Przestrzeń biurowa przed świętami była niemal przytulna, można by powiedzieć domowa. Zgaszono neony, które zalewały stanowiska zimnym, szpitalnym blaskiem. Zastąpiło go ciepłe, pomarańczowe światło lampek choinkowych zawieszonych na ścianach oddzielających stanowiska oraz na sztucznych drzewkach ustawionych między wydziałami. Ten półmrok i śnieg sypiący za przeszklonymi ścianami sprawiły, że tęsknił za rodziną. Siedział na krześle obrotowym, wpatrując się z ósmego piętra wieżowca w rozświetloną panoramę miasta.
Pokłócił się z ojcem przed samymi świętami. Poszło, oczywiście, o światopogląd i Pawła – najlepszego przyjaciela, który był gejem. Tłumaczenia, że Jacek jest w stu procentach heteroseksualny, na nic się nie zdały. Ojciec zwyczajnie nie potrafił znieść myśli, że jego syn może utrzymywać znajomość z “kimś takim". Na złość ojcu, Jacek wziął zmianę w Wigilię. Biuro opustoszało, choć dochodziła dopiero szesnasta. Poczuł się samotny. Niedawno rozstał się z dziewczyną. Po trzyletnim związku pozostał mu kot w domu i alergia. W pracy też nie szło najlepiej. Nowa przełożona ewidentnie za nim nie przepadała, co naturalnie zaczęło się odbijać na wynikach. Paweł był jedyną osobą, na którą zawsze mógł liczyć, i w tym trudnym okresie również nie zawiódł. Trzymał Jacka z dala od pubów i telefonu, robiąc wszystko, by przyjaciel nie rozdrapywał gojącej się rany.
Jacek postanowił spędzić Wigilię w męskim towarzystwie – z Pawłem i jego chłopakiem. Byli umówieni na dwudziestą drugą, ale Paweł się rozchorował. Wszystko wskazywało na to, że Jacek wróci do domu i stoczy nierówny bój z flaszką finlandii, co byłoby prostą drogą do próby kontaktu z byłą dziewczyną.
Nacisnął spację, wybudzając monitor z uśpienia. W tym samym momencie pojawił się profil klienta i komunikat o oczekującym połączeniu. Założył słuchawki, poprawił mikrofon i odebrał.
– Jacek Zalewski, witam w Crazy Meat. W czym mogę pomóc? – wypowiedział formułę powitalną i spojrzał na profil klienta – imię: Zygmunt, nazwisko: Bórling, numer klienta, ostatnie zamówienia, rachunki.
W słuchawce Jacek słyszał dziwne szepty, dochodzące jakby z oddali.
– Witam w Crazy Meat, w czym mogę pomóc? – powtórzył.
– Chciałem zapytać o płatności.
Głos był dziwny, nieprzyjemny, lekko piskliwy, a w tle wciąż było słychać szepty.
– Chodzi o nieuregulowane…? – zaczął Jacek.
– Nie! Proszę słuchać uważnie!
Głos stał się agresywny, a szepty w tle zdradzały, że biorący udział w rozmowie postronni są wyraźnie poirytowani.
– Przepraszam – Jacek zaczął ostrożnie. – Proszę dokładnie powiedzieć, jak mogę pomóc w sprawie płatności?
Jacek nie był przygotowany na trudnego klienta. Wyrwany z zamyślenia, stał się łatwym celem. Poczuł, jak robi mu się ciepło, a stopa zaczęła nerwowo stukać piętą o wykładzinę.
– P-ł-a-t-n-o-ś-ć… – przeliterował piskliwy klient i odstawił słuchawkę, ewidentnie naradzając się z szepczącymi w tle.
– Oczywiście, chętnie pomogę przy płatnościach. Poproszę tylko o imię i nazwisko…
– Numer klienta trzy-cztery-pięć-jeden-siedem-siedem – przerwał mu nagle głos. – Reszta danych już się panu wyświetla, prawda?
Słowo „panu” zostało wycedzone niemal jak najgorsza obelga. Jacek poczuł, jak zalewa go fala złości.
– W czym mogę pomóc? – powiedział z naciskiem.
Szepty nasiliły się, a rozmówca powiedział powoli:
– Nie mam opcji zapłaty blikiem ani przelewem. Jest tylko opcja “za pobraniem”.
Zapadła cisza. Jacek przez krótką chwilę miał nadzieję, że klient stracił połączenie. W słuchawce usłyszał jednak oddechy – niecierpliwe, zdające się żądać odpowiedzi.
– Przepraszam za utrudnienia – zaczął, ledwie panując nad głosem. – Jednak serwis Crazy Meat automatycznie przypisuje metodę płatności do danego zamówienia. Nie mamy wpływu…
– Wcześniej można było płacić przelewem – przerwał klient, a szepty w tle zdawały się potwierdzać jego słowa.
– Rozumie…
– Rozumiem! – warknął głos w słuchawce.
– Poinformowałem już pana, że nie mamy wpływu…
– Poproszę z przełożonym.
Szepty w tle zdradzały podniecenie.
– Nie mam możliwości… – Jacek z trudem panował nad drżeniem dłoni.
– To zrób tak, byś miał.
– Proszę powiedzieć, czy mogę pomóc w czymś innym? – powiedział z naciskiem na ostatnie słowo.
– Na razie w niczym nie pomogłeś.
Szepty ucichły, a Jacek wyczuł w tonie głosu coś więcej niż złość czy zawód – chłodną, niewypowiedzianą groźbę.
– Jeśli nie ma pan więcej pytań, zmuszony jestem się rozłączyć. Wesołych świąt – powiedział Jacek i najechał kursorem na czerwoną słuchawkę. Zamknął oczy i odetchnął, ale tylko na chwilę, bo w słuchawce rozległ się głuchy trzask.
– Nasłuch – powiedział.
W tej samej chwili pojawiła się informacja o nowej wiadomości. Otworzył maila. To była karta oceny rozmowy. Widniało na niej świecące na czerwono zero. Poniżej znajdowała się krótka notatka od przełożonej:
„Rozmowa została przeprowadzona wbrew standardom firmy. W poniedziałek zapraszam na spotkanie”.
Jacek był przekonany, że z jego działu został tylko on. Szefowa musiała siedzieć w którymś z pomieszczeń rekrutacyjnych i postanowiła przeprowadzić monitoring rozmowy w Wigilię. To oznaczało jedno – będzie musiał jak najszybciej zmienić dział lub pracę.
Światło przy wyjściu z przestrzeni biurowej zapaliło się, Jacek zobaczył, jak przełożona podchodzi do drzwi. Wiedział, że czekała na tę rozmowę. Przyłożyła kartę do zamka elektronicznego, nawet nie spojrzała w stronę stanowiska Jacka, choć dobrze wiedziała, gdzie siedzi, i wyszła.
Jacek wpatrywał się w profil klienta, czuł, jak ogarnia go wściekłość. Kim są tacy ludzie, którzy wyżywają się na pracownikach, nie zdając sobie sprawy, że może to mieć realny wpływ na życie drugiego człowieka? Wtedy spojrzenie Jacka padło na adres.
– To niedaleko – wyszeptał.
Sprawdził dane klienta. Bórling był osobą prywatną – to rzadkość, bo Crazy Meat głównie zaopatrywał firmy, czasem imprezy okolicznościowe. A co ciekawsze, zamawiał bardzo duże ilości mięsa, głównie wołowiny. Nie była to skala marketu, ale na pewno małego sklepu osiedlowego. Jacek wyciągnął notatnik i zapisał adres.
Wyszedł z biura ostatni. Zgasił światła i zjechał windą. Na podziemnym parkingu stał tylko niebieski opel astra. Jacek usiadł za kierownicą i wpatrzył się w pustą, betonową przestrzeń. Poczuł brak chęci do życia, a w następnej chwili złość, którą w całości skoncentrował na Bórlingu. Kim był? Jakim prawem przyłożył rękę do stanu, w jakim znalazł się Jacek? Wyciągnął adres i wpisał go w Google Maps.
Ludzie, jak to w święta, pędzili zaśnieżonymi chodnikami, w ostatnich godzinach poprzedzających Wigilię, pchani przez obowiązki lub niezałatwione sprawy. Jacek pod tym względem był ponad to – nigdzie mu się nie spieszyło. Jechał ostrożnie, choć ruch był niewielki. Oglądał sklepowe wystawy i przyozdobione ulice, kierowany głosem z nawigacji.
Kolorowe centrum zmieniło się w trasę średnicową, z której zjechał do dzielnicy ze starymi kamienicami. Nawet wśród tych czynszowych mieszkań i ludzi liczących dni do końca miesiąca, czuć było święta. Jakiś pijak pozdrowił Jacka na przejściu dla pieszych, młoda para wtulona w siebie spacerowała, nie przejmując się padającym śniegiem, a na nikomu niepotrzebnym kawałku muru ktoś, zamiast przekleństw, namalował choinkę.
Nawigacja pokazywała pięć minut do celu, gdy opel wjechał na drogę prowadzącą między drzewami. Jacek włączył długie światła. Pusta ulica i ciemny las szybko przegnały świąteczny nastrój. Droga zdawała się nie mieć końca. Jacek spojrzał na nawigację – był niemal u celu.
– Niemożliwe – powiedział i sprawdził, czy nie zgubił zasięgu.
Usłyszał klakson – kierowcy nadjeżdżającemu z naprzeciwka nie spodobały się długie światła opla. Nawigacja poinformowała o zbliżaniu się do skrętu w prawo. Jacek nie dostrzegł żadnej drogi, skrzyżowania, nic. Samochód wyjechał z lasu. Zobaczył pierwsze zabudowania, latarnię i znak z nazwą miejscowości, Google Maps wskazywała, że Jacek powinien zawrócić.
Zjechał na parking obok Żabki. Wyszedł z auta i spojrzał na dwóch facetów wymieniających się dwusetką wódki. Minął ich i wszedł do sklepu. Śliczna dziewczyna o niezwykle znudzonej twarzy spojrzała na niego znad telefonu.
– Dzień dobry – powiedział, podchodząc do kasy.
Nie był pewny, czy mu odpowiedziała. Patrzyła na Jacka tak, jak patrzy gospodarz na zasiedziałego gościa.
– Przepraszam, czy wie pani, jak dojechać pod ten adres?
Spojrzała na kartkę.
– A czym pan jeździ?
– Astrą.
– To może pan zapomnieć. Na szczęście to niedaleko. Za lasem jest dróżka. Pójdzie nią pan i dojdzie bez problemu, jeśli ma gumowce.
Jacek odruchowo spojrzał na adidasy. Kasjerka wychyliła się zza lady i powiedziała:
– Chyba się pan nie przygotował.
– Faktycznie. – Jacek wzruszył ramionami.
– Może pan spróbować astrą, ale jak się pan zakopie, to na dobre.
– Dziękuję, coś wymyślę. I poproszę połówkę ginu.
Jacek wyszedł przed sklep i schował flaszkę do kieszeni płaszcza. Faceci w gumofilcach dyskutowali, rechocząc czasem pod rudawymi wąsami. Młodszy poprawił kaszkiet, podał rękę na pożegnanie i ruszył chodnikiem. Jacek poczekał, aż go minie, i podszedł do starszego, który dopijał wódkę.
– Dzień dobry – zaczął. – Szukam tego adresu. Pani w sklepie wskazała mi kierunek, ale powiedziała, że mogę mieć problem z dojazdem. Zastanawiałem się, czy jest może jakiś inna droga.
Mężczyzna był niski i okrągły, mógł dobiegać sześćdziesiątki. Na głowie miał czapkę uszatkę, patrzył na adres zza grubych szkieł okularów.
– Jak się wie, jak jechać, to się przejedzie. Tak się składa, że ja mieszkam naprzeciwko tego domu. Jak mnie pan podwiezie, to poprowadzę.
– Byłoby miło. – Jacek uśmiechnął się do faceta. – Dziękuję panu.
Mężczyzna ściągnął skórzaną rękawiczkę i podał rękę.
– Andrzej jestem.
Jacek uścisnął dłoń i zaprosił go do samochodu.
Andrzej z trudem usadowił okrągłą sylwetkę na siedzeniu pasażera. Jacek spojrzał na błoto odpadające z gumofilców na wycieraczkę astry. Podstarzały grubasek zaplótł dłonie na wzdętym brzuchu. Jacek odpalił silnik i zawrócił w stronę lasu.
– Tuż przed linią drzew skręć w lewo i jedź wzdłuż skraju – powiedział Andrzej, poprawiając środkowym palcem okulary zsuwające się z nosa.
Jacek włączył migacz, przeciął drogę i zredukował do dwójki, gdy auto podskoczyło na nierównościach polany.
– Widzisz koleiny? – zapytał pasażer.
– Nic nie widzę – jęknął Jacek, próbując utrzymać samochód z dala od zaśnieżonych sosen.
Opel ślizgał się na trawie i błocie.
– Spokojnie – powiedział Andrzej ojcowskim tonem i złapał, trochę od niechcenia, kierownicę astry, lekko korygując kierunek jazdy.
Opel wjechał jednym kołem na pole, a drugim na płaską powierzchnię między koleinami.
– Tak trzymaj. – Andrzej puścił kierownicę i z powrotem zaplótł dłonie na brzuchu.
Auto znów dało się prowadzić.
– No proszę, da się przejechać – zaczął Jacek, pilnując, by astra nie wpadła w dół. – A już myślałem, że będziemy dzwonić po pomoc drogową.
– Spokojnie, znam tę drogę jak własny barek. Uważaj, po lewej będzie pień.
– Widzę. – Jacek zredukował do jedynki i na pół sprzęgle przejechał obok pozostałości po drzewie.
– No to teraz już z górki – uspokoił Andrzej i zagadnął. – A co cię sprowadza do domu Bórlinga, jeśli można zapytać? Spotkanie rodzinne, zjeżdżasz na święta?
– Nie całkiem – odparł ostrożnie Jacek.
– No toś teraz przypieprzył. – Andrzej uśmiechnął się promieniście. – Wybacz, ale jedziesz pod adres-widmo.
– Co masz na myśli? – Jacek zerknął na sine usta Andrzeja rozciągnięte po czerwone kości policzkowe.
– Bórling to człowiek-duch, a jego dom to zagadka, wielka niewiadoma i miejscowa legenda. Myślałem, że udało mi się trafić na jakiegoś krewniaka, który mógłby w końcu wyjaśnić, o co chodzi z tym Bórlingiem.
– Nie bardzo rozumiem.
– Ja też. – Andrzej nagle przestał się uśmiechać, zmrużył oczy utkwione w kierowcy.
Jacek zobaczył między polem a lasem zabudowania, powoli wyłaniające się z ciemności. Wielkie płatki śniegu zaczęły oblepiać szyby opla.
– Przepraszam – zaczął ostrożnie Jacek – ale moja wizyta tutaj jest… jest trochę niedorzeczna. Pracuję w firmie, w której klientem jest pan Bórling i postanowiłem, nie ukrywam, z ciekawości, sprawdzić, kim jest nasz klient.
Jacek właśnie zdał sobie sprawę, jak głupio brzmi to, co powiedział.
– Chwileczkę. – Na twarzy Andrzeja znów pojawił się uśmiech. – Chcesz mi powiedzieć, że znasz Bórlinga?
– To za dużo powiedziane, rozmawiałem z nim przez telefon.
– Przez telefon?
– Tak, chciał wyjaśnić kwestię płatności.
– Płatności? – Andrzej wyglądał na człowieka, który świetnie się bawi. – A płatności za co, jeśli mogę spytać?
– Pracuję w firmie zajmującej się zaopatrzeniem sklepów.
Andrzej uniósł brwi, patrzył spod okularów jak ojciec na syna próbującego wyjaśnić, że ten dziwny zapach dłoni to wcale nie smród papierosów.
– Zaopatrujemy firmy w mięso – wyjaśnił Jacek.
– To dobre – brzuch Andrzeja zatrząsł się od śmiechu, choć twarz nie zdradzała zbytniej wesołości. – Skręć w prawo, dalej już będzie równo.
Astra zjechała z pola między stare domy otoczone rdzewiejącą siatką. Stalowe bramy były uchylone, a skrzydła trzymały się na grubych łańcuchach. Dziurawe dachy połykały płatki śniegu, a niekoszona trawa uginała się pod naporem białego puchu. Większość okien była rozbita, a wiekowe drzewa sięgały powykręcanymi gałęziami popadających w ruinę domostw.
– Chryste, ktoś tu mieszka?
– Tak, ja – odpowiedział spokojnie Andrzej. – I jeszcze kilka starszych osób, większość młodych mieszka przy drodze lub przeniosła się do miasta. Tak to już jest, młodzież odchodzi, zostawiając za sobą to, co stare. Zatrzymaj się tutaj.
Jacek zaparkował przy ostatnim domu z metalowym wiatrakiem na ogrodzeniu.
– Bórling mieszka tam. – Andrzej wyciągnął palec i dotknął przedniej szyby.
Jacek wyłączył silnik. Światła opla zgasły, a samochód wkomponował się w ciemność.
Teren delikatnie opadł, za ośnieżonymi polami wyrastał las a na wzniesieniu, między drzewami a odłogami, stał piętrowy dom.
– Dalej już nie dojedziesz, ale tą ścieżką dojdziesz do domu Bórlinga. – Andrzej oparł plecy o siedzenie, bynajmniej nie szykując się do wyjścia.
– No, nie wiem. Chyba trochę inaczej to sobie wyobrażałem.
– A co sobie wyobrażałeś? – zapytał Andrzej, wyciągając papierośnicę.
– Sam nie wiem. – Jacek poczuł, że coś w nim pęka. – Mam trudny okres w życiu i właściwie… nie wiem, czemu tu przyjechałem.
Andrzej podał Jackowi skręta.
– Poczęstuj się.
– Dzięki. Co to jest? – zapytał, wskazując na grawer.
– Kłębek wełny, z tego żyję – powiedział Andrzej i sięgnął do kieszeni kurtki.
Metalowe wieko benzynowej zapalniczki odskoczyło. Jacek odpalił skręta od płomienia.
– Mam coś – powiedział i sięgnął do kieszeni płaszcza po flaszkę ginu. – Napijesz się?
– Oczywiście – potwierdził Andrzej z uśmiechem.
Siedzieli chwilę, pijąc i wypuszczając dym przez uchylone szyby astry.
– Kiedy sprowadził się tu jeden Anglik – zaczął Andrzej i podał flaszkę Jackowi – i kupił ten stary dom po Zborowskich, ile ja mogłem mieć wtedy lat? Nie więcej niż osiem. Wtedy jeszcze w każdym z tych domów ktoś zamieszkiwał.
– Anglik?
– Tak, brytol pełną gębą. Ni cholery nie gadał po polsku, ale nie musiał, miał lokaja z Warszawy, który zajmował się wszystkim w jego imieniu. Bórling prawie nie opuszczał tego domu. Czasem, ponoć, ktoś widywał go chodzącego po lesie lub między polami. Gadał do siebie. Polaka uznano by za wariata, ale Anglik, to co innego, pewnie myśliciel albo poeta. Cholera go wie. Dziwak, to było pewne.
– I co z nim? – Zainteresował się Jacek, podając gin Andrzejowi.
– No właśnie. Ten lokaj zniknął w końcu. A Bórlinga przestano widywać w okolicy. W tamtym czasie sporo się zmieniło, świat poszedł do przodu… – Andrzej podrapał się po brodzie. – Zadziwiające, jak szybko poszedł. Ale choć Bórlinga nie było widać, to nie dawał o sobie zapomnieć. Podjeżdżały na wzgórze różne firmy, przekopywano ziemię, ciągnęli kable pod dom. A dwa razy w miesiącu pojawiały się firmy cateringowe. Sam Bórling nigdy do ludzi nie wychodził, to do niego się fatygowali. Ale do czasu.
Jacek spojrzał na ośnieżony mur porośnięty powojem i dach sterczący nad ogrodzeniem. W oknie na poddaszu świeciło się słabe, pomarańczowe światło.
– Tak, w końcu wszystko się uspokoiło, a dom stał, niby opustoszały, gdyby nie to światło. – Andrzej podłapał spojrzenie Jacka, utkwione w pomarańczowym punkciku na wzgórzu.
– I nikt nie sprawdzał, co z Bórlingiem?
– Sprawdzano, z troski, bo i głupio tak człowieka samego zostawić, ale i z ciekawości. Każdy, kto stanął u drzwi, o ile się odważył zapukać, słyszał zawsze szmery, szepty, dyskusję, a następnie dziwny głos, głos skrajnie nieprzyjemny, który zawsze odprawiał gościa.
– No, a co z tym Anglikiem, żyje jeszcze?
– No właśnie, gdy się tu sprowadził, mógł mieć grubo po siedemdziesiątce. Nikt nie wie, co się z nim stało. A na domiar złego w okolicy pojawił się hycel.
– Hycel?
Andrzej poważnie pokiwał głową.
– Hycel – powtórzył. – Najpierw zniknęły bezpańskie psy kręcące się po okolicy, następnie koty, aż w końcu wszystkie leśne stworzenia, nawet ptaki.
Andrzej uchylił okno. Na dworze panowała głucha cisza.
– Z czym ci się kojarzą małe miasteczka, hmm?
– Nie wiem, z gościnnością – zaryzykował Jacek.
– Dobre sobie, z prywatą. Każdy trzyma psa przy domu. Małe mieściny kojarzą się z ujadaniem psów na podwórku. Słyszysz?
Jacek wyłapał tylko szum aut.
– Nic – powiedział Andrzej. – W okolicy nie ma żadnego zwierzęcia. Wtedy ludzie zaczęli się niepokoić i omijali dom Bórlinga szerokim łukiem.
– A to właśnie stamtąd do mnie dzisiaj dzwoniono – skwitował Jacek, nieco rozbawiony historią.
– Co ty tu robisz, co? – Andrzej wydął usta lśniące od ginu.
– Sam nie wiem, chciałem… chyba poznać dziwnego faceta, który na mnie nakrzyczał. – Jacek uśmiechnął się i wziął głęboki oddech. – No i nie ma lepszych planów na Wigilię. Przyjechałem tu prosto z pracy, bo chyba nie wiem, co mam z sobą zrobić.
– Ja wiem. – Andrzej położył ciężką dłoń na ramieniu Jacka. – Jedź do domu, wyśpij się, a jutro, jeśli masz z kim, spędź święta w towarzystwie i zapomnij o tej dziurze.
– Chyba masz rację.
Andrzej złapał butelkę, która już miała dotknąć ust Jacka.
– I nie pij, musisz jakoś wrócić.
– Faktycznie.
– Posłuchaj, przemyśl sobie wszystko, co ci leży na wątrobie, a potem wracaj. Ja idę do domu. Jeślibyś się zakopał na drodze lub zwyczajnie nie czuł na siłach, by wracać autem, to wiesz, gdzie mnie szukać. Mieszkam sam, mogę cię przenocować w razie potrzeby.
– Dzięki, porządny z ciebie człowiek – powiedział Jacek i uścisnął dłoń Andrzeja.
Palce mężczyzny zacisnęły się na dłoni Jacka niczym kleszcze.
– Posłuchaj, ci, co mieszkają przy drodze, mówią o psach i kotach, ale ci, którzy żyją u podnóża tego domu, wiedzą o Jasiu Zawadzkim, który lubił wspinać się na mur domu Bórlinga, do chwili, gdy przepadł bez wieści.
Twarz Andrzeja zrobiła się nieprzyjemna, oczy świeciły od alkoholu, a usta wykrzywił grymas pogardy.
– Anna Stródrzyńska poszła zrywać kwiatki za domem na wzgórzu. Tadeusz Nowik lubił grać w piłkę niedaleko bramy domu Anglika. Co na to policja? Byli, podobno rozmawiali… I co? I nic. Dzieci miały zginąć w lesie.
Jacek odciągnął rękę, gdy uścisk zelżał.
– A potem znów zaczęli przyjeżdżać z cateringiem. Kierowcy zostawiali jedzenie przed bramą, a w nocy zamówienia znikały. Raz na jakiś czas podjeżdża chłodnia i zostawia surowe mięso. Crazy meat.
– To firma, w której pracuję – wyjąkał Jacek.
– Tak, co święta, ale dzisiaj ich nie było.
– Ja jestem.
– Tak. Chłopcze, zabieraj się stąd.
– Dobrze.
Pasażer otworzył drzwi i wyszedł. Obszedł astrę i ruszył do furtki.
Jacek czekał, aż zapali się światło przed drzwiami, ale nic takiego się nie wydarzyło. Andrzej po prostu zniknął w ciemności.
Jacek nie wiedział, czego się spodziewać, ale to zaskoczyło go całkowicie. Wyszedł z samochodu. W domu Andrzeja nie zapaliło się żadne światło. Postanowił, że jak już tu jest, to musi przynajmniej zrobić zdjęcie domu Bórlinga.
Ruszył nasypem między polami. Białe płatki śniegu spadały z ciemnych chmur. Za wzgórzem wiatr poruszał gałęziami drzew jak pacynkarz kukiełkami. Gin rozgrzewał, a zmarznięty śnieg skrzypiał pod podeszwami butów. Mur domu Bórlinga zdawał się otulony białym futrem. To śnieg zalegający na gęstym powoju tworzył puszystą warstwę, która wraz z szpiczastym dachem i czerwonym światłem bijącym z niewielkiego okna dawała iście bajkowy obraz domu.
Jacek schował zmarznięte ręce do kieszeni i stanął przed bramą. Grube pręty, wykręcone na wzór pnączy, ozdobione metalowymi pąkami róż. Brama wystawała poza ogrodzenie, zwężając się w owal. Jacek złapał pręt, nad jednym z kwiatów, skrzydło bramy uchyliło się ze zgrzytem rdzewiejących zawiasów. Przed domem ścielił się jednolicie gładki, biały dywan.
Uchylił szerzej skrzydło i wślizgnął się na podwórko. Śnieg był głęboki, sięgający łydek. Jacek, pozostawiając głębokie ślady, przebiegł pod drzwi domu. Zmienił ustawienie kamery w telefonie na selfie. Zbliżył głowę do mosiężnego lwa z kołatką w zębach i cyknął zdjęcie. Spojrzał na wyświetlacz, uśmiechnął się na widok głupiej miny, którą zrobił, i wysłał fotografię Pawłowi. Dopił flaszkę ginu i wsadził w śnieg, następnie delikatnie pchnął drzwi.
Włączył latarkę w telefonie i oświetlił zakurzony przedpokój ze starymi meblami, zaśniedziałym lustrem i wieszakiem wyposażonym w półki na buty. Jacek wszedł ostrożnie i zamknął za sobą drzwi. Kolejne prowadzące do wnętrza domu były oklejone kolorową tapetą w palmy.
– Dobry wieczór – powiedział.
– Dobry wieczór! – powtórzył.
Wzruszył ramionami i już miał wyjść, gdy oklejone tapetą drzwi uchyliły się bezgłośnie. Usłyszał, jak mosiężna klamka uderza w ramę lustra. Zza drzwi wypadły do przedpokoju kłębki wełny, lśniącej w ciemności srebrną poświatą. Jacek podszedł do kłębowiska białych nici. Kołtuny sięgały kolan i wypełniały cały korytarz prowadzący do wnętrza domu. Jacek zauważył pokoje, gdzie kłębowisko blokowało przejście. Wełna zalegała na schodach, białe nitki oplatały szczeble balustrady, ciągnęły się wzdłuż poręczy, wisiały na lampach i zakurzonym obrazie, zawieszonym na pożółkłej ścianie. Choć w domu nie było żadnego światła, wnętrze lśniło od srebrzystej poświaty z kołtuńska.
Jacek wyciągnął telefon i włączył kamerę. Zrobił pierwszy krok. Noga zapadła się w wełnie po udo. Przedzierając się przez srebrzysty puch, dotarł do poręczy schodów. Obserwował przez ekran telefonu nagrywane nici zalegające pod sufitem i zwisające w rogach. Te przyklejone do ścian, klamek i framug drzwi. Były wszędzie. Jacek zrobił zbliżenie obrazu, obwieszonego wełną. Przedstawiał portret mężczyzny o szlachetnych rysach, z miną poważną i surowym spojrzeniem, które śledziło oglądającego obraz. Jacek przeczytał podpis pod portretem: William Burling.
Drzwi przedpokoju zatrzasnęły się z hukiem. Jacek podskoczył, ręce w bezwarunkowym odruchu zakreśliły w powietrzu dziwaczny wzór, a telefon wyleciał z dłoni.
Ktoś wsunął klucz do zamka, który zatrzeszczał i zazgrzytał, gdy rygiel wsunął się we framugę.
Jacek ruszył do drzwi, niezdarnie brnąc w wełnistych zwojach. Nogi grzęzły, a nim dotarł do wyjścia, runął na kłębowisko.
– Hej! Hej!
Próbował wstać, ale ręce zapadły się w kołtunach, wełna gryzła w policzki, drapała dłonie.
– Hej! Otwórzcie!
Znalazł podparcie na ukrytym w wełnie stopniu i zdołał wstać. Złapał klamkę i szarpnął, ale solidne drewniane drzwi nawet nie drgnęły.
Rozejrzał się za miejscem, gdzie mógł upaść telefon.
– Kurwa!
Wiedział, że nie znajdzie aparatu w panującym półmroku. Na wszelki wypadek nacisnął włącznik na ścianie, z nadzieją wpatrując się w zawieszoną obok schodów lampę.
– Kurwa!
Żarówki nawet nie zamigotały.
– Musi być wyjście albo okno.
Schody biegnące wzdłuż ściany po lewej nie zachęcały Jacka. Brnąc przez wełnę, dotarł do drzwi obok obrazu Burlinga, spoglądającego nieprzyjemnie z ramy na intruza.
Jacek złapał klamkę i pchnął drzwi, które uchyliły się delikatnie, by zaraz utknąć, zablokowane kołtunami.
Zerknął przez szparę. Z wełny wystawała rama łóżka, oparcie krzesła i blat stołu, na którym dostrzegł płaski kształt. Na jego powierzchni zamigotały cztery punkciki, od których odbijała się srebrna poświata. Nagle zgasły i znów odbiły światło. Nim Jacek uświadomił sobie, że to dwie pary wpatrzonych w niego oczu, kształt zeskoczył z blatu na kołtuńsko. Przebierając kilkoma parami odnóży, błyskawicznie ruszył w stronę drzwi. Biegł po powierzchni wełny, niczym pająk na pajęczynie. Jacek dojrzał coś na kształt nagiego torsu i nóg zakończonych maleńkimi dłońmi. Zawył i szarpnął klamkę. Poprzez łomotanie serca usłyszał, jak coś wchodzi na drzwi od strony pokoju, odnóża stukały o drewnianą powierzchnię. Jacek zrobił krok w tył, z trudem łapiąc równowagę. Burling z obrazu bacznie obserwował każdy jego ruch.
Jacek ruszył wzdłuż schodów, pod którymi odnalazł kolejne drzwi, a po prawej zasłonięte nićmi pomieszczenie. Zbliżył się ostrożnie do plątaniny wiszącej w przejściu. Wełna tworzyła niemal jednolitą powierzchnię. Po drugiej stronie dostrzegł odnóże zakończone maleńką dłonią. Palce zaczęły skubać powierzchnię wełny. Po chwili pojawiły się kolejne kończyny. Dłonie zawzięcie pracowały niczym sześć szydełek, wplatając w wełnistą powierzchnię nowe sznurki. Jacek dostrzegł drugi kształt, który wszedł na srebrzyste drzwi. Zauważył ludzki tors zakończony zdeformowaną głową, a w miejscu ramion wyrastała pierwsza para odnóży, kolejna na wysokości klatki piersiowej, następne na biodrach i czymś obłym na końcu korpusu.
Jacek zrobił krok w tył. Cień w pomieszczeniu, wygięty głową w stronę obłej części karykaturalnego ciała, sięgnął kończyną do odwłoka i złapał w palce nić, wysuwającą się niczym rybie fekalia. Kolejne odnóża dołączały, wyciągając z odwłoka sznur, który po chwili za pomocą zręcznych par rąk został wpleciony w kłębowisko zasłaniające przejście. Jacek wpadł na deski zabudowy schodów. Czuł, jak nogi pocą się w kołtuńsku, ciepło pełzło w górę ciała, od przepoconych stóp po czerwoną twarz. Nie mógł oderwać oczu od groteskowych stworów pełzających po wełnianych drzwiach. Kątem oka dostrzegł spojrzenie Burlinga, ściągnięte brwi, wykrzywione wąskie usta, które zdawały się zaraz wrzasnąć:
„Precz stąd!”
Jacek ręką trafił na klamkę, dłoń bezwiednie nacisnęła mosiężny uchwyt. Drzwi otwarły się, plecy Jacka nie znalazły podparcia. Panika ścisnęła gardło, gdy runął po stopniach, odbijając się od grubej warstwy wełny. Palcami chwytał zwisające nici, ciągnąc je za sobą w dół do piwnicy.
Ze schodów wpadł w miękką, srebrzystą toń. Zapadał się w wełnie, obserwując, jak nici zasłaniają drewniany sufit. Świadomość Jacka z trudem nadążała za wydarzeniami na piętrze. Wełna gryzła, drapała, ale dawała poczucie bezpieczeństwa. Dopiero ciepło grzejącego go kłębowiska, nieznośnie narastające, zmusiło Jacka do działania.
Wstał. Wełna sięgała mu pasa. Spojrzał w górę schodów. Szczelnie oplecione stopnie przypominały upiorny plac zabaw dla dzieci. Drzwi były lekko uchylone, w szparze tuż obok framugi zobaczył pajęczy kształt, świecący dwiema parami czarnych oczu. Jacek poczuł, jak trą o siebie zęby, zgrzytając, gdy szczęka w niekontrolowanym tiku zaczęła przemieszczać się z lewej do prawej.
Stwór skoczył na pierwszy stopień, a za nim pojawiły się kolejne. Jacek wrzasnął. Ruszył w głąb piwnicy, brnąc w kołtunisku. Dostrzegł niewielkie okienko zasypane śniegiem. Dopadł do zimnej, wilgotnej ściany. Wyciągnął ręce i chwycił śliski kamień wnęki. Podciągnął się i pchnął okienko, które ugrzęzło w zaspie. Dziesiątki odnóży z cichym szelestem przemknęły po wełnianej podłodze. Jacek zawył i uderzył w drewnianą obudowę. Śnieg zaskrzypiał, gdy rama, niczym pług, utorowała drogę na zewnątrz.
Jacek wpełzł w otwór. Wystawił głowę na zewnątrz, brodę i policzek wciskając w biały puch. Zobaczył gwiazdy migoczące w wyrwie między czarnymi chmurami, a po chwili – gumofilce i wbitą obok nich łopatę.
– Andrzej? – wychrypiał.
Trzonek uniósł metalową łyżkę, która na chwilę zniknęła z pola widzenia Jacka. Usłyszał świst, gdy łopata przecięła powietrze i z trzaskiem łamanego nosa oraz wybijanych zębów wyrżnęła go w twarz.
Niczym bezwładna kukła zwalił się z powrotem do piwnicy. Nie czuł nic, nic też nie widział, za to słyszał dziesiątki dłoni zawzięcie pracujących w pobliżu. Świadomość zaczęła powracać wraz z krwią wypełniającą usta, lejącą się po twarzy i potwornym bólem wbijającym klin w czaszkę. Zacharczał, zabulgotał wypełniającą mu usta krwią, dusił się. Pociągnął nosem. Do gardła spłynęła lepka ciecz wypełniona skrzepami.
Nie mógł poruszyć rękoma ani nogami. Szarpnął głową, odrywając coś od twarzy, i kaszląc, wypluł krew na srebrzyste nici. Oszołomiony patrzył, jak wełna zmienia kolor na szkarłatny. Pajęczy kształt przekradł się tuż obok jego głowy. Jacek dostrzegł, jak ktoś zamyka okienko piwnicy. Wrzasnął, próbując zerwać się na nogi, ale żadna kończyna nawet nie drgnęła. Spojrzał wzdłuż ciała i zobaczył dziesiątki pajęczych postaci szczelnie oplatających go wełną.
Tuż przy ramieniu dwie małe dłonie na końcach patykowatych nóg. ciągnęły nić, zręcznie wpychając ją w otulający Jacka kokon. Dostrzegł ludzką twarz, między odnóżami, z dwiema parami czarnych oczu, zdeformowaną przez wyrastające z policzków szczękoczułki – na czubkach chelicerów lśniły dwa brązowe zęby. Ból rozsadzał czaszkę, a przędza coraz ciaśniej oplatająca ciało, grzała niemiłosiernie. Krew zalewała gardło, a świadomość wyła w panice, gdy oczy Jacka chłonęły obraz pętających go kreatur. W końcu wszystko zalała ciemność.
Głowa uderzyła o stopień, przywracając Jacka do rzeczywistości. Chciał zawyć z bólu tnącego czaszkę niczym piła, ale jedynie zakaszlał, plując skrzepniętą krwią. Usta miał suche, za to ciało zlane potem, pulsujące od gorąca. Głowę, oplecioną szczelnie srebrną przędzą, zdołał ledwie dźwignąć do piersi, unikając zderzenia z kolejnym stopniem piwnicznych schodów.
Spojrzał wzdłuż ciała wciśniętego w kokon. Gdzieś w okolicy stóp zobaczył dziesiątki nici ciągnące się w stronę wyjścia z piwnicy. W drzwiach pajęcze istoty, powoli lecz nieubłaganie, szarpały przędzę wraz z zawiniętym w wełnę Jackiem. Temperatura wciąż rosła. Oczy zalewały się łzami, twarz piekła i pulsowała. Spętane ciało, mokre od potu, gryzła wełna. Jacek jęknął, nim obraz znów pochłonęła ciemność.
Ciepły strumień, obryzgujący pokiereszowaną twarz Jacka, śmierdział miejskim szaletem. Powieki z trudem uniosły się, i Jacek dostrzegł, poprzez zalewający policzki potok, stojącego w rozkroku Andrzeja. Pomieszczenie tonęło w pomarańczowym świetle. Starzec zapiął rozporek. Coś pociągnęło ciało Jacka w górę – najpierw nogi, potem tułów, aż w końcu głowę. Andrzej przytrzymał kokon, chwytając za wełnę i spojrzał na opuchniętą twarz chłopaka – złamany nos, pęknięte wargi, zaschniętą krew i mocz spływający po czerwonych, rozgrzanych policzkach.
– Chciałeś poznać Bórlinga – wychrypiał. – To jest on.
Andrzej obrócił zawieszony w powietrzu kokon. Wysuszone zwłoki, ubrane w elegancki garnitur, spoczywały na tronie utkanym z wełny. Siedlisko obsiadły stwory o pajęczym wyglądzie – kilka przycupnęło u stóp trupa, inne na kolanach i ramionach.
– Który? – zapytał Andrzej.
Całe pomieszczenie zdawało się mówić dziesiątkami głosów, lecz w jednym tempie:
– Nie dbasz o nas. Przędziemy, zwijamy, pracujemy, a ty zapominasz… zapominasz o obietnicy!
Każdy ze stworów mówił osobno, ale wszystkie przemawiały dokładnie w tej samej chwili, niczym jeden organizm.
– Jak to nie dbam? – Andrzej zdawał się urażony. – A dostawy mięsa? A owoce z sadów?
– Obiecałeś żywe… – zaszeleściło pomieszczenie.
– Pamiętacie trudne czasy? Kiedy musieliśmy spławiać obcych, gdy musieliście głodować? To przez wasze łakomstwo! A teraz to!
Andrzej pchnął kokon z Jackiem, który zaczął się huśtać i uderzać o bark starca.
– Zachciało wam się polowania i wyciągnęliście tu tego gnojka!
– Chcieliśmy mięsa, więcej mięsa!
– Wiem, wiem, że ostatnio dostawy docierały rzadziej, ale też był przestój w interesie. – Andrzej zaczął przechadzać się wzdłuż tronu niczym wasal tłumaczący coś królowi. – Ale wiecie, jak trudno o kontrakty na wełnę w lecie. Nie! Siedzicie tu i przędziecie, nie martwiąc się o transport, umowy, rozliczenia, opłaty dla ludzi ze wsi!
Krew nieubłaganie spływała do głowy Jacka. Gorąco odbierało mu władzę nad zmysłami – tracił słuch, a obraz zaczął się rozmazywać.
– Ale może jestem niesprawiedliwy, macie tego. – Andrzej pchnął ciągnięty pod sufit kokon, spojrzał na mokrą dłoń i wytarł ją o kurtkę. – Nic już z tym fantem nie da się zrobić, więc go sobie zostawcie.
Andrzej mówił, a dziesiątki czarnych par oczu bacznie śledziły wędrówkę starca po pomieszczeniu.
– Ja po was posprzątam. Jak zawsze – ściszył głos, mrucząc pod wąsem. – Ale poproszę o telefon!
Stwory chwilę szeptały, kręcąc się na zakończonych dłońmi odnóżach. W końcu z grubej warstwy wełny, tuż przy gumofilcach Andrzeja, wysunął się z kłębowiska aparat telefoniczny.
Starzec schylił się i podniósł urządzenie. Wymierzył sprzęt w losowego stwora na ramieniu zaschniętego trupa i powiedział poważnie:
– Żeby mi to było ostatni raz. Żadnych więcej indywidualnych wyskoków!
Zalane pomarańczowym światłem pomieszczenie rozbrzmiało od szeptów.
– Cisza! Co to za narady?! – Twarz Andrzeja złagodniała. – W zamian pomyślę, jak znów dostarczyć wam żywy inwentarz.
Stwory na tronie uniosły przednie odnóża i zaczęły oklaskiwać przemowę Andrzeja. Kolejne dłonie zaczęły wysuwać się z kłębowiska, aplauz dochodził spod oplecionego przędzą drewnianego stropu.
Jacek obserwował tę groteskową scenę z wysokości sklepienia, gdzie zawisł kokon.
Andrzej uniósł ręce i pomachał do pomieszczenia.
– Dobrze, dobrze, już dobrze.
Brawa jednak nie cichły, aż zrezygnowany starzec mruknął coś i wyszedł.
Kokon pomału kręcił się, przyczepiony do belki nośnej. Nim Jacek stracił przytomność z przegrzania i uderzającej do mózgu krwi, dojrzał dziesiątki mniejszych kokonów, z których wystawały kości zwierząt i ludzi. Brawa ucichły, a małe pomieszczenie pod dachem wypełnił odgłos odnóży pełzających w stronę stropu.
Andrzej podał flaszkę wódki Januszowi i zapytał, obserwując wysiadających z matiza chłopaków:
– Posłuchaj, sprawę tego opla mamy załatwioną?
– Rozebrany na części – odpowiedział Janusz, wykrzywiając usta od szczypiącej w wargi czystej wódki.
– To dobrze, a ci tam, to co za jedni?
– Nie mam pojęcia, przyjezdni zapewne.
Janusz pożegnał się, oddał flaszkę Andrzejowi i ruszył w stronę domu. Po chwili dzwonek w drzwiach Żabki zabrzęczał, a w progu stanęło dwóch przyjezdnych i córka Andrzeja.
– Ojciec! – zawołała. – Tych dwóch pyta o posiadłość Bórlinga.
Córka powiedziała coś do chłopaków i wróciła do sklepu. Przyjezdni mieli dziwny chód, szli nienaturalnie blisko siebie, niemal stykając się biodrami. Andrzej obserwował ich poprzez sypiący śnieg.
– Dzień dobry, nazywam się Paweł, to mój przyjaciel Aleks. – Chłopaki podali mu ręce.
– Dobry – mruknął Andrzej, ściskając delikatne dłonie o wypielęgnowanych paznokciach.
– Szukamy kolegi. Nazywa się Jacek. Udało nam się ustalić, że ostatnio widziano go w tej okolicy.
– Ustalić? – zapytał Andrzej, zaciekawiony.
Ten o imieniu Aleks wyciągnął telefon i pokazał Andrzejowi zdjęcie Jacka przed posiadłością Bórlinga.
– Dostaliśmy taką wiadomość w dniu, w którym zniknął Jacek. Czy wie pan może, gdzie znajduje się ten dom? – zapytał Paweł.
Andrzej obserwował usta chłopaków, posmarowane pomadką, dziwne fryzury, długie płaszcze zwisające na szczupłych ramionach i buty, zdecydowanie nie pasujące do pory roku.
– A wiecie, że mieszkam niedaleko tego domu? Jeśli mnie podrzucicie, chłopaki, to wam go pokażę – powiedział, uśmiechając się nieprzyjemnie.