Drzwi do karczmy najpierw uchyliły się tylko na szerokość palca, wpuszczając do środka podmuch zimnego powietrza, postękiwania i urywki miotanych na zewnątrz przekleństw. Dopiero po dłuższej chwili szturmujący je osobnik dopiął celu, wpadając do wnętrza razem ze stertą śniegu. Przez chwilę leżał na podłodze, na przemian krztusząc się i łapiąc powietrze niczym ryba wyrzucona na brzeg. Gospodarz podbiegł do niego i pomógł wstać. Pomiędzy kolejnymi atakami kaszlu przybysz próbował przekazać mu nowinę, zapewne niecierpiącą zwłoki. Gospodarz jednocześnie uspokajał go i próbował ułożyć wypowiadane urywki słów we właściwym porządku, by odgadnąć treść wiadomości. Kiedy już wydawało się, że obaj są na dobrej drodze, a zmarszczki pokrywające czoło gospodarza zaczęły się wygładzać, przybysz nagle zamilkł. Dopiero teraz dostrzegł jedynego gościa karczmy.
Mężczyzna siedział na samym końcu długiego stołu, w miejscu najciemniejszym i najbardziej odległym od drzwi. Jedna z jego dłoni spoczywała na uchu kufla, z którego jednak nie pił. Druga niknęła pod krawędzią stołu, jakby był gotów sięgnąć po coś ukrytego pod blatem. Jego twarz skrywał cień, ale zarówno gospodarz jak i przybysz mogliby przysiąc, że wpatruje się w nich uważnie.
– Co… co to za jeden?
– Nieważne. I nie chlap jęzorem, on wszystko słyszy i widzi… To jeden z tych, jak im tam… Wiedźmaków? Wiedźmorów?
– Wiedźminów chyba… Jak zawiadujesz karczmą, powinieneś być bardziej obyty!
– Czort z nim! Wypije, wyśpi się i jutro pójdzie precz. A teraz powtórz, bo nie mogę się połapać.
– Widzieli go, jak jechał od przełęczy.
– Na pewno jego? Przecież jest śnieżyca, mogło się im przywidzieć.
– Jego nie pomylisz z nikim innym. Zresztą przybiegł do nas chłopak z Bagnic. Tam już był. Odebrał im połowę krów i świniaków. Pamiętasz Długiego? Tego, co owce pasał? To już pasał nie będzie. Nie chciał dać skóry z owiec. On tam poszedł i zdjął z niego skórę, tak dla przestrogi. Ponoć całą noc słyszeli, jak się Długi darł. Dopiero nad ranem chłop skonał.
– Powiem ci, co zrobimy. Jest pod lasem taka stajenka. A zaraz za nią, przy strumieniu, rośnie wielki świerk. Zbierzemy dobytek ze wsi i schowamy pod gałęziami. A wszystkie zwierzęta się zagna do tej stajenki. Jak on będzie chodził po domach, to pokażemy, że bieda. Nie ma co oddawać.
– A jak niby mają ludzie ten świerk znaleźć? Przecież śnieg po kolana, pogubią się, a świerków w lesie dużo.
– Ten jest największy, znajdą go… Zawiesi się pochodnie obok, a potem ktoś je zgasi… I weźcie mój łańcuch, ten od krów. Możecie zaplątać na gałęziach, będzie znak.
– Jak on się dowie, zrobi ci to samo, co Długiemu. Zobaczysz!
– Wolisz mu oddać i głodować do wiosny? Ruszaj do ludzi, czasu dużo nie ma!
Mężczyzna opuścił karczmę, co wymagało od niego kolejnego szturmu drzwi, które zdążył już zawiać świeży śnieg. W izbie został tylko gospodarz i gość. Ten drugi wstał od stołu, podszedł do lady i położył na niej cztery miedziaki.
– Jakieś problemy? – zagadnął gospodarza.
– Poborca podatkowy. Zwie się Mikołajem. Psubrat zwykle przychodził jesienią, po zbiorach. W tym roku go nie było. Myśleliśmy, że już się nie pojawi.
– Na podatki nie ma rady. Dwór z czegoś musi żyć.
– On zawsze zabiera więcej niż powinien.
– Idźcie na skargę.
– Próbowaliśmy. Dowiedział się potem, kto skarżył. Zawiesił na tej karczmie wyrok, przepisany na skórę. Nie pytaj, czyją skórę.
– To jeden człowiek. Was jest wielu.
– Nie przychodzi sam, nie jest taki głupi. I to nie człowiek, to istny potwór! Chodzi ciągle w tym samym kaftanie, którego nie czyści po tym, co robi. Mawiają, że kiedyś jego strój był biały. Teraz jest już cały czerwony.
– Potwór, mówicie? – Gość uniósł brwi, spoglądając uważnie w oczy gospodarza. – Powiedzcie mi o nim więcej…
* * *
Dźwięk dzwonków dotarł do niego na długo, zanim zobaczył Mikołaja. To był jego znak rozpoznawczy: przed odgłosem nie było ucieczki, bez trudu przenikał najgrubsze drzwi, ściany, a nawet kamienne sklepienia piwnic. Od gospodarza karczmy usłyszał, że serce każdego z dzwonków jest zawieszone na kości jednego z poddanych, którzy nie dali rady zapłacić podatku. Poborca szedł środkiem traktu, rozglądając się po wybudowanych wzdłuż niego domostwach. Wielkie buciory bez trudu torowały drogę przez zaspy, a potężny brzuch kołysał się w rytm kroków. Opowieści wieśniaków zwykle były przesadzone, ale tym razem mieli rację: ktokolwiek stał przed nim, nie wyglądał na czystej krwi człowieka.
– Ho, ho, ho! – odezwał się Mikołaj i spojrzał na niego. Przewyższał wiedźmina o co najmniej dwie głowy. Niejeden wół mógłby pozazdrościć mu grubości karku, a na widok szerokich barów niedźwiedzie zapewne czmychały z powrotem do swoich gawr. To, co z daleka wiedźmin wziął za naturalną fakturę powierzchni tkaniny, z bliska okazało się warstwą zakrwawionych szczątków, przylepionych do kaftana. Te starsze, zaschnięte miały brunatną barwę, ale pierś i rękawy ubrania mieniły się zaciekami świeżej czerwieni.
– Co tak cię bawi? – spytał wiedźmin, wychodząc na udeptany śnieg przed karczmą.
– Ty, w dziurze takiej jak ta. A teraz zejdź mi z drogi, mam tutaj robotę.
– Pomogę ci w niej. Dla króla bierzesz piątą część, prawda?
– Wiedźmińskie ścierwo, wara ode mnie. Wystarczy mi to, co zrobiliście z moją matką!
Długa broda Mikołaja aż zadrżała przy tych słowach.
– Była potworem?
– Jak śmiesz decydować, kto jest potworem, a kto nie? Nienawidzę tej części ludzkiej krwi, która płynie w moich żyłach. Człowiek, który jest we mnie… to prawdziwy potwór!
– Więc wyżywasz się na wieśniakach?
– Dostają to, na co zasłużyli. Ludzie stworzyli mnie, tak samo jak i ciebie. Potrzebują strachu.
– To biedna wioska.
– Tak? A ile ci dali? Opłacało im się?
– Nie wziąłem ani grosza… Słuchaj, bo trzeci raz nie powtórzę: weź od nich, ile mówi królewski dekret, i odejdź!
Mikołaj wyciągnął zza pazuchy podłużny przedmiot. Czerwone krople skapywały z niego na śnieg.
– Rózga. Nie taka zwyczajna, elfy ją zrobiły. Tak, dobrze słyszysz! Przyszły do mnie, bo również je ludzie odarli z godności… misternie nabijana tłuczonym szkłem… doskonałe wykonanie, cudownie zmiękcza skórę. A tych opornych przypalam węglem… Nie frasuj się tak, ciebie sprawię delikatnie, żebyś wisiał pod portretem mamusi!
Wiedźmin stanął w rozkroku, wyciągając miecz. Mikołaj ponownie roześmiał się.
– Jesteś żałosny. Chyba mówili ci, że nie przychodzę sam?
Zza zakrętu traktu wyłoniły się sanie, ciągnięte na linach przez ośmiu zbrojnych mężczyzn. Zatrzymali się za plecami Mikołaja. Jeden z nich zawrócił do sań i chwyciwszy sznur z dzwonkami, zaczął nim rytmicznie potrząsać.
– Dostałem ich kiedyś od lorda. Nie miał dla króla złota, ale zaproponował tych niewolników, szkolonych do walki na arenie. Wypróbowałem najpierw na nim, czy są zdatni do boju. Byłem zadowolony z efektu. Pozwól, że ich krótko przedstawię. To jest Pyszałek. Chwali się wszystkim, że potrafi rozgnieść każdą czaszkę gołymi rękami. Tamten z dwoma mieczami zwie się Tancerz. Ten z kulą na łańcuchu to Kometek. Tamten, co ma luźniej w kroku, to Amorek… No nie patrz tak, to był konieczny zabieg! Pamiętasz, co robiłeś kiedyś, prawda? Jest jeszcze Błyskawiczny, ten to ma ruchy, w tłumie jest jak lis w kurniku. Widzisz tego w bliznach i strupach? To Fircyk. Chłopak lubi bawić się z ogniem, ale nie trzyma dystansu, bo nie czuje bólu. Ten przy saniach to Złośnik. Jak wpadnie w szał, to potrafi urwać łeb. Za mną jest Profesorek. Przecina tym tasakiem równiutko na pół, od góry do dołu.
– Myślisz, że mnie wystraszysz? – zapytał wiedźmin, sięgając po eliksir. Zmarszczył czoło. Próbował skupić uwagę na ruchach przeciwników, ale te przeklęte dzwonki wyprowadzały go z równowagi, jakby dzwoniły mu wewnątrz głowy… W powietrzu wyczuł ostrą woń przetrawionego alkoholu. Gospodarz stanowczo powinien sprzątnąć te wymiociny sprzed wejścia…
– A niech mnie, zapomniałem. Na śmierć zapomniałem! Jest jeszcze Rudolf, Rudolf o czerwonym nosie!
Dźwięk dzwonków nagle ucichł. Wiedźmin dopiero teraz usłyszał skrzypienie śniegu tuż za plecami.
* * *
– Mamo, dlaczego ci ludzie śpią na śniegu? I dlaczego tu wszystko jest takie czerwone?
– Mówiłam ci, żebyś zasłonił oczy!
Kobieta najpierw westchnęła, a potem rzuciła gniewne spojrzenie w kierunku męża.
– Dlaczego wybrałeś tę drogę? Nie było innych?
– Najdroższa, mówiłem ci już, że trakt do stolicy jest o tej porze roku zapchany. Wystarczy, że jeden wóz nie podjedzie po lodzie, i wszystkie stoją za nim. Chyba nie chciałabyś, żebyśmy tam zamarzli?
– Wolałabym już zamarzać niż narażać nasze dzieci na te okropieństwa! To jakaś masakra! Co tu się stało?
– Nie wiem, ale za chwilę stąd wyjedziemy, kochanie.
– Co to jest masakra, mamo? – odezwał się znów chłopiec.
– Spytaj taty, niech ci wytłumaczy, skoro nas tu przywiózł. Mieliśmy zatrzymać się w karczmie i coś zjeść. Dzieci są głodne. Ja potrzebuję… higieny, natychmiast!
– Mijaliśmy potok… – zaczął mężczyzna, ale kobieta znów zgromiła go wzrokiem.
– Nie jestem byle wiejską dziewką! Dlaczego nie posłuchałam matki? W wozie koło tak piszczy, że zaraz się pewnie urwie i utkniemy w tym koszmarnym miejscu! A moglibyśmy jechać wygodną karocą, z woźnicą…
– Moglibyśmy, gdybyś nie pożyczała tyle siostrze.
– Jak możesz?! Ona chociaż mnie rozumie!
Mężczyzna zatrzymał konia.
– Co ty robisz?
– Będę stał tutaj, dopóki nie przestaniesz. W samym środku tej jatki. Za chwilę zrobi się ciemno.
Kobieta zalała się łzami.
– Tato, czy to jest głowa?
– To piłka, córeczko. Tak je tutaj ozdabiają. I przebierają się za trupy, żeby zrobić psikus podróżnym. Nie psuj im zabawy i udawaj, że się ich boisz, dobrze?
Córka zachichotała.
– Tatusiu, tam pali się światełko! Tam, na wzgórzu, za stajnią!
– Widzisz, córeczko, ta stajenka czeka specjalnie na nas. A tam, gdzie pali się światło, na pewno są ukryte jakieś niespodzianki!