Czas pęczniał i nabrzmiewał, i przed samą majówką w górach Bazylia von Wilchek poczuła, że akcja zaczyna przyspieszać. Doniesienia na temat rosnącej mocy jej najgroźniejszego jak dotąd przeciwnika stawały się coraz bardziej niepokojące. To dlatego postanowiła wyruszyć szczytami górskimi w stronę Bhutanu. Stamtąd planowała udać się prosto do Hongkongu, gdzie miała obserwować ministra Fang Fo-hiana. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, gdyż rezydował on w nieprzystępnej, nowoczesnej posiadłości, którą trudno było zinwigilować.
Fang Fo-hian karierę rozpoczął bardzo wcześnie, tuż po studiach. Jako zwolennik bezwzględnego postępu i wypierania tradycji nowoczesnością szybko piął się w górę. W wieku trzydziestu pięciu lat stanął na czele najnowocześniejszego w Chińskiej Republice Ludowej Ministerstwa Rozwoju i Nowych Technologii. Zanim zwrócił na siebie uwagę Bazylii, z namaszczeniem oddawał się umacnianiu własnej pozycji. W czterdziesty piąty rok życia wkroczył z nieograniczoną władzą w ministerstwie oraz pragnieniem wielkich czynów. Mówiło się, że w następnych wyborach zostanie przewodniczącym chińskiego parlamentu. Jego ambicja nie ograniczała się jednak do panowania tylko w jednej dziedzinie i tylko w jednym kraju. Dlatego sącząc w towarzystwie dwóch osobistych androidek urodzinowego szampana na dachu posesji w Hongkongu, wyznaczył sobie nowy cel – zapisze się na kartach historii jako władca, który dokonał największych odkryć technologicznych i ostatecznie zmienił oblicze Ziemi.
Swego czasu zachodnie media podawały, że Fang wybudował własną elektrownię jądrową na potrzeby owej posiadłości. Rozpisywano się o tym, dlaczego tak postępowy minister nie inwestuje w nanotechnologię i ogniwa fotowoltaiczne, które skutecznie generują czystą energię. Wszelkie spekulacje Fang uciął jednym krótkim wywiadem: tylko elektrownia atomowa dawała pewność stałej dostawy wysokojakościowej energii, ta zaś była konieczna do prawidłowego funkcjonowania nie tylko posesji, lecz także nowoczesnej fabryki, która powstawała równocześnie w odległości czterdziestu ośmiu kilometrów od reaktora. Minister przypomniał, że Hongkong stale się rozrasta i potrzebuje dodatkowych źródeł zasilania. W rzeczywistości już wtedy cały swój wysiłek wkładał w dotarcie do kosmicznej technologii pozyskiwania energii. Bazylia z rozbawieniem wyobrażała sobie jego reakcję na wieść o tym, że wyprzedziła go, budując swój pojazd.
W garażu hrabiny von Wilchek stał bowiem surowy prototyp wynalazku, nad którym pracowała załoga jej laboratorium badawczego. Konkretnie: pojazdu, roboczo zwanego Omega Alfa 1.18. Łamiąc wszelkie prawa newtonowskiej fizyki, poruszał się on za pomocą energii Pola Punktu Zerowego. Szykując się do tej, być może najtrudniejszej w życiu misji, Bazylia zdecydowała, że wypróbuje pojazd. Po raz enty przeprowadziła skomplikowane obliczenia stosunku swojej woli do zwątpienia i rozleniwienia. Siła jej woli była kluczowa, bo to ona uruchamiała napęd, łącząc Pole Punktu Zerowego z fizycznością. Tego, że uruchomi pojazd, była pewna. Musiała się tylko zastanowić, czy nie zabraknie jej determinacji do podróży tak dalekiej, jak planowała.
Dodatkowy problem stanowiło to, że pojazd był długi, obły i brzydki, a hrabina uwielbiała komfort i była niezwykle wrażliwa na doznania estetyczne. Nie mogła pogodzić się z tym, że załoga Omegi Alfy tak bardzo skupiła się na konstrukcji napędu, że zapomniała o podstawowych zasadach dobrego designu. Spojrzała na niewygodne siedzisko i aż wzdrygnęła się z niechęci. I wtedy w jej głowie zaświtała myśl.
– Fotel! – zawołała z energią na myśl o niepasującym do niczego meblu, który niedawno kupiła.
Szczęśliwie lekka i wytrzymała karoseria pojazdu ze zrecyklingowanego plastiku składała się jak klocki Lego, a dzięki temu, że na złączeniach wzmacniał ją tylko mało skomplikowany śrubunek, Bazylii dość szybko udało się w miejscu siedziska wmontować estetyczny i wygodny fotel. Zmieścił się idealnie, wystarczyło kilka wkrętów, żeby go przymocować. Istniała co prawda obawa, że konstrukcja fotela może nie wytrzymać mechanicznych napięć, jakim będzie poddawany podczas skrętów, przyspieszania i hamowania, ale Bazylia uznała, że bez ryzyka nie ma wkładu w rozwój świata.
Pojazd wymagał przetestowania w warunkach nielaboratoryjnych i to właśnie zamierzała uczynić. Najbliższa podróż mogła dostarczyć danych istotnych dla całego projektu, a przecież po to zabrała prototyp z laboratorium – po latach żmudnych badań i eksperymentów Omega Alfa wreszcie miała szansę definitywnie zakończyć erę napędów spalinowych. Mogła otworzyć świat na nowe możliwości i wywrócić ustalony porządek do góry nogami.
Osiem lat wcześniej hrabina zdecydowała się założyć i finansować laboratorium alternatywnych źródeł energii. Przez ten czas prace skupiały się na sposobie wykorzystania energii Pola Punktu Zerowego. Największym problemem, którego długo nie udawało się obejść, była właściwość samego Pola. W fizycznym rozumieniu poniekąd nie istniało. A jeśli istniało – o czym miał świadczyć Efekt Casimira – to jak można było nad nim zapanować?
Dla Bazylii ani próżnia, ani Pole Punktu Zerowego nie wyznaczały granic rzeczywistości. Wręcz przeciwnie: z jej dotychczasowych doświadczeń wynikało, że poza fizyczną rzeczywistością istnieje ogrom energii, której częstotliwości znacznie różnią się od ziemskich. Uważała, że właśnie z powodu owych różnic stały się tak trudne do zmierzenia zwykłą aparaturą. Energia obecna w świecie materialnym była zaledwie wycinkiem całości. Porównywała ją do fal dźwiękowych, dla ludzkiego ucha słyszalnych w bardzo ograniczonym przedziale. Sama czuła się jak delfin lub orzeł – jej zmysły odbierały szersze niż przeciętnie spektrum energetyczne. Była też świadoma, że poza tym, czego doświadcza, istnieje nieskończoność gęstości energetycznych, które budują rozmaite światy o odmiennych właściwościach. Nie miała nic przeciw wielkim wydatkom na badania, bo w przeciwieństwie do wielu naukowców wiedziała, co znajduje się po drugiej stronie.
Niestety, prace nad wynalezieniem nowego rodzaju napędu posuwały się zbyt wolno. Trudność polegała na tym, że należało zbudować urządzenie, które nie tylko przechwytywałoby z Pola impuls o nieznanej na Ziemi częstotliwości, lecz także transformowało ten impuls tak, aby dało się go spożytkować w postaci energii napędowej. W ślepych próbach trzeba było naginać obowiązującą rzeczywistość, co przynosiło mizerne efekty. Pomógł, jak zwykle, przypadek.
Bazylia nie uczestniczyła bezpośrednio w badaniach, ale czasem lubiła wpadać do laboratorium, żeby pomyśleć, co i dlaczego nie działa. Podczas jednej z wizyt dwa lata temu weszła do niewielkiego pomieszczenia, w którym przeprowadzano główne eksperymenty. Pod kloszem, oddzielającym przestrzeń schłodzonej do zera absolutnego próżni, znajdowała się idealnie sześcienna bryła odbiornika. W tej próbie wnętrze sześcianu wypełniało dwanaście rzędów płytek Casimira, zamontowanych jedne na drugich w idealnych okręgach. Konfigurację, kształt, rodzaj materiału i przewodnika, z którego zbudowane były płytki, zmieniano już wiele razy. Wmontowywanie do odbiornika helis, spirali, tuneli, fal i kanałów niewiele dawało. Urządzenie generowało znikomą moc, dlatego zespół postanowił zacząć od nowa i wrócił do najprostszych figur geometrycznych. Podobno geometria stanowi fundament Kosmosu.
Bazylia zamknęła oczy, żeby w innej częstotliwości jeszcze raz przyjrzeć się energii Pola Punktu Zerowego. Od dziecka wchodziła z nią w kontakt i bez trudu potrafiła rozpoznać jej wibrację. Teoretycznie powinno być możliwe przekierowanie jej do odbiornika, a stamtąd do transformatora, który z kolei powinien przekształcić energię na użytek napędu. Tak samo jak robiła to Bazylia, wpływając swoją wolą na rzeczywistość.
W praktyce jednak problem stanowiło całe urządzenie – jego kształt, wygląd i właściwości. Energia Pola nie dawała się łatwo uchwycić czy bodaj opisać słowami. Drgała, migotała, nieustannie fluktuowała, jednocześnie napięta od nieskończonej mocy i „zrelaksowana” w sposób, który Bazylia określała jako „stan nicniemuszenia”. Jakby jej właściwości były właściwościami Boga – wszystko móc i nic nie musieć, w tym samym czasie i przestrzeni, w których ani czas, ani przestrzeń nie istnieją. Albo jakby dało się ją zdefiniować jednoczesnym istnieniem i nieistnieniem. Który jej impuls, którą nić, którą właściwość należało uchwycić po tamtej stronie, przez jaki odbiornik przeprowadzić i jak przekształcić w materialnym świecie tak, aby jej moc pokonała ograniczenia masy lub grawitacji?
W pomieszczeniu było zimno ze względu na utrzymywaną pod kloszem temperaturę próżni. Nikt nie przebywał w nim zbyt długo, bo wszystkie pomiary i tak robiły komputery. Mimo dużej wprawy w medytacji Bazylia szybko zmarzła i rozproszyła się, a jej umysł zareagował na niską temperaturę, przywołując wspomnienie upalnego lata na tropikalnej wyspie. Im bardziej oddawała się marzeniom, tym wyższe były wyniki oddziaływania próżni między płytkami Casimira.
Wynik zaskoczył wszystkich, ale też niczego nie ułatwiał. Prace natychmiast przekierowano w stronę świadomego użycia „czynnika ludzkiego”, ale kolejne próby wizualizacji plaży spełzły na niczym: nikomu oprócz Bazylii się to nie udawało. Uznano zatem, że brakującym ogniwem równania jest sama hrabina, a ściślej: jej wola. Wszystkie badania skupiły się na niej i na działaniu jej umysłu. Niczego to nie zmieniało, bo choć płytki reagowały wyraźniej, odbiornik nadal nie działał. W końcu jednak Bazylię olśniło: przecież do materializacji swojej paranormalnej aktywności nie używała żadnego zewnętrznego odbiornika. Sama nim była! Natychmiast poleciła przebudować cały moduł napędu. Jeśli wszystko we wszechświecie jest połączone, a ludzkie ciało przewodzi energię Pola Punktu Zerowego, to może konstruowanie odbiornika z metalowych przewodników było z założenia nieprawidłowe? Może należało zbudować dokładnie taki most pomiędzy Polem a fizycznością, jaki występuje między nim a ludzkim organizmem?
W laboratorium od razu podjęto próby stworzenia takiego łącza. Poszukiwano organicznego materiału, właściwej jego struktury, a wreszcie odpowiednio zbudowanych sztucznych wiązek nerwowych, które najskuteczniej przewodziłyby energię. Padły nawet sugestie, aby użyć DNA hrabiny von Wilchek, ale Bazylia stanowczo zaprotestowała. Poza tym, że przerażała ją wizja produkcji własnych klonów napędowych, materia pojazdu powinna być bardziej uniwersalna.
Wreszcie pierwszy prymitywny prototyp Omegi Alfy 1 w wersji 18, nieduży i zdecydowanie niezgrabny, stanął w garażu hrabiny w oczekiwaniu na kolejne testy. Miał koła, zapasowy mechaniczny hamulec, zespolony z ciałem Bazylii układ sterowania i przede wszystkim najprawdziwszy napęd na energię Pola Punktu Zerowego.
Choć w rzeczywistości nie był to napęd, lecz coś, co wyglądało jak zbudowane z organicznych mikrotubul serce i działało jak portal. Taka budowa umożliwiała przekierowywanie zaobserwowanej w Polu energii do modułu, który ją odbierał i transformował na użytek pojazdu. Maszyna zaczynała się poruszać wtedy, gdy Bazylia kładła dłonie odziane w wykonane z inteligentnej biomasy sensoryczne rękawice – przylegające niczym dodatkowa warstwa skóry – na drążkach sterowania. System sztucznego unerwienia rękawic ściśle przylegał do sieci jej nerwów i meridianów, łącząc ją z modułem napędowym w jeden organizm. Pozwalało to na tak precyzyjne wyczucie pojazdu, jak gdyby poruszała własną ręką lub nogą; nie tyle nim sterowała, ile w myślach wydawała mu polecenia.
Omega Alfa 1.18, choć stanowiła pierwszą wersję pojazdu napędzanego tym rodzajem energii, już w chwili powstania była w pewnym sensie przestarzała. W laboratorium trwały intensywne prace nad kolejnymi modelami, które pomijałyby układ mechanicznych kół, osi i trybów oraz umożliwiały bezpośrednie poruszanie się w przestrzeni. Obejście ogólnie uznanych zasad wprawiania w ruch materii nieożywionej było szczególnie ważne dla rozwoju lotów okołoziemskich, a tym bardziej kosmicznych.
Nasuwało się również inne kłopotliwe pytanie, mianowicie: jak selekcjonować pilotów zdolnych do prowadzenia pojazdów siłą woli, tak aby możliwe stało się powszechne użycie tego rodzaju napędu? Kolejne doświadczenia sugerowały, że Pole współdziałało tylko ze ściśle określonymi uwarunkowaniami woli, takimi jak wolność od przeciwstawnych przekonań, absolutna pewność intencji oraz krystalicznie sprecyzowana myśl. Na razie napęd funkcjonował w pełni tylko w przypadku Bazylii. Testującym go naukowcom rzadko udawało się wyjść wystarczająco daleko poza ograniczające ich wątpliwości i bodaj na moment go uruchomić. Same próby testowe były więc zachęcające, ale stawiały załogę Omegi Alfy przed poważnym wyzwaniem. Poruszanie się za pomocą takiego napędu wiązało się nie tyle z jakimkolwiek mechanicznym zjawiskiem, ile z możliwością urzeczywistnienia ruchu samego w sobie. W tej chwili cała nadzieja leżała w niezwykle precyzyjnym dopasowaniu rękawic i opaski podtrzymującej dwie soczewki, które wzmacniały koncentrację na energii Pola Punktu Zerowego do indywidualnej mapy ciała każdego pilota. Uniemożliwiało to seryjną produkcję i znacznie zawyżało koszty, ale Bazylia zakładała, że kolejne pokolenia – już całkowicie wolne od newtonowskich aksjomatów – uporają się z tymi trudnościami i w pełni skorzystają z wynalazku.
Kiedy fotel został zainstalowany a waliza spakowana, hrabina von Wilchek rozsiadła się z zadowoleniem w swoim ulepszonym pojeździe. Założyła konieczne do sterowania nim rękawice, wsunęła na głowę opaskę, przejrzała się w lusterku i westchnęła. Opaska była równie brzydka i bezkształtna co reszta pojazdu. Szybko skryła ją pod ulubionym szalem w morskim kolorze i postukała palcami o drążki. Zdecydowanie powinna zatrudnić kogoś od designu. Przymykając oczy, skupiła się na energii Pola Punktu Zerowego. Omega Alfa 1.18 płynnie ruszyła i kobieta uśmiechnęła się na wspomnienie wszystkich trudów, przez jakie przeszła ze swoją załogą. Wysiłek się opłacił.
Pojazd, którego napęd zależał wyłącznie od siły jej woli, co jakiś czas zaczynał szarpać lub zwalniać, a raz stanął na kilka godzin w nudnym terenie. Wola hrabiny słabła wobec nieistotnych przeszkód, tym bardziej, że ekscytacja z bycia żywym przetwornikiem prądu szybko jej minęła. Prowadzenie pojazdu było frustrujące, bo lubiła sądzić, że posiada niezłomną wolę, pojazd jednak nie poruszał się zbyt płynnie. Kilkanaście dni później Bazylii udało się zsynchronizować swoją podświadomość ze świadomością Pola Punktu Zerowego tak dalece, że będzie prowadzić automatycznie i bez myślenia, początkowo jednak nie miała o tym pojęcia.
Mimo, że hrabina tymczasowo ubiegła Fanga Fo-hiana w wyścigu o dostęp do nieskończonego źródła energii, nie osiągnęła nad nim wyraźniejszej przewagi. Fang był bowiem przekonany, że jeśli istniał cel, musiała istnieć droga do niego. Tak wytrwale szukał sposobu na pozyskanie źródła nieskończonej energii, że natrafił na wzmianki o poprzedniej zaawansowanej cywilizacji. Przekazy głosiły, że Królestwo Agarthy dokonało niezwykłego rozwoju technologicznego. Pięć tysięcy lat temu udało im się to, nad czym aktualnie męczyły się wszystkie przodujące laboratoria w ziemskim świecie. Zaawansowana technologia pozwoliła im zbudować podziemną krainę, wyhodować własne rośliny i zwierzęta, a nawet stworzyć sztuczne słońce. Dzięki temu ukryli się we wnętrzu Ziemi przed niską moralnością i krwawą polityką innych cywilizacji.
Agarthanie bowiem jednocześnie z postępem technologicznym wykształcili wyjątkowo wysoki poziom etyki. Według wierzeń tylko wybrańcy o krystalicznych sercach mogli dostąpić zaszczytu schodzenia do ich krainy. Dla całej reszty była ona niedostępne. I o ile ktoś tak zepsuty jak Fang nie miał najmniejszych szans na wstęp do idealnego królestwa, o tyle mógł natrafić na ukryty w przejściu do Agarthy portal prowadzący do innych światów, który pozostał po przedwiecznej cywilizacji.
„Agartha, Agartha, tam leży klucz do nieskończonej władzy. Ba, klucz do samej nieśmiertelności”, Fang za nic nie uwierzyłby, że to nie on jest przedstawicielem najwyższego szczebla rozwoju ludzkości. Wydawało mu się niewiarygodne, by Ziemię kiedykolwiek wcześniej zamieszkiwała wysoko rozwinięta cywilizacja. Wreszcie jednak zaczął rozumieć. Technologia. Technologia jest przecież kluczem do wszystkiego. Odnajdzie więc tajemne tunele do Agarthy, choćby miał przeszukać cały Tybet, przekopać Gobi do jądra Ziemi albo nawet pojechać do Chile czy Kalifornii. Wszystko, co do tej pory osiągnął, będzie niczym w porównaniu z tym, co przyniesie przyszłość pod jego panowaniem.
Fo-hian wyzbył się reszty skrupułów i jakichkolwiek obaw przed pojmaniem czy uwięzieniem. Od tej pory niemal otwarcie zaczął łamać prawo. Wierzył, że wszystko, co robi, jest właściwe i w pełni uzasadnione. Miał przecież zostać władcą doskonałym, który wprowadzi nową erę nieskończonego dobrobytu.
Im bardziej rosła fortuna Fang Fo-hiana, tym impulsywniej wydawał ją na przeczesywanie Tybetu, bo to tam przekazy najczęściej lokowały przejście do Agarthy. Przez cały czas minister pozostawał w głębokim przeświadczeniu, że uda mu się zejść do podziemnej krainy i wrócić stamtąd jako zdobywca. Innych opcji nie brał pod uwagę. Nie zrażała go długa historia porażek poprzedników – kandydatów do władzy, nieprzebranego bogactwa i nieśmiertelności. Marzył o uwielbieniu, jakie niewątpliwie stanie się jego udziałem, kiedy wreszcie odda w ręce ludzkości technologię pozwalającą na używanie energii kosmosu. Fo-hian ignorował najważniejszy aspekt przekazów o podziemnym królestwie: to właśnie osobnicy tacy jak on stali się przyczyną ukrycia wysoko rozwiniętej – nie tylko technologicznie, lecz także etycznie – cywilizacji.
Bazylia wiedziała tyle, że w przejściach do podziemnego królestwa Agarthanie ustawili świątynie oraz sakralne posągi i obwarowali je tabu. Jedno z przejść prowadziło przez jaskinię, w której znajdował się pradawny portal. Agarthanie ukryli go w posągu Buddy. Rzeźbę przykryli zaawansowaną technologią maskującą, by portal nie był nadużywany przez niepowołanych ludzi pokroju Fanga. Teraz nawet osoby, które rezonowały z wysokimi wibracjami, miały trudności z wyczuciem jego działania i wyznaczeniem dokładnej lokalizacji.
Sam Fang Fo-hian pod tym względem równie dobrze mógłby być kłodą drewna. Z powodu zamrożonego serca nie miał żadnej wrażliwości energetycznej, czuł wyłącznie ekstremalne emocje. Na przestrzeni kilku ostatnich lat w poszukiwania przejścia do Agarthy zaangażował setki żołnierzy, naukowców z finansowanych przez siebie laboratoriów oraz specjalnie dostosowane drony zwiadowcze, ale ani zwykli ludzie, ani maszyny nie miały szans na odnalezienie dobrze zakamuflowanego portalu.
Niebezpieczeństwo nie pojawiło się nawet wtedy, gdy Fo-hian zaczął manipulować kolejnymi gałęziami wiedzy tajemnej. Wynajmował każdego wieszcza, wróża, maga czy specjalistę od pięciu elementów, jaki tylko wpadł mu w ręce. Obietnicą bogactwa, przekupstwem, szantażem lub przemocą skłaniał do współpracy, zaś rozczarowany nieskutecznością – zabijał. Utwierdzali go tylko w przekonaniu, że to wszystko zabobony, że nie ma nic ważniejszego od nowoczesnej technologii. Bazylia zaczęła się obawiać, że wkrótce po tej stronie świata zabraknie ludzi o podobnych zdolnościach. Nie ingerowała, bo nie do niej należały ich decyzje.
Z dnia na dzień minister przestał kłopotać się magami, bo wpadł mu do głowy genialny pomysł. Że też wcześniej o tym nie pomyślał! Potrzebna mu była istota czysta, nieskalana korupcją i chęcią władzy. Ktoś zupełnie inny od przekupnych, zdradzieckich magów, którzy najpewniej oszukiwali go, pragnąc zgarnąć korzyści dla siebie. Tak długo szukał, aż znalazł kobietę o czystym sercu i wybitnych umiejętnościach uzdrawiania. Porwał jej dziecko i w ten sposób zmusił ją do poszukiwań Agarthy. Bazylia zadrżała: dla czystego serca droga do podziemnego królestwa stała otworem.
Wystarczyły dwa tygodnie wędrówek po Himalajach, żeby Jun Huian natrafiła na ślad właściwej wibracji. Czuła ją mimo Bazyliowych zakłóceń, zamkniętego przejścia i maskującej technologii strażników. Góra, w której ukryto pradawny portal, prowadzący do wyższego energetycznie wymiaru, przemawiała do niej wystarczająco mocno, by – nie bacząc na przeszkody – wyczuła jej blask. Fang nie mógł się nadziwić, że to ta sama góra, którą zabobonni mieszkańcy Tybetu nazywali Karzącą Ręką Boga i do której nie chcieli się nawet zbliżać. Rzekomo każdy, kto się tu zapuścił, nigdy już nie wracał.
Po wielu złożonych operacjach, Bazylii udało się odbić dziecko Jun Huian. Ukryła je w tybetańskim klasztorze. Ale mimo wielu prób nie zdołała przedrzeć się do ogarniętej rozpaczą świadomości kobiety. Musiała więc dotrzeć do niej osobiście. Niestety, spóźniła się o włos. Może gdyby nie ratowała dziecka, udałoby jej się zapobiec wykryciu lokalizacji posągu. Nie mogła jednak postąpić inaczej: gdyby najpierw uwolniła matkę, Fang zabiłby dziecko, a dzieci zawsze były priorytetem. Nie chciała też zlikwidować samego Fanga – nie wolno jej tego było zrobić inaczej niż w samoobronie.
Rozplanowała odbicie Jun Huian nocą, ale Fo-hian był tak podniecony, że nie udał się na spoczynek. Ogarnięty wściekłą euforią poganiał kobietę, żołnierzy i grupkę naukowców, aż o świcie dotarli do podnóża góry. Kiedy zrozumiał, że jest we właściwym miejscu, pomimo obietnicy uwolnienia Jun Huian chwycił ją obiema rękami za gardło i w upojeniu wycisnął z niej ducha.
Wszystko przyspieszyło. Po śmierci Jun Huian Fang niemal oszalał od rozsadzającej go euforii. Żaden z jego żołnierzy, pracowników czy podległych mu naukowców nie wiedział, jak długo będzie mu dane oddychać. Ale Bazylia była równie zdeterminowana. Nie było odwrotu, Fo-hian musiał zostać powstrzymany za wszelką cenę. Posąg Buddy z portalem nie mógł wpaść w jego brudne łapska.
Przez kolejne szesnaście dni hrabina von Wilchek ochraniała statuę, zmieniając pole widzenia Fanga i jego ludzi. Fang przetrząsnął jaskinię wzdłuż i wszerz. Spodziewał się znaleźć wrota, bramę czy bodaj przesmyk w skale, który pozwoliłby mu się dostać pod ziemię. Na tym etapie dezorientowanie jego ludzi nie stanowiło większego problemu, było tylko dość wyczerpujące. Bazylia pobierała siłę z Pola Punktu Zerowego, ale jej ludzkie ciało potrzebowało snu i jedzenia. Ponad dwa tygodnie intensywnej pracy energetycznej mocno ją zużyły, a chwili na przerwę nie było – ludzie ministra pracowali bez wytchnienia dzień i noc. Fang był wściekły, lecz nie odpuszczał. Maskująca technologia Agarthan działała wizualnie, lecz nie była w stanie zwieść maszyn, dlatego wskaźniki skomplikowanej aparatury do pomiaru cząstek subatomowych szalały.
Hrabina von Wilchek nadal nie chciała brać na siebie śmierci Fanga. Miała nadzieję, że Fo-hian wreszcie popełni jakiś błąd, znudzi się lub wpadnie na inny paranoiczny koncept. Albo umrze z wycieńczenia, bo upiorny minister nie jadł nic poza środkami stymulującymi i nie spał.
Nieszczęśliwie dla Bazylii szesnastego dnia w jaskini Fang zrozumiał, że szuka nie tam, gdzie trzeba, i nie tego, czego trzeba. Przestał skupiać się na przeczesywaniu groty w poszukiwaniu przejścia do innego świata, a zaczął interesować się miejscem, które najmocniej wskazywała aparatura. Pomimo neutralizujących wysiłków hrabiny ustawił komputery i maszyny na wprost posągu Buddy. Nadal go nie widział, nadal nie miał pojęcia, o co chodzi, ale skoncentrował swoje działania właśnie tutaj.
W międzyczasie kazał wykonać dla siebie kombinezon z kilku warstw miedzi, aluminium, niobu i µ-metalu, które skutecznie izolowały jakikolwiek szum energetyczny. Odciął się w ten sposób od Bazylii, co akurat było wyjątkowo pechowe. Mimo swojej zapobiegliwości tego hrabina nie przewidziała.
Wewnątrz kombinezonu Fang czuł się jak w próżni – żadnych głosów, żadnych odczuć. Pierwszy raz od wielu, wielu lat został sam na sam ze sobą. Nawet jego nieodłączne androidki nie miały z nim teraz kontaktu. Był sam jak palec w chroniącej go skorupie. „Zupełnie jak Bóg Pangu przed stworzeniem świata”, pomyślał. „Zapanuję nad tym chaosem”, postanowił i uśmiechnął się z satysfakcją. Spojrzał w kierunku, który wskazywała aparatura, i zamarł. Spodziewał się zobaczyć wrota do Agarthy, tymczasem spoza maskującej technologii przebijało się coś jakby niewyraźny zarys Buddy, którego przecież nie czcił. Co ciekawsze jednak, na ramieniu potężnego posągu – i to już widział wyraźniej – siedziała dziwacznie ubrana zachodnia kobieta.
Bez namysłu wyszarpnął broń stojącemu najbliżej żołnierzowi i zaczął strzelać w jej kierunku. Kobietę musiała chronić jakaś tarcza elektromagnetyczna, bo kule ślizgały się po niej jak po pancerzu ochronnym. Z zachowania swoich podwładnych wywnioskował, że dla nich pozostawała niewidoczna.
Nie było chwili do stracenia – Bazylia musiała zakończyć sprawę Fanga. Decyzja o zabiciu Fanga była ze swej natury zła i nawet jeśli hrabina podjęła ją dla większego dobra, na ułamek sekundy musiała zamknąć serce. Ta chwila wystarczyła, by ludzie ministra dostrzegli hrabinę. Choć ponownie ukryła swoje fizyczne ciało i obezwładniła dwunastu żołnierzy, było już za późno: sprytny Fang wystrzelił w jej kierunku specjalny pocisk z siecią neuronową, który nabył kiedyś od amerykańskich łowców duchów. Działał jak rozpięta pajęczyna – oko ludzkie mogło nie widzieć ukrytego celu, ale wyczulona na przepływ subtelnej niefizycznej energii sieć i tak go pochwyciła.
W ten sposób Bazylia von Wilchek trafiła w okrutne ręce ministra, który postanowił, że nie spocznie, póki nie wydrze z niej informacji o przejściu do Agarthy. Wymyślnymi torturami usiłował poznać lokalizację portalu. Bazylia powiedziała mu prawdę: przejście zostało nieodwracalnie zamknięte. Nie uwierzył. Nie dopuszczał do siebie myśli, że tyle jego starań poszło na marne – podziemna brama musiała znajdować się gdzieś wewnątrz tej jaskini.
Hrabina nie zdradziła, na jakiej zasadzie działa posąg, bo zwyczajnie Fangowi nie przyszło do głowy o to zapytać. Tortury doprowadziły Bazylię na skraj życia i śmierci, więc często przerzucało ją w inne światy, a jej własna moc szybko gasła. Wreszcie Fang Fo-hian zrozumiał, że nie wyciągnie z ledwie już żywej Bazylii żadnych informacji. Zdecydował, że jest bezużyteczna, i kopniakiem zrzucił ją do lochu, na który natknął się, przekopując dno jaskini. Tym razem hrabina von Wilchek przegrała.