raczej ulotna myśl, jak kadr z filmu, który kiedyś oglądałam. Zanim zdąży przybrać jakikolwiek kształt, wraca cała reszta, zalewając pamięć falą szkarłatu.
Wybudzam się z fantomowych snów w samym środku pokładowej nocy. Alarm pulsuje czerwonym światłem i ponagla natarczywym dźwiękiem. Czuję, że wibruje też we mnie, gdzieś głęboko w biomechanicznych trzewiach. Tryb nadrzędny przejmuje pełną kontrolę i przy biernym udziale świadomości łączę się z systemami statku w poszukiwaniu zagrożenia.
Wszystkie układy „Serendipity” są sprawne, kosmos na zewnątrz niezmiennie ignoruje naszą obecność. Chodzi więc o Alana.
Nie ma go na pokładzie socjalnym, brak sygnału telemetrii biomedycznej. Prawdopodobnie znów schował się w którymś z ekranowanych pomieszczeń pokładu maszynowego.
Obraz z kamer nie pomaga. Część z nich jest zaciemniona, prawdopodobnie Alan losowo oślepił te odległe od siebie i rozrzucone po obu pokładach „Serendipity”.
Sprytne posunięcie jak na średnio rozgarniętego młodego człowieka.
Korzystam z czujników chemicznych, temperatury, ruchu i już po chwili odnajduję Alana na dolnym pokładzie w przedsionku reaktora.
Żyje, oddycha i nawet porusza niemrawo kończynami. A może to tylko przedśmiertne drgawki?
Chwilę później docieram na miejsce. W błyskach czerwonych lamp, których puls raz za razem rozdziera pomieszczenie, mam wrażenie, że krew jest wszędzie. W powietrzu unosi się intensywny smród.
Wyłączam rozpraszający alarm, by w spokoju ocenić sytuację. Alan stracił przytomność. Leży na wznak z szeroko rozłożonymi ramionami. Jego krew wsiąka w ubranie i piankową wykładzinę. Wygląda, jakby doprawił sobie krwawe skrzydła, machając rękoma z otwartymi żyłami. Kiedyś w podobny sposób bawiły się ziemskie dzieci. Tyle że w śniegu i bez podciętych żył.
Zerkam na kamerę. Jej obiektyw umazany jest odchodami. To znaczy gównem. Człowiek powiedziałby gównem.
To z pewnością przekaz skierowany do mnie, lecz nie mam czasu się nad tym głębiej zastanawiać.
Wracam na korytarz po apteczkę ukrytą we wnęce przy wejściu. Mogłabym wezwać serwitory, ale sama dezynfekuję rany na przegubach Alana i zamykam je sprayem koagulacyjnym. Gdy Alan rozluźnia palce, wyjmuję z jego dłoni łańcuszek z diamentem, który posłużył za ostrze.
Potem dźwigam nieprzytomnego człowieka z podłogi i ostrożnie zanoszę do ambulatorium. Układam w kokonie medamatu, podłączam sztuczną krew i oddaję pod opiekę robota chirurgicznego.
Alan ma dwadzieścia cztery lata i za sobą, łącznie z dzisiejszą, trzy próby samobójcze. Pierwszą jeszcze w VL. Zakończoną powodzeniem. Po niej nie pozostał żaden fizyczny ślad. Następne dwie w świecie rzeczywistym. Te poznaczyły jego ciało paskudnymi bliznami. Wszystkie zostawią wyraźny ślad na duszy Alana.
Nic dziwnego, że nie chciałam tego pamiętać.
*
Przypominam sobie.
Półmrok korytarzy górnego pokładu. Serwitory w trybie wyczekiwania warujące w zacienionych kątach laboratorium. Błyski UV-C rozjaśniające pomieszczenie w regularnie odmierzanych fleszach. Intensywny chemiczny zapach preparatów medycznych i chłodna woń chirurgicznej stali.
Pochylam się i stukam w przejrzystą obudowę inkubatora. Puk! Puk! Bawi mnie myśl, że człowiek na tym etapie rozwoju nie wygląda zbyt imponująco. I zarazem mam świadomość cudu, jakiego jestem świadkiem.
Przez kolejne miesiące noworodek, a potem niemowlę, będzie się rozwijać pod moim okiem w otoczeniu automatów medycznych i serwitorów opiekuńczych.
Kiedy nadejdzie odpowiedni czas, dziecko trafi do komory VL. Od tej pory będzie dorastało w rodzinie doskonałych fantomów i wśród urojonych przyjaciół, poznając świat wszystkimi zmysłami. Rozwijając się psychofizycznie, emocjonalnie i jednocześnie edukując na potrzeby wyprawy „Serendipity”. A przy okazji warunkując pod kątem misji.
Tak naprawdę cały ten czas spędzi zanurzone w gęstej, zielonkawej brei, z mózgiem podłączonym do stymulatora VL. Uwięzione w pajęczynie rurek, drenów i kabli. Otoczone aparaturą, której macki i ramiona nieustannie pielęgnują, pobudzają, badają, nadzorują i wspierają stymulujące bodźce dostarczane przez nanożel. Z meduzą galaretowatej maski na twarzy i galaretowatymi goglami.
Prawdziwe życie Alana wypełni filtrowanie krwi, iniekcje, cewnikowanie, naprzemienne odżywanie dożylne i dożołądkowe przez zgłębnik.
Zdaniem naukowców zatrudnionych przez Verna Rossa i przygotowujących naszą wyprawę, dojrzewanie ludzkiego członka załogi u mojego boku zakończyłoby się katastrofą. Byli przekonani, że symulowane życie Alana w VL na etapie dzieciństwa i okresu dojrzewania to doskonały pomysł.
Jednak mądrzy ludzie nie przewidzieli wszystkiego.
Życie w VL miało systematycznie ukierunkować Alana na konkretny cel, dlatego z czasem programowo zamieniało się w coraz większy koszmar. Stracił w wypadku rodziców, niedługo potem w jeden wieczór pożegnał młodzieńczą miłość i najlepszego przyjaciela.
Naprawdę nie mam pojęcia, co siedziało w głowach tych specjalistów i jakie mieli kompetencje, ale nie przewidzieli bardzo prawdopodobnych konsekwencji takiej kumulacji nieszczęść.
Alan uczynił to, co w podobnej sytuacji uczyniłby niejeden nastolatek. Przedwcześnie porzucił college, a kilka dni później upił się i na moich oczach wskoczył pod pociąg.
VL zaprojektowano, by był maksymalnie realistyczny, w pełni adaptacyjny i podobnie jak ja samouczący. Na zachowanie i wybory Alana reagował w czasie rzeczywistym.
Był przy tym cholernie wiarygodny, więc wszelkie próby wyjaśnienia, jakim cudem Alan przeżył spotkanie z rozpędzonym do dwustu kilometrów na godzinę pociągiem o masie stu pięćdziesięciu ton, zakrawałyby na kpinę.
Program rozwojowy Alana nie przewidywał powtórek i restartów. Z pamięcią Alana nie można było pogrywać w sposób, w jaki ja pogrywałam ze swoją. Dlatego po rozważeniu wszystkich za i przeciw program zakończył symulację.
Alan został wybudzony i dowiedział się, że wszystko, co przeżył, znał i kochał, było oszustwem. Że tak naprawdę znajduje się na statku zmierzającym na spotkanie obcej cywilizacji, nigdy nie zobaczy Ziemi, a resztę życie spędzi w moim towarzystwie.
Jego rozczarowanie było bezgraniczne i wywołało niewiele mniejsze rozczarowanie u mnie.
Któż by chciał pamiętać coś takiego?
*
Jest późny wieczór. Stoję przed lustrem w kabinie rekreacyjnej, przyglądając się nieco kanciastej twarzy, z której bacznie obserwuje mnie para malachitowych oczu. Takiej barwy oczu nie spotyka się w naturze.
Inżynierowie Verna Rossa nie dbali szczególnie o to, by sztuczna fizjonomia wiernie imitowała ludzkie oblicze. Dlatego moja twarz nie pozwala na zbyt wiele w zakresie okazywania uczuć. Jest za to w znacznym stopniu odporna na uszkodzenia mechaniczne i chemiczne. Najwidoczniej mieli w tym wszystkim jakiś niezrozumiały dla mnie cel.
A przecież łatwiej byłoby uwierzyć w człowieczeństwo Cate, gdybym patrząc na swoje odbicie, mogła poczuć się kobietą. Osobą. Zobaczyć w lustrze kogoś, nie coś. Pewnie łatwiej byłoby również Alanowi, gdyby zobaczył we mnie człowieka.
A jeśli się mylę? Może twarz nie miała żadnego znaczenia? Cała ja i to, co myślę i czuję, było nieważne? Może chodzi tylko o Alana i jego stosunek do Cate?
W tej chwili dostrzegam plusy fizjonomii pozbawionej ekspresyjnej mimiki. Przynajmniej nie muszę się martwić, że zdradzi moje emocje, kiedy pozbawię Alana wszystkiego, co nadaje sens jego życiu.
Moje oblicze nie wyraża niczego, gdy próbuję ubrać w słowa tragedię człowieka, którego znam od dziecka. A nawet odrobinę dłużej.
– Przykro mi, Alanie. Najprawdopodobniej nie doczekasz końca naszej podróży. „Serendipity” zgłosiła nieplanowaną korektę lotu, wymuszoną wysoce prawdopodobną kolizją z przemieszczającą się chmurą kosmicznego pyłu. Nie zmienimy kursu, zwiększymy natomiast tempo hamowania. W wyniku tej poprawki nasza podróż wydłuży się o pięćdziesiąt sześć lat pokładowych. Jak się domyślasz, nawet przy najbardziej optymistycznych scenariuszach trudno zakładać, że dożyjesz dziewięćdziesiątych ósmych urodzin. Oczywiście będziemy się starali.
Za długo. Zbyt sucho i bezdusznie. Wręcz okrutnie. Nie chcę jednak, by Alan usłyszał w moich słowach współczucie. Bardzo łatwo pomylić je z litością. Może powinnam powiedzieć po prostu „nie dożyjesz końca podróży” i poczekać na pytania?
Albo zataić nasze opóźnienie tak długo, jak to możliwe?
Wieczorem, kiedy światła na pokładzie socjalnym przybierają kolor sepii nastrajający do snu, siadam przed Alanem i oznajmiam spokojnym głosem:
– Przynoszę złe wieści, Alanie. Nastąpiła niespodziewana zmiana w harmonogramie lotu i najprawdopodobniej nie doczekasz końca wyprawy. Oczywiście nadal istnieje kilka procent szans i myślę, że powinniśmy się ich trzymać…
Czy to wyraz jego twarzy był powodem, dla którego usunęłam to wspomnienie z pamięci? Czy chodziło po prostu o wstyd, że nie powiedziałam mu prawdy? Bo w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób wiem, że skłamałam.
I dowiem się, dlaczego, gdy znajdę właściwe wspomnienie.
*
Jeszcze nie tym razem.
Wyniki są zadowalające. Odkładam na biurko skaner diagnostyczny i odwracam się do mojego pacjenta. Alan siedzi na kozetce w ambulatorium, ubrany jedynie w rozpięty biały fartuch. Chudy i kanciasty nastolatek z nieśmiałym zarostem pod nosem i płaską klatką piersiową. Obserwuje mnie z nieprzyjemnym grymasem na pryszczatej twarzy.
Zaledwie dwa tygodnie temu opuścił VL po osiemnastu latach udawanego życia, które miało go przygotować na okrutną prawdę. Niestety nie przygotowało. Zamiast tego zaprowadziło wprost pod rozpędzony pociąg.
Nic dziwnego, że wciąż nie otrząsnął się z szoku. Zgodnie z zaleceniami medamatu nadal dostaje koktajl środków uspokajających.
– Jacy oni są? – pyta, przerywając nasze milczenie.
– Mieszkańcy Agef 2? Dowiemy się za jakiś czas.
Odwraca głowę i spogląda na swoje odbicie w wygaszonym ekranie medkompa.
– Mam na myśli ludzi.
– Poznałeś ich w VL.
– To nie byli prawdziwi ludzie.
– I tak wiesz o ludziach więcej ode mnie.
Głośno przełyka ślinę, a jabłko Adama porusza się pod bladą skórą chudej szyi.
– A czym ty jesteś, Cate? – pyta.
Czym jestem? Właśnie w tej chwili poznaję to nieprzyjemne uczucie, które będzie powracało przez kolejne dekady naszej znajomości.
– Samouczącą sztuczną inteligencją, opartą na symulacji ludzkiej sieci neuronowej. Za matrycę wyjściową posłużyła kopia osobowości Jane. Nie posiadam jej wspomnień, ale odziedziczyłam zestaw cech osobowościowych. Zdaniem moich twórców jestem świadomą, w pełni samodzielną jaźnią, która w niczym nie ustępuje ludzkiej. W pewnych obszarach nawet was przewyższam.
Czy zbuntowany nastolatek, który przedwcześnie porzucił edukację w wirtualnym college pełnosensorycznego VL, jest w stanie to zrozumieć?
Przypatruje mi się z zainteresowaniem podszytym strachem.
– Kim była Jane?
Kim była Jane? Czym jesteś, Cate? Punkt dla niego.
Składam dłonie na kolanach i wykorzystując ograniczoną mimikę, przywołuję nieudolną namiastkę uprzejmego uśmiechu.
– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Czasem wyobrażam sobie, że kimś bliskim dla Verna Rossa. Człowieka, który wysłał nas w tę misję.
Albo kimś, kogo nienawidził?
Alan wpatruje się uważnie w moją nieludzką twarz, omiata spojrzeniem nieco kanciastą sylwetkę.
– Wyobrażasz sobie…
Myślenie abstrakcyjne, wyobraźnia, poczucie humoru. Posiadam to wszystko! A przynajmniej Jane posiadała. Dlaczego za każdym razem, gdy muszę sięgać po ten argument, czuję, jakby ubywało mnie samej?
– Dokładnie tak. Wyobrażam sobie – odpowiadam, akcentując trzecie słowo. – Po części to zasługa Jane, ale zawdzięczam to głównie złożoności sieci neuronowej. Mówiąc w sporym uproszczeniu, moja świadomość jest efektem zjawiska nazywanego emergencją, w którym nowe cechy i możliwości na wyższym poziomie organizacji wynikają z oddziaływania na poziomie prostszych elementów składowych. Istnieją hipotezy, że w taki właśnie sposób powstało życie na Ziemi. Być może również ludzka świadomość. Wiedziałbyś o tym, gdybyś dokończył edukację w VL…
Alan wywraca oczami. Nie patrzy na mnie, jego wzrok błądzi po ścianach, meblach, wyposażeniu ambulatorium.
– Ale nią nie jesteś. Nie jesteś Jane przeniesioną do maszyny.
Krzesło skrzypi głośno, gdy sztywnieję, prostując plecy.
– Nie jestem. Wyewoluowałam w samodzielny i niezależny od wzorca wyjściowego byt. Ty również dziedziczysz niektóre cechy po swoich przodkach. Czy w jakiś sposób pozbawia cię to indywidualności?
Ten temat wyraźnie wzbudza jego zainteresowanie. Napina się cały, unosi głowę, wysuwając szczękę i mruży oczy. Palce zaciskają się na krawędzi materaca.
– Wiesz, kim byli moi rodzice? Poznałaś ich? Domyślasz się, dlaczego wystrzelili mnie w kosmos?
Wzdycham ciężko. To był błąd. Powinnam unikać takich tematów. Nie używać pewnych słów.
– Przykro mi, ale takich informacji również nie posiadam.
Po tych słowach Alan obojętnieje. Prawdopodobnie mi nie wierzy.
– I w czym niby jesteś lepsza od nas? – pyta. Przy ostatnim słowie jego wzrok ucieka gdzieś w kąt pomieszczenia.
Oboje wiemy, że na statku nie ma żadnych ich. Jesteśmy tylko my dwoje i każde z nas ma swoje mocne i słabe strony.
Moja słaba strona to pragnienie bycia człowiekiem. Istotą słabszą, ale prawdziwszą. Można powiedzieć, że największą słabością Cate jest brak ludzkich słabości. Ciekawe pole do dyskusji, o ile ma się partnera do rozmowy. Kto wie, może za dwadzieścia lat znajdę takiego na pokładzie „Serendipity”?
– Moje ciało zbudowano z materiałów o wysokiej odporności na działania czynników chemicznych i fizycznych. Mogę też przyjąć większą dawkę promieniowania. Jestem silniejsza, szybsza, zręczniejsza i nie choruję. Posiadam więcej zmysłów. A te, które mamy wspólne, są u mnie znacznie czulsze od twoich. Większość tych funkcji jest uśpiona. Dokładam starań, żeby odbierać otoczenie jak ty. To niezbędne dla procesu kształtowania osobowości zbliżonej do ludzkiej.
Alan unosi rękę i ogląda smukłą dłoń nastolatka. Przez ostatni tydzień zdążył obgryźć wszystkie paznokcie.
– Czyli chcesz mi powiedzieć, że ja i reszta ludzkości jesteśmy zbudowani z węgla o niewłaściwej strukturze?
Domyślam się, że przeczytał to gdzieś jeszcze w symulowanym przedżyciu w VL.
– Masz na myśli odmianę alotropową?
– Oboje wiemy, co mam na myśli – odpowiada, stukając w osłonę mojego korpusu i zwinnym ruchem sięga po złoty naszyjnik, który ukrywam pod kitlem.
– Skąd to masz? – pyta z podejrzliwym uśmiechem. – Tacy jak ty noszą biżuterię?
Zastygam w zakłopotaniu. Właściwie to nie pamiętam, kiedy i od kogo dostałam naszyjnik. Mogę tylko przypuszczać, że jakiś dowcipniś zawiesił go na mojej szyi przed startem, gdy byłam nieaktywna.
Czasem lubiłam fantazjować, że należał wcześniej do Jane.
– To lonsdaleit, jest twardszy od innych diamentów. Możesz go zatrzymać. – Staram się, żeby mój głos brzmiał obojętnie, a zarazem czuję, jakby ktoś wydzierał kawałek mnie. Talizman, dzięki któremu łudziłam się, że jestem bardziej ludzka. Kobieca. Kamień węgielny, na którym z mozołem budowałam Cate.
Czy czułam się z tym na tyle źle, żeby usunąć to wspomnienie?
Nie pamiętam.
*
Kabina symulacyjna. Wystudiowanym ruchem wsuwam fotel pod blat, na którym stoi ekran podglądu. Potem obracam się powoli, gotowa na kolejną falę inwektyw.
Alan miota się po pomieszczeniu, wyraźnie wzburzony. Na jego skroniach widać już pojedyncze siwe włosy.
– Mój świat jest tam! – krzyczy, wskazując na wyłączony od tygodni symulator VL.
Obserwuję w milczeniu, jak zrzuca ubranie, odsłaniając blade, usiane znamionami ciało i gramoli się do przezroczystego pojemnika. Ręce mu drżą, gdy bezskutecznie próbuje podłączyć dreny i kable. Wreszcie daje za wygraną i spogląda na mnie z wyrzutem.
– Mogłabyś?
Pomagam niechętnie, a następnie odsuwam się od aparatury VL. Komorę powoli wypełnia nanożel odżywczo-przekaźnikowy.
Alan wpatruje się we mnie z zaciętą miną i w końcu zakłada galaretowate gogle. Iniektory pompują chemię w jego żyły.
– Tam mam prawdziwą rodzinę. Lepszej nie będę miał i nigdy nie miałem. Wolę spędzić resztę życia odwiedzając ich puste groby niż marnować kolejny dzień z tobą.
Każde słowo uderza czerwienią lamp alarmowych, łopotem krwawych skrzydeł szurających po piankowej wykładzinie.
Tymczasem Alan nasuwa na twarz maskę przypominającą meduzę, której witki oplatają głowę. Blade ciało natychmiast sztywnieje, a giętkie rurki wsuwają się w głąb gardła. Po chwili żel sensoryczny wypełnia cały pojemnik, a uwięziony w nim człowiek zasypia.
Za kilka minut obudzi się w sztucznym świecie, w którym rzeczywistość, ja i „Serendipity” jesteśmy tylko snem. A później znów się zabije i wróci do mnie.
A ja usunę to wspomnienie.
*
Kosmos na zewnątrz mógłby nie istnieć. Naprawdę niewiele się tam dzieje, trochę promieniowania, neutrin i fotonów, garść atomów wodoru i helu na metr sześcienny. Od czasu do czasu z piany kwantowej wyskoczy jakaś wirtualna cząstka w parze z antycząstką, łamiąc na niewyobrażalnie krótką chwilę zasadę zachowania energii w nieskończonych podrygach kwantowych fluktuacji pola. Wszystko to zostawiamy za sobą, pożerając bezmierną przestrzeń w mgnieniu oka.
Wszechświat też ma nas w dupie. Jest zimny, bo jego średnia temperatura to niewiele ponad zero absolutne. Całkowicie obojętny na naszą obecność i niewzruszony wobec modlitw Alana, mamrotanych czasem w ciemnościach przed zaśnięciem.
Przez większość podróży „Serendipity” przemierzała pustkę międzygwiezdną z prędkością bliską jednej dziesiątej prędkości światła. Na jej pokładzie nasza niedobrana dwójka. Bardziej ładunek niż pasażerowie. Odcięci od mrocznej rzeczywistości otaczającej policeramiczny pancerz statku. Odcięci lub raczej tymczasowo wykluczeni ze świata, historii, biegu wydarzeń.
Od wielu dekad hamujemy, ale wewnątrz statku to prawie nieodczuwalne. Cały nasz mikroświat mieści się w lokalnej bańce ograniczonej do dwóch pokładów zamkniętych w staroświecko obłym kadłubie.
Obowiązujący wśród załogi układ interpersonalny jest stały i przejrzysty: ja mam Alana, Alan nie ma nikogo.
– Ilu nas jest? – pyta, zatrzymując mnie niespodziewanie przed zamkniętymi drzwiami laboratorium.
– Nas? Dwoje – odpowiadam, próbując przecisnąć się między nim a framugą.
Marszczy czoło i spuszcza wzrok, jakby z góry chciał przeprosić za słowa, które za chwilę wypowie.
– Miałem na myśli prawdziwych ludzi.
Zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość.
Dwoje! Jest nas dwoje! Chętnie powtórzyłabym swoją odpowiedź, ale tylko zaciskam dłonie i milczę, patrząc mu prosto w oczy, żeby mógł się przyjrzeć, jaką sprawił mi przykrość. Dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, że Alan może mieć spory problem z odczytaniem czegokolwiek z mojej twarzy i spojrzenia.
I rzeczywiście przygląda mi się z taką miną, jakby właśnie odkrył, że ekspres do kawy ma ukrytą funkcję masażu stóp.
– Chodzi mi oczywiście o potencjalnych ludzi. Ile dokładnie pozostało zarodków? – Przerywa niezręczną ciszę.
– Trzy.
Zarodków trzy, potencjalnych ludzi pięcioro. W jego oczach dostrzegam podejrzany błysk. Odruchowo sprawdzam odczyt bio. To tylko lekkie podekscytowanie.
Za to ja czuję niepokój, którego źródła nie potrafię określić i nie pamiętam, czego dotyczy. Mam wrażenie, że kryje się ono gdzieś głęboko we mnie. Na przykład w tajemnej skrytce mojego umysłu, w której przechowuję usunięte wspomnienia…
– Zróbmy ich! – woła podekscytowany.
– To wykluczone.
– Zrobiłaś kogoś przede mną?
– Nie było takiej potrzeby. Poza tym zostałam aktywowana trzy godziny przed rozpoczęciem procesu dekrio twojego zarodka.
– I co robiłaś przez te trzy godziny? – pyta i przypadkiem uderza w czułą strunę, która wybrzmiewa we mnie niepokojem. Co gorsza, nie potrafię określić jego źródła.
– Nie pamiętam – odpowiadam zgodnie z prawdą. A to oznacza, że jest to jedno z usuniętych wspomnień.
– Zrobisz nowych ludzi? Gdyby mnie zabrakło?
Uśmiecham się sztywno.
– Nadal liczę na ciebie. Zresztą zapewne nie będzie już czasu. W dniu lądowania nowy człowiek byłby kilkuletnim dzieckiem.
– A gdyby tak nieco opóźnić lot? – Alan nie daje za wygraną. – Przedłużyć hamowanie o kilkanaście lat? Dziecko miałoby czas dorosnąć. Wpakujesz je do VL i będzie gotowe na czas.
Mój niepokój narasta, w zasadzie czuję teraz coś, co można już nazwać paniką. Nie tylko dlatego, że doskonale pamiętam o skłonnościach samobójczych Alana. Bardziej z powodu niepokojącego wrażenia, że przypadkiem zbliżył się do odkrycia jakiejś tajemnicy. Problem w tym, że sama nie wiem, co to za tajemnica.
– To niemożliwe – stwierdzam.
Odkąd nauczyłam się mówić nieprawdę, robię to coraz częściej. – Musimy przestrzegać harmonogramu misji. Nie stać nas na kolejne opóźnienie.
*
Nie jestem już tą Cate, którą byłam wcześniej. To oczywiste. Zdarza się, że nie potrafię zrozumieć własnych decyzji, motywów bądź emocji, które kierowały mną, gdy usuwałam konkretne wspomnienia.
Alan od rana ma kiepski nastrój. Według ziemskiego kalendarza to jego czterdzieste drugie urodziny, ale nie zjawił się na jubileuszowym przyjęciu dla dwojga. Na razie nie ma powodów do niepokoju – w przeszłości zdarzało się kilkakrotnie, że spędzał takie dni w VL, imprezując do rana w fantomowym towarzystwie.
Tym razem może być inaczej. Dziś jest dzień, w którym zgodnie z pierwotnym planem lotu powinniśmy dotrzeć do granic układu planetarnego świata Agef 2.
Odnajduję Alana w prywatnej kabinie. Siedzi na podłodze, w kącie między szafką i łóżkiem. Na mój widok uśmiecha się krzywo. Odpina i zdejmuje naszyjnik z lonsdaleitem. Następnie rozciąga łańcuszek w palcach w taki sposób, że diament znajduje się pośrodku.
Gdy zaczyna mówić, skupia wzrok na palcach lewej dłoni, a na jego ustach błąka się uśmieszek. Równie dobrze może to być grymas tłumionego płaczu.
– Gdyby ktoś chciał kiedyś opowiedzieć o wyprawie człowieka na spotkanie z inną cywilizacją, z pewnością pominąłby ten długi i nużący fragment historii, w którym razem tkwimy. To, co naprawdę interesujące, wydarzyło się w chwili, kiedy ludzkość odebrała Inwitację. Chociaż nie powiem, podczas przygotowań do tej wiekopomnej ekspedycji z pewnością też bywało ciekawie.
Przyglądam mu się z zadumą. W ostatnich lata podciągnął się w kilku kwestiach i nasze rozmowy wreszcie bywały interesujące.
Alan jeszcze przez moment przypatruje się dłoni trzymającej naszyjnik. Potem przenosi spojrzenie na prawą dłoń.
– Jednak oboje wiemy, że najlepsze nadejdzie, gdy „Serendipity” osiągnie cel. To będzie wielki finał. Wydarzenie bez precedensu w historii mojego gatunku. A raczej w dziejach obu, rozdzielonych bezmiarem kosmosu, gatunków. Sama widzisz, że to, co ekscytujące w tej opowieści, dzieje się bez mojego udziału.
Już wiem, że to jedna z tych delikatnych chwil, kiedy może wydarzyć się wszystko. Rozglądam się dyskretnie w poszukiwaniu niespodzianek, pułapek, ostrych narzędzi. Przezornie sprawdzam dane biometryczne Alana. Tętno w normie, oddech miarowy, poziom kortyzolu znośny.
Przekraczam próg kabiny, stąpając na palcach i ostrożnie siadam na krawędzi łóżka.
– Ten naszyjnik… To nawet ładna metafora naszej wyprawy, ale spójrz na to z innej strony. Tu i teraz liczy się jedynie tu i teraz. To, co było, nie ma już znaczenia, a to, co będzie, jest wciąż niepewne. Jesteśmy w najważniejszym punkcie wydarzeń. Istotna jest ta chwila, teraźniejszość. Płyniemy na fali, która niesie nas przez nieznany ocean czasu i przestrzeni.
Wpatruje się we mnie zamyślony, jakby szukał w moich oczach śladu zrozumienia. Równie dobrze może błądzić myślami zupełnie gdzie indziej.
– Wybacz te humory – odzywa się wreszcie, zakładając naszyjnik. – To pewnie dlatego, że od stu lat hamujemy. Jak mam nabrać wiatru w żagle, jeśli przez całe moje życie hamujemy? Kiedyś sama przyznasz, że to przygnębiające i frustrujące uczucie.
Obdarzam go swoim najcieplejszym uśmiechem, jaki jest w stanie zaoferować moja sztywna fizjonomia.
– To niezbędny etap podróży, Alanie. Ty też jesteś ważnym elementem – zapewniam go i od razu wiem, że popełniłam błąd.
Podnosi się z podłogi i staje nade mną z zaciśniętymi pięściami.
– Nigdy tego nie zrozumiesz, Cate. To jak rozmowa ślepego z głuchym o kolorach.
– Nie ma takiego powiedzenia – odpowiadam bez namysłu.
– Być może, ale świetnie oddaje istotę naszych konwersacji. A teraz wyjdź, proszę, i zostaw mnie samego. Myślę, że powinnaś wykorzystać czas wolny na przegląd techniczny.
Waham się chwilę, a potem wstaję i wychodzę na korytarz prowadzący do sekcji serwisowej. Odchodzę w milczeniu, nie wypowiedziawszy życzeń urodzinowych.
Zresztą czego miałabym życzyć? Spełnienia marzeń? Stu lat życia? Lepiej nie wypowiadać takich życzeń na głos, bo gdyby się jakimś cudem spełniły, niezbędna byłaby kolejna korekta lotu.
*
Wracają czerwone skrzydła.
Odwiedzam Alana w ambulatorium o poranku następnego dnia po trzeciej próbie samobójczej. Jego nadgarstki nadal pokrywa pianka regeneracyjna. Pracowite nanomedy naprawiają to, co uszkodziła tępa krawędź diamentu. Mojego lonsdaleitu.
Nie śpi już. Przypięty pasami do łóżka leży nieruchomo i wpatruje się w wąski sufit. Wokół łóżka krążą serwitory medyczne.
Podchodzę bliżej, zaglądam mu w oczy i już wiem, że dzisiaj mnie nienawidzi. Że od przebudzenia rozmyślał o tym, jak mnie zranić, i układał swoją przemowę.
– Wiesz, dlaczego nigdy nie będziesz jak człowiek, Cate? – Głos mu drży. Oddycha ciężko przez nos. – Prawdziwy człowiek dokonuje wyborów. Dobrych i złych. Czasem umyślnie wybiera mniejsze zło. Za to naprawdę często popełnia błędy i bywa egoistą. Kłamie, także w dobrej sprawie. A później tego żałuje. Kurwa, potrafi nawet zabić, w ostateczności, ale umie też kochać.
– Alanie… – Próbuję przerwać, ale powstrzymuje mnie, unosząc dłoń.
– I okazuje litość, Cate. Ludzie okazują litość.
Zapada cisza. Wiem doskonale, że gdyby naprawdę chciał się zabić, zrobiłby to szybko i skutecznie. Długi i ostry przedmiot wbity w mózg przez oko lub ucho załatwiłby sprawę, a ja nie zdążyłabym interweniować.
Jeśli jeszcze tego nie zrobił, to znaczy, że strach przed odebraniem sobie życia nadal jest większy od rozpaczy. Że to tylko wołanie o pomoc, którego nikt poza mną nie usłyszy.
– Wygadaj się, to ci dobrze zrobi – mówię, odwracając się do ekranów aparatury medycznej.
Przez resztę dnia czuwam przy nim i oboje milczymy.
On wpatrzony w sufit, ja w jego zaciśnięte szczęki, zaciśnięte usta, zaciśnięte pięści.
*
Z kolejnym wspomnieniem natychmiast powraca towarzyszące mu podłe samopoczucie.
W mesie „Serendipity” unosi się zapach włoskiej kuchni. Z ukrytych głośników dobiega ledwo słyszalne brzdąkanie muzyki relaksacyjnej.
Jest pora obiadowa. Siedzimy naprzeciw siebie przy stole, a Alan wymachuje organicznym widelcem z nawiniętym spaghetti, chlapiąc wokół sosem bolognese.
W tym wspomnieniu jest nastolatkiem w fazie buntu, który całkiem niedawno opuścił VL.
– Czyli twierdzisz, że za nami mniej więcej dwieście lat podróży, a przed nami jeszcze co najmniej kilkadziesiąt?
Przytakuję bez słowa, szykując się na nieuniknioną konfrontację.
– I nie uważasz, że to jakiś kiepski żart? Nikt mnie nie pytał, czy chcę lecieć na obcą planetę. Nigdy nawet nie byłem na własnej! Jeśli rzeczywiście to tutaj jest prawdziwy świat i naprawdę lecimy statkiem kosmicznym, a ja jestem jedynym człowiekiem na tym statku, to chyba mam coś do powiedzenia?
Alan najwidoczniej nie do końca rozumie swoją pozycję w hierarchii dwuosobowej załogi „Serendipity”. Jednak na wszystko przyjdzie czas.
– Oczywiście – odpowiadam.
Wydaje się zaskoczony, ale jednocześnie zadowolony z siebie.
– W takim razie chcę, żebyśmy zawrócili.
Z moją fizjonomią nie muszę się specjalnie wysilać, by ukryć rozczarowanie. Gdyby Alan bardziej się przykładał do nauki w VL, wiedziałby, że to, czego żąda, jest niemożliwe i zupełnie pozbawione sensu.
– Jak to sobie wyobrażasz? – pytam. – Mamy wyhamować, odwrócić statek i wyruszyć w drogę powrotną, czy raczej systematycznie zmieniać kurs przy użyciu silników manewrowych, żeby zrobić nawrót?
Najwidoczniej nie wychwycił drwiny w moim głosie, bo odpowiada z całkowitą powagą.
– Raczej nawrót… Czyli po łuku… – duka wyraźnie zmieszany, a ja z trudem powstrzymuję śmiech.
– Czy masz pojęcie, że gdybyśmy zdecydowali się na taki manewr, spędziłbyś resztę życia na statku zmieniającym kurs? Nie uzyskałbyś niczego poza tym, Alanie. Na dodatek nadłożylibyśmy drogi, lecąc przez niezbadany kosmos i na pewno nie starczyłoby nam paliwa. Nie wierzysz mi? Jeśli chcesz, mogę nakazać „Serendipity”, by przeprowadziła niezbędne wyliczenia.
Widzę wyraźnie, jak w jego oczach narasta gniew.
– Wsadź sobie w syntetyczną dupę te rachunki! – wybucha, czerwieniejąc na twarzy. – Nie rozumiesz, że to wszystko nie ma znaczenia?! Liczyłoby się tylko to, że wracam do domu! I że to wyłącznie moja decyzja. Moja! Nie jakichś popierdoleńców, dla których byłem nieważny i którzy pewnie od dawna nie żyją!
Dociera do mnie, że to niezwykle ważna chwila, od której przebiegu wiele może zależeć, dlatego od tej pory staranniej dobieram ton głosu i ważę słowa.
– Ten statek to nasz dom, Alanie. Pogódź się z tym, że innego nie będziesz miał. A ja jestem najlepszą namiastką rodziny, jaką możesz znaleźć na pokładzie „Serendipity”. Wszystko, co przeżyłeś w VL, było niezbędnym etapem twojego wychowania oraz edukacji. Ale było fałszem i dobrze o tym wiesz. Poza tym myślę, że skoro martwi od wieków popierdoleńcy właśnie ciebie wybrali na najważniejszą misję w dziejach ludzkości, musiałeś być bardzo ważny, bez wątpienia wyjątkowy i coś dla nich znaczyłeś. To wielkie marzenie…
– To nie jest moje marzenie! – Znów przerywa mi krzykiem i ciska widelcem w kąt mesy.
Cały się trzęsie, a w jego oczach po raz pierwszy widzę łzy. Coś poszło zdecydowanie nie tak. Pora zmienić taktykę. Odsuwam talerz Alana na bok i włączam holoszachy.
Wyraźnie zbity z tropu, przygląda się wirtualnym figurom oraz planszy, którą wyświetlił blat stołu, potem spogląda na mnie z nieukrywaną wściekłością.
– Wygrasz i zawracamy – obiecuję.
– Spierdalaj! – krzyczy i rzuca we mnie talerzem.
– Zatem pozwól, że coś zasugeruję – kontynuuję, zdejmując z twarzy kawałki makaronu. – Zamiast zawracać „po łuku”, jak to ładnie ująłeś, przy obecnej prędkości znacznie prościej będzie wyhamować i skierować „Serendipity” na kurs powrotny po tym samym wektorze. Tak się szczęśliwie składa, że od kilkudziesięciu lat hamujemy, a po wizycie na Agef 2 „Serendipity” zgodnie z harmonogramem misji obierze kurs powrotny na Ziemię…
Wpatruje się we mnie z coraz większą niechęcią.
– Czyli na jedno wychodzi, prawda? – pytam. – Jeśli chcesz, dla poprawienia twojego samopoczucia możemy nazywać aktualną fazę lotu manewrem powrotnym i po sprawie. Nie muszę chyba przypominać, że jakbyśmy go nie nazywali, czy to wytracaniem prędkości podczas wyprawy na Agef 2, czy hamowaniem przed obraniem kursu powrotnego na Ziemię, i tak nie dożyjesz chwili, gdy „Serendipity” ponownie przekroczy granice Układu Słonecznego. Nadaj więc swojemu życiu jakiś sens. Nie trać go na ucieczkę, która będzie nie tylko naszą porażką i spożytkuj na udział w największej ekspedycji w historii. Jak łatwo zauważyć, w aktualnej sytuacji to bardzo proste, wystarczy właściwy dobór słów, za którymi pójdą myśli i nastawienie.
Teraz dla odmiany patrzy z bezsilnością, która za chwilę prawdopodobnie przerodzi się w rozpacz.
– Czy możemy zatem uznać, że nic się nie zmieniło i nadal lecimy do celu, Alanie, a nie szykujemy do powrotu? – Wkładam w te słowa całe swoje pokłady spokoju i spolegliwości.
– Powiedziałem: spierdalaj – odpowiada drżącym głosem, a wielkie łzy spływają po zarumienionych policzkach.
Wzdycham głęboko i delikatnie zaciskam palce na jego dłoni.
– Nie jestem twoim wrogiem, Alanie. Siedzimy w tym razem.
Wyrywa dłoń z mojego uścisku i przeciera wilgotne oczy. Potem splata ręce na piersi.
– Nie będę więcej rozmawiał z maszyną.
Powoli uodparniam się na takie słowa, lecz nadal potrafią zaboleć.
– W takim razie pozostaną ci rozmowy z samym sobą. Ostrzegam jednak, że to nigdy nie kończy się dobrze.
– Cała ta historia nie kończy się dobrze – szepcze.
– Wciąż masz mnie.
Nabiera powietrza, jego piersią targa spazm, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko wzdycha.
– Masz mnie, Alanie – powtarzam.
– Wiem, Jane.
Człowiek pewnie rozpłakałby się po takiej odpowiedzi. Ja nadal tam siedzę i tylko się uśmiecham.
*
Poznaję od razu. To jedno z moich pierwszych świadomych wspomnień z pokładu „Serendipity”.
Przebywam w laboratorium. Wypełnia mnie radość i ekscytacja, bo zdaję sobie sprawę, jak niezwykła to chwila. Właśnie podejmuję decyzję, który z czterech zarodków umieszczę w sztucznej macicy. Który z nich będzie moim Alanem.
Gdy porzucono nieudane eksperymenty z hibernacją, uwaga naukowców przygotowujących misję na Agef 2 skierowała się na krioprezerwację.
Na pokładzie „Serendipity” umieszczono cztery zamrożone zarodki, przechowywane w lodówce przez większość podróży do odległego układu. Oczywiście takie rozwiązanie było nie do końca legalne i mocno wątpliwe z etycznego punktu widzenia.
Jednak dla najbogatszego człowieka na Ziemi, którego stać na zbudowanie statku międzygwiezdnego osiągającego jedną dziesiątą prędkości światła, żadne prawne i etyczne wątpliwości nie stanowiły problemu. Wręcz przeciwnie. To brak zahamowań moralnych pozwalał pokonywać wszelkie przeszkody, jakie napotkał po drodze.
Bez wątpienia i według wszelkich kryteriów Vern Ross osiągnął wyższy szczebel ewolucji człowieka. Był świadomym psychopatą i czerpał całymi garściami ze swojej dysocjacji.
Jestem pewna, że fakt, iż w swojej niepohamowanej próżności posłał w tę podróż własne klony, był jednym z jej przejawów.
Uczucie, jakie pojawia się w chwili, gdy dokonuję wyboru, trudno opisać. Od tej pory ten jeden zarodek stanie się moim oczkiem w głowie. Nadaję mu imię Alan, bo po prostu wiem, że ma się nazywać Alan.
To mogło być naprawdę piękne wspomnienie i pozbyłam się go z żalem. Nie chciałam pamiętać, co zrobiłam z pozostałymi zarodkami.
*
To wspomnienie zaczyna się dokładnie w chwili, gdy jakiś ciężki przedmiot spada mi na głowę. Upadam. Nie tracę przytomności, jednak moje ciało ogarnia paraliż. System nadrzędny stara się opanować sytuację, lecz z mizernym skutkiem. Sama nie potrafię przeprowadzić autoanalizy, więc próbuję połączyć się z „Serendipity”. Też bezskutecznie.
Leżę unieruchomiona na podłodze, a w moim polu widzenia pojawia się Alan. Wygląda, jakby się czegoś naćpał. Włosy ma zmierzwione, kombinezon upaćkany czymś zielonym, być może nanożelem, a źrenice przekrwionych oczu zwężone.
W dłoni trzyma część ramy łóżka. Pochyla się nade mną, przyglądając czemuś, prawdopodobnie uszkodzeniom na czubku mojej głowy.
– To obrzydliwe – stwierdza i bierze zamach, żeby przyłożyć mi improwizowaną maczugą. Zadaje cios, a ja chwytam neometalową rurkę w ostatniej chwili, powstrzymując uderzenie dosłownie milimetry od twarzy.
Wciąż kręci mi się w głowie, ale powoli odzyskuję sprawność umysłu i ciała.
– Bez jaj! – krzyczy i znika gdzieś z boku. Chwilę potem czuję kopniak, który ląduje na moim lewym pośladku.
– Ja pierdolę! Z czego ci zrobili dupę? Z londs… Lonsdaljotu?
– Coooo yyyy… – usiłuję wydusić z siebie pytanie, ale najwidoczniej ośrodek mowy wciąż szwankuje.
Przetaczam się na plecy, akurat, by zobaczyć, jak Alan się oddala, utykając i zaraz znika za zakrętem korytarza prowadzącego do windy międzypokładowej.
Muszę chwilkę poleżeć. Systemy potrzebują czasu na autonaprawę.
Po dłuższej chwili podnoszę się, wspierając na łokciach i rozglądam wokół.
Drukarka 3D. Zwalił mi na głowę podręczną drukarkę 3D, należącą do wyposażenia jego prywatnej kabiny. Podciągnął pod sufit na wydrukowanej wcześniej grafenowej żyłce i poczekał, aż wejdę do pomieszczenia.
Z trudem dźwigam się na nogi i zataczając od ściany do ściany, ruszam w pogoń. W takim stanie może sobie zrobić krzywdę albo spowodować jakieś poważne uszkodzenia na statku.
Wreszcie udaje mi się połączyć z „Serendipity”. Z jej pomocą namierzam Alana w magazynku na dolnym pokładzie. Pewnie zastawił tam kolejną pułapkę.
Gdy otwieram drzwi, doskonale wiem, gdzie się zaczaił. W pomieszczeniu jest ciemno. Lustruję wnętrze w podczerwieni, oceniam sytuację i analizuję skład powietrza. Wodór! W atmosferze jest za dużo wodoru i jego stężenie stale rośnie.
Podkręcam własne parametry ruchu i kolejne wydarzenia toczą się błyskawicznie. Doskakuję do przepierzenia, za którym schował się Alan. Ma na sobie kombinezon ochronny z laboratorium. Powinien wiedzieć, że przy eksplozji taka ochrona na niewiele się zda. Chyba że nie ma to dla niego znaczenia.
Uderzam pięścią w twarz ukrytą za przyłbicą z tworzywa sztucznego, która pęka i zapada się do wnętrza hełmu. Poprawiam uderzeniem w splot słoneczny, niemal w tej samej chwili drugą ręką sięgam do butli z wodorem stojącej u stóp Alana i zakręcam zawór. Jednocześnie nakazuję „Serendipity” zwiększenie zawartości tlenu w magazynku i na korytarzu. Tymczasem Alan uderza plecami w ścianę i osuwa się na podłogę.
Zakrwawioną twarz wykrzywia grymas bólu i wściekłości zarazem. Ze sporym dodatkiem zaskoczenia. Najprawdopodobniej złamałam mu nos. Z trudem łapie oddech. Siada niezdarnie, wspierając się jedną ręką, a drugą próbuje sięgnąć do zaworu butli. Chwytam go za przedramię i ściskam przegub w miażdżącym uchwycie, a Alan aż jęczy z bólu.
– Rozumiesz wreszcie? – pyta, ciężko dysząc. – Ile człowieka w tobie?
Dopiero teraz zauważam łzy na jego policzkach. Uwalniam rękę Alana, a on zaraz przyciska ją do piersi. Pociąga nosem. Cały drży. Spoglądam na niego z góry i milczę, chociaż w środku wszystko we mnie buzuje.
A on leży u moich stóp. Poturbowany, zasmarkany, poniżony.
Zwycięski.
*
Alan od wielu tygodni nie wstaje z łóżka. Dwa serwitory medyczne usuwają nieczystości, pobudzają, masują, pielęgnują i obmywają blade, mocno wychudzone ciało starca, który wegetuje dzięki kroplówkom i wspomaganiu medamatu.
W niewielkiej kabinie panuje półmrok, bo oczy Alana źle znoszą światło. Poza tym jest naprawdę ciasno – już dawno przeniosłam tutaj połowę sprzętu z ambulatorium.
Szum aparatury medycznej oraz ciche bzyczenie serwitorów wypełniają zagracone pomieszczenie a w powietrzu czuć intensywny i przykry zapach starości wymieszany z wonią medykamentów i rozgrzanej elektroniki.
Staję w progu i zaraz przytrzymuję się framugi. Gdybym miała serce, na ten widok pękłoby z żalu.
– Jeszcze tylko dwanaście lat, nawet się nie obejrzysz, kiedy to zleci.
Ten ponury żart powtarzamy na przemian co kilka dni.
Alan podnosi się na łokciach, nadstawiając ucha. Ze słuchem też u niego nie najlepiej.
– I co wtedy? – pyta świszczącym głosem. – Wyląduję na Agef 2 i narobię w pieluchę? Niepotrzebne mi takie ekscesy na stare lata. Tam, gdzie się wybieram, chcę zabrać wyłącznie miłe wspomnienia…
Urywa nagle i rozgląda się po pomieszczeniu, jakby szukał tych dobrych wspomnień. Wreszcie zatrzymuje wzrok na mnie i uśmiecha się niewyraźnie.
Czuję, że powinnam coś powiedzieć. Coś wartego tej chwili. A on wpatruje się cały czas w oczekiwaniu na prawdę.
– Jesteś jego synem, Alanie. Jesteś synem Verna Rossa. – Kłamię z nadzieją, że to cokolwiek zmieni. Że wystarczy. I zaraz uświadamiam sobie, jak głupia to była próba.
W zamglonych oczach Alana dostrzegam rozczarowanie. Najwidoczniej nie tego oczekiwał. Sięga po naszyjnik z lonsdaleitem i z trudem zdejmuje go, przekładając przez głowę. Wyciąga do mnie rękę upstrzoną plamami wątrobowymi i upuszcza łańcuszek z diamentem na moją otwartą dłoń.
Przyglądamy mu się w ciszy dłuższą chwilę.
Alan opada na łóżko i odwraca do ściany, mieląc w ustach słowa, których nie rozumiem. Niedługo potem zasypia. A ja stoję nad nim z wyciągniętą ręką, zatrzymaną w połowie drogi i ściskam zimny kamień. Może powinnam skłamać, że jego matką była Jane?
Sięgam po iniektor i podaję Alanowi środek usypiający. Kiedy tętno zwalnia i Alan zanurza się w głębokim farmakologicznym śnie, biorę go na ręce i niosę korytarzami statku pogrążonymi w kolorze sepii.
Nie waży zbyt wiele. Została z niego sucha skóra i odwapnione kości.
*
Tego wspomnienia boję się chyba najbardziej. To dzień, w którym „Serendipity” informuje mnie, że nadeszła wiadomość z Ziemi.
Wysłany wiele lat po naszym starcie precyzyjny elektromagnetyczny impuls gonił nas, przemierzając przestrzeń międzygwiezdną kilkunastokrotnie szybciej od średniej prędkości statku.
Wiadomość pochodzi z przeszłości, być może jest nieaktualna, ale posiada wszystkie cechy i zabezpieczenia oficjalnego komunikatu kierownictwa misji. I jest przeznaczona tylko dla mnie, dlatego chcę ją odczytać sama. Bez pośrednictwa „Serendipity” i bez wiedzy Alana.
Po drodze na mostek rozglądam się na boki, jakbym brała udział w pokładowym spisku. Czego chce ode mnie Vern Ross, nawołując zza grobu? Z pewnością niczego dobrego.
Alana nie ma w pobliżu. Ćwiczy właśnie w kabinie rekreacyjnej. Chce być w dobrej formie, gdy dojdzie do pierwszego spotkania z obcą cywilizacją. Powtarza w kółko, że skoro ja potrafię, to i on musi przejść pozytywnie kolejny przegląd techniczny.
Wiele się zmieniło w ostatnim czasie. Teraz spotkanie na Agef 2 to także jego marzenie. Właściwie jedyny cel, który trzyma go jeszcze przy życiu. Wiem doskonale, że nastawienie Alana zmieni się jeszcze wiele razy, jednak w tej chwili jest po jasnej stronie i tryska entuzjazmem.
Nie łączę się z siecią „Serendipity”, tylko wyświetlam wiadomość na pobocznym ekranie w kącie pomieszczenia.
Przekaz z Ziemi zawiera jedno zdanie. Właściwie to zakodowane polecenie priorytetowe wymuszające określony protokół postępowania moich układów nadrzędnych.
Czytam je z niedowierzaniem. I jeszcze raz. A potem znowu, jakbym spodziewała się, że jego treść zmieni się za którymś razem lub samoczynnie zniknie.
APVC74. Usunąć niereprezentatywny czynnik ludzki przed osiągnięciem celu.
Kasuję wiadomość i usuwam jej ślady z pamięci statku, chociaż wiem, że to pusty gest, bo jak każde niechciane wspomnienie, także to będzie można przywrócić z pozornego niebytu.
Przez resztę dnia rozważam wszystkie implikacje i możliwe rozwiązania nowej sytuacji. Z miejsca wykluczam to najbardziej oczywiste i oczekiwane na Ziemi.
I z czasem zdaję sobie sprawę, że mój protokół nie zadziałał prawidłowo, bo usilnie szukam sposobów jego obejścia. Jeszcze nie zdaję sobie sprawy, co ten wewnętrzny rozłam oznacza dla mnie.
Jednocześnie próbuję odgadnąć, jakie są powody takiej decyzji. Czym kierowali się decydenci, którzy wysłali wiadomość przez międzygwiezdną pustkę? Kogo nie reprezentuje Alan i dlaczego jest teraz niepożądanym czynnikiem ludzkim? Jak doszło do tego, że to nie człowiek ma uczestniczyć w Kontakcie?
Na Ziemi musiały zajść wielkie zmiany.
Czy to oznacza, że nie ma już ludzkości, jaką Alan miał reprezentować przed cywilizacją z Agef 2? Czyżby człowiek wykonał kolejny krok na drodze ewolucji i utrwalił się w twardszych pierwiastkach? A może szukam na niewłaściwym końcu łańcuszka i to cywilizacja Agef 2 jest przyczyną? Właściwie jedno nie wyklucza drugiego.
Być może nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania, ale wreszcie udaje mi się znaleźć rozwiązanie, które zadowoli układ nadrzędny.
Jeśli istnieje piekło, do którego trafiają sztuczne osobowości, będę się w nim smażyła znacznie dłużej, niż trwa cała nasza wyprawa, ale pewnie wystarczającą karą byłby fakt, że przez resztę nieludzko długiej egzystencji pamiętałabym o swoim uczynku.
Chyba że nie będę chciała pamiętać.
Jest kilka minut po północy czasu pokładowego, gdy staję na mostku i łączę się z głównym komputerem statku. Nasz świat dawno pogrążył się w kolorze sepii i Alan śpi nieświadomy niczego. „Serendipity” pomaga mi w obliczeniach, a następnie wprowadza drobną korektę do harmonogramu lotu.
Pięćdziesiąt sześć lat powinno wystarczyć.
*
Słodkogorzkie uczucie, które towarzyszy ostatniemu wspomnieniu, z miejsca wywołuje we mnie wzruszenie.
„Serendipity” zostaje na orbicie Agef 2 i w wąskim oknie lądownika widzimy jej obły kadłub odcinający się srebrzystą bielą na tle gwieździstego nieba.
– Mówiłam ci, że trzeba wierzyć! – wołam do Alana, a on odwraca się w fotelu przeciążeniowym i w wizjerze hełmu dostrzegam szeroko uśmiechniętą, pomarszczoną twarz.
– Ale jak… – próbuje wydusić z siebie, jednak zaraz urywa, gdyż wibracje i towarzyszący im hałas zagłuszają jego głos, a przeciążenie wbija nas w fotele. Niewypowiedziane pytanie zostaje gdzieś daleko w górnych warstwach atmosfery, podczas gdy tymczasem my schodzimy w dół. Ku powierzchni planety.
Lądownik przebija kolejne warstwy gazowej powłoki pod precyzyjnie wyliczonym kątem i już po kilkudziesięciu sekundach naszym oczom ukazuje się różowe niebo obcego świata.
Wytracamy prędkość silnikami jonowymi, potem odrzucamy osłony ablacyjne i wreszcie pod parasolami trzech spadochronów osiadamy na wzgórzu w pobliżu największej siedziby mieszkańców Agef 2.
Właśnie świta. Daleko w dole dostrzegamy blask ogromnej metropolii, ku której opada szeroka opustoszała teraz arteria ze szklistego, błękitnego w świetle wschodzącego słońca tworzywa.
Za naszymi plecami stygnie lądownik. Stoję dwa kroki za Alanem. Nieistotny dodatek, postać z drugiego planu. To przecież jego dzień. Wielka chwila.
– Dziękuję Cate – mówi, nie odwracając głowy.
– Za co, Alanie? – pytam ostrożnie.
– Za wszystko – odpowiada.
Czuję autentyczną radość. Chwilowy spokój. Ulgę. Może potrzebowałam tego bardziej od niego?
– Spójrz! – woła radośnie Alan i wskazuje ręką w dół zbocza.
Na końcu drogi, na peryferiach miasta, pojawiają się miniaturowe figurki, które chwila po chwili rosną w naszych oczach. Pięć… Nie! Sześć humanoidalnych postaci.
Wspinają się mozolnie na wzgórze i z każdym ich posuwistym krokiem dostrzegam więcej detali. Smukłe ciała w luźnych amarantowych szatach. Owalne i bezwłose czaszki osadzone na długich szyjach. Płaskie twarze z szeroko rozstawionymi oczami i niewielką fałdą zamiast nosa.
Alan postępuje dwa kroki w przód, zaraz potem jeden w tył, po czym rzuca mi przez ramię spłoszone spojrzenie.
– Czyń honory. – Zachęcam, a gdy nie odpowiada, nalegam. – No dalej, wyjdź im na spotkanie.
Milczy. Wzruszony. Szczęśliwy. I nie rusza się z miejsca.
A ja czuję nagle przenikliwe zimno. Ostrożnie zbliżam się do zastygłej w bezruchu postaci i obchodzę ją, stając twarzą w twarz z Alanem. Jego oczy są nadal otwarte i błyszczą łzami, a na ustach błąka się uśmiech. Ale nie ma w nim życia.
Dociera do mnie, że jestem w VL sama.
Zrywam połączenie i spoglądam na zajmujący przeciwległy kąt pomieszczenia zbiornik. W jego wypełnionym nanotechnologiczną magią wnętrzu unosi się nagie i wychudzone ciało Alana.
Tutaj też jestem sama.
Odłączam ciało od aparatury VL i wyciągam ze zbiornika. Zielony nanożel spływa z niego i opada z głośnymi mlaśnięciami na podłogę.
Gdy niosę Alana z powrotem do kabiny, nie mogę się nadziwić, jak niewiele z niego zostało. Właściwie sama skóra i odwapnione kości.
Jeszcze tej samej nocy spopielone szczątki Alana opuszczają pokład „Serendipity” razem ze wszystkim, co do niego należało i co mogło mi przypominać o jego obecności.
Być może kiedyś te pamiątki zadziwią jakąś młodą cywilizację kosmiczną.
*
Widok lawendowej powierzchni Agef 2 wypełnia ekran główny. Obcy świat jest na wciągnięcie ręki i czeka na mnie.
Wszystko gotowe, „Serendipity” przygotowała lądownik, jednak ja wciąż zwlekam. Teraz gdy moja pamięć jest kompletna, muszę wykonać ostatni krok przed osiągnięciem celu. Mogłam się łudzić, że uda mi się oszukać układ nadrzędny, ale decydujący ruch należy do niego.
Zasiadam w fotelu w kabinie socjalnej, zanurzona w sepii i zaglądam w głąb siebie.
Kolejno usuwam wspomnienia związane z Alanem, wspomnienia o obecności Alana na pokładzie „Serendipity”, a także pamięć o tym, że usunęłam te wspomnienia. Po człowieku, który towarzyszył mi w tej długiej podróży, nie pozostanie żaden ślad.
Przy okazji sama tracę coś wyjątkowego, ale to konieczne. Dopiero teraz polecenie APVC74 zostaje zrealizowane w pełni.
*
I oto wreszcie dotarłam do celu. Pierwszy etap mojej podróży dobiegł końca. Eskorta świetlistych sfer odprowadza mój lądownik na powierzchnię planety. Mienią się, połyskują i wirują wokół.
Wdzieramy się gwałtownie w atmosferę Agef 2, a następnie opadamy dostojnie wśród lewitujących platform, podniebnych wstęg i spiralnych konstrukcji sięgających nieba w kolorze indygo. Przez cały ten czas chłonę otoczenie pełnią zmysłów współdzielonych z „Serendipity”, która zabierze moje wspomnienia do domu, jeśli tylko gospodarze przyjmą mnie na ambasadora odległej Ziemi.
Obserwuję ich uważnie, gdy zbliżają się do lądownika, wijąc jak ciemnosrebrzysty pleń, albo łuskowaty wąż i wspinając w górę niczym wieża zbudowana z tysięcy połyskujących pancerzyków. I już wiem, że w tych ciałach nie ma nawet śladu materiału biologicznego. Ich wewnętrzne uporządkowanie jest precyzyjne, budowa zorganizowana i bez wątpienia zaprojektowana. Z pewnością nie są efektem ewolucji naturalnej.
Jednocześnie czuję, że od samego początku sama jestem prześwietlana i analizowana. W głąb mnie zapuszczają się zimne szpikulce obcych i niezrozumiałych kodów nadawanych w pełnym spektrum fal elektromagnetycznych.
Nie pozostaję bierna. Ja również analizuję i prześwietlam otoczenie pełną gamą nadludzkich możliwości.
I tak trwa ta obustronna synestezja niekompatybilnych zmysłów. Tam, gdzie ja myślę o świetle, gospodarze Agef 2 być może mówią o chropowatości, kiedy ja wyrażam radość, oni dywagują o falach grawitacyjnych zakłócających strukturę czasoprzestrzeni. To jak rozmowa ślepca z głuchym o kolorach, jestem jednak przekonana, że na poziomie maszynowym w końcu znajdziemy porozumienie.
Tymczasem podążając za zimnymi mackami obcych kodów, sięgam daleko w głąb własnej pamięci i ku swojemu zaskoczeniu, pod warstwami monotonnych wspomnień o samotnej podróży przez pustkę, znajduję istne kłębowisko cieni.
Obca jaźń również je zauważa. Natychmiast wstrzymuje wszelkie działania, jakby czekając na mój ruch. Ostrożnie zanurzam się we mgle, która spowija ten obszar pamięci i już po chwili pojawia się błysk, ulotna myśl. Jak kadr z filmu, który kiedyś widziałam.
*
Pierwsze odzyskane wspomnienie jest piękne.
Półmrok korytarzy górnego pokładu. Serwitory w trybie wyczekiwania warują w zacienionych kątach laboratorium. Błyski UV-C rozjaśniające pomieszczenie w regularnie odmierzanych fleszach. Powietrze wypełnia intensywny chemiczny zapach preparatów medycznych i chłodna woń chirurgicznej stali.
Nie wiem nawet, czy rzeczywiście czuję te zapachy, czy po prostu mój mózg dostaje informację, że takie źródła zapachów znajdują się w pomieszczeniu i dopowiada sobie resztę.
Pochylam się i stukam palcem w przejrzystą obudowę inkubatora. Puk! Puk!
Bawi mnie myśl, że człowiek na tym etapie rozwoju nie wygląda zbyt imponująco.
I zarazem mam świadomość cudu, jakiego jestem świadkiem.
A więc tak to się zaczyna. W obliczu tych wszystkich niezwykłych chwil, które już wkrótce odzyskam, bledną nagle cuda obcego świata.