
Cześć. Wróciłam do czytania starych opowiadań Lovecrafta i tak mnie naszło na formę bez dialogu, typowy opis. Może przypadnie do gustu . Pozdrawiam.
“Co cię nie zabije...”. “Raz kozie śmierć”.
Cześć. Wróciłam do czytania starych opowiadań Lovecrafta i tak mnie naszło na formę bez dialogu, typowy opis. Może przypadnie do gustu . Pozdrawiam.
“Co cię nie zabije...”. “Raz kozie śmierć”.
Okolice Inverness
To jest Szkocja, a w jej sercu leży wyspa Skye. Tu każdy krok należy stawiać ostrożnie, obserwując czy stopa niespodziewanie nie zanurzy się w grząskiej ziemi. Góry otaczające jezioro Loch Ness, znane niemal każdemu za sprawą legendarnego potwora zamieszkującego jego muliste dno, o zmroku budzą grozę. Ich cienie kładą się na lśniącej w blasku księżyca tafli wody, która przy każdym podmuchu wiatru ożywa, tworząc nieuchwytne kształty. Kawałek dalej, na rozległej połaci falująca na gładkiej powierzchni bagienna trawa przypominająca wyspy, często staje się pułapką dla niewprawionego oka. Mokradła skrywające mroczne tajemnice nie tylko odbijają to, co nad nimi, ale także dopełniają wszystko, co pozostaje niewidoczne, skryte w odmętach, gdzie życie rządzi się własnymi prawami. Stojąc na moście Sligachan i wpatrując się w nurt płynący postrzępionym korytem, można dostrzec plamy, które z pewnością nie są wodorostami.
Gdzieś pomiędzy tym wszystkim, na obniżonym terenie otoczonym górami, leży Symoru – mała osada, której mieszkańcy z niepokojem spoglądają w przyszłość. Nie mam na myśli postępu, który raczej osadników Symoru nie dosięgnie; według nich, wszystkie wynalazki, które mają ułatwiać życie, przynoszą jedynie śmierć. Skąd to niedorzeczne przekonanie? Może wynika to z faktu, że w Symoru ludzie myślą w innych kategoriach. Życie w tej odizolowanej, wręcz zdziczałej wsi toczy się w otoczce zabobonów, magii i lęku, jakby jej mieszkańcy wciąż żyli w średniowieczu.
Od dłuższego czasu wydarzenia mające miejsce na okalających wieś bagnach niepokoiły władze Inverness. Co tak nadzwyczajnego wywołało zainteresowanie cichą, niekonfliktową osadą? Otóż ciała: stare, młode dryfujące pośród traw. Nic nadzwyczajnego, w końcu to bagna, a kontakt z nimi może prowadzić do tragicznych konsekwencji. Niemniej jednak pięć odnalezionych w ciągu roku ofiar miało podcięte żyły w nadgarstkach. Wszystko wskazywało na to, że popełniły samobójstwo, jednak coś w tej układance nie pasowało. Na ciałach widniały pręgi po skrępowaniu, co od razu wykluczyło wcześniejsze domysły i zmusiło policjantów do interwencji.
Mieszkańcy Symoru do rozmownych nie należeli. Nic nie widzieli, nic nie słyszeli, a im bardziej władze naciskały, aby wydusić z nich jakiekolwiek informacje, tym bardziej nabierali wody w usta, co kończyło śledztwo w martwym punkcie. Dziwne! Na skraju wsi zauważono świeże groby, co jeszcze bardziej zastanawiało, bo nikt nie zgłaszał żadnej śmierci w ciągu kilku miesięcy, aż do przedwczoraj. Podstarzały właściciel jedynego w Symoru sklepu zmarł na zawał, a jego ciało nadal przebywało w miejskiej kostnicy. Nie miał tutaj rodziny, co stwarzało okazję, aby wprowadzić do tajemniczej kasty kogoś z zewnątrz i odkryć, co tak naprawdę się tam dzieje.
O prawdziwej egzystencji toczącej się w Symoru miał się niebawem przekonać Scott Werner, młody policjant, który nie znalazł się wśród zamkniętego w sobie pospólstwa przypadkowo. To właśnie jego odkrycia postaram się opisać i przedstawić w sposób jak najbardziej wiarygodny, wplatając w to wszystko, co trwało, trwa i najprawdopodobniej trwać będzie.
Werner – powściągliwy, szczupły młodzieniec o pospolitej twarzy postawił stopę w Symoru jako jedyny żyjący krewny zmarłego sklepikarza, od strony jego siostry, która opuściła wieś lata temu, zaraz po wyjściu za mąż. Przejął spuściznę po starym Greenie. Sklepik był mały, jednak obficie wyposażony. Regały ustawione po sufit, wypełnione były wszelakimi towarami: pieczywo popakowane w worki, różnokolorowe napoje w plastikowych butelkach, świeże owoce, warzywa, chemia i nawet ubrania. Werner miał nadzieję szybko wdrożyć się w zadanie, które mu powierzono, jednak jakże szybko został sprowadzony na ziemię, a marzenia o błyskawicznym rozwiązaniu tajemniczych morderstw zduszone w zarodku.
Nad osadą i okolicą wisiało coś mrocznego, niezbadanego, co młody Werner czuł, ale dostrzec nie potrafił. Minęły dwa tygodnie od objęcia stanowiska sklepikarza, a poza kilkoma burknięciami, recytowanymi listami zakupów i nieufnymi spojrzeniami mieszkańców, nie dowiedział się niczego, co mogłoby go przybliżyć do rozwiązania zagadki. Dla mieszkańców Symoru był obcym, intruzem, niemniej jednak dzięki temu, że nie bał się opuszczać wsi, nieufna ludność miała co jeść. Policjantowi nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż osadnicy zaczną go traktować na równi z nimi. Każdej soboty pokonywał moczary łodzią i odbierał towar znad skraju rzeki od hurtownika z Inverness, zdając jednocześnie relację przełożonemu, który handlarzowi towarzyszył. Za wiele do powiedzenia nie miał, niemniej nadal żywił nadzieję na cud, że coś ulegnie zmianie, drgnie, a osadnicy w końcu zaczną mówić.
Minął kolejny tydzień, który okazał się przełomowy i niezwykle radosny dla Wernera. Języki odwiedzających sklep Pod Muchomorem zaczęły się rozwiązywać, jednak w sposób zagadkowy, zdradzając jedynie strzępki informacji o czymś, co nadciąga oraz częste wzmianki o księżycu, co sugerowało, że chłopak musi się strzec i postępować jak inni. Wystarczyło, aby bystry i dociekliwy policjant zaczął łączyć fakty. Ślepy by zauważył, że osadnicy bali się mówić wprost, dlatego szeptali i kluczyli, niemniej ich spojrzenia zdradzały, że potrzebują pomocy.
Podczas swojego krótkiego pobytu w Symoru Werner coraz częściej dochodził do wniosku, że moczary niejedno widziały i słyszały. Gdyby tylko umiały mówić. Policjant zaczynał odczuwać aurę tajemniczości na równi z innymi, zwłaszcza gdy każdego wieczoru wychodził poza wieś i kroczył błotnistymi kałużami, przeskakując z kamienia na kamień, wypatrując… Właśnie! Czego? Potwora, zjawy? Miał nieodparte wrażenie, że jest obserwowany, a po każdorazowym powrocie z eskapady, mniej więcej około dziesiątej, pojedynczy mieszkańcy, wychylając się zza progów domostw, witali go oklaskami, po czym szybko znikali za drzwiami, zamykając je na cztery spusty. On w tym czasie zasiadał w fotelu i dzwonił do przełożonego ze starego aparatu, który wisiał na ścianie.
Ponoć niejedna dusza błąkała się pośród mgły w poszukiwaniu wyjścia. Labirynt nie miał końca, a upiory wyły i zawodziły, niepogodzone ze swoim losem. Ile kości skrywały te błotniste kałuże? Lepiej nie wiedzieć, bo sama świadomość ich istnienia od wieków zmywa sen z powiek mieszkańcom. Żyli, żyją i żyć będą z przekonaniem, że bagienna głębia skrywa coś, co jedynie dzięki ich pokorze nie wędruje kamiennymi ścieżkami zbyt często, pozwalając jako tako funkcjonować.
Większość z was zapewne zgodzi się, że legendy nie umierają i żyją po dziś dzień, przekazywane z pokolenia na pokolenie w sposób tak realny, jakby wymysł czyjegoś umysłu miał swoje odbicie w rzeczywistości. Śmiem twierdzić, że upłynie wiele czasu, zanim mieszkańcy Symoru przestaną drżeć na samo wspomnienie tego, o czym nikt nie mówi głośno, a co niebawem wyjdzie z ukrycia, zrzucając płaszcz nocy. Nie mam tu na myśli słynnej Nessie ani duchów z ruin zamku Urquhart. Chodzi o czarne jak smoła zjawy ociekające wodą i ustrojone w pożółkłe trawy. To właśnie one podczas każdej pełni snują się krętymi ścieżkami Symoru i zabierają ze sobą każdego, kogo napotkają. Twarz osoby, która wyjawiła tę tajemnicę policjantowi, była blada, wręcz pergaminowa, usta zaciśnięte, a oczy rozbiegane, jakby najcichszy szept miał dotrzeć do uszu tych, którzy nasłuchują i obserwują, pozostając niezauważonymi.
Scott zyskał zaufanie, ale im więcej niedorzecznych opowieści do niego docierało, tym bardziej przekonywał się, że osoby, które go otaczają, chodzą tymi samymi szlakami, zaglądają do tych samych miejsc, są po prostu nienormalne albo tak zmanipulowane, że nie odróżniają ułudy od rzeczywistości.
Przez kogo? Dobre pytanie.
Mówiono, że gdy srebrny księżyc wyłania się znad najwyższego masywu, oświetlając skąpane w gęstej, chłodnej mgle szare dachówki i odrapane elewacje podupadłych budynków Symoru, biada tym, którzy nie zdążą zaryglować drzwi i pozamykać okiennic. W każdy taki wieczór, gdy ostatni promień słońca znika za najwyższym wzniesieniem otaczającym osadę, bagna ożywają. Nie należy tego brać dosłownie, niemniej jednak trwoga wzrasta wśród wszystkich mieszkańców… no, prawie wszystkich.
I właśnie tutaj mają początek dziwa, o jakich młody Werner usłyszał z ust wiekowego starca bez ręki i nogi, który po burzliwej, osadniczej naradzie odwiedził go niedzielnego popołudnia i postanowił wprowadzić w świat, o jakim zapewne młody mężczyzna nawet nie śnił. Policjant słuchał z zainteresowaniem, kiedy na jaw wychodziły opowiastki o tajemniczej, przez nikogo niezbadanej chacie, którą otaczały śmierdzące bulgoczące bagna, a on sam osobiście nigdy nie miał okazji jej zobaczyć.
Ile przyjdzie mu dopowiedzieć sobie samemu? Zobaczymy. W każdym razie pojawiło się światło w tunelu. Scott miał punkt zaczepienia i postanowił dowiedzieć się wszystkiego o odludziu, gdzie stała chata, którą – może niedosłownie – mieszkańcy obwiniali o całe zło Symoru. Werner nie potrafił pojąć wyssanych z palca oszczerstw, lecz to niebawem miało ulec zmianie i ukazać obrazy, które zapamięta do końca życia.
Na niewielkim wzniesieniu, pomiędzy mętnymi wodami, otulonymi zielskiem i pokracznymi krzewami, na postrzępionym, kamienistym skrawku ziemi, stała drewniana, wiekowa chata. Trupia Łza zawdzięczająca swoją nazwę ostatniemu właścicielowi – podstarzałemu Edmundowi Frostowi, jednonogiemu hrabiemu szkockiemu z dziada pradziada – wcześniej nazywana była po prostu Chatą Na Wyspie. Ponoć jako jedyny, Frost nie wierzył w historię o bagiennych potworach, duszach wędrujących pośród traw i przez całe życie nie uronił ani jednej łzy… do czasu. Właśnie. Tego piekielnego dnia wszystko nabrało innego koloru, a mokradła zaczęły wydawać odgłosy mrożące krew w żyłach, zupełnie inne niż do tej pory.
Dwa lata temu starzec wraz z żoną i nastoletnim synem wypłynęli na moczary, usłyszawszy, że na ich krańcu znajduje się jaskinia wypełniona złotem. Legendy legendami niemniej, gdy tylko nocne szarości zniknęły, młody syn mleczarki, przepływając bagnem, dostrzegł dwa zaplątane w chaszcze ciała.
Co czuł młody mężczyzna? Cóż, na pewno nie cieszyły go bezduszne świecidełka, okręcone wokół ciał pani Frost i jej syna. Wszyscy, którzy widzieli nieboszczyków, zgodnie twierdzili, że napuchnięte i zsiniałe zwłoki z przerażeniem zastygłym na twarzy wyglądały odrażająco. Edmunda Frosta odnaleziono kolejnego dnia – trzymał się kurczowo drzewa, tkwiąc po ramiona w mętnej wodzie. Wzburzonym głosem powtarzał: „Przeklęci, przeklęci”.
Wiadomość o śmierci najbliższych nie wywołała u Edmunda efektu, jakiego się spodziewano. Nałożył żelazną maskę, zabrał ze sobą ciała bliskich i wrócił do Trupiej Łzy. Gdzie ich pochował, czy w ogóle to zrobił? Nie wiadomo, w każdym razie na skrawku ziemi, który zamieszkiwał, grobów się nie dopatrzono. Rozpaczał w samotności, a jego przepełnione goryczą wrzaski echo niosło po całej okolicy – ponoć zwariował i przestał dbać o dach nad głową. Jak sobie radził, skąd brał jedzenie? Nie wiedział nikt.
Trupia Łza to obecnie rozsypująca się rudera, zapuszczona i otoczona czterema rozłożystymi dębami, których korzenie wiją się po brunatnej ziemi i znikają pod wodą, a ich korony chronią ściany chaty przed wiatrem. Elewacja straszy odpadającą farbą. Komin z jednej strony jest w połowie wykruszony, a strzecha sczerniała od słońca, ukazując liczne ubytki. W dębowych deskach zamieszkały korniki, strzępiąc ich gładką, wyheblowaną powierzchnię. Jedynie drzwi wyglądały na odrestaurowane. Zawiasy lśniły w promieniach słońca, a framuga w odcieniu ciemnej zieleni harmonizowała z posrebrzanymi okuciami, podczas gdy wnętrze Frost pomalował na czerwono. W chacie znajdowało się tyle okien i okienek, że trudno je było zliczyć.
Nieraz, podczas pełni, kiedy zatrwożeni osadnicy Symoru skrywali oblicza w mroku, mgła zanikała, odsłaniając drapieżną naturę nocy. Z okolic Trupiej Łzy dolatywały krzyki, śmiechy i wiwaty. Nie byłoby w tym nic dziwnego, zważywszy, że Frost to dziwak, jednak woda niosła nie tylko jego basowy głos. Kiedy wokół panowała grobowa cisza, a oddechy mieszkańców były ledwie słyszalne, ich wyostrzone zmysły wychwytywały wiele odgłosów. Dziecięce śmiechy przeplatały się z piskiem nawołujących je kobiet. Męskie okrzyki i brzęk szkła, jak przy toaście, ujadanie psów mieszało się z wrzaskami, które zazwyczaj wydają osoby cierpiące, poddawane torturom.
Z okien chaty podczas każdej pełni wydobywa się rażące światło, dając oczom obraz ułudy wielkiego ogniska, a woda otaczająca stały ląd bulgocze, jakby ktoś ją podgrzewał. W blasku księżyca wyraźnie widać czarny dym ulatujący z komina. Ma przeróżne kształty, a najbardziej przeraża, gdy przyjmuje formę dłoni z szeroko rozstawionymi palcami, jakby otulał chałupę i chronił przed… Właśnie. Strach ma wielkie oczy, a będąc w jego mocy, można dostrzec wszystko, niemniej…
Wiadomo, że bagienny opar jest w stanie zniekształcić dźwięk, lecz wszyscy mieszkańcy twierdzili zgodnie, że stary Frost dopuszczał się na swoim skrawku ziemi okropnych rzeczy. Skąd takie przypuszczenie? Nie wiadomo, ile w tym prawdy, jednak jakieś jej ziarenko w niej jest. Ród Frostów parał się czarną magią, a kilka pokoleń wstecz na stosie spłonęły dwie kobiety, okrzyknięte czarownicami. Zamierzchłe to były czasy, jednak opowiastki zostały i krążą do dziś, że zabłąkane dusze czają się w pobliżu Trupiej Łzy, a stary Frost z nimi rozmawia.
***
Za każdym razem, gdy słońce wisiało wysoko na niebie, a nocny spektakl na pobliskiej wysepce dobiegał końca, grupka ochotników podpływała łodzią do przybytku Edmunda, aby sprawdzić, czy go nie podpalił, a przy okazji siebie. Każdy ruch wiosłem przybliżał ciekawskich do czegoś, co zmieniało oblicze pomiędzy mrugnięciami. Raz osamotniona chałupa trzeszczała, a przez podpróchniałe deski gwizdał wiatr, jakby próbował coś powiedzieć. Innym razem w powietrzu unosił się zapach świeżo ściętego drzewa, ten zapadający w pamięci żywiczny afrodyzjak, chociaż iglaków w okolicy nie było, a ściany i dach chaty zdawały się poruszać, oddychać.
Stary Frost, przy każdej wizycie, jakby je przewidywał, czuwał na werandzie w bujanym fotelu, paląc fajkę. Dwa czarne, włochate dogi warowały obok niego i nigdy się nie pofatygowały, aby zawarczeć czy zaszczekać. Frost nigdy się nie odzywał. Siedział jak mumia, wypuszczając dym ustami i nosem, a na posępną twarz nie zaglądał uśmiech. Dziwne? Nic bardziej mylnego. Od momentu straty rodziny zaniemówił, stronił od ludzi i to całe wytłumaczenie.
Edmund od zawsze uchodził za osobę oschłą, kłótliwą, ziejącą jadem i bezwzględnie broniącą swoich racji. Każda rozmowa z nim, kiedy raz w miesiącu wraz z żoną odwiedzał sklep i robił pokaźne zapasy, rzucając na ladę listę zakupów, kończyła się obraźliwymi uwagami i potokiem epitetów, które w chwilach wzburzenia sypał na wszystkich bez wyjątku. Nagannie odnosił się do dzieci, które wyśmiewały jego kalectwo oraz kobiet, które szydziły z jego nieurodziwej, garbatej żony. Uwłaczał mężczyznom, którzy drwili z jego pasji do starych ksiąg i poglądu, że nie są na tych ziemiach sami.
Nikt z gapiów obserwujących Frosta z drewnianej łodzi nigdy nie postawił stopy na jego ziemi. Tajemnica korciła, jednak wyjaśnienie dziwnych zjawisk schodziło na drugi plan. Strach przed starcem był silniejszy, a sposób, w jaki obserwował przybyłych, wywoływał gęsią skórkę. Ponoć jego oczy były białe jak mleko, matowe i jakby martwe. Ciekawscy odpływali, nie dostrzegając niczego podejrzanego. Chociaż podczas ostatniej wyprawy syn kowala zauważył, że za chatą, na rozciągniętych pomiędzy drzewami sznurach, suszą się nie tylko męskie ubrania. Nikt z towarzyszy nie potraktował jego spostrzeżenia poważnie. Stary Frost był dziwakiem, więc wietrzenie kreacji po zmarłej żonie przeszło bez echa.
Scotta Wernera tak zaabsorbowały usłyszane historie, że nawet się nie spostrzegł, kiedy ostatni promień słońca zniknął za górami, pozwalając szarościom spowić Symoru.
***
Był! Wisiał na niebie, a jego blask emanował ze zdwojoną siłą, przyćmiewając gwiazdy. Srebrny, idealnie okrągły glob oświetlał szczyty gór oraz gładką jak tafla szyby powierzchnię mokradeł. Nie dopuszczał do siebie szarych, rzadkich chmur, które próbowały przysłonić jego majestat. Wpuszczał srebrną poświatę pomiędzy trawy, zaglądał pod wodę, jakby szukał tam swojego drugiego ja. Biała mgła okalająca bagna niczym pajęczyna, zwiewnie przesuwała się tuż nad ich powierzchnią, a wiejący coraz mocniej wiatr wprawiał w ruch kępki traw, które szumiały, jakby miały za zadanie zagłuszyć skomlenie psów. Ich odgłosy były tak przeraźliwe, że nawet odpoczywające w chaszczach ptaki poderwały się do lotu, spłoszone niesioną echem grozą.
Scott Werner stał w sieni i obserwował, jak białe promienie zaglądają przez okno, oświetlając leżące na stole stare gazety i zdjęcia. Gdy tylko usłyszał o Trupiej Łzie i hrabim, który z nieznanych nikomu powodów mieszkał w rozklekotanej ruderze, zamiast grzać stare kości przy kominku w jednym z dworków, których ród Frostów posiadał co najmniej pięć, w tym dwa w całkiem niedalekiej okolicy, poprosił przełożonego o materiały. Scott dwie noce spędził na studiowaniu starych gazet, przeglądaniu zdjęć, odkrywając historie, które kwalifikowały wszystkich z rodu Frosta do rangi ludzi przeklętych oddających cześć diabłu. Jak przystało na dobrego policjanta, Werner dokopał się do faktów podważających wizerunek Trupiej Łzy. Jak wynikało ze starych map, na tym skrawku ziemi powinien stać zamek i to całkiem okazały. Co się z nim stało? Dlaczego Frost, człowiek majętny, gnieździ się w czymś takim? Czyżby osadnicy coś ukrywali?
Odpowiedzi na te pytania nie padły, a na pewno nikt z mieszkańców nie widział żadnego zamku.
Dochodziła dziesiąta, godzina, kiedy na ścieżkach Symoru nie można było dostrzec nawet szczura. Werner stał na werandzie, ubrany w ciepłą kurtkę i wodził wzrokiem po niebie, zafascynowany srebrnym globem. Wiatr powiewał coraz mocniej, niemniej nie był w stanie zagłuszyć miauczących, wręcz zawodzących kotów, które zaczęły się odzywać tak nagle. Jeśli nikt wcześniej nie słyszał ich wzburzonej wymiany zdań, łatwo mógł pomylić nocne śpiewy z płaczem głodnego, porzuconego noworodka. Może futrzaki rozmawiały albo ostrzegały, aby mężczyzna posłuchał rad osadników i zaniechał dociekania czegoś, czego nie powinien.
Mgła otulała Symoru coraz intensywniej, niosąc chłód i zapach stęchłej ziemi. Wokół nie było żywej duszy. Nawet gdyby kogoś mordowano, trudno byłoby liczyć na ratunek. Drewniane domy, otoczone szarościami, wyglądały na opuszczone. Z kominów nie ulatywał dym, chociaż noc do ciepłych nie należała. Okiennice szczelnie zakrywały widok na świat, niemniej gdzieniegdzie były widoczne ubytki, małe szpary, a w nich ciekawskie spojrzenia. Drzwi, idealnie dopasowane do framug, miały chronić przed wtargnięciem zjaw. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem: szaro, ponuro, nawet lampy przestały świecić, jedyne, co było słychać, to świdrujące uszy nieustające w miauczeniu koty. Słyszane, jednak niewidziane, ukryte pomiędzy murami albo w koronach drzew, które przy nocnym oświetleniu przypominały karykaturalne potwory. Księżyc miał coraz większe problemy, aby przebić się przez gęstą mgłę i oświetlić zanikające ścieżki, chałupy, drzewa.
Nagle wszystko ucichło. Wiatr, który rozwiewał czarne włosy policjanta i próbował zawrócić jego szczupłe ciało do izby, ziębiąc nieosłoniętą skórę, zamilkł, rezygnując z dalszej walki. Werner nie miał zamiaru odpuszczać. Długo czekał na tę noc i wreszcie się doczekał.
Istoty pojawiły się znikąd. Dwie ogromne, trudne do zidentyfikowania ciemne postacie kroczyły wśród mgły. Wyczuły, że ktoś je obserwuje i w okamgnieniu zwróciły swoje wielkie, skośne oczy w stronę kryjącego się za pokaźnym kamieniem Wernera. Policjant zamarł, chłonąc widok olbrzymich kłów, a odgłos kapiącej na kamienną ścieżkę wody potęgował jego strach. Nagle jedna z pokracznych postaci ruszyła przed siebie, pozostawiając drugą w osamotnieniu. Niekształtny cień, otulony mlecznym oparem, stawał się coraz większy, a połyskujące na nim wąskie wstęgi szczelnie go oplatały.
Tuż za rogiem rozległ się krzyk – przerażające wołanie o pomoc, które ucichło szybciej, niż Werner zdążył oddać strzał, a potem drugi… Istota stojąca kilka metrów przed nim runęła na twarde podłoże, wydając głośny stęk. Policjant powiódł wzrokiem w miejsce, gdzie po raz ostatni widział tę drugą – zniknęła.
Pośród budynków można było dostrzec małe, okrągłe cienie. Koty, wszelkiej barwy, ze zjeżonymi grzbietami i uniesionymi ogonami, zaczęły opuszczać bezpieczne schronienia i podążać w kierunku zastrzelonego stworzenia, ani na chwilę nie przestając pomrukiwać w tylko im znanym języku. Otoczyły czarny kształt leżący na bruku, usiadły, spojrzały na zastygłego Wernera, który wciąż trzymał w drżącej dłoni broń i zamilkły – czekały.
Na kamieniach leżał wielki pies. Czarny, przemoczony, z wybałuszonymi oczami i wystawionym językiem, otoczony chmarą kocich strażników. Krew wyciekała mu z ran, wsiąkając w piaszczyste przerwy pomiędzy kamieniami. Jeszcze przez chwilę psisko poruszało przednimi łapami, po czym zaskomlało resztką sił i zastygło.
Wystarczyło jedno spojrzenie na martwe zwierzę, aby zrozumieć, że przypłynęło tutaj wpław, a do długiej, kudłatej sierści przylgnęło to i owo z bagiennych toni. Werner nie od razu zauważył, że pies miał nietypową budowę – tylne łapy jak u wilkołaka, zniekształcona klatka piersiowa, wydłużony pysk i szpiczaste uszy. W otoczeniu mgły i cieni rzucanych przez chałupy, pies naprawdę wyglądał jak złowroga bestia i nic dziwnego, że mieszkańcy drżeli na jego widok. Policjant zaczynał dopuszczać do siebie sens opowieści, które słyszał, a nawet to, że Frost para się czarną magią. Leżący obok niego stwór był tego namacalnym przykładem.
Pozostawało pytanie: po co przybyły tutaj bez pana? A może… Nie, Frost był kaleką.
Koty na nowo zaczęły mruczeć i jeden za drugim kierowały łapki w stronę, skąd wcześniej dochodziły wrzaski. Drzwi jednej z chałup stały otworem, a na ganku, leżało parę czarnych kłaków, poprzyklejanych do desek. Tu mieszkał wioskowy pijak, który zapewne usnął, zapominając zamknąć drzwi, bo nic nie wskazywało, że zostały wyważone. Stworzył idealną okazję dla przybyłych, a oni ją wykorzystali.
Spomiędzy pni stojących wzdłuż ścieżki, obok której stał Werner, dolatywało sapanie i trzask pękającego chrustu. Policjant strzelił, pewien, że za ostatnim drzewem w alejce widział garbaty cień – cisza. Pobiegł w ostrzelane miejsce, gdzie zastał ugniecioną trawę. Kogoś tamtędy przeciągnięto, a koty, które jeszcze chwilę temu ocierały się o jego łydki, zniknęły.
Było tak, jak opowiadali mieszkańcy – doszło do uprowadzenia, a drugie zwierzę nadal pozostawało poza jego zasięgiem. Werner niezwłocznie ruszył do miejsca, gdzie mieszkańcy trzymali łodzie i już po chwili, skoncentrowany, wbijał wiosła w muliste dno, mając na celu jak najszybsze dotarcie do Trupiej Łzy. Miał przeczucie, że tam znajdzie rozwiązanie.
***
Małą łodzią kołysało. Scott starł pot z czoła i wrócił do wiosłowania. Nagle jedno z wioseł nie chciało się wynurzyć. Policjant spiął mięśnie i szarpnął – nic, kawałek drewna nadal tkwił w mule. Powtórzył próbę. Wiosło opornie wychodziło z wody, jakby ktoś je przytrzymywał. Coś uderzyło w dno drewnianej łodzi. Werner przycupnął na ławeczce, puszczając kawałek drewna. Po raz kolejny coś walnęło w dno, niemal przewracając łódź. Księżyc, jak na złość, skrył oblicze za chmurą, pozwalając mrokowi przejąć prym, a wiatr przybrał na sile.
Drugie wiosło zostało brutalnie wyszarpnięte z dłoni skołowanego policjanta. Nie okazywał strachu, był opanowany. Wychylił się przez prawą burtę. Zbladł, zastygając w bezruchu z szeroko otwartymi oczami i ustami.
Woda była czarna jak smoła, a pod jej falującą powierzchnią przemieszczały się jasne, rozlane kształty. Było ich wiele i wszystkie podążały w kierunku Trupiej Łzy. Niektóre z nich zahaczały o łódź Wernera, przesuwając ją ku brzegowi, a wiosła dryfowały kawałek od łodzi, porzucone. Najwidoczniej przeszkadzały mieszkańcom bagien w dotarciu do celu, dlatego zostały policjantowi odebrane.
Srebrny glob znów rozjaśnił panujące wokół szarości i oświetlał pergaminową twarz Wernera, którego łódź płynęła w kierunku stałego lądu, popychana przez okalające ją zjawy. Policjant siedział sztywno, zdając sobie sprawę, że otaczają go upiory, najprawdopodobniej ci, którzy zginęli na bagnach. Dlaczego podpływali w okolice Trupiej Łzy, a wody co najmniej dwa metry od stałego lądu bulgotały? Nie znajdował racjonalnego wytłumaczenia tego zjawiska, wiedział jednak, że wystarczy najmniejszy błąd, a skończy jak ci, którzy go właśnie dostarczyli na ląd, wypychając łódź w okalający wyspę piach.
Wokół chaty panowała cisza, w oknach nie było żadnego światła, jakby jej mieszkaniec spał. Werner postawił stopy na kamieniach i zgarbił plecy. W blasku księżyca, oświetlającego jego sylwetkę, wyglądał jak Quasimodo, chowający się za wysokim kamieniem. Policjant nie odważył się podejść do Trupiej Łzy, bo tuż obok ogniska siedział wielki dog, bacznie obserwujący okolicę. Upłynęła chwila, dwa wdechy poddenerwowanego mężczyzny, a do pupila dołączył Frost – siwy, pochylony starzec z długą brodą, jaką nosili kapitanowie statków. Trzymał w dłoni księgę w ciemnej oprawie, a kalekie ciało wspierał na okrągłej główce laski, która stukała o deski werandy.
Werner poszukiwał wzrokiem drugiego psa, a serce biło mu jak oszalałe. Nigdzie go nie dostrzegł. Nabrał stuprocentowej pewności, że stwór, który leżał teraz na jednej ze ścieżek Symoru, był nieobecnym towarzyszem starca, a ten tutaj powrócił do oryginalnej postaci. W sierści nadal miał wstęgi pożółkłych traw i kulał na przednią prawą łapę, z której sączyła się krew.
Księżyc ponownie przygasł. Tym razem nie zniknął za chmurą; jego oblicze przysłonił dym, ulatujący z komina chaty. Nie rozmywał się, a kumulował, wisząc nad całą wyspą, coraz gęstszy i ciemniejszy. Frost dotarł do rozpadającego się stołu, który stał blisko wody i rzucił na podpróchniały blat księgę. Policjant nie wierzył własnym oczom, kiedy tomiszcze samoistnie się otworzyło – przeszły go dreszcze. Tak go ten widok pochłonął, że nie zauważył, iż obok Frosta, kładącego laskę na stole, nie ma doga.
Czyżby go wyczuł i już po niego szedł, kryjąc włochate cielsko w cieniu?
Werner zamierzał wrócić na łódź, kiedy dostrzegł zwierzę trzymające w mocnym uścisku szczęk człowieka. Dog ciągnął nieprzytomne – może martwe – ciało po kamienistej powierzchni w stronę swojego pana, który miał tak zaabsorbowany wyraz twarzy, jakby na stronicach księgi nie było liter, a złote sztabki.
Frost, wspierając ciało o blat, obszedł stół i stanął twarzą do chaty. Uniósł ręce i zaczął coś mówić w nieznanym policjantowi języku, a jego słowa przygnały wiatr, który spychał wiszący nad chałupą dym, udostępniając księżycowi oświetlenie starego dachu. Wnętrze Trupiej Łzy pojaśniało, płonęło coraz intensywniej z każdym podmuchem wiatru, aż w końcu języki ognia zajęły ją całą. Łuna unosiła się wysoko, a wiekowe deski trzeszczały, skwierczały i zwęglały się w zaskakującym tempie. Ogień przygasł, resztki spopielonych desek rozwiał wiatr, odsłaniając wysokie, kamienne mury, które zaczęły się rozrastać, aż do okolic otaczających je dębów. Drzewa zajęły się ogniem, korony spłonęły, a to, co zostało, pokryły kamienie, tworząc cztery wysokie, postrzępione na szczytach wieże.
Wernerowi zaparło dech. Zaginiony zamek cały czas był tutaj, ukryty pod starymi dechami. Policjant patrzył na wielkie, pokryte mchem i obrośnięte bluszczem zamczysko, z mnóstwem okien, czerwonymi wrotami, pogrążone w szarościach. Wiatr hulał w jego wnętrzu, niosąc ze sobą szepty, pomruki. Frost wypowiedział parę słów w tym dziwnym języku, odrywając Wernera od patrzenia na zamek i okalające go smukłe świerki.
Starzec, jak zahipnotyzowany, wlepiał wzrok w drzwi i rozciągał usta w szerokim uśmiechu. Jego pomarszczona twarz przybrała łagodniejszy wyraz. Zrobił krok, kolejny. Szedł pewnie, nie podskakiwał, choć laska, na której powinien się wspierać, wciąż leżała na stole. Gdy minął stół, Wernerem wstrząsnęło. Frost nie był już jednonogi. Na miejscu kikuta tkwiła nowa, sprawna kończyna, a starzec szybko dotarł do czerwonych drzwi, otwierając je kluczem, który wyjął z kieszeni spodni. Następnie wrócił, skąd przyszedł, i zaczął wykrzykiwać kolejne wersy z tajemniczej księgi. Jego oczy. Werner dopiero teraz im się przyjrzał i zaczął odczuwać strach. Ten odważny policjant naprawdę drżał, patrząc na wybarwione źrenice Frosta.
Policjant powiódł wzrokiem pod stół. Coś tam było. Jakiś szarawy kształt, skulony, dość duży, który gdy tylko wyczuł, że jest obserwowany, rozciągnął się, położył na ziemi i popełznął w stronę wody, nurkując w jej bulgoczące, bomblujące odmęty. Takich jak on było wielu. Zdeformowane ciała kłębiły się przy brzegu, doprowadzając wodę do wrzenia i to one wypchnęły łódź policjanta na brzeg.
Ziemia zadrżała, a kłęby pary unoszącej się tuż nad jej powierzchnią zgęstniały. Powstało wypiętrzenie, a piachu przy wodzie przybywało. Z pokrytego glonami pagórka wyszedł młody mężczyzna w postrzępionym ubraniu, które skąpo osłaniało gnijące ciało. Przybyły uniósł głowę, ukazując posiniaczoną twarz. W oczodołach miał błoto, które wypływało przy ruszaniu głową. Rozchylił wargi, a z nich wyleciała gęsta breja. Przejechał pozbawionymi skóry palcami po nosie, z którego zdarł resztki naskórka. Przy każdym ruchu umarlaka wszystko w nim chlupało, a ciecz, licznymi otworami, wypływała z martwego ciała. Po chwili w ten sam sposób ujawniła się kobieta. Stali i kiwali się na boki, a z oczu Frosta zaczęły cieknąć łzy. Objął przybyłych i zaczął szeptać do ucha kobiety, po czym odstąpił, a przebudzeni ruszyli sztywnym krokiem w stronę zamku. Gdy przekroczyli próg, we wszystkich oknach rozbłysło światło.
Pani Frost i jej syn powstali z martwych. Werner nie miał wątpliwości, że to oni. Widział ich twarze na zdjęciach, nie dalej jak parę godzin temu. Starzec ich pochował, jednak nie utworzył kopców ani nie postawił krzyży, dlatego nikt z podpływających do wyspy nie mógł się dopatrzyć grobów.
W czasie, gdy policjant dochodził do siebie po zjawiskowych wydarzeniach, wciąż nie do końca wierząc w to, czego był świadkiem, Frost pogłaskał psa leżącego niedaleko stołu i pochwycił leżące obok niego ciało za fraki. Stękał i burczał pod nosem – pijak z Symoru był opasły. Dużym nakładem sił udało mu się wreszcie dowlec ciało pod wrota zamku. Zostawił je tam leżące twarzą do góry i wrócił do stołu. Pies wstał, pomerdał ogonem i pobiegł do zamku, a starzec uniósł głowę, chwilę patrzył na księżyc, po czym przerzucił kartkę starej księgi i zaczął wypowiadać formułę, wyrzucając ręce przed siebie.
Ciało pijaka wzleciało w powietrze, a postawa Frosta wskazywała, że to on, za sprawą dłoni, dopuszcza się tego trudnego do wytłumaczenia zajścia. Drzwi zamku zamknęły się z impetem, a lewitujące ciało ze spuszczoną głową wsparło się na nich. Werner wybałuszył oczy, widząc, jak od kamiennych bloków zamku odrywają się długie pędy bluszczu i oplatają ciało pijaka z Symoru bardzo mocno. Dłonie miał skrzyżowane, jakby chronił genitalia przed uderzeniem. Upłynęły sekundy, a pijak wisiał przytwierdzony do wrót. Stary Frost zakończył recytację i podszedł do skrępowanego. Wsadził dłoń do kieszeni spodni i wyjął nóż. Sięgnął po wiadro stojące w pobliżu i z zaciętą miną poderżnął pijakowi nadgarstki, ustawiając wiadro tak, aby ani jedna kropla krwi się nie zmarnowała.
Werner niejedno w swoim życiu widział, jednak to na co patrzył wywołało na jego ciele gęsią skórkę i obrzydzenie. Kimkolwiek był, traktowany jak świnia, nadal był człowiekiem! Wszystkie poszlaki do siebie pasowały: martwe ciała dryfujące po bagnach, ślady po skrępowaniu, podcięte żyły. Frost dokonywał rytuału. Pozostawało pytanie: w jakim celu? Policjant przekonał się o tym szybciej, niż zdążył nad tym pytaniem podumać.
***
Frost zanurzył palec w czerwonej cieczy wypełniającej wiadro i oblizał go. Uniósł głowę najprawdopodobniej nieżyjącego już pijaka i spojrzał mu głęboko w mętne oczy. Nie trwało to długo, bo już po chwili starzec kierował się w stronę okalającej wyspę wody, a bluszcze krępujące ciało zamordowanego, zaczęły się cofać – tłuste cielsko pijaka opadło na deski werandy, a drzwi do zamku stanęły otworem. Kiedy Edmund Frost wylewał zawartość wiadra do bulgoczących, otoczonych rzadką mgłą bagiennych toni, jego pies wyszedł z zamku i zajął się zwłokami. W okamgnieniu przeciągnął je na skraj wyspy i gwałtownym ruchem mordy wepchnął do wody – unosiło się na powierzchni pomiędzy tłumem szarych postaci spijających krew, którą Frost rozlewał ostrożnie, kropla po kropli, wokół całej wyspy.
Moczary wrzały, a obślizgłe kształty otwierały bezzębne paszcze, chłonąc czerwień i walcząc o ostatnie krople. Nagle wszystko zamarło. Wzburzona woda wygładziła się, a na jej powierzchni odbijał się olbrzymi księżyc. Werner czuł na szyi ciepły oddech, lecz nic namacalnego go nie otaczało. Zastanawiające było, że nikt go do tej pory nie zauważył, pies nie wywąchał! Czy zaiste tak było? Może miał to wszystko zobaczyć, aby, jak inni mieszkańcy Symoru, poczuć przed tym miejscem trwogę i nigdy więcej tutaj nie wracać.
Bagna ożyły, a z ich odmętów zaczęli wychodzić ludzie. Nie tacy, jakich policjant mijał, gdy chodził ścieżkami Symoru, czy chodnikami Inverness. To byli umarli. Wyglądali jak zombie i tak też się zachowywali. Ich ciała, w różnym stadium rozkładu, okrywały sparciałe stroje z różnych epok. Kobiety w wyblakłych sukniach, dzieci w przydużych spodniach i płóciennych koszulach, mężczyźni z gołymi torsami, niektórzy odziani w dopasowane spodnie, marynarki, podkoszulki, a nawet swetry. Wyłaniali się jeden po drugim, kierując się w stronę ubrań wiszących na sznurach za murami zamku.
Z miejsca, w którym się znajdował, Werner miał widoczność na niemal każdy skrawek wyspy. Kupa zrzucanych przez umarłych zniszczonych ubrań rosła w oczach. Zrywali ze sznurów czyste szaty i zakładali je na pokryte skrzepami, podrapane i zasinione ciała. Zdzierali sobie naskórek, wkładając często zbyt ciasne lub źle dopasowane stroje. Wykłócali się o fasony, kolory, popychali się nawzajem, a nawet policzkowali. Ich ruchy były spowolnione, a oczy zaciągnięte mgłą. Szczególną uwagę policjanta przykuł łysiejący mężczyzna oraz kobieta, która mu towarzyszyła. Znał ich twarze ze starych fotografii, chociaż teraz trudno było nazwać to, na co patrzył – twarzami. Powiódł wzrokiem po innych – rozpoznał jeszcze dwie, na oko dziewięcioletnie bliźniaczki i ich matkę, która wybrała najładniejszą, błękitną kreację. Każdy, kto był już przebrany, korzystał z tylnego wejścia i znikał w zamku, w którym ktoś zaczął wypełniać eter, grając na organach żałobną melodię. Gdy ostatni z umarłych wszedł do zamku, drzwi się zasklepiły, a na ich miejscu powstała lita, kamienna ściana.
Policjant szybko poukładał puzzle i doszedł do wniosku, że wszyscy, którzy opuścili toń bagna, należą do rodu Frosta. W bulgoczącej wodzie kotłowało się jeszcze sporo im podobnych, ale nie zostali zaproszeni do zabawy. Tamci to najprawdopodobniej ofiary utonięć, morderstw, niespokrewnieni z Edmundem.
Co robił w tym czasie Frost?
Stał przy stole i wertował kartki. Werner miał przeczucie, że to jeszcze nie koniec przedstawienia. Szybko odnalazł odpowiednią stronę i wznosząc oczy do nieba, znów przemawiał w niezrozumiałym dla policjanta języku, a księżyc oświetlał jego szczupłe, wręcz wychudzone ciało.
Bagna Symoru na powrót zawrzały, a mgła je otulająca zgęstniała na wysokości nieprzekraczającej jarda. Tym razem starzec wrzucił do mętnej wody biało-rudego kota, który cały czas leżał obok prawej nogi stołu, a przez cień, który niedawno pod nim siedział, policjant po prostu go nie zauważył. Werner takiego widoku się nie spodziewał. Wyliniałe, żółtookie, pokryte glonami, trawami i czymś połyskującym w promieniach księżyca, na suchy ląd stawiały łapy psy: duże, małe, krótkowłose, włochate, czarne, łaciate, z oklapniętymi i sterczącymi uszami – rasy wszelakie. Otoczyły starca i patrzyły, jak wsadza pod pachę księgę i uśmiecha się szeroko, emanując zadowoleniem. Gdy zrobił krok, zaczęły rozpierzchać się po wyspie i wyć.
Teraz ukrywający się policjant miał powód do trwogi. Odnajdą go, to pewne! Co wtedy zrobi? Co one zrobią z nim? Werner zaczął się wycofywać w stronę łodzi, korzystając z okazji, że księżyc przysłoniła ciemna chmura. Wystarczyło wypchnąć łajbę na wodę i odpłynąć. Jednak stał na niej Frost i patrzył na niego mlecznym wzrokiem. Odwrót w tej sytuacji nie miał najmniejszego sensu – za nim roiło się od oblizujących kły psów zombie.
Werner po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co zrobić. Był w pułapce, otoczony umarłymi i coraz głośniejszymi odgłosami dochodzącymi z zamku, w którym, sądząc po śmiechach, brzęku szkła, wiwatach i okrzykach zadowolenia, trwał bal, a echo niosło to wszystko do Symoru, a może i dalej. Co miał począć? Ostrożnie, by nie rozjuszyć psów, wsadził dłoń do kieszeni kurtki, gdzie przed wyjściem z chaty schował broń. Naboi na pewno nie wystarczy, aby zabić wszystkie, jednak na tamten moment to była jedyna opcja, jaka przyszła mu do głowy.
Myśli galopowały w głowie policjanta. Zaczął się zastanawiać, od jak dawna Frost wie, że go obserwował? Dlaczego zdradził się z tym dopiero teraz?
Czyżby Werner miał podzielić los pijaka z Symoru?
Nie zastanawiając się dłużej, Werner wyjął broń i skierował lufę pomiędzy oczy starca; Frost nadal stał jak manekin i patrzył nieugięcie na policjanta, jakby się zastanawiał. Starzec zaczął unosić dłonie i przemawiać basowym głosem w dziwacznym języku. Werner spanikował, nacisnął spust, trafiając starca w czoło. Tamten nawet się nie zachwiał. Nadal stał i patrzył. Policjant strzelił ponownie – efekt był ten sam. Ręce zaczęły mu drżeć. Odruchowo cofnął się o krok, potem jeszcze jeden. Nie zwracał uwagi na psy; człowiek, który stał przed nim i przeszywał go martwym wzrokiem, był groźniejszy niż setki kłów. Wolałby zostać rozszarpany, niż poddawany torturom na trwającym właśnie balu, którego nie ukrywając, był ciekaw.
Co się tam działo? Dlaczego z zamku dolatywały odgłosy, jakby kogoś obdzierano ze skóry?
Ku zaskoczeniu policjanta, który ledwie stał na nogach, psy nie atakowały. Jak jeden mąż usiadły, zadarły głowy i zaczęły przeraźliwie skomleć do księżyca. Werner skorzystał z okazji i ruszył przed siebie, mając cichą nadzieję, że po drugiej stronie zamczyska znajdzie jakąś łódkę, tratwę, cokolwiek, co pływa i umożliwi mu ucieczkę z tej przeklętej wyspy. Biegnąc, zerkał przez ramię na Frosta – ten nadal stał w miejscu, a niektóre z psów leżały na kamiennym podłożu; zdychały.
Werner próbował na szybko zrozumieć trwający proceder i nagle go olśniło. Zranił odpowiedzialnego za to wszystko, co działo się wokół. Wystarczyło znaleźć sposób, aby zabić Frosta, a wszystkie zjawy powrócą tam, skąd przyszły. Był jednak problem: jak to zrobić? Starzec wydawał się nieśmiertelny, bo nikt normalny nie przeżyłby takich postrzałów. Pierwsze, co przyszło policjantowi do głowy, to księga, ale zaraz odrzucił tę myśl, bo przecież nie znał języka, w jakim była spisana. A może…? Już wiedział, co należy zrobić. Przypomniał sobie treść artykułu, który czytał o rytuałach, czarnej magii i czarownicach. Przystanął, powiódł wzrokiem dokoła. Księga leżała na pierwszym schodku werandy. Wystarczyło jedynie do niej dotrzeć i zniszczyć.
Zamierzał udać się w tamtym kierunku, gdy z zamczyska wyleciały dwie kobiety. Jedna z niewiast upadła na werandzie, drugiej udało się zejść i przejść kilka kroków, po czym osunęła się na kamienie. Wyglądały na martwe i chyba takie były. Zranienie Frosta oddziaływało nie tylko na psy; goście zamku również odczuli tego skutki.
Werner zrobił zwrot i wpakował w starca cały magazynek, starając się umieszczać kule w okolicach serca, czoła i brzucha. Frost upadł na kolana, wspierając się na rękach. Uniósł głowę, a jego oczy zalewały się krwią, która zaczęła wypływać kącikami – to było jedyne miejsce na jego ciele, gdzie można było się jej dopatrzyć. Kolejne psy padły, a z zamku znów dochodziły odgłosy udręki, bólu, rozpaczy. Policjant podejrzewał, co zaraz nastąpi. Spojrzał na Frosta, który nadal klęczał, więc zebrał się w sobie i pobiegł na werandę. Nie pochwycił księgi, którą miał na wyciągnięcie ręki, lecz złapał klamkę, zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz i wsadził go do kieszeni kurtki. Nie mógł pozwolić, aby umarli opuścili zamek i wykonał swoje zadanie.
Uwięzieni krzyczeli, buczeli, walili w drzwi i na nie napierali – bez rezultatu. Wrota były nie do sforsowania, a okna wysoko. Werner przez cały czas obserwował Frosta i psy, spośród których już tylko pojedyncze osobniki stały na łapach. Starzec się poruszył, zabełkotał złowrogo, zaczął wstawać, co nie wróżyło niczego dobrego. Policjant musiał się spieszyć i tak uczynił. Podniósł księgę i wrzucił do ogniska. Podskoczył, widząc niebieskie płomienie kłębiące się wokół czarnego wolumenu, który skwierczał, syczał, a następnie zniknął.
Starzec upadł na prawy bok, odgłosy dolatujące z zamku ucichły. Zapanowała ciesząca uszy cisza. Werner usiadł na schodku prowadzącym na werandę i otarł pot z czoła. Nie siedział długo, bo pozostało sprawdzić, czy Frost nie żyje, aby mieć stuprocentową pewność, że to koniec niespodzianek tej upiornej nocy. Wstał i wolno przesuwał się w stronę ciała leżącego na kamienistym podłożu. Trzy kroki przed nim się zawahał. Niepotrzebnie. Edmund Frost był martwy; księga zabrała jego duszę, pozostawiając jedynie ciało.
Werner zawsze był ciekawski. Korciło go, aby otworzyć wrota zamku i sprawdzić, co z umarlakami. Nie żyli? Wszystko na to wskazywało, bo nawet światła, które jeszcze do niedawna rozświetlały zamczysko, zgasły.
***
Policjant otworzył drzwi, ale dopiero rano, gdy księżyc ustąpił miejsca słońcu. Jak podejrzewał, w zamczysku nie było nikogo. Umarli wyparowali, tak jak Frost, którego ciała nie było tam, gdzie policjant widział je po raz ostatni. W zamku unosił się zapach zgnilizny, a podłogę pokrywały porozrzucane ubrania. Stoły uginały się pod ciężarem jedzenia i picia, a srebrne żyrandole wiszące na belkach blisko sklepienia, pozbawione były świec. Wszystkie one, nadpalone i oklejone woskiem, leżały pomiędzy szatami.
Kupa ubrań, zrzucana przez umarłych zaraz po wyjściu z bagna, pozostawiła jedynie mokrą plamę. Ostał się czarny pies staruszka. Leżał obok stołu, a chociaż Werner był na wyspie od kilku minut, zwierzę nie reagowało na jego obecność, jakby był niewidzialny. Werner zastrzelił psa, bo jeśli to wilkołak, kolejna pełnia mogła przynieść mu sporo pracy. Odpłynął z wyspy i z oddali obserwował lśniący w promieniach słońca zamek, który malał w oczach. Gdy na chwilę skupił wzrok na otaczających go bagnach, nawet nie pomyślał, że widział zamczysko po raz ostatni. Na wyspie znów stała Trupia Łza, trzeszcząc przy najmniejszych podmuchach wiatru, a Werner, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w jedno z okien. Ktoś w nim stał, lecz zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Czyżby fatamorgana?
Policjant nie był sam – transportował ciało pijaka do Symoru, aby pochować je obok innych ofiar Edmunda Frosta, których mieszkańcy tej małej osady próbowali ukryć przed światem, aby historia Trupiej Łzy nigdy nie wypłynęła poza bagna. Niestety, nie wszystkich zdołali odnaleźć, stąd te pięć trupów, od których zaczęło się zainteresowanie wsią.
Niestety, bystry policjant przeoczył jeden szczegół. Obok martwego psa leżała czarna księga. Zwierzę nakryło ją ogonem, zanim wydało ostatni dech.
Scott Werner wrócił do Inverness odmieniony, patrząc szerzej na zjawiska, które trudno wytłumaczyć. Podczas zdawania relacji przełożonemu nie wspomniał o niczym, czego był świadkiem. Wszystkie przypadki ciał wyłowionych z bagien zakwalifikowano do grupy samobójców, a Werner przyczynił się do tego, opowiadając, że był świadkiem takiego widowiska, lecz nie zdążył w porę z pomocą. Poprosił szefa o przeniesienie do Symoru, gdzie czekali na niego przyjaciele, a kto wie, może niebawem nad osadą zaczną się dziać kolejne dziwa, które trzeba będzie wyjaśnić.
Hej,
Świetny klimat, opowiadanie bardzo mnie wciągneło. Fabularnie wszystko super, ale troche brakuje mi jakiś głębszych emocji bohatera – chociaż niby można to tłumaczyć faktem, że jest policjantem i umie zachować spokój. Zakończenie pozostawia w napięciu, bo mimo śmierci Frosta, księga przetrwała, więc ktoś inny może przejąć jego role terroryzowania wioski.
Wszystko wskazywało na to, że dopuściły się samobójstwa – sformuowanie „dopuścić się samobójstwa” nie do końca pasuje
Matt zyskał zaufanie – a on nie nazywał się Scott? (miał się niebawem przekonać Scott Werner, młody policjant). Później w tekście oba imiona występują na zmianę, ale troche mylący zabieg.
oschłą, kłótliwą ziejącą jadem – oschłą, kłótliwą, ziejącą jadem
popychana przez zjawy ją okalające. – popychana przez okalające ją zjawy.
Co wtedy zrobi, co one zrobią z nim? – raczej dałbym to jako dwa oddzielne pytania
Pozdrawiam :)
pnzrdiv.117, dzięki za przeczytanie i miły komentarz. W wolnej chwili poprawię imiona i resztę wypisanych błędów. Może przy osobie policjanta rzeczywiście zabrakło emocji, niemniej kierowałam się tym, aby go zbytnio nie odsłaniać i wykreować na tajemniczego i twardego. Co do zakończenia, to Werner zauważył kogoś w oknie zamczyska i nie jest wykluczone, że Frost jednak nie umarł. Pozdrawiam. :)
Hej Tygrysica,
No tak… nekromancerzy i ich oszukiwanie śmierci.
A co do policjanta – zrozumiały zabieg, więc to był raczej taki drobny szczegół ze strony czytelnika.
Pozdrawiam :)
pnzrdiv.117, rozumiem. Każda uwaga jest cenna. :)
Hej :) Przyznam, że pierwszy raz czytałem opowiadanie napisane bez dialogów i bardzo mi się spodobała taka forma. Fabuła bardzo wciągająca – zupełnie jak pięknie opisane mokradła ;)
KrzysiekR, dzięki za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że przypadło do gustu. Może sięgniesz po więcej opek w takiej formie. Pozdrawiam. :)
Helloł.
Najpierw wątpliwości:
“Upłynęła chwila, dwa wdechy poddenerwowanego mężczyzny, a do pupila dołączył stary Frost – siwy, pochylony starzec z długą, siwą brodą, jaką nosili kapitanowie statków”. – czy powtórzenie siwego z siwą jest tu celowe?
“Wiatr hulał w jego wnętrzu, niosąc za sobą jakieś szepty, pomruki”. – Jeżeli nie niosą/nie mają jakiejś roli fabularnej, to większość słów typu: gdzieś/coś/jakiś/jakieś można ciąć, bo to pustosłowie i niezbyt wiele wnosi.
“Ten odważny policjant, który nigdy nie dawał sobie w kaszę dmuchać, naprawdę drżał, patrząc na białe bielma Frosta”. – porównanie brzmi jak niezamierzony komizm przez co opowiadanie wytraca z klimatu. W kaszę dmuchać nie przystoi do opka o takim ciężarze.
“Werner niejedno w swoim życiu widział, jednak ten widok wywołał na jego ciele gęsią skórkę i obrzydzenie takim postępowaniem”. – czasami masz taką manierę, że wszystko chcesz nazbyt drobiazgowo pokazać, dookreślić, lub “doopisać”. Tutaj naprawdę wystarczy zakończyć po słowie: “obrzydzenie”.
“Kobiety w strojnych, choć wyblakłych sukniach, dzieci w przydużych spodniach i płóciennych koszulach, mężczyźni z gołymi torsami, niektórzy odziani w dopasowane spodnie, marynarki, podkoszulki, a nawet swetry. Ich liczba nie miała końca;” – ujął bym inaczej tę/tą (nigdy nie mam pewności) liczbę nie mającą końca, bo to jednak dość frywolne określenie. Oczywiście wiem, co masz na myśli, ale jednak widełki dla tej liczebności są tu dość przepastne.
“Bagna Symoru na powrót zawrzały, a mgła je otulająca zgęstniała na wysokości nieprzekraczającej jednego jarda”. – jak tylko jednego to wystarczy jarda.
No dobra.
Opowiadanie gęste. Z dbałością o słowo. Czasami (w drugiej części opka) miałem wrażenie, że czasami zbyt gęste. Bardzo dużo tu dobrych, dokładnych i klimatycznych opisów. Brakuje mi (ale to wysoce subiektywne) jakiegoś nawet sztampowego, ale jednak z większą ikrą, bohatera. Takiego może nawet z pomocnikiem, by mógł cały swój cynizm, sarkazm, czy wątpliwości wyrazić w dialogu.
Ok, rozumiem. Plan był na tekst bezdialogowy i jako taki też wyszedł niezgorzej, ale jednak opis popędzający opisem ma prawo zmęczyć. Na 40k da radę, ale książki bez lżejszych momentów raczej bym nie przeczytał.
Naprawdę dobrze operujesz opisem. Czasem tylko warto ściągnąć nogę z gazu, by czytelnik mógł coś samemu dopowiedzieć czy wyobrazić.
I to chyba tyle.
Hej przygodo.
Hej, Canulus.
“Upłynęła chwila, dwa wdechy poddenerwowanego mężczyzny, a do pupila dołączył stary Frost – siwy, pochylony starzec z długą, siwą brodą, jaką nosili kapitanowie statków”. – czy powtórzenie siwego z siwą jest tu celowe? – Nie wyłapałam powtórzenia, siwą jest zbędne.
“Wiatr hulał w jego wnętrzu, niosąc za sobą jakieś szepty, pomruki”. – Jeżeli nie niosą/nie mają jakiejś roli fabularnej, to większość słów typu: gdzieś/coś/jakiś/jakieś można ciąć, bo to pustosłowie i niezbyt wiele wnosi. – Tego nie rozumiem.
“Ten odważny policjant, który nigdy nie dawał sobie w kaszę dmuchać, naprawdę drżał, patrząc na białe bielma Frosta”. – porównanie brzmi jak niezamierzony komizm przez co opowiadanie wytraca z klimatu. W kaszę dmuchać nie przystoi do opka o takim ciężarze. – Fakt, teraz widzę niezgrabność.
“Werner niejedno w swoim życiu widział, jednak ten widok wywołał na jego ciele gęsią skórkę i obrzydzenie takim postępowaniem”. – czasami masz taką manierę, że wszystko chcesz nazbyt drobiazgowo pokazać, dookreślić, lub “doopisać”. Tutaj naprawdę wystarczy zakończyć po słowie: “obrzydzenie”. – Ok, masz rację.
“Kobiety w strojnych, choć wyblakłych sukniach, dzieci w przydużych spodniach i płóciennych koszulach, mężczyźni z gołymi torsami, niektórzy odziani w dopasowane spodnie, marynarki, podkoszulki, a nawet swetry. Ich liczba nie miała końca;” – ujął bym inaczej tę/tą (nigdy nie mam pewności) liczbę nie mającą końca, bo to jednak dość frywolne określenie. Oczywiście wiem, co masz na myśli, ale jednak widełki dla tej liczebności są tu dość przepastne. – Pomyślę nad zamiennikiem.
Tak, forma opisowa, gdy autor bazuje na gorączkowych relacjach, osobliwych sprawozdaniach, skupiając uwagę na stworzeniu klimatu, realistycznego akcentu, napędzaniu fabuły jest trudna do przebrnięcia i męcząca. Trzeba lubić takie klimaty, aby mózgu nie zagotować. Starałam się napisać to opowiadanie lekkim piórem – ciężki kaliber wysłałam na spacer, aby było jak najmniej ciężkostrawnie. Skoro dobrnąłeś do końca i nie przeciążyłeś intelektu, to nie jest źle (stwierdzenie w formie żartu, bez urazy). Kiedyś pisałam teksty z niedopowiedzeniami, aby czytelnik mógł sam kreować treść i czytać pomiędzy wierszami, jednak odeszłam od tej formy, bo zbyt wiele było znaków zapytania od czytających.
Co się tyczy bohatera – mi to, co sobą reprezentował, jak myślał itp., w zupełności wystarczy, zwłaszcza w podanej formie prozy, gdzie na pierwszym miejscu jest nacisk na wszystko inne, niemniej, przy następnym opku podejdę do bohaterów z większą uwagą. Poza tym, mieszkańcy wsi nie lubili obcych, więc dwoje nowych wzbudziło by ich podejrzenia.
Fajny komentarz, dający do myślenia. Niebawem wprowadzę zasugerowane zmiany. Dzięki i pozdrawiam. :)
Hej Tygrysico
Bardzo dobry horror. Przede wszystkim podoba mi się to jak opisujesz wykreowaną rzeczywistość, bardzo plastycznie, tak że łatwo sobie to wszystko wyobrazić. Fabuła wciągająca, nie wciskasz hamulców, co mi się zwykle zdarza, kiedy sobie pomyślę “eee żebym nie przesadził”. Ogólnie to moje klimaty. Dlatego klikam.
Sajmon15, dzięki za przeczytanie, komentarz i klik do biblioteki. Uwierz mi, że wciskam hamulec , bo wyobraźnia tak galopuje, że gdyby nie cięcia, na 80k mogłabym się nie zatrzymać. Cieszy mnie, że forma przypadła do gustu i ogólnie się podobało. Co do opisywania wykreowanej rzeczywistości, to powiadają: “Na kim się wzorujesz, taki się stajesz”. Pozdrawiam. :)
Tygrysico, doceniam pomysł i sposób opisania wydarzeń, których doświadczył Scott Werner, ale nigdy nie byłam wielbicielką twórczości Lovecrafta, który, jak wyznałaś w przedmowie, był Twoją inspiracją i nic nie poradzę, że ta opowieść mocno mnie znużyła i z utęsknieniem wyglądałam końca.
Nie wykluczam, że do nie najlepszego wrażenia przyczyniło się wykonanie, pozostawiające sporo do życzenia.
…wręcz zdziczałej wsi toczy się w otoczce zabobonów… → Nie brzmi to najlepiej.
Półki ustawione po sufit wypełniały towary wszelakie… → Półek się nie ustawia, półki mocuje się do ściany.
Proponuję: Regały ustawione po sufit, wypełnione były wszelkimi towarami…
Werner miał nadzieję szybko wdrążyć się w zadanie… → Pewnie miało być: Werner miał nadzieję szybko wdrożyć się w zadanie...
Sprawdź znaczenie słów wdrążyć się i wdrożyć się.
…stała drewniana, wiekowa, dwupiętrowa chata. → Obawiam się, że dwupiętrowy budynek, choćby i drewniany, trudno nazwać chatą.
…i przez całe swoje życie nie uronił ani jednej łzy… → Zbędny zaimek – czy mógł ronić łzy w cudzym życiu?
…zsiniałe zwłoki z przerażoną mimiką twarzy… → Mimika to ruchy mięśni twarzy. Zwłoki nie bywają przerażone, a już na pewno nie wyrażają tego mimiką.
Proponuję: …zsiniałe zwłoki z rzerażeniem zastygłym na twarzy…
…słomiana strzecha sczerniała od słońca… → Zbędne dookreślenie – strzecha jest słomiana z definicji. Mam też wrażenie, że strzecha sczernieje raczej z powodu wilgoci, nie od słońca.
…drzwi wyglądały na odrestaurowane. Zawiasy lśniły w promieniach słońca, a rama w odcieniu ciemnej zieleni… → Drzwi nie mają ramy. Proponuję w drugim zdaniu: Zawiasy lśniły w promieniach słońca, a framuga w odcieniu ciemnej zieleni…
…osadnicy Symoru skrywali swoje oblicza w mroku… → Zbędny zaimek – czy mogli skrywać cudze oblicza?
…przyjmuje formę dłoni z szeroko rozszerzonymi palcami… → Brzmi to fatalnie.
Proponuję: …przyjmuje formę dłoni z szeroko rozstawionymi palcami… Lub: …przyjmuje formę dłoni z rozcapierzonymi palcami…
…na swoim maleńkim skrawku ziemi… → Zbędne dookreślenie – skrawek jest mały z definicji.
Nie wiadomo, ile w tym prawdy, jednak jakiejś jej ziarenko… → Literówka.
…opowiastki zostały i krążą do dziś, że zabłąkane dusze krążą gdzieś… → Powtórzenie.
Ciekawscy odpływali z niczym, nie dostrzegając niczego podejrzanego. → Nie brzmi to najlepiej.
…w chaszczach ptaki wzleciały w powietrze… → Zbędne dookreślenie – czy ptaki mogły wzlecieć inaczej, nie w powietrze.
Proponuję: …w chaszczach ptaki poderwały się do lotu…
…na tym małym skrawku ziemi… → Zbędne dookreślenie.
Młody Werner stał na werandzie… → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy tam był też stary Werner?
…niosąc chłód i zapach zjełczałej ziemi. → Czy ziemia na pewno była zjełczała?
Drzwi, idealnie dopasowane do ram… → Drzwi, idealnie dopasowane do framug…
Koty, wszelako ubarwione, z najeżonymi grzbietami… → Czy koty na pewno były ubarwione wszelako?
Proponuję: Koty, wszelkiej barwy, ze zjeżonymi grzbietami…
…zaczęły opuszczać swoje bezpieczne schronienia… → Zbędny zaimek.
Krew wyciekała mu z postrzelonych ran… → Zbędny zaimek. Mogą być rany postrzałowe, ale nie ma ran postrzelonych.
Może wystarczy: Krew wyciekała z ran…
W otoczeniu mgły i cieni rzucanych przez dachy chałup… → Czy tylko dachy rzucały cień, nie całe chałupy?
…że Frost pała się czarną magią. → Pewnie miało być: …że Frost para się czarną magią.
Sprawdź znaczenie słów pałać i parać się.
Małą, podłużną łodzią kołysało. → Zbędne dookreślenie. Czy bywają łodzie o kształtach innych niż podłużne?
Nie okazywał strachu; jego rysy twarzy były opanowane. → Opanowany może być człowiek, ale nie jego rysy.
Proponuję: Nie okazywał strachu, był opanowany.
Frost, wspierając ciało o bat, obszedł stół… → Pewnie miało być: Frost, wspierając ciało o blat, obszedł stół…
…cztery wysokie, postrzępione na końcach wieże. → A może: …cztery wysokie, postrzępione na szczytach wieże.
Miał odpowiedź odnośnie do zaginionego zamku. → Miał odpowiedź odnośnie zaginionego zamku.
Policjant patrzył na wielkie, pokryte mchem i obrośnięte bluszczem zamczysko, z mnóstwem okien, czerwonymi wrotami, pogrążone w kompletnych ciemnościach. –> Skoro panowały kompletne ciemności, to jak mógł to wszystko widzieć?
…drżał, patrząc na białe bielma Frosta. → Brzmi to fatalnie.
…kłębiły się przy brzegu, doprowadzając wodę do wrzenia i to one wypchnęły łódź policjanta na brzeg. → Czy to celowe powtórzenie?
…a ciecz ulatywała licznymi otworami w martwym ciele. → Nie wydaje mi się, aby ciecz mogła ulatywać.
Proponuję: …a ciecz, licznymi otworami, wypływała z martwego ciała.
…od kamiennych bloków zamku odrywają się długie pędy mchu i oplatają ciało pijaka… → Pewnie miało być: …od kamiennych bloków zamku odrywają się długie pędy bluszczu i oplatają ciało pijaka…
…na jej powierzchni odbijał się olbrzymi księżyc w asyście gwiazd. → Obawiam się, że kiedy świeci duży księżyc w pełni, gwiazdy nie są widoczne.
…postrzępione, sparciałe stroje z różnych epok. Kobiety w strojnych, choć… → Nie brzmi to najlepiej.
…nie wystarczy, aby zabić wszystkich… → …nie wystarczy, aby zabić wszystkie…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, rozumiem znużenie tekstem. Nie każdy lubi tego typu formę, niemniej cieszę się, że doczytałaś do końca. :) Zauważyłam, że im bardziej się staram, tym gorzej wychodzi – te nieszczęsne, źle dopasowane określenia i zbędne dookreślenia. Zaćma umysłu mnie dopada, jak przy ramy – framugi. Przecież to takie oczywiste, a jednak… Tak sobie myślę, że to szczyt moich możliwości i lepiej nie będzie. Nawet problem z zaimkami powrócił. :)☹Powprowadzam sugestie, za które bardzo dziękuję.
„…stała drewniana, wiekowa, dwupiętrowa chata. → Obawiam się, że dwupiętrowy budynek, choćby i drewniany, trudno nazwać chatą”. – może zamiast dwupiętrowa, wysoka?
„…słomiana strzecha sczerniała od słońca… → Zbędne dookreślenie – strzecha jest słomiana z definicji. Mam też wrażenie, że strzecha sczernieje raczej z powodu wilgoci, nie od słońca”. – Od samej wilgoci raczej nie. Tak jak porąbane drewno czernieje od słońca, a tam, gdzie promienie nie docierają, jest normalne.
„…niosąc chłód i zapach zjełczałej ziemi. → Czy ziemia na pewno była zjełczała?” – No, nie… stęchłej, spleśniałej… (od teraz kładę obok laptopa słownik)
„Koty, wszelako ubarwione, z najeżonymi grzbietami… → Czy koty na pewno były ubarwione wszelako?” – Wszelako to słowo oznaczające "w różny sposób", "przyłączający" lub "uwydatniający kontrast". Widocznie źle odczytuję znaczenie…
„W otoczeniu mgły i cieni rzucanych przez dachy chałup… → Czy tylko dachy rzucały cień, nie całe chałupy?” – Racja.
„Miał odpowiedź odnośnie do zaginionego zamku. → Miał odpowiedź odnośnie zaginionego zamku”. – Tutaj word mi zaznacza na czerwono, że ma być odnośnie do.
„Policjant patrzył na wielkie, pokryte mchem i obrośnięte bluszczem zamczysko, z mnóstwem okien, czerwonymi wrotami, pogrążone w kompletnych ciemnościach. –> Skoro panowały kompletne ciemności, to jak mógł to wszystko widzieć?” – Jakby się tego czepić, to by coś tam dojrzał: jaśniejszy kolor kamienia, szyby, ale fakt, kompletne ciemności tutaj nie pasują (szarości lepiej)
„…kłębiły się przy brzegu, doprowadzając wodę do wrzenia i to one wypchnęły łódź policjanta na brzeg. → Czy to celowe powtórzenie?” – Tutaj tak.
„…na jej powierzchni odbijał się olbrzymi księżyc w asyście gwiazd. → Obawiam się, że kiedy świeci duży księżyc w pełni, gwiazdy nie są widoczne”. – Racja. Miało być poetycko.
Pozdrawiam.
Tygrysico, nie desperuj. Widać, że się starałaś i nieźle Ci to wyszło, ale po drodze wkradło się kilka usterek. Ponadto, jeśli dobrze zrozumiałam, dla Ciebie był to swego rodzaju eksperyment.
A że mnie znużyło… No cóż, jak wspomniałam, raczej nie przepadam za tego typu opowieściami, więc nie przejmuj się za bardzo wypowiedzią jednej niezbyt usatysfakcjonowanej czytelniczki.
I nie mów, że to szczyt Twoich możliwości, bo masz przed sobą jeszcze wiele szczytów do zdobycia. Więcej wiary w siebie. Powodzenia, będzie OK. :)
– może zamiast dwupiętrowa, wysoka?
To nie najlepszy pomysł. Tu znajdziesz kilka ilustracji chat: https://pl.wikipedia.org/wiki/Chata.
– Tutaj word mi zaznacza na czerwono, że ma być odnośnie do.
Zajrzyj tutaj: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/odnosnie-do-czegos;11855.htm
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
“Wiatr hulał w jego wnętrzu, niosąc za sobą jakieś szepty, pomruki”. – Jeżeli nie niosą/nie mają jakiejś roli fabularnej, to większość słów typu: gdzieś/coś/jakiś/jakieś można ciąć, bo to pustosłowie i niezbyt wiele wnosi. – Tego nie rozumiem.” – chodzi mnie o to, że śmiało można ciąć słowa, które wskazują na wahanie autora, bo zbyt dużo wahań odbiera autorowi autorytet. Tutaj słowo “jakieś” można wyciąć lub zastąpić czymś treściwszym.
Ps. Jak lubisz Lovecrafta, zobacz co Algernon Blackwood wyczynia w “WIerzbach”. Nie ma chyba lepszego opowiadania.
regulatorzy, do desperacji mi daleko. Jestem za bardzo uparta, aby się poddawać, niemniej lista błędów jeszcze długo będzie długa – stwierdzam fakt. :)
Canulus, o to ci chodziło. Teraz rozumiem. Czytałam opko, które poleciłeś już jakiś czas temu i to parę razy. Zgadzam się, jest dobre.
Tygrysico, ufam, że Twój upór przyniesie dobre efekty. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Witaj. :)
Ze spraw technicznych – pewne wątpliwości (jedynie do przemyślenia):
Mokradła (albo tu przecinek, albo zrezygnować z kolejnego?) skrywające mroczne tajemnice, nie tylko odbijają to, co nad nimi, ale także…
O prawdziwej egzystencji (tu podobnie?) toczącej się w Symoru, miał się niebawem przekonać Scott Werner, młody policjant, który nie znalazł się wśród zamkniętego w sobie pospólstwa przypadkowo.
Gdzieś pomiędzy tym wszystkim, w obniżonym terenie otoczonym górami, leży Symoru – mała osada, której mieszkańcy z niepokojem spoglądają w przyszłość. – nie wiem, czy nie lepiej NA terenie niż W
Nie mam na myśli postępu, który raczej ich nie dosięgnie; według nich, wszystkie wynalazki, które mają ułatwiać życie, przynoszą jedynie śmierć. – powtórzenie?
Nic nie widzieli, nic nie słyszeli, a im bardziej władze naciskały, aby wydusić z nich jakiekolwiek informacje, (może tu dodać: „tym bardziej”?) nabierali wody w usta, co kończyło śledztwo w martwym punkcie.
Werner – powściągliwy (przecinek?) szczupły młodzieniec o pospolitej twarzy postawił stopę w Symoru jako jedyny żyjący…
Nieco zastanawiają mnie wtrącenia, pisane kursywą – wydają się częścią opowieści, a jednocześnie wyraźnie je wyróżniłaś. Czemu?
W każdym razie pojawiło się światło w tunelu, który nabierał barw. Scott miał punkt zaczepienia i postanowił dowiedzieć się wszystkiego o odludziu, na którym stała chata, którą – może niedosłownie – mieszkańcy obwiniali o całe zło Symoru. – powtórzenia?
Trupia Łza zawdzięczająca swoją nazwę ostatniemu właścicielowi – podstarzałemu Edmundowi Frostowi, jednonogiemu hrabiemu szkockiemu z dziada pradziada – wcześniej nazywana była po prostu chatą na wyspie. – mam wątpliwość, czy obie nazwy tego samego domu nie powinny być wielkimi literami (?); zwłaszcza, że potem jedną część nazwy piszesz nagle małą literą, co niepotrzebnie stwarza błąd ortograficzny:
Zamierzchłe to były czasy, jednak opowiastki zostały i krążą do dziś, że zabłąkane dusze czają się w pobliżu Trupiej łzy, a stary Frost z nimi rozmawia.
Czyżby mieszkańcy coś ukrywali? Odpowiedzi na te pytania nie padły, a na pewno nikt z mieszkańców nie widział żadnego zamku. – powtórzenie?
Policjant zamarł, chłonąc widok olbrzymich kłów, a odgłos kapiącej na kamienną ścieżkę wody potęgował jego strach. Nagle jedna z pokracznych postaci ruszyła w jego kierunku, pozostawiając drugą w osamotnieniu. – i tu?
Koty, wszelkiej barwy, ze zjeżonymi grzbietami i uniesionymi ogonami, zaczęły opuszczać bezpieczne schronienia i podążać w kierunku zastrzelonego stworzenia ani na chwilę, (ten przecinek przenieść o trzy wyrazy wcześniej?) nie przestając pomrukiwać w tylko im znanym języku.
… a do pupila dołączył stary Frost – siwy, pochylony starzec z długą brodą, jaką nosili kapitanowie statków. Trzymał w dłoni starą księgę w ciemnej oprawie, a kalekie ciało wspierał na okrągłej główce laski, która stukała o deski werandy. – powtórzenia?
Wiatr hulał w jego wnętrzu, niosąc za sobą szepty, pomruki. – czy tu ma być „ZA”, czy „ZE”?
… rozciągnął się, położył na ziemi i popełznął w stronę wody, nurkując w jej bulgoczące, bomblujące odmęty. – mam wątpliwości do obu tych form – czy celowo takie?
Przy każdym ruchu umarlaka wszystko w nim chlupało, a ciecz, licznymi otworami, wypływała w martwego ciała. – literówka?
Werner niejedno w swoim życiu widział, jednak ten widok wywołał na jego ciele gęsią skórkę i obrzydzenie. – powtórzenie?
Wyglądało na to, że to jeszcze nie koniec przedstawienia. – powtórzenie?
Werner po raz pierwszy w życiu, (zbędny przecinek?) nie wiedział, co zrobić.
Zaczął się zastanawiać, od jak dawna Frost wie, że go obserwował? Dlaczego zdradził się z tym dopiero teraz? Czyżby miał podzielić los pijaka z Sumeru? - ten fragment brzmi tak, jakby podmiotem ostatniego zdania także był Frost
Kupa ubrań, zrzucana przez umarłych zaraz po wyjściu z bagna, pozostawiła jedynie mokrą plamę. Ostał się jedynie czarny pies staruszka. – powtórzenie?
Obok martwego psa leżała czarna księga, którą zwierzę nakryło ogonem, zanim wydało ostatni dech. Scott Werner wrócił do Inverness odmieniony, patrząc szerzej na zjawiska, które trudno wytłumaczyć. – i tu?
Podoba mi się pomysł, malownicze opisy przyrody oraz klimat. Opowiadanie jest straszne, pełne tajemnic, nie do końca wyjaśnione, a to największe walory każdego dobrego horroru. :) Klikam. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
bruce, dzięki za przeczytanie, wyłapanie nieścisłości i klika do biblioteki. Cieszę się, że forma i treść przypadły do gustu. Przeanalizuję to, co napisałaś i pozmieniam, bo te powtórzenia to jakaś plaga, a im więcej zaglądałam do tekstu, tym mniej wyłapywałam, nawet, gdy tekst swoje odleżał. Przecinki – jeszcze nie do końca wyłapuję, gdzie je stawiać. :)
“… rozciągnął się, położył na ziemi i popełznął w stronę wody, nurkując w jej bulgoczące, bomblujące odmęty. – mam wątpliwości do obu tych form – czy celowo takie?” – znalazłam takie formy w tezaurusie, więc użyłam, bo mi tutaj pasowały.
“Trupia Łza zawdzięczająca swoją nazwę ostatniemu właścicielowi – podstarzałemu Edmundowi Frostowi, jednonogiemu hrabiemu szkockiemu z dziada pradziada – wcześniej nazywana była po prostu chatą na wyspie. – mam wątpliwość, czy obie nazwy tego samego domu nie powinny być wielkimi literami (?); zwłaszcza, że potem jedną część nazwy piszesz nagle małą literą, co niepotrzebnie stwarza błąd ortograficzny.” – Tutaj niedopatrzenie. Te nazwy powinny być dużą literą. :)
“Nieco zastanawiają mnie wtrącenia, pisane kursywą – wydają się częścią opowieści, a jednocześnie wyraźnie je wyróżniłaś. Czemu?” – Tak sobie wymyśliłam, że wszystkie pytajniki w tekście napiszę kursywą, aby podkreślić rozmyślenia narratora i bohatera, który w opku nie był zbytnio kreowany.
Napisałaś, że “Opowiadanie jest straszne” – jestem zaskoczona, bo myślałam, że raczej mało w tym grozy. Pozdrawiam serdecznie. :)
Ok, jasne. :)
O tak, jest straszne, ja się autentycznie bałam! Stworzyłaś świetny klimat grozy. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Tygrysico
Oldschool, bardzo dawno nie czytałem opisów bez dialogu. Nastrój czarnej magii na mokradłach oddany klasycznie. Troszkę się również zmęczyłem pod koniec ale taki urok stylu. Nadmiar dookreśleń opanujesz na pewno ;-)Wtrącenia kursywą to ciekawy zabieg, jakby właśnie myśli bohatera albo kogoś na kształt kontr-narratora.
Nie czuję się zbyt kompetentny, ale sporo mi się zebrało uwag więc dołączam do łapanki.
(staram się nie powtarzać po profesjonalnych łapaczach ale oko nie takie bystre czasem)
Języki odwiedzających sklep Pod Muchomorem zaczęły się rozwiązywać, jednak w sposób zagadkowy, zdradzając jedynie strzępki informacji o czymś, co nadciąga oraz częste wzmianki o księżycu, jego ogromie, co sugerowało, że chłopak musi się strzec i postępować jak inni.
Karkołomna konstrukcja, ale najbardziej zawadza “jego ogromie” – potęguje złożoność zdania nie wnosząc przy tym wiele.
wymysł czyjegoś umysłu
Ani powtórzenie ani rym, ale niezgrabnie to brzmi.
Chodzi o czarne jak smoła zjawy ociekające wodą i ustrojone w pożółkłe trawy.
Nieumyślny rym?
Nałożył żelazną maskę
Chwilę się musiałem zastanawiać czy to metafora czy nie.
Gdzie nie sięgnąć wzrokiem: szaro, ponuro, nawet lampy przestały świecić, jedynie, co było słychać, to świdrujące uszy nieustające w miauczeniu koty.
W jednym zdaniu pomieszane zmysły, nadmiar informacji i literówka – jedynie, chyba powinno być jedyne..?
drugie zmutowane zwierzę
Zmutowane to chyba słowo nierozpowszechnione lub nieistniejące w czasach, na które stylizujesz używanym tu językiem.
wyglądał jak Quasimodo
Znowu, odniesienie spoza użytego kanonu/czasu.
Miał odpowiedź odnośnie zaginionego zamku. Cały czas tutaj był, ukryty pod starymi dechami.
Pierwsze zdanie trochę odstaje, brzmi współcześnie albo sugeruje coś więcej/coś innego niż wynika z fabuły. Można napisać po prostu Zaginiony zamek cały czas był tutaj, ukryty pod starymi dechami.
starej księgi i zaczął wypowiadać formułkę
Niepotrzebne zdrobnienie, zaklęcia mają raczej formułę.
wyjął krótki, gruby, czarny nóż
Warstwowe dookreślenie.
najprawdopodobniej nieżyjącego pijaka
Skoro niedawno jeszcze żył, to raczej …nieżyjącego już pijaka.
wszyscy, którzy opuścili tonie bagna
Pierwszy raz spotykam się z liczbą mnogą słowa “toń”, nie wiem co o tym myśleć.
Wystarczyło wypchnąć łajbę na wodę i odpłynąć, jednak stał na niej Frost i patrzył na niego mlecznym wzrokiem
Lepiej rozłączyć: Wystarczyło wypchnąć łajbę na wodę i odpłynąć. Jednak stał na niej Frost…
los pijaka z Sumeru
Literówka, chociaż dzięki niej zacząłem sobie wyobrażać jakie życie mieli sumeryjscy pijacy ;D
Nie zwracał uwagi na psy; ten, który stał przed nim i przeszywał go martwym wzrokiem, był groźniejszy niż setki kłów.
W ferworze czytania ten trochę sugeruje jakiegoś kolejnego psa, chociaż to nielogiczne bo nie zwracał na nie uwagi, ale to zrozumiałem dopiero obróciwszy całe zdanie w głowie. Można tak: człowiek, który stał przed nim i od razu wiadomo. Przy scenie o wysokim napięciu lepiej nie przekombinować.
chociaż Werner był na wyspie od kilku minut, zwierzę nie reagowało na jego obecność, jakby było niewidzialne
Chyba miało być od kilku godzin? I pewnie jakby był niewidzialny – w sensie Werner?
Dla odmiany za świetne uważam fragmenty:
Wzburzonym głosem powtarzał: „Przeklęci, przeklęci”.
mgła zanikała, odsłaniając drapieżną naturę nocy
Nie spodziewałem się, że aż tak się wkręcę w te moczary jak utopiec w szuwary. Dzięki!
Do mnie, moja puento..!
aeoth, dzięki za komentarz i wyłapanie nieścisłości. Tak, stara szkoła, która odchodzi w zapomnienie. Uwielbiam taki styl, więc się pokusiłam, a że autor ze mnie słaby, powstało…
Chodzi o czarne jak smoła zjawy ociekające wodą i ustrojone w pożółkłe trawy.
Nieumyślny rym? – Tak jakoś wyszło i dobrze brzmi.
Nałożył żelazną maskę
Chwilę się musiałem zastanawiać czy to metafora czy nie. – metafora. Dam w kursywie, aby wyróżnić.
Gdzie nie sięgnąć wzrokiem: szaro, ponuro, nawet lampy przestały świecić, jedynie, co było słychać, to świdrujące uszy nieustające w miauczeniu koty.
W jednym zdaniu pomieszane zmysły, nadmiar informacji i literówka – jedynie, chyba powinno być jedyne..? – O to chodziło. Taki był zamysł, poza błędem. :) Lubię tworzyć dziwaczne zdania, a te nie jest najgorsze.
drugie zmutowane zwierzę
Zmutowane to chyba słowo nierozpowszechnione lub nieistniejące w czasach, na które stylizujesz używanym tu językiem. Wyglądał jak Quasimodo – Nie ma określonych ram czasowych, więc tej uwagi nie rozumiem. Sam fakt, że wpakował w Frosta cały magazynek już świadczy, że to czasy nieodległe.
wszyscy, którzy opuścili tonie bagna
Pierwszy raz spotykam się z liczbą mnogą słowa “toń”, nie wiem co o tym myśleć. – Racja, powinno być toń.
los pijaka z Sumeru
Literówka, chociaż dzięki niej zacząłem sobie wyobrażać jakie życie mieli sumeryjscy pijacy ;D – Na początku miałam nazwę Sumeru, ale odkryłam, że taka istnieje naprawdę, później zmieniałam na Symoru i to zapewne przeoczyłam.
chociaż Werner był na wyspie od kilku minut, zwierzę nie reagowało na jego obecność, jakby było niewidzialne
Chyba miało być od kilku godzin? I pewnie jakby był niewidzialny – w sensie Werner? – minut, bo Werner rano wrócił na wyspę, którą opuścił w środku nocy.
Cieszy mnie, że się podobało i dobrnąłeś do końca. Później popoprawiam. Pozdrawiam. :)
Nie ma określonych ram czasowych, więc tej uwagi nie rozumiem. Sam fakt, że wpakował w Frosta cały magazynek już świadczy, że to czasy nieodległe.
Tak, po prostu styl całości (od stulecia blisko nieużywany), brak jakiejkolwiek nowszej technologii i niektóre szczegóły wizualne podprogowo sugerują dawniejsze czasy. Magazynek też mnie zastanowił, bo odruchowo oczekiwałem rewolweru…
Do mnie, moja puento..!
aeoth, to czasy współczesne, a że są jeszcze na Świecie osady, gdzie technologia nie dociera i nie dotrze z różnych przyczyn, to to wykorzystałam. Rozumiem o co ci chodzi, lecz postanowiłam tego nie zmieniać i wyszła staroć wymieszana z nowoczesnością (skąpą, ale jednak). Miłego wieczoru. Pozdrawiam. ;)
Widać wpływy Lovecrafta. Nie przepadam za nim, ale odchodzisz od niego w dobrą (IMO) stronę, więc czytało się nieźle.
Ale L. chyba używał dialogów? Nie pamiętam. Ale zostawiłaś element obserwatora, obcego w małym miasteczku, który jest świadkiem potwornych rytuałów i przeżywa, ale to go odmienia na zawsze.
Szkocja to chyba niezła sceneria na takie rzeczy. Dużo wody, więc materiał na bagna się znajdzie, cień lady Makbet ciągle leży nad krainą…
Nowy awatar?
Babska logika rządzi!
Finkla, dzięki za komentarz i klika. Lovecraft pisał z dialogami, owszem, jednak ja sięgnęłam po jego pierwsze opowiadania, bez. Cieszy mnie, że się podobało. Szkocja– wymarzona sceneria na horror. Tak, nowy awatar. Przy tamtym spłonęłam, a w tym powstaje z popiołów ( żartuję). Ten mi bardziej podchodzi, bo oddaje moją naturę.
Pozdrawiam.
Hej, Tygrysico!
Trochę czasu zajęło mi dotarcie na bagna Symoru, to znaczy od dodania do kolejki do przeczytania ;)
Muszę przyznać, że fajnie mi się to czytało. Lovecraftowy klimat i styl pełną gębą i jako fan twórczości samotnika z Providence płynąłem przez tekst z przyjemnością. Powiedziałbym, że wyszła tu fuzja „Księżycowych moczarów”, (klimatyczne bagno) „Przerażającego starucha” (postać Frosta) i „Koszmaru w Red Hook” (rytuały wskrzeszające zmarłych i inne okropieństwa), ale nie jest to wada, bo wszystkie elementy zainspirowane tymi opowiadaniami połączyłaś w zgrabną, fajną całość. Opisowa natura tekstu nie była mi straszna, podkręcała jedynie atmosferę klasycznej grozy.
Ogółem bardzo dobry tekst dla entuzjastów retro horroru i moim zdaniem zasługujący na klika.
Dzięki za dobrą lekturę i pozdrawiam serdecznie!
Storm, dzięki za komentarz i klika. Jego twórczość ma taką hipnotyzującą magię, że po przeczytaniu “ Koty Ultharu” tak mnie naszło na ten specyficzny styl, że musiałam spróbować. “Przerażający staruch” – tak, to Frost. Fajnie, że się podobało i nie zmęczyło. Pozdrawiam. :)
Oj, tak „Koty Ultharu” to klasyka! Choć osobiście jeśli chodzi o te hipnotyzujące i bardziej fantastyczne utwory zawsze najbardziej rozpływałem się nad „Zagładą Sarnath” i „Wędrówką Iranona”.
No i czyste horrory z Cthulhu i spółką również są super, ale to chyba oczywistość :D
Pozdrówki również dla Ciebie!
Ba, bez dwóch zdań. :)