Nazywam się Miłosz Łomnicki i mam do zakomunikowania coś bardzo ważnego.
A więc…
Eee…
Kurczę, jak się do tego zabrać…
Wybaczcie, ale nie spodziewałem się, że to może być tak stresujące. Wszystkie myśli mi z głowy pouciekały! Rozumiecie, na co dzień raczej nie miewam okazji do zabierania głosu publicznie, bo pracuję w pojedynkę jako miejski monstrołap.
Od razu wyjaśnię, bo zawsze wszyscy pytają: nie, to nie to samo co wiedźmin. Po pierwsze, nie biegam po ulicy ze srebrnym mieczem przytroczonym do pleców, przecież ludzie wzięliby mnie za wariata. Po drugie, technicznie rzecz ujmując ja nie zabijam potworów, tylko je dezintegruję przy użyciu standaryzowanego demonstroinatora. Nazwa niewiele wam pewnie mówi, ale to taka… hm, taka kula wielkości piłki baseballowej, czerwono-biała, z czarnym paskiem rozdzielającym kolory i białym przyciskiem aktywującym urządzenie.
I jeszcze raz pozwólcie, że wyjaśnię, bo zawsze – ale to zawsze – wszyscy pytają: nie, to nie to samo co pokeball. Choć, należy przyznać, że firma projektująca to urządzenie wyraźnie czerpała inspirację z japońskiej franczyzy. Nawet sposób działania jest łudząco podobny, czyli: naciskacie biały guzik, coś tam w środku wibruje (nie wiem co dokładnie, nie mam odwagi sprawdzić), rzucacie w monstrum, uwalnia się szkarłatny obłok pary i cyk – potwór złapany, a ustrojstwo robi już resztę. Widzicie, proste jak klepanie schabowych. Pewnie z tego powodu wymagania na to stanowisko ograniczają się do przyjścia na rozmowę o pracę w urzędzie miejskim. To znaczy, nie myślcie sobie, że narzekam! Nigdy w życiu. Zwłaszcza, że wiecie, rynek pracy nie rozpieszcza magistrów filmoznawstwa ze specjalnością z muzyki filmowej.
No. Eee… chyba zgubiłem wątek. O czym to ja… Ooł… oświadczenie. No tak. Wiecie… nie ma co uciekać od tego. Na trzy, dobra?
Raz…
Dwa…
Trzy.
Rzuciłem palenie!
To znaczy… okej, będąc dokładniejszym: jestem w trakcie rzucania. Nie palę dopiero osiem dni, więc trudno mówić o spektakularnym sukcesie na ten moment. Chociaż… no nie, wróć: ja nie palę już osiem dni. Trzeba cieszyć się z takich rzeczy, tak? Zwłaszcza, że wiecie… kurczę, trochę to wstydliwe, ale da wam lepszy ogląd sprawy; otóż, ja paliłem przez ostatnie piętnaście lat, praktycznie non-stop, okresowo do czterech paczek na dzień. No więc, zejście z osiemdziesięciu fajek do zera i trzymanie się mocno tego wyniku przez… dajcie sekundę… dwadzieścia, szesnaście, trzydzieści dwa… przez sto dziewięćdziesiąt dwie godziny, można uznać za rezultat godny pochwały. A to nie jest nawet mój rekord! Ten ustanowiłem w ubiegłym roku, kiedy to zdołałem nie palić przez dziewięć okrągłych dni. Niestety, okoliczności zmusiły mnie do zawieszenia abstynencji i jakoś to samozaparcie się posypało. A szkoda, bo czuję w kościach, że gdybym nie musiał wtedy wrócić do palenia, to faktycznie zerwałbym z nałogiem.
Tak, tak, tak… podejrzewam co sobie teraz myślicie. Że jakie okoliczności? Że Miłosz, na litość Boską! Co ty nam próbujesz wcisnąć? Weź się człowieku po ludzku przyznaj, że nie dałeś rady. Nikt ci jazdy o to robić nie będzie. Zdarza się najlepszym, tym razem na pewno dasz radę.
No to po pierwsze, macie rację, tym razem na bank uda mi się rzucić. Możecie sobie zapamiętać moje słowa i za rok mnie z tego rozliczyć, taki jestem pewny siebie. A po drugie, ja mówię poważnie z tym, że nie miałem wyboru. Gwarantuję wam, że będąc w moich butach, w tamtej sytuacji, zrobilibyście to samo bez choćby stęknięcia.
Ale ludzie, no… co wy myślicie, że was nie widzę? Dobra, wiecie co? Ja mam czas. Opowiem wam pokrótce jak to wyglądało i skończy się pomrukiwanie, że mhm, no na pewno Miłosz by rzucił, gdyby nie te przeklęte po stokroć, złe, nikczemne okoliczności… No to, moi mili, skupcie się i słuchajcie, bo to będzie opowieść ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Skoro już mam dzielić się historią z życia, to zrobię to porządnie.
Ehem…
A zatem, to było tak:
Nie paliłem już ósmy dzień i głód somatyczny zelżał do stopnia akceptowalnego. Niestety – albo stety, właściwie – osiągnąłem tym samym etap abstynencji, o którym wcześniej nie miałem pojęcia, a który nazywam głodem psychotycznym. Rozumiecie… rzecz w tym, że nie trzeba zapalić (w sensie: nie wykręca was z głodu jak pierwszego i drugiego dnia), ale wszystko z jaraniem się kojarzy. Zupełnie jakby demon nikotynowy snuł się za wami, ukryty w cieniu lub za winklem, ale zawsze silny i gotowy chwycić was w objęcia, gdy tylko słabość na chwilę przeważy. Co gorsza, kierowany charakterystyczną dla osób uzależnionych przezornością, trzymałem w szafce nocnej przy łóżku jednego, awaryjnego cygareta i zapałki. Tłumaczyłem sobie to tak, że gdy nadejdzie kryzys (w ogóle, zwróćcie uwagę, że mówię: gdy, a nie: jeśli, jakby to było z góry przesądzone), to po prostu sobie zapalę i to będzie ostateczny, absolutnie niepowtarzalny ostatni raz, po którym nigdy, ale to do jasnej cholery, naprawdę i nieodwołalnie już nigdy, nie sięgnę po kolejnego szluga. Nie potrafię wytłumaczyć co miałem w głowie, wierząc w skuteczność tego planu. Sam diabeł nie wymyśliłby lepszej pułapki, a to znany specjalista od kuszenia ludzi słabej woli.
Ale, ale… wróćmy do tematu.
A więc, nie paliłem już ósmy dzień. Pamiętam, że był środek lata. Siedziałem w moim urzędniczym pokoiku i właśnie obgryzałem ostatni, nietknięty paznokieć w prawej dłoni, gdy wybiła godzina dwunasta, a od strony wejścia rozległo się pukanie.
– Przepraszam, mogę?
W progu stała młoda kobieta, najwyżej trzydziestoletnia, ubrana biznesowo, ale bez sztywnej maniery. Szybko wyjąłem palec z ust.
– Oczywiście, zapraszam.
Gestem wskazałem krzesło po drugiej stronie biurka. Przez moment, dosłownie króciuteńką chwilę, wahała się, nim odzyskała rezon i swobodnie rozgościła. Ta sekunda zwłoki zwróciła jednak uwagę. Nie pasowała mi do wizerunku, który próbowała stworzyć. Bo, rozumiecie… to nie była chwila wstydu, że taka kobieta jak ona, nie dość, że musi osobiście pofatygować się do urzędu, to jeszcze jest odsyłana do piwnicy do jakiegoś oblecha. To nie była również chwila rozczarowania, zderzenia wyobrażeń o monstrołapie z rzeczywistością. Oj, nie. To była sekunda świadomości; wiecie… chwila zrozumienia, że to ostatnia deska ratunku.
W każdym razie, mając te przemyślenia z tyłu głowy, postanowiłem rozładować obecne napięcie. Łatwiej pracuje się jednak w swobodnej atmosferze, pozbawionej niedopowiedzeń i niejasności.
– Pierwszy raz?
Uśmiechnęła się. Trafiłem w punkt.
– Tak. Trochę inaczej…
– Wyobrażała sobie to pani? – przerwałem jej.
– Eee, dokładnie tak. Czyta pan w myślach? To jakaś ukryta moc wiedźminów?
– Niestety, moja jedyna moc to zniżki w tramwajach i możliwość odebrania dowodu poza kolejką.
To ją rozśmieszyło. Już puściłem mimo uszu tego przeklętego Geralta z Rivii (Sapkowski powinien smażyć się w piekle, za napisanie tej pełnej bzdur bajki); ważne, żeby zaufała mi i była skłonna odpowiedzieć na ewentualne trudne pytania. A takie nie znoszą formalności. Przyszedł więc czas, na ostateczne przełamanie lodów.
– Okej, na pewno przyszłaś tu w jakiejś konkretnej sprawie, ale zanim do niej przyjdziemy pozwól, że się przedstawię. Jestem Miłosz.
Wyciągnąłem dłoń w jej stronę. Bez zawahania odwzajemniła uścisk.
– Tytonia.
Słuchajcie… ja wiem, że najpewniej się przesłyszałem. Ale dałbym sobie rękę uciąć, że tak właśnie mi się przedstawiła. Dlatego, dla pewności, postanowiłem dopytać:
– Przepraszam… jak?
– Tatiana. Wszystko w porządku?
– Tak, tak… przepraszam cię. Eee, powiedz mi, w czym mogę pomóc?
Tak sobie myślę, że nie będę wam przytaczać całej historii, bo Tatiana przez następne półtorej godziny praktycznie nie przestawała mówić, często zresztą nie na temat. Skompresuję to do jakiejś sensownej formy, żebyście wiedzieli po prostu w czym rzecz.
W skrócie: Tatiana pracowała dla firmy deweloperskiej KPG Investments jako dyrektorka działu nieruchomości przeznaczonych dla klientów detalicznych, i jakiś czas wcześniej osobiście dopięła odkupienie od gminy posiadłości za miastem. Ta, była ponoć w opłakanym stanie i wymagała gruntownego remontu, do którego zatrudniono zaufaną firmę. Przez dwa tygodnie wszystko szło jak po maśle, a stara rudera stopniowo ustępowała miejsca wiejskiej rezydencji, idealnej dla pary zmęczonej miejskim zgiełkiem i szukającej bliskości z naturą (oraz posiadającej w zanadrzu trzy i pół bańki, ale to szczegół). Nagle jednak, ni stąd ni zowąd, pracownicy nie wrócili ze zmiany, a słuch po nich zaginął.
I to tyle co miało, jako takie, znaczenie dla sprawy.
– Masz pewność, że nie postanowili rozpocząć nowego życia? – zapytałem, podając jej filiżankę kawy i siadając z powrotem za biurkiem.
– Pytasz poważnie?
– Nie takie rzeczy już widziałem.
– W takim razie, jestem pewna. Znam tych ludzi od lat. Zaufaj mi, to nie ten typ.
– Okej. I jeszcze raz, na miejscu nie było żadnych śladów walki, szarpaniny, krwi, postrzępionych ubrań, nic?
– Ja nic nie znalazłam. To wyglądało, jakby wyparowali, zostawiając sprzęt, telefony… no, wszystko.
Sięgnęła po filiżankę i upiła nieco naparu.
– A co policja na to? – zapytałem.
– Od razu powiedzieli, że mam jechać do ciebie. Nawet nie chcieli specjalnie wchodzić w szczegóły.
– Typowe. A powiedz mi, założyliście tam monitoring? Choćby jedną kamerę?
– Łącznie dziewięć kamer. Tylko z jakiegoś powodu…
– Akurat tego felernego dnia system padł, co?
– Dokładnie. To się zdarza?
– Za każdym razem. To pośredni dowód, że na miejscu jest coś do dezintegracji. Obecność monstrów doprowadza systemy monitoringu do awarii, choć nie wiemy, dlaczego. Chociaż… przepraszam, Wielkie Stopy dają się czasem sfilmować. Ale one są strasznie atencyjne i występują tylko na terenie Ameryki Północnej.
– Zaczekaj… żartujesz, że one istnieją?
– Nic z tych rzeczy.
– Boże. Czuję, jakby świat stanął do góry nogami.
– Nie uwierzysz, jak często to słyszę.
– Na pewno. Powiedz mi, czy coś jeszcze potrzebujesz? Mam spotkanie i…
– Zapisz mi tylko adres i daj klucze. Podjadę tam jutro z samego rana.
I teraz, moi mili, przechodzimy do pamiętnego dziewiątego dnia bez palenia… Nie przedłużając:
Kupiony przez Tatianę dom prezentował się naprawdę okazale. Klasyczna, niemal wyjęta z obrazka, wiejska rezydencja. Parter plus piętro, od frontu ganek, czerwona dachówka, po elewacji piął się bluszcz. Z zewnątrz wyglądał jak obietnica świętego spokoju i nie wątpiłem, że szybko znajdzie się chętny klient.
O ile, tak sobie wtedy pomyślałem, uda mi się oczyścić to miejsce.
No właśnie, à propos oczyszczenia. Do czwartej nad ranem szperałem w sieci, żeby zapoznać się z historią tego domu… masakra jakaś, nigdy zebranie wywiadu nie zajęło mi tyle czasu. Co tam się w stuletniej historii nie wydarzyło… utracone fortuny, bo komuś karta nie poszła, prowadzone przez gangsterów podejrzane interesy, śmierć właściciela (znanego muzyka, swoją drogą) w wyniku przedawkowania, kluby filmowe, taneczne, muzyczne, książkowe, garncarskie, szydełkowe i mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo innych przedsięwzięć, nim wszedł w posiadanie KPG Investments. W dużym skrócie: w tej posiadłości wydarzyło się… no, wszystko i nic. To z kolei, praktycznie uniemożliwiało określenie podmiotu dodezintegracyjnego.
To znaczy… ta śmierć z przedawkowania wydawała się najsensowniejszym tropem, z tego mógł spowić się opiowrak… Ale jeśli gangsterzy prali tu pieniądze, to nie wiadomo czy nie nawyczyniali jeszcze czegoś, o czym świat do dziś nie usłyszał, a z tego spowić mogło się właściwie wszystko… Kurczę, no… twardy orzech do zgryzienia. Ale jednocześnie wyzwanie.
No nic, pomyślałem sobie, stojąc przed drzwiami frontowymi, raz kozie śmierć.
Wziąłem do ręki standaryzowany demonstroinator, kolana lekko zgięte, nastrój bojowy. Wszedłem do środka… A tam zdziwko.
Bo wiecie, Tatiana wspomniała, że ekipa pracowała w pocie czoła przez, plus minus, czternaście dni i inwestycja daleka była od ukończenia, gdy pracownicy zniknęli. I cóż… można by odnieść wrażenie, że operowaliśmy innymi definicjami słowa „nieukończony”. Bo gdy wszedłem do środka, wszystko wyglądało na bardziej niż po prostu wyremontowane, dom sprawiał wrażenie zamieszkałego od długiego czasu. Zresztą, rzucę wam kilka przekładów. Słuchajcie:
Byłem na parterze i trafiłem do kuchni. W piekarniku zostawiono pod przykryciem niedojedzony obiad, blat opanowały okruszki z pieczywa, a lodówka była wypełniona po brzegi (gdzieś w jej trzewiach znalazłem nawet stary mix sałat). Dziwne, co? Jedźmy dalej. Salon, na przykład. W kominku wesoło trzaskał ogień, na stoliku kawowym zostawiono kubki z niedopitą zimową herbatą, a w telewizorze leciał jeden z miliona dokumentów o Hitlerze. Bardzo dziwne, nie? To jeszcze jeden pokój. Sypialnia. Doskonale ją przewietrzono, zasunięto zasłony, by stworzyć leniwą atmosferę i niedawno zmieniono pościel, bo pachniała jeszcze płynem do prania. Oczy aż się same zamykały. I to dosłownie. Jak tylko zobaczyłem łóżko, to nabrałem ochoty na drzemkę. Pomyślałem sobie, że to przez praktycznie zarwaną nockę i taka drzemeczka… kurczę, no, dobrze by mi zrobiła. Ale byłem na zmianie i robota czekała. Sypialnię opuszczałem więc z niemałym żalem.
No dobrze… tak prezentował się parter. Do tej pory, zero śladów monstra i zero śladów remontu. Ale pomyślałem sobie, że okej, może się z Tatianą nie do końca zrozumieliśmy i jej opis dotyczył piętra. Zawróciłem więc do holu, gdzie znalazłem schody i wszedłem wyżej. A tam… no, praktycznie ta sama historia. Chodziłem od drzwi do drzwi, ale nie trafiłem na choćby cień żywej duszy, choć wszędzie dostrzegałem ślady życia.
Albo przepraszam, nie: chodziłem, tylko raczej: wlekłem się, ziewając co kilka kroków; odkąd opuściłem sypialnię na parterze nie opuszczało mnie uczucie zmęczenia. Nawet mi w pewnym momencie przeszło przez myśl, czy by się może nie wrócić. Wiecie… zaryglować drzwi, ustawić minutnik na dziesięć minut i uciąć sobie drzemkę… no, przyjemna perspektywa. Bardzo przyjemna. Ale również skrajnie nieodpowiedzialna, stąd też porzuciłem – niechętnie – ten pomysł.
I teraz… no, dziwna sprawa. Bo widzicie, gdy tylko zrezygnowałem z tego planu, dziwnym trafem, następnym odwiedzanym pokojem, była kolejna sypialnia. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ta z piętra. Doskonale przewietrzona, idealne przyciemniona i z świeżo przebraną pościelą. A kiedy spojrzałem na łóżko… Chryste panie! Momentalnie zrobiłem się tak wyczerpany, jakbym przez tydzień nie zmrużył oka. Czułem, że jak niczego na świecie, potrzebuję porządnie się wyspać. I… kurczę, no, słowo daję, położyłbym się, gdyby nie to, że miałem robotę do wykonania. Z ogromnym, ogromnym, ogromnym trudem opuściłem ostatecznie sypialnię.
Na korytarzu poklepałem się po twarzy, co odrobinę mnie otrzeźwiło. Wiedziałem z całą pewnością, że w tym domu znajdowało się coś do dezintegracji. Aż czułem to w kościach. Tylko, nie potrafiłem uświadomić sobie co dokładnie. Odkąd wyszedłem z pierwszej sypialni myślenie nie szło mi najlepiej, a po drugiej to już w ogóle tragedia. Kurczę, ależ ja byłem zmęczony… tak strasznie, strasznie zmęczony. Tak zmęczony, że mógłbym położyć się właściwie na ziemi. Wszystko mi już było jedno. Byle zasnąć.
Ale jednocześnie, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to zmęczenie jako takie, jest ważną informacją. Gdzieś z tyłu głowy, gdzieś w odmętach pamięci tkwiło rozwiązanie… jakiś schemat… to, co dotychczas widziałem nie pasowało do żadnego znanego mi monstra… Kurczę, czułem, że odpowiedź mam dosłownie na końcu języka.
Zanim jednak zdążył nastąpić wgląd, znalazłem kolejne schody prowadzące do góry. I to mnie wybiło zupełnie z rytmu. Zamiast szukać rozwiązania zagadki, zaczęło mnie nęcić, ile ten dom właściwie miał pięter. Bo z zewnątrz wyglądało na… no właśnie, na ile? Nie mogłem sobie przypomnieć, straszny mętlik czułem w głowie. Stwierdziłem jednak, że skoro odpowiedź tak czy inaczej uciekła, to równie dobrze mogę sprawdzić co jest piętro wyżej. I to był pierwszy z trzech błędów, które popełniłem przy tym zleceniu.
Pokonałem schody do góry, gdzie trafiłem na długi korytarz, z rzędem czerwonych drzwi po obu stronach, i poczułem, że ze zmęczenia ledwie mogę się ruszyć. Nogi miałem jak z waty, a powieki ciążyły jakby były z ołowiu.
Z największym trudem wykonałem krok do przodu, po nim kolejny i jeszcze jeden. Wyszedłem z założenia, że lepiej w jakimś pokoju ogarnąć się przed podjęciem dalszego działania, niż stać jak słup i czekać, aż coś mnie zaatakuje. Wszedłem więc do pierwszego pokoju po lewej. I cóż… nie uwierzycie co to było za pomieszczenie. Dam wam podpowiedź. Było idealnie przewietrzone, perfekcyjnie przyciemnione i pachniało płynem do prania. Oczywiście, że musiałem trafić do sypialni…
Czułem, jak nogi same mnie ciągną w stronę łóżka. Przeszło mi przez myśl, że zasłużyłem na sen. Że pięć minut i jestem monter. Że dwie minutki i już wstaję. Że… że wymyślę każdy argument, żeby paść jak kłoda na łóżko. I właśnie dlatego nie mogę tak zrobić. Bo taka desperacja nie leży w mojej naturze; oraz że przecież wciąż gdzieś w tym domu czai się jakaś poczwara do dezintegracji.
Zmusiłem siłą woli ciało do posłuszeństwa i podszedłem do okna, żeby wpuścić do pokoju światło dnia. Liczyłem, że to choć trochę spędzi sen z powiek. I cóż… faktycznie, pomogło. To znaczy, nie światło, bo na zewnątrz szalała okropna śnieżyca. Pomógł mi natomiast widok sam w sobie, bo widzicie… zobaczyłem, że jestem na parterze.
I wiecie jak się wtedy poczułem? Powiem wam, bo zapamiętałem to bardzo precyzyjnie. Poczułem się jak pochłonięte wymyślonym światem dziecko w galerii handlowej, które nagle orientuje się, że zgubiło mamę.
Rozumiecie, o co mi chodzi? W sensie… wiedziałem, że nie mogę być na parterze, bo przed chwilą wchodziłem po schodach. I miałem na to namacalny dowód! Wystarczyło wyjść na korytarz i spojrzeć w prawo!
Wyszedłem więc na zewnątrz, ale tam… no, żadnych schodów nie było. Nawet więcej, nie było żadnego korytarza. Zamiast tego trafiłem do dziwnego pokoju, jakby projektant wnętrz, w trakcie prac zmienił koncepcję, ale nie wystarczyło czasu na przearanżowanie już ukończonej części. Powstała więc z tego mieszanka pokoju dla dziecka z sypialnią. A na środku pomieszczenia, jak gdyby nigdy nic, stał gramofon.
Bez żadnego kabla. Bez podłączonych głośników. Po prostu na środku pomieszczenia, na podłodze, zostawiono sprzęt grający z nałożonym czarnym winylem. I jeszcze zanim zdążyłem jakoś zracjonalizować tę sytuację (wiecie, trochę mnie obudziło, co nie znaczy, że jakość procesu myślenia wróciła do normy), opadła igła i zabrzmiała znana mi, gitarowa melodia. Na-na, na. Na-na, na. Na-na, na. Znana, ale niestety… no, nie mogłem sobie przypomnieć co to dokładnie jest za piosenka, zwłaszcza że nie rozkręcała się. Cały czas tylko wejście utworu, pierwsze pięć sekund.
I wiecie co ja sobie wtedy pomyślałem? Powiem wam, bo to też bardzo precyzyjnie zapamiętałem. Otóż, pomyślałem sobie, czy ja już, aby przypadkiem gdzieś po drodze nie zasnąłem, a to wszystko jest snem. No bo, jak to wszystko wytłumaczyć? To musi być sen… no, sen albo…
I nagle miałem takie:
BUM!
Jakbym dostał z liścia w twarz. Totalnie mnie obudziło. Albo inaczej: zupełnie otrząsnęło. A mówiąc żargonem branżowym: wybiło z transu. Natychmiast zrozumiałem, z czym mam do czynienia.
Widzicie… instynkt dobrze mi podpowiadał. Żadne monstrum nie działa w taki sposób; taki, czyli próbując rozbroić ze świadomości (czyli doprowadzić do tego, żebym z własnej, nieprzymuszonej woli zasnął, mówiąc po ludzku). A skoro to nie monstrum, to wniosek mógł być tylko jeden – klątwa.
Gdy tylko to zrozumiałem, natychmiast ściany, podłogi i sufity zadrżały, a dom wypełniło żałosne wycie. Zupełnie, jakby budynek ożył, świadomy zbliżającego się końca. Rozumiem, że nie brzmi to może zbyt sympatycznie, ale wbrew pozorom, był to bardzo dobry znak. Potwierdzał, że mam rację; co jednocześnie oznaczało, że mogę się odprężyć i na spokojnie rozwiązać klątwę. Potrzebowałem do tego tylko właściwego rytuału.
Aha, bo nie wyjaśniłem tego. Bardzo krótko w takim razie: klątwa tym różni się od monstra, że standardowy demonstroinator nic tu nie wskóra, ponieważ klątwa nie posiada fizycznej manifestacji. Żeby ją zdezintegrować, niezbędne jest odprawienie rytuału, który w mniej lub bardziej symboliczny sposób nawiąże do zwyczaju, który nagle został w przeszłości przerwany. I tyle, właściwie.
No więc, jeszcze raz: do rozwiązania, potrzebowałem tylko właściwego rytuału.
Właściwego, czyli jakiego, mądralo, ktoś teraz może spytać.
Cóż… w tym konkretnym przypadku, nic prostszego. Wystarczyło skomponować i zagrać piosenkę, a klątwa powinna ustąpić.
A skąd możesz być tego taki pewny, znowu ktoś może powątpiewać.
Oczywiście, zawsze istnieje margines błędu i trzeba być tego świadomym… ale… kurczę, no, przy tej klątwie wszystko było wyłożone jak na dłoni. Ten gramofon, który odtwarzał tylko początek utworu, to że zmarł tu z przedawkowania muzyk… No ludzie, przyznajcie, że sama klątwa krzyczy: przerwanym rytuałem było komponowanie hitów i teraz żeby zamknąć cały ten burdel, trzeba ostatni raz stworzyć w tych murach piosenkę!
Sami widzicie. Proste wnioskowanie, oparte na logice. Chłopski rozum w najlepszym wydaniu. Nic więcej.
No i dobra. Jeśli miałem szybko uwinąć się z klątwą, to potrzebowałem instrumentów muzycznych. A tak się akurat złożyło, że w jednym z pokoi, które mijałem na piętrze, stało pianino. Klątwa mogła nieco zachachmęcić, ale warto było się upewnić.
Niestety… dość szybko pojawiły się nieprzewidziane komplikacje.
Gdy tylko wyszedłem na korytarz (który wrócił do bycia korytarzem) zauważyłem, że nie jestem już sam w domu. Na końcu długiego holu dostrzegłem męską sylwetkę. Trochę to niespodziewane, w miejscu opanowanym przez klątwę… ale nie niemożliwe. Wiecie, ktoś w trakcie mojego obchodu mógł wejść do środka. Albo moja obecność w domu mogła wybić z transu robotników, którzy wpadli wcześniej w pułapkę. No… zmierzam do tego, że obecność osoby postronnej łatwo było wytłumaczyć. I to był drugi z trzech błędów. Trzeba było uciekać. Zamiast tego podniosłem rękę i zawołałem:
– Hej! Wiem, że strasznie to wszystko dziwne, ale zaraz będzie po wszystkim!
Nie odpowiedziano mi. Widziałem jednak, że ten ktoś podniósł stopę, jakby chciał zrobić krok w moim kierunku. Tylko wiecie… on tę stopę podnosił bardzo, bardzo powoli. W tym tempie, to za oknem zdążyłby spaść śnieg, jeśli miałbym zaczekać na niego; tak powoli ją podnosił.
Nagle jednak, wydarzyło się coś… niespodziewanego. Otóż: mrugnąłem. Tylko tyle. A ten ktoś nie stał już na drugim końcu korytarza, tylko tuż obok, przygniatając mnie ręką do ściany. Nie zajęło to nawet ułamka sekundy. Powietrze uleciało z moich płuc. Cud, że wszystkie kości w klatce piersiowej wyszły z tego bez szwanku.
– Dzień dobry, kolego. Liczę, że jednak nie tak szybko, mam ci tyle rzeczy do opowiedzenia! Na przykład jaką wysłałem skargę do ubezpieczyciela na wykaz wyłączeń w mojej polisie na życie. Pięćdziesiąt osiem stron tekstu. Trzy razy wydłużali termin odpowiedzi, uwierzysz?
Czułem, jak z każdym kolejnym jego słowem tracę siły. Powróciło do mnie wrażenie, że chwila moment i zasnę, ale tym razem… tym razem to było co innego. Wiecie, przy klątwie wydawało się, jakbym miał usprawiedliwienie albo powód, żeby położyć się na łóżku, zamknąć oczy i odpocząć. Jego słowa z kolei… kurczę, one działały jak najnudniejszy wykład na uczelni, przy którym prawdziwą sztuką jest utrzymać otwarte oczy.
Zresztą, nie tylko jego głos działał w ten sposób, również w wyglądzie było coś usypiającego… ta przygarbiona postura i pokaźny brzuszek… te włosy przystrzyżone na pięć milimetrów i największe zakola jakie możecie sobie wyobrazić… ta musztardowa koszula ze sztywnym kołnierzykiem, a na nią założony wełniany bezrękawnik w romby. Przywodziło to na myśl osobę prowadzącą szkolenia z systemów księgowych, której jedyną ambicją jest dotrwać do emerytury. Jeśli zebrać te wszystkie elementy do kupy i dopasować do jakiegoś monstra, to wynik mógł być tylko jeden. Upiór. I to upiór towarzyski. Gorzej trafić nie mogłem. Nie dość, że klątwa, to jeszcze jedyne znane monstrum-pasożyt, a tym samym, monstrum odporne na działanie standaryzowanego demonstroinatora.
Znalazłem się w poważnych, poważnych tarapatach. Zwłaszcza, że upiór towarzyski potrafi zanudzić na śmierć swoimi opowieściami, a ja zostałem przez niego złapany jak zwierzę we wnyki. Musiałem jakoś uciec i dorwać się do pianina lub innego instrumentu.
Już stwierdziłem, że nie ma co wymyślać zupełnie nowej kompozycji i zaimprowizuję po prostu plagiat. Rozumiecie… okoliczności nie dawały zbyt wiele miejsca na subtelności. Tylko, że upiory są piekielnie silne. Jego ręka ani drgnęła, nieważne, ile wysiłku wkładałem w próbę uwolnienia się; jakby była z marmuru.
– Dlaczego tak się rzucasz, kolego? Przecież nawet nie zacząłem jeszcze opowiadać! A zatem, moja skarga. W pierwszej kolejności wskazałem na brak wyróżnienia wielkością czcionki czy samym fontem części umowy z wyłączeniami. Argumentowałem, że przeciętny polisobiorca może uznać tym samym tę część umowy za nieistotną, skoro niewyróżnioną, a to niedopuszczalna praktyka!
Ledwie trzymałem się życia, gdy skończył mówić. Czułem, że nie dojdziemy do połowy skargi, gdy z nudów umrę. Musiałem działać. Działać bardzo szybko… Tylko jak, myślałem nerwowo, skoro szansa na dorwanie instrumentu była równa zeru.
I wtedy, zdaje się pod wpływem stresu, przypomniała mi się pewna piosenka, która instrumentów praktycznie nie wymaga.
Tup, tup, klask. Typ, typ. Klask. Tup, tup, klask – wybiłem rytm przeboju Queen, z lat siedemdziesiątych. Upiór, który jeszcze przed chwilą wydawał się gotowy, by wykończyć mnie historią swojego konfliktu z ubezpieczycielem, zamarł. Po chwili zauważyłem, że ucisk na klatce piersiowej nieco zelżał. Czułem, że to moja szansa. Tylko, że potrzebowałem jeszcze słów. Rytuał, jak podejrzewałem, wymagał ode mnie pełnej piosenki. Otworzyłem więc usta i wydukałem pierwsze, co przyszło mi do głowy.
– Kooniec, kooniec, klątwy.
Tup, tup, klask. Tup, tup, klask. I jeszcze raz:
– Kooniec, kooniec, klątwy.
Tak, wiem, brzmi to żenująco… ale wyglądało na to, że działa! Upiór wolną ręką złapał się w okolicach serca, jakby dostał zawału. Poczułem, jak jego ciało przeszył spazm; najpierw jeden, a potem od razu drugi i trzeci. Po chwili zupełnie mnie puścił. Dopamina musiała uderzyć mi do głowy, bo poczułem napływ inspiracji i byłem gotowy, żeby spróbować ułożyć zwrotkę i ostatecznie rozwiązać klątwę. I to był, moi mili, trzeci błąd. Trzeba było korzystać z okazji, że upiór mnie puścił.
Niespodziewanie, monstrum złapało mnie za gardło i bez wysiłku oderwało od podłogi.
– Podobała ci się moja gra aktorska, kolego? Kiedyś w tym domu urządzano warsztaty z impro i co nieco podejrzałem, nim zabrałem się do konsumpcji.
Kurczowo trzymałem się jego nadgarstka. Gdyby mocniej ścisnął, gałki oczne wyskoczyłyby mi z oczodołów. Moja sytuacja z niebywale trudnej, zmieniła się na beznadziejną. Zwłaszcza, że wiecie… mój pewniak z interpretacją rytuału, okazał się nie taki pewny jak próbowałem was przed chwilą przekonać (ale wiecie… zrobiłem to dla fabuły, okej?).
– Powinieneś… już… zniknąć… – wydusiłem z trudem.
– Wygląda na to, że trafił się monstrołap. To by tłumaczyło, dlaczego klątwa się przegrzała. Mało kto oparłby się chęci zaśnięcia. Co ci mogę powiedzieć, kolego, pudło! Nawet nie byłeś blisko. Ale, to już bez znaczenia teraz. Na czym to ja skończyłem historię… ach, już wiem! Brak wyszczególnienia. A zatem: drugą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, to brak formy grzecznościowej w wyłączeniach. Pisano „jeśli popełnisz samobójstwo”, a nie „jeśli Pan/i popełni samobójstwo”. I przepraszam, ale czy my jesteśmy kumplami? Utrzymujecie się z moich pieniędzy i oczekuję szacunku! Taki brak profesjonalizmu jest niedopuszczalny…
Musiał włożyć tym razem jeszcze więcej siły w przemówienie, bo niektóre słowa dochodziły do mnie po czasie, zupełnie jakby jakaś część mnie już smacznie spała. A może to przez brak tlenu? Trudno powiedzieć.
W każdym razie, miałem minutę. Więcej jego słowotoku nie wytrzymałbym. Więc, sześćdziesiąt sekund… trochę mało na odkrycie i odprawienie rytuału. Nawet się nie łudziłem, że mam na to szansę. Jedyna nadzieja w ucieczce i grze na zwłokę.
I przypomniałem sobie, że jest na to jeden, opisany w literaturze fachowej sposób.
– A wiesz może… ile zarabia… mechanik samochodowy? – zapytałem, łapczywie chwytając powietrze.
Upiór spojrzał na mnie skonsternowany. Zdołałem wybić go z rytmu i poczułem jak senność mnie opuszcza.
– No ile? – zapytał wyraźnie zainteresowany.
Chwila pauzy, dla efektu… i odpowiedziałem:
– Cztery koła.
Przez krótką chwilę trwała niezręczna cisza. Już myślałem, że podania mylą się w tej kwestii i suche żarty na upiora wcale nie działają… aż w końcu wypuścił mnie z uścisku, zgiął się wpół i zaniósł niekontrolowanym śmiechem.
Niestety, ta sama literatura ostrzegała, że rozproszenie utrzymuje się najwyżej dwie minuty i żaden monstrołap nie próbował powtórzyć techniki na tym samym upiorze. Dlatego też, gdy tylko odzyskałem oddech, wziąłem nogi za pas i najszybciej jak to było możliwe, uciekłem od upiora.
Ruszyłem schodami w dół. Kierunek nie miał większego znaczenia, bo klątwa (a przez to upiór) wyczuwała moją obecność i dokładnie wiedziała, gdzie się znajduję. Istotne było za to pozostanie w ruchu, żeby monstrum nie zdążyło się zmaterializować przy mnie. Przynajmniej do czasu, aż odkryję właściwy rytuał. Tylko no… tym razem to musiał być ten naprawdę właściwy rytuał. Kolejnej szansy, wiedziałem, że już nie dostanę.
Biegłem truchcikiem i myślałem. Wiecie, ja miałem wszystkie potrzebne wskazówki, musiałem jedynie je połączyć. Spróbowałem więc podejścia metodycznego i tak, mniej więcej, dumałem:
Najważniejszy w układance jest gramofon, wystarczyłoby rozgryźć jakie znaczenie niesie zaczątek melodii, a reszta powinna pójść jak z płatka. Niedokończony utwór można skreślić z listy. Może taniec? Jeśli dobrze pamiętam, to przez chwilę prowadzono tu szkołę tańca… tylko ten rytm nie pasował mi do żadnego układu ani stylu. Na-na, na. Na-na, na. Na-na, na. Nie, to raczej nie taniec. Więc coś innego.
I tak dalej, i tak dalej. Truchcik i mózg na najwyższych obrotach. Byle się nie zatrzymywać. Tylko, że… no, słabo znałem to miejsce, a nie pomyślałem wcześniej, żeby wykonać sobie jakąś mapkę. W konsekwencji czego, chyba pomyliłem drogę. Byłem pewny, że drzwi na końcu korytarza doprowadzają mnie do łazienki, z której można przejść do sypialni, która odbije do salonu, który wyprowadzi mnie na korytarz do kolejnych schodów prowadzących w dół. Zamiast tego jednak, wpadłem do garażu. Na środku pomieszczenia stał samochód sportowy, w którym za kierownicą wygodnie rozsiadł się upiór. Słowem: wpadłem w przygotowaną pułapkę. I wtedy, uwierzcie mi, zaskoczyłem sam siebie.
Bo widzicie, ja do tego garażu wpadłem w biegu. Kątem oka zauważyłem jednak po przeciwnej stronie pomieszczenia drzwi. Zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, ciało już podjęło decyzję. Nie zwalniając, skoczyłem na maskę samochodu, przeturlałem się po karoserii na drugą stronę pomieszczenia i wybiłem barkiem – oraz siłą rozpędu – rzeczone drzwi. Po drugiej stronie, całe szczęście, ciągnął się korytarz.
– Biegnij, Forrest, biegnij!
Ryknął mi za plecami upiór, a ja nie miałem potrzeby sprzeciwu. Poczułem za to, jak serce pompuje w żyłach adrenalinę i puściłem się sprintem, praktycznie bez żadnego wysiłku. I cóż… z dobrych wieści: dość szybko udało mi się uciec i poczuć bezpieczniej (nie, że: bezpiecznie, tylko: bezpieczniej, zwróćcie proszę uwagę). Ale ze złych wieści: tej części domu nie znałem wcześniej, a była znacznie, znacznie dziwniejsza. Posłuchajcie, jak to wyglądało: z garażu wbiegłem do przestronnego i wysokiego na pięć metrów salonu, z którego jedyne wyjście prowadziło do zatęchłej piwniczki, którą z kolei można było opuścić wyłącznie przez otwartą beczkę (taką do kiszenia ogórków), która wyprowadziła mnie na taras widokowy (z widokiem na szczyty gór, których w okolicy… no, po prostu nie ma), z którego mogłem wyjść wyłącznie do komnat sypialnianych, rodem z Wersalu, skąd wyszedłem na znany mi już korytarz z trzeciego piętra. Wyglądało na to, że upiór w jakiś sposób wykorzystał klątwę do reorganizacji tego miejsca… albo ja jestem pierdołą i naprawdę pominąłem wszystkie te pomieszczenia. Nie miałem wtedy jednak przestrzeni by roztrząsać ten spór. Po prostu biegłem dalej.
No… przynajmniej do czasu. Bo wiecie… adrenalina ma swoje ograniczenia. Człowiek pod jej wpływem potrafi dokonać rzeczy fizycznie niewiarygodnych… ale przez krótki czas. Gdy ten w końcu minął, organizm przypomniał, że nie palę dopiero dziewięć dni, a taki wysiłek zmordowałby niejednego, zawodowego sportowca.
Nogi się pode mną ugięły. Padłem na kolana i wyrzygałem śniadanie i kolację i obiad i chyba jeszcze jedno śniadanie. Sporo tego wyszło. Przy okazji, z trudem łapałem oddech i czułem w klatce piersiowej żywy ogień. Było zupełnie jasne, że nie zdołam biec dalej. Co gorsza, mózg pod wpływem adrenaliny przeszedł w tryb: walcz / uciekaj i nie zdołałem w dalszym ciągu wymyślić właściwego rytuału. Wydawało się więc, że zakończę życie opowiadając upiorowi suche żarty i odwlekając nieuniknione.
Rozejrzałem się wtedy po pomieszczeniu, żeby zobaczyć, gdzie dokonam żywota, i zauważyłem, że jestem w kuchni. Podobnej do tej na parterze, ale w tej zamiast mikrofalówki, postawiono na blacie ekspres do kawy z dzbankiem, do którego właśnie skraplał się czarny napar. Ten widok tylko bardziej mnie zdołował, ponieważ uświadomiłem sobie, że nie zapalę ostatniego papierosa przed śmiercią. A kawa i fajeczka? No kurczę… ci co wiedzą z pewnością potwierdzą, nie ma lepszego połączenia.
I to spostrzeżenie, moi kochani, uratowało mi życie. Już wiedziałem, jaki rytuał muszę odprawić. Albo inaczej: wpadłem na pomysł, który miał największą szansę na powodzenie.
Działałem błyskawicznie. Rzuciłem się w kierunku szafek. W końcu, w tej nad zlewem znalazłem dwa białe kubki. Usiadłem do stołu i ledwie skończyłem rozlewać kawę, gdy na krześle, naprzeciwko mnie, zmaterializował się upiór. I mam tutaj na myśli, że dosłownie, się zmaterializował. Nie było go, nie było, i nagle – puf! Już był. Z tym, że jednocześnie pojawił się przy wejściu do kuchni, podwójnie zmaterializował się przy okazji obok zmywarki, jeszcze raz przy oknie, i jeszcze raz przy wyjściu z pomieszczenia. Miałem już do czynienia nie z jednym w upiorem, tylko z upiorem zmultiplikowanym do łącznie dwunastu kopii. Serce na chwilę zamarło, ale wiecie… miałem rytuał w zanadrzu. Jeśli on nie zadziała, to nieważne czy upiór jest jeden czy jest ich sto; tak czy inaczej, koniec gry.
Zagadałem, siląc się na udawaną pewność siebie:
– Cieszę się, że mnie znalazłeś. Trochę ci zajęło.
– Mam haluksy i źle dopasowaną ortezę. Prawdziwy koszmar.
Odezwali się wszyscy naraz i ich moc zwaliła mnie z krzesła. Po dwóch krótkich zdaniach byłem praktycznie nieprzytomny. Wiedziałem, że kolejnej historii już nie przeżyję.
– Wiesz – zacząłem, drżącym głosem. – Myślałem, że sobie pogadamy…
– Dość mam twojego gadania! Cały czas przerywasz moją historię i nie mogę dokończyć!
Głowa mimowolnie opadła mi na podłogę. Jedno oko miałem zupełnie zamknięte, a drugiemu niewiele brakowało. Czułem, że już praktycznie śpię. Nawet usta z trudem się otwierały, żebym mógł powiedzieć:
– Chciałem… o… filmaaaa…
I tyle. Nawet nie byłem w stanie dokończyć. Czekałem tylko na ostateczny cios.
W końcu, po długim oczekiwaniu, dwanaście głosów przemówiło:
– O filmach? A coś dokładnie?
Wdech… wydech… wdech… wydech… i nie zasnąłem. Nawet więcej, te słowa nieco mnie obudziły. Na tyle, że mogłem podnieść się z podłogi i usiąść z powrotem przy stole. Upiór naprzeciwko mnie trzymał w rękach kubek kawy, a pozostałe kopie w napięciu oczekiwały co powiem. Gdy nabrałem przekonania, że tym razem to nie gra aktorska, kontynuowałem:
– Tak, o filmach. Chciałem po prostu powiedzieć, że… David Lynch to najbardziej przereklamowany reżyser w historii kina.
Słuchajcie… jeśli znajdziecie się w towarzystwie kinowych snobów i będziecie chcieli włożyć kij w mrowisko, to gwarantuję wam, że to jedno zdanie wystarczy by rozpętać wojnę.
I nie inaczej było w tym przypadku.
Podniósł się okropny harmider. Ale upiory nie mówiły już jednym głosem, tylko przekrzykiwały się wzajemnie. Gdzieś z lewej doszło do mnie:
– Bez „Miasteczka Twin Peaks” nie ma telewizji! Koniec i kropka!
Inna kopia krzyczała:
– Nawet Lynch nie wie o co chodzi w „Zagubionej autostradzie”! Ten film nie ma żadnego sensu!
Nagle zauważyłem, że każda z kopii upiora trzyma w ręku kubek i podają sobie dzbanek z kawą. Przy okazji, całe pomieszczenia aż drżało. Widziałem, jak pękają płytki na posadzce, a z sufitu sypie się tynk. Przez okno nieśmiało wpadały promienie słońca. To wszystko mogło oznaczać tylko jedno. Że klątwa ustępuje. A to, z kolei, oznaczało, że jestem geniuszem i trafiłem z rytuałem. To znaczy… geniuszem z przypadku, powiedzmy. Bo faktycznie, gdybym nie trafił do kuchni, to nie zobaczyłbym ekspresu do kawy, a gdybym nie zobaczył kawy, to nie pomyślałbym o papierosach, a gdybym nie pomyślał o papierosach, to nie pomyślałbym o ostatniej kawie-i-papierosie. I teraz dalej. Bez tego ciągu myślowego, nie przypomniałbym sobie o filmie zatytułowanym właśnie „Kawa i papierosy”, bez którego z kolei nie przypomniałbym sobie o twórcy tego filmu, czyli Jimie Jarmuschu, który do tego akurat filmu, ściągnął znanego muzyka, twórcę między innymi utworu „The Passenger”, który z kolei, uwaga uwaga, był odtwarzany na gramofonie!
Słyszycie to teraz? Na-na, na. Na-na, na… And I ride, and I ride.
Chryste… no, trochę wstyd, że nie przypomniałem sobie od razu co to za numer, ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. A wy musicie przyznać, że ten łańcuch skojarzeń zrobił jednak wrażenie. Od ekspresu do Iggy Popa to niezły odlot.
Napiłem się kawy i czekałem, aż klątwa po prostu się rozwiąże. Swoją drogą, jestem chyba pierwszym w historii monstrołapem, który do zdjęcia klątwy wykorzystał upiory. A zapomniałem przekazać tę informację do Izby Monstrołapów. Muszę to zrobić, w wolnej chwili. Ale przepraszam, teraz to nieważne. Wracając z dygresji: czekałem, aż klątwa się rozwiąże, gdy nagle drżenie pomieszczenia ustało, a dyskusja się urwała. Tylko jedna szuflada trzaskała, jakby w środku ktoś zamknął szczura ze wścieklizną. Nie miałem pojęcia co się dzieje, gdy w końcu upiór kolektywnie powiedział do mnie:
– Mógłbyś?
Nie poczułem senności, czyli ta szuflada miała związek z rytuałem. Podszedłem więc do niej, jak saper do ładunku wybuchowego, ostrożnie wysunąłem, a widok… zaparł mi dech w piersi. Paczka czerwonych marlboro z importu, a obok zapalniczka. Tak dobrych papierosów nie paliłem już od bardzo, bardzo dawna. Ich widok obudził wyłącznie przyjemne wspomnienia. Problem jednak w tym, że… no, ja przecież rzuciłem. I choć ręce mi drżały, postanowiłem trzymać się postanowienia.
Otwarłem paczkę i każda z kopii upiora się poczęstowała. Momentalnie w kuchni zrobiło się siwo, a mnie zapiekły oczy i przydusiło. To dość wykluczający zwyczaj, jak by nie patrzeć. Stwierdziłem jednak, że wytrzymam. Zwłaszcza, że dyskusja wróciła i debatowano nad filmem „Czarownica miłości”, co znów wprawiło dom w drżenie. Mój udział ograniczał się w tym wszystkim do sprawdzonych fraz, w stylu, „genialne odwołanie do klasyki”, albo „pastisz, ale z wyczuciem”, co zupełnie wystarczało. Do czasu.
Po kilku minutach jeszcze raz zapadła cisza, którą upiór przerwał kolektywnie zadanym pytanie:
– A ty co? Nie palisz?
Poczułem, jak po skroni spłynęła mi kropla potu. Liczyłem, tak bardzo liczyłem, że rytuał nie będzie wymagać tak dokładnego odwzorowania.
– Ja to właściwie rzuciłem palenie… – Próbowałem jakoś się usprawiedliwić.
– Ale proszę cię! – przerwało mi dwanaście głosów. – To „Klub przyjaciół Jarmusha”. Myślisz, że ta nazwa wzięła się z miłości do jego twórczości? Czy ty widziałeś, co on ostatnio wypuszcza?
– No, wiem, że nie jest w formie, ale…
– Ale co? To klub, w którym spotykamy się na kawę i papierosa, i rozmawiamy o filmach! Coś ci się w tym nie podoba?!
– Nie, nie, wszystko w porządku. Tylko, że ja… ja nie chcę palić. I tyle.
Temperatura w kuchni wyraźnie spadła. Pomieszczenie zadrżało, ale tym razem zwiastowało to coś innego niż rozwiązanie klątwy. Zdawało się, że pod stopami otworzy się szczelina prowadząca do piekła. I jakby tego było mało, to znikąd zerwał się porywisty wiatr.
– Nie zapalisz?! – Upiór przekrzyczał wiatr, a mnie znów zmorzyła senność. – To wbrew naszym tradycjom! Wbrew naszym zwyczajom!
I widzicie… chciałem. Naprawdę chciałem wyrwać się ze szponów nałogu. I powiedzcie, czy teraz mi wierzycie, że nie miałem wyboru? Założę się, że każdy z was, postawiony w tej sytuacji, zapaliłby tego peta! Wydaje mi się, że życie jest jednak ciut ważniejsze, niż trzymanie się nawet najbardziej górnolotnych postanowień.
Zebrałem się więc w sobie i przekrzyczałem wiatr:
– Na jednego chyba mogę się skusić.
I od razu, jak ręką odjął. Atmosfera się unormowała, a upiór rzucił mi paczkę przez stół. Wyjąłem fajka. Jedna z kopii upiora podała ogień. Zaciągnąłem się i…
O Boże…
Ale to było dobre…
No… nie będę was okłamywać. Kochałem palić. Wciąż kocham! Ale no… teraz to co innego, oczywiście.
– Przypomnisz mi, na czym skończyliśmy dyskusję? – zapytała kopia upiora naprzeciwko mnie.
– Nie wiem, coś francuskiego i okropnie przeintelektualizowanego na pewno.
Rozmowa potoczyła się swoim tempem, a ja zamknąłem oczy i powoli paliłem papierosa. Delektowałem się nim. Pozwoliłem, by dym łaskotał podniebienie, drażnił gardło i rozchodził się po płucach. I wiecie… dziewięć dni bez papierosa to był naprawdę super wynik, godny pochwały. Ale niestety, taki wyczekany od dziewięciu dni papieros smakuje jak nektar i ambrozja.
Trzymałem zamknięte powieki, dopóki nie poczułem, że filtr zupełnie zmiękł. To oznaczało, że żar dotarł do samego końca. Otwarłem oczy i zobaczyłem, że owszem, jestem w kuchni, ale zdecydowanie niewyremontowanej. Ledwie położono gładzie, wylano podłogę i na tym skończyła się robota. W kącie zauważyłem skulonych i śpiących mężczyzn, w flanelowych koszulach. Robotnicy. Na szczęście żywi. A naprzeciwko mnie nie siedział już upiór, tylko Iggy Pop, we własnej osobie. Choć może nie we własnej, bo był jakiś taki niebieskawy i przezroczysty. Wiecie, jak duch mocy z „Gwiezdnych wojen”.
– Całkiem nieźle młody – powiedział zdartym od koncertów, alkoholu i narkotyków głosem. – Całkiem nieźle.
I po tym nawiązaniu do animowanego Spider-mana, rozpłynął się w powietrzu. Klątwa została rozwiązana.
Wybudziłem chłopaków z ekipy remontowej i zadzwoniłem po pogotowie. Musiały przyjechać trzy ambulansy, żeby ich wszystkich zabrać prosto na oddział psychiatryczny. Rozumiecie… ciało pod wpływem działania klątwy rozpada się po trzydziestu dniach i jeśli przed tym terminem ofiara zostanie wybudzona (na przykład wskutek rozwiązania klątwy) to cóż… są efekty uboczne. Jednym z nich są głosy w głowie. Ale to można zbić kariprazyną, a tym bardziej straumatyzowanym pomóc może psychoterapia. W każdym razie, spokojnie, chłopaki wyjdą z tego. Pewnie właśnie pracują teraz nad jakimś remontem.
A wracając do historii:
Gdy upychano ekipę w karetkach, przyłapałem jednego z kierowców na papierosku. I wiecie… właśnie rozwiązałem wyjątkowo trudną klątwę… w dodatku ze spowitym upiorem! No… zasłużyłem na nagrodę, tak?
– Hej, stary, przepraszam, ale masz może poratować?
Nie musiał dopytać. My palacze rozumiemy się bez słów. Dał mi niebieskiego galloluisa. Niezły, ale… kurczę, to nie to samo. Brakowało mi czegoś do pełnej satysfakcji, żeby uznać go za ostatniego papierosa, przed ponowną abstynencją. Dlatego, gdy tylko wróciłem do domu, zapaliłem mojego superawaryjnego fajka. Żółty camel. Nie tak dobry jak marlboro, ale ma swój charakter. No… co było potem… potem nie mogłem w nocy zasnąć. Te czerwone marlborasy chodziły za mną, więc poszedłem na stację benzynową po paczkę. A jeszcze później, jakoś tak niepostrzeżenie, minął rok. Rok, w trakcie którego paliłem więcej niż kiedykolwiek wcześniej w życiu. Jakby spadła na mnie jakaś kara boska, za wykazanie się tak słabą wolą.
I teraz znów próbuję. Ale tym razem, moi mili, będzie zupełnie inaczej. Mam kumpla, terapeutę od uzależnień, który powiedział mi, że publiczna deklaracja zerwania z nałogiem pomaga wytrzymać w postanowieniu. Ponoć ma to związek z naturalną dla człowieka potrzebą zachowania twarzy i dążeniem do bycia konsekwentnym. Dlatego właśnie postanowiłem pochwalić się przed wami ośmioma dniami bez papierosa. A od jutra już dziewięcioma. A potem dziesięcioma, i tak dalej i tak dalej. Dam radę tym razem. Specjalnie wziąłem dwa tygodnie wolnego, żeby przypadkiem nie wpadło mi jakieś zlecenie na kolejną klątwę. Bo wiecie… prawo Murphy’ego, tak?
No, i przede wszystkim tym razem nie pochowałem żadnych awaryjnych szlugów.
Eee… i to w sumie tyle, co chciałem powiedzieć.
No… to życzcie mi powodzenia. I dzięki za wysłuchanie.